- W empik go
Wieczornice. Tom 1 - ebook
Wieczornice. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 286 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WIECZORNICE.
Powiastki, Charaktery, Życiorysy i Podróże,
Zebrane przez
Lucyana Siemieńskiego.
TOM PIERWSZY.
WILNO. Nakładem I drukiem Józefa Zawadzkiego.
1854.
Pozwolono drukować, z obowiązkiem złożenia w Komitecie Cenzury prawem oznaczonej liczby exemplarzy. Wilno, 15 Grudnia 1852 roku.
Cenzor Paweł Kukolnik.
Do Panny Alfonsy M.
Chcąc żeby tytuł książki był niepretensyonalny… potrzeba aby odpowiadał więcej lub mniej wewnętrznej jej treści, lub składowi – ale w Iakim razie wpada się w drugą niedogodność tytułów zbyt ogólnych i oklepanych, jak: Powieści, Nowelle, Gawędy, Pogadanki. Owoż chcąc jako tako wybrnąć z tej trudności, i przytyku uniknąć od kogoś, co nawet i tytułu nie przepuści, choć się do niedrobiazgowych liczy – wolałem już nie gonić po Wschodzie, a bliżej koło siebie poszukać.
Jakoż, Wieczornice, dość odpowiadają istocie niniejszego zbioru, a odpowiadają tem trafniej, że w ciągu ostatniej zimy, na wieczorkach spędzanych tak mile w rodzinnem naszem gronie, lubiłaś i czytywać niektóre z tych powiastek i obrazków, i słuchać, kiedym je czytywał. Gwoli to więc Twojej, na pamiątkę tych drogich wieczorów, zebrałem je i ochrzciłem mianem Wieczornic. Tworzą one, jakby dalszy ciąg, tych samych uczuć, wrażeń i obrazków, które niegdyś poświęciłem był czcigodnej Twojej Malce. Widać, że z prawa natury musisz wszystko po niej dziedziczyć, wszystko, aż do dedykacyi moich powiastek. Możesz to przyjąć za przychylne życzenie, ja zaś wolę uważać za niemylną wróżbę.
Autor Wieczornic.
CIEŃ
KRÓLOWEJ BARBARY, powieść z r. 1551.
Nie kłóćmy siedzib duchów.
Brodziński.
Smutno było w komnatach zamku krakowskiego; wicher zamiatał śniegiem po długich kurytarzach, szyby dzwoniły w ołowianych ramach, z trzaskiem płonęły w piecach stosy drzew suchych.
W dolnej części zamku jurgeltnicy, drabanci i pacholęta, poszykowani w różne grupy, to z hiszpańska, to z węgierska i z niemiecka poubierani, jedni rzucali kości, sypiąc garściami drobne grosze; drudzy ścisnąwszy się u ciepłego komina, wiedli poważniejsze rozmowy przy o – gromnych kubłach ogrzanego piwa.
Na górnem piętrze zupełna panowała cisza, od śmierci królowej, nigdy tu głośny śmiech, nigdy huczna radość nie postała.
W wysokiej komnacie, czarnym adamaszkiem obitej, stało łoże samotne, kotarą zasunięte.
Ile dozwalał pochmurny dzień zimowy, i niestały połysk główni, dogorywających na kominku marmurowym, o tyle rozeznać można było przez maty otwór, człowieka w stanie cierpiącym; twarz blada, lica zapadłe, oczy przymknione, broda czarna, niegdyś starannie w dwa przedziały trefiona, dziś splątana, w nieładzie na piersi spadła.
U łóżka siedział na nizkim stołku, a z Wysokiem wezgłowiem, obitym skórą malowaną i złoconą w chińskie kwiaty, mężezyzna wzrostu słusznego, chudy; rysy twarzy wydawały pochodzenie wschodnie. Siedział nieruchomy i poważny, pogłaskiwał niekiedy brodę, i długie kręcone włosy na twarz spadające, wtedy na ręku jego błyszczał kosztowny sygnet, gdzie na okrągłym krwawniku wyryta rzeka Sabbathion; prócz tego klejnotu nie widać na nim było ani kawałka drogiego kruszcu; szabla krzywa bez ozdób wisiała u boku, wyglądając z pod obszernej delii, którą swej krótki niebieski żupan okrywał.
Był-to doktór żyd, Szymon z Ginchurga.
Nachylał się on często do łoża, macał pulsu u ręki, i długo oczu nie zdejmował z twarzy cierpiącego króla Zygmunta Augusta; wstrząsając zawsze głową, wracał do wielkiego pargaminowego zwoju, w którym czytał, zapewne jaki traktat Majmonidesa, arabskim charakterem spisany.
Nieukontentowanie i niepewność malowały się w rysach lekarza. Chory przewracał się w łożu, niekiedy ręce gwałtownie wyciągał i załamywał; widać, że boleść duszy była słabości przyczyną; bo prócz westchnień ciężkich i głębokich, żadnego jęku cierpienia nie wydał. Oczy miał ciągle zawarte, ale wyprężone żyły na czole, ale usta drgające i przeciągnięte niekiedy uśmiechem krótkim, pełnym goryczy, kazały się domyślać, że w duszy jego żywemi farbami stał obraz wyryty ukochanej, straconej istoty.
Ręce, jakby złożone do pacierza, na piersiach spoczywały i opadały po obu stronach. Pod jedną dłonią uczuł August coś, czem, jakby ze snu obudzony, otworzył oczy wielkie, czarne, błyszczące dawnym ogniem namiętnym, którego żywości, ani długa choroba, ani łzy zgasić nie mogły. Rumieniec gorączkowy, jak wypieczony, wystąpił na lica wyżółkłe słabością. Usiadł na łożu o swojej mocy, odsunął firanki, a jasność dzienna od okna, oświeciła portret niewielki, który trzymał w swym ręku; był to portret królowej Barbary, ten sani, jaki przed niedawnemi czasy dochowywał się w zbiorze pamiątek puławskich.
Wspomnienie towarzyszki, co przelotnem szczęściem okrasiła najpiękniejsze dni życia Augusta, rozdarło serce, i tak zakrwawione; łzy gęste twarz królewską zalały; nie mógł wytrzymać gwałtownego wzruszenia, głowa znowu opadła na łóżko, i bladość śmiertelna okryła oblicze.
Lekarz, który pilnie uważał wszystkie symptomata słabości królewskiej, stracił prawie głowę na widok tych serdecznych mdłości. Jak na wiek ówczesny, umiejętność medyczna nie rozciągała się szeroko. Eskulapowie nie znali się na owych pół-słabościach, owych migrenach, splinach, spazmach modnych i niemodnych. Natura ojców naszych była twardą i hartowną, jak ich zbroje.
Nie mógł jednakże doktor zostawić króla w tym stanie, poszukał w zanadrzu, wyjął małą flaszeczkę, odetkał, a woń jej aromatyczna przywróciła Augustowi zmysły.
„Dziękuję ci Szymonie!” zawołał król otrzeźwiony, wyciągając ku niemu rękę z dobrocią; „dziękuję ci, widzę jak męczysz się, i chcesz ugodzić w słabość moję, daremna mozoła! ani ty, ani mędrcy padewscy, u których brałeś nauki, tegoby nie dokazali. Tu, tu, (mówił pokazując na serce), jest źródło wszystkiego, a na to ludzkie środki wystarczyć nie mogą. Od czasu jak ona…” tu chwilę zatrzymał się, i westchnął: „tak nagle, tak niespodziewanie osierociła moje łoże… ani pojmuję Jak się to stało, nigdym o podobieństwie rozdziału ani pomyślał! nawet temu przeklętemu astrologowi, co rokiem naprzód śmierć jej wywróżył, nawet jemu nie chiałem wierzyć, i jak oszusta wygnałem precz z kraju; gdy niestety! patrz wszystko się sprawdziło! wszystko tak okropnie! Tęsknota niszczy mię do reszty; usycham, patrz na moje ręce i nogi, skóra tylko i kości; patrz na oczy, w dół zapadły głęboko. Och Szymonie, Szymonie! mnie ludzkie środki nie pomogą. W nocy, kiedy snem marzę, w dzień, kiedy przymknę powieki, zawsze ją widzę, tu przed sobą, taką, jak owej ostatniej nocy, wyciągam ręce, chciałbym zatrzymać w objęciu, z którego wiecznie misie wyrywa.” Tu nastąpiło kilka minut milczenie, po czem król, jakby niespodziewaną myślą uderzony, odezwał się: "Doktorze! słyszałeś ty kiedy o potędze sztuki czarnoksięzkiej? w niej jeszcze cała moja ufność. Ten starzec, co go widzisz, co tak smacznie przy kominie zasypia, bawił dawniej młodość moję opowiadaniem dziwnych wypadków, jakich sam bywał świadkiem.
Ja go i dziś lubię słuchać; niedawnym czasem plótł mi, jak jakiś książę niemiecki, wywołał z grobu kochankę swoje; stare lo dzieje! Ale że są tak biegli w magii, co wywołują cienie umarłych, to wiem, jestem mocno przekonany!"
– Miłościwy panie! – ozwał się poważnie Szymon z Ginchurga, z pewnym rodzajem osobistej dumy: "mądrość moja tego mię nie uczy, my prostych, naturalnych używamy środków, gdzie idzie o przywrócenie zepsutego zdrowia. Są jacyś zwolennicy czarnej magii, ci jak mówią, spółkują ze złym duchem; to dzieci Molocha! Takiego znałem owego Nostradama, uczył się ze mną sztuki lekarskiej; nauka długa, zysk mały. Niepodobało mu się, rzucił w kąt Hipokratesa, połamał stary skielet, przyjął służbę u astrologa, i dziś jest pierwszym z oszustów." – "Nostradamus!" przerwał król z żywością, niedosłuchawszy ostatnich wyrazów doktora; "on dziś cuda wyrabia na dworze francuzkim. Czytałem jego Centuryę, całą w nich przyszłość odsłonił prorockim duchem. Szczęśliwy Henryk drugi, wielkiego człowieka ma sobie przyjadę – lem: a ja biedny król Polski, pan szerokich krajów, ani jednego maga, lub astrologa nie mam na całym dworze!"
– Ale miłość poddanych, większe ci szczęście zapewnia, miłościwy królu!–zawołał jak przebudzony staruszek, siedzący przy kominie. Dotąd zdawało się że drzymał po bezsennej nocy, którą u króla przepędził, lecz on z całej rozmowy i słowa z uwagi nie spuścił. Miał przeszło lat sześćdziesiąt, w poruszeniach zachował całą żywość młodzieńczą. Oczy małe, jaskrawe, latające; usta najwięcej szyderskim uśmiechem przekrzywione; głowa duża, łysa, spiczastą ze złotej lamy czapeczką przykryta, ubior w szachownicę z żółtej i niebieskiej barwy, do tego pas z dzwonkami i w ręku klaskające cepy, z lisiemi ogonki; to wszystko razem, stanowiło liberyę ówczesnego nadwornego trefnisia. Ten urząd godnie sprawował staruszek, co się tak śmiało wmieszał do rozmowy. Był to Gąska, istota niegdyś gdakająca i złośliwa, jak ptak, od którego sobie nazwiska pożyczył. Współczesny Stańczyka, dowcipem walczył z nim o pierwszeństwo, z nim głośne figle płatał po stolicy. Dawniej, z jego konceptów się śmiano; dziś wiele stracił na bystrości, i sam sobie każdy koncept długim śmiechem opłacał. – Wiem miłościwy panie! do czego ta mowa zmierza – mówił dalej trefniś;–o, dziś takich ludzi trudno; był jeden, i ten przepadł jak wiatr w polu. Ale przebąknij słówko, dworacy ci usłużą, bo ztąd wysokie względy, ztąd starostwa, ztąd dygnitarstwa dla nich urosną; a kto wie, może królowa matka naszle jakiego zręcznego Włocha… Te słowa domawiał trefniś ciszej, z wyrazem szyderczym, i z silnym wstrząśnieniem dzwonków u czapki.
– Zgadłeś! zawołał August: – mnie potrzeba człowieka, coby się podjął, gwiazdę szczęścia mojego… rozumiesz, coby się podjął z grobu cień drogiej małżonki mojej Barbary wywołać. Pięćset sztuk złota nagrody, ręczę słowem królewskiem, i jeszcze więcej, bo znajdzie prawo osobistej wdzięczności monarchy. Niech to całemu światu wiadomem będzie. Taka jest wola moja.
– Pokój umarłym! nieboszczka spoczywa snem anielskim, nie budź ją miłościwy panie, jej Ul niedobrze było na… tym świecie, czemuż ma się wracać? Rez pomocy czarta nie pejdzie ta sprawa; a jeśli dasz mu tylko za włos się uchwycić, to jak swego, potrzyma cię na wieki.
Zygmunt-August, mimo przestrogi błazna, ani na jotę nie odstąpił zamiaru. Z dziwnych bo się żywiołów składał charakter tego monarchy: przy słabościach dziedzicznych domowi Jagiellonów, stawał niekiedy upornie przy swojem zdaniu. Wychowany na dworze królowej matki, śród zbytków i zepsucia włoskiego, (bo krew południowych Sforców w jego żyły wpłynęła) lubił we wszystkiem dogadzać urojeniom najdziwaczniejszym. Nic dobrego August nie wróżył dla Polski; mógłże śród kobiet dworskich nauczyć się stawać w radzie, lub w boju z orężem? Cud tylko, że nie spełniły się słowa rotmistrza Raczkowskiego, w chwili, gdy zbyt troskliwa Bona, ośmnastoletniego królewica z wyprawy wołoskiej odwołała: – że ten pan, co zamłodu strzelby nie słyszał, już nigdy walecznym nie będzie. Wiara w magją i czarnoksięzkie sztuki, była wówczas powszechną wiarą. Po dworach królów, pełno trzymano astrologów i magów, i August wiernie swej wiek reprezentował. Ogromne sumy wydawał rocznie na sprowadzenie czarownic, które zabijały swemi ziołami i lekarstwami łatwowiernego monarchę, kto wie, i Polska może straciła przez to następcę, z błogosławionego domu Jagiełłów.
Tegoż samego dnia, przybyło jeszcze wielu panów koronnych z wywiadywaniem się o zdrowie królewskie. Był pan krakowski, dowcipny podkanclerzy Ocieski, ksiądz Podlodowski, ulubieniec królowej Barbary, i wielu innych.
Zdziwili się ci panowie nie pomału, słysząc króla mówiącego z żywością i zapałem; zrazu przypisywali to doświadczonym radom uczonego Szymona z Ginchurga, lecz ten wyznał ze skromnością mędrca, że król żadnego lekarstwa od niego przyjąć nie chciał. Następnie dopiero, gdy August umyślnie skierował mowę o czarnoksiężnikach i czarach, gdy opowiadano sobie wzajemnie cuda tej sztuki, i gdy wręcz ogłosił życzenie swoje wywołania z grobu nieboszczki małżonki, z sowitą za to nagrodą, każdy łatwo się domyślił, że przyczyną polepszenia zdrowia królewskiego, mogło być nagłe przejście z rozpaczy do cienia choćby urojonej nadziei. Myśl o możności cudu, wielką sprawiła odmianę w Auguście; tem się dniem i nocą zajmował, rojąc dziwaczne obrazy, jakich nie mało fantazya gorączkowa dostarczała; tem się leczył od trawiącej tęsknoty, bo gwałtowne uczucia pod wpływem nowej górującej żądzy, na mocy swojej traciły.
Co o postanowieniu królewskiem myśleli dworacy w duchu, trudno wiedzieć, lecz otwarcie każdy popierał życzenie monarchy. Jednym, chęć zysku potężnym była bodźcem, drudzy, przychylniejsi i bezinteresowni, sądzili, że przez to zdrowie ich pana do dawnej wróci czerstwości: a wszyscy, jeśli niezupełnie, to przez połowę wierzyli, że sztuką czarnoksięzką i większych rzeczy dokazać można, bo takie były wyobrażenia XVI wieku.
Dni następnych, wielki ruch panował na zamku; krzątano się od rana do wieczora. Mnóstwo napłynęło ludzi z całego świata, jak na wielki bazar w Wenecyi lub Konstantynopolu. Tu banda obdartych cyganów, z bębenkiem i dzwonkami; tam kuglarz Niemiec, z podróżnym tłómoczkiem, ówdzie alchemik, rozkładał wszystkie swoje retorty i flasze, i kabalista mruczał zaklęcia niezrozumiane z księgi. Tłum bez braku. Każdy przybywał w nadziei, że jeśli nie odpowie celowi swojemu, i nie utargguje jakiego grosza, to przynajmniej dobrze się nasyci i napije. Wszystkiego albowiem do zbytku przygotowano; przybyszów częstowano hojnie, i nie szczędzono wydatku na wszystkie ich wymysły i sztuki; a nie jeden ciarlatan lub oszust, narobiwszy dosyć hałasu i zamętu, znikał, jak gałki z pod kubka kuglarza.
Pokazało się w końcu, że daremne były zabiegi i koszta; z mnóstwa przybyłych włóczęgów, żaden nie podjął się wywołać cienia zmarłej królowej: jedni składali się niemożnością, inni brakiem potrzebnych ziół lub narzędzi, których kazali szukać gdzieś w kościele Jowisza amońskiego, albo w piramidach egipskich. W takiem zostawimy rzeczy zawieszeniu, zostawimy króla powątpiewającego O możności cudu, usłużnych dworaków w zabiegach, oszustów bez pieniędzy, a sami w inną udamy się stronę.
Ze wszystkich kościołów w Krakowie odzywały się dzwony nieszporne, zaczynając długi wieczór adwentowy, gdzie większa część czynności dziennych przeciąga się do nocy.
Po wązkich, a nieoświeconych ulicach, toczyły się wspaniałe kolebki bogatych panów, poprzedzane lauframi i zgrają hajduków przy pochodniach. Tłumy Jezdnych i pieszych, jak fala przenosiły się z miejsca na miejsce; zgiełk ludu kupczącego u kramów i na rynkach; do piąter naładowane bryki towarami Holandyi lub Wenecyi, toczące się od Wisły z łoskotem po bruku; nakaz porządku i odgrażania się straży miejskiej, słowem, cały ten ruch i wrzawa, jak krew w żyłach, nadawały życie wielkiej stolicy i miastu Hanzy pod szczęśliwym rządem Jagiełłów.
Szum pańskiego świata, konał powoli w oddalonych ulicach, gdzie sami ubożsi mieszkańcy osiedli, rzadko migały pod wystawami domów przechodzące postacie; skąpo światłem rozjaśnić ne okna, nie dawały żadnego na ulicę widoku, gdzie tylko białość śniegu zmniejszała ciemnotę nocy.
Przez jedne z takich uliczek, mężezyzna wzrostu słusznego, obwinięty płaszczem, na wzór doktorów akademii owego czasu, bardzo wolnym krokiem, ze spuszczoną głową i założonemi rękoma, przesuwał się z ostrożnością, zdawał się szukać cienia i unikać spojrzeń przechodzących osób.
– Ja mam być wybawcą jakiejś nieznajomej dziewicy!–mówił do siebie w myśli, i co krok, to stawał. "Horoskop jej pomyślnie pisze, nowa gwiazda lśni się całym blaskiem bogactw i szczęścia! jakże mam tłumaczyć to dziwne przeczucie, które mię niesie w tę stronę miasta? Dziewica z świetną przyszłością, może i mnie dopomódz!
Zatopiony w takim monologu, już się nasz człowiek znajdował na skręcie ulicy, kiedy usłyszał przed sobą hałas przybywający z kupą ludzi, z latarniami i pochodniami. Nie długo myślał nieznajomy co ma z sobą zrobić, aby uniknąć spotkania: kilkunastą krokami cofnął się w ulicę, i w ciemnościach za filarem ukryty stanął. Cała zgraja zawróciła się ku niemu. Byli to, jak mógł poznać z liberyi, żołnierze nadworni Zebrzydowskiego, biskupa krakowskiego, uzbrojeni w halabardy i partyzany. Na czele szedł jakiś duchowny, zapewne urzędnik kapituły, światło latarni objaśniało twarz księdza. Nieznajomy, jak przykuty do muru, zadrżał na ten widok: – o przeklęte przeczucie! – zawołał do siebie, co mię tu zaniosło. Otóż mogę dostać się w pazury tych oprawców, dwakroć im wywinąłem się; ale za trzecim razem, pewnie mię poszlą z dymem do ojca Lucypera!
Widać, że nieraz miał do czynienia ze sługami inkwizycyi, bo oddech w sobie zatrzymał, i pot zimny z czoła obcierał. Lecz kiedy o kilka kamienic od niego cały tłum zatrzymał się pod wystawą jakiegoś domu, nieznajomy dopiero wolno odetchnął, i ciekawej scenie przypatrywać się zaczął.
Zakołatano do bramy, nikt nie otwierał; zakołatano mocniej, śród groźb i odgrażań, przy czem głos duchownego najwięcej był słyszany.
– Otwórzcie i poddajcie się! – wołano ze dworu. Milczenie było całą odpowiedzią.
– Wywalić bramę! – zagrzmiał głos rozkazujący.
Żołnierze biskupi ciężkiemi ciosami toporów, zaczęli łamać drzwi dobowe, mocno okute. Lud tłoczył się ze wszystkich ulic, przerażeni sąsiedzi powybiegali z domów.
Już wyskoczyły z zawiasów zapory, żołnierze wpadli do sieni. Wtem otworzyło się okno na górnem piętrze, a w oknie stanął siwy starzec z lampą w ręku; byłto Krupka Przecławski, obwiniony o jawne wyznanie błędów lutra. Na ten widok lud uciszył się. – Wolnoż taki gwałt wyrządzać obywatelowi Rzeczypospolitej w jego własnym domu? jeślim przewinił, stanę przed sądem i oczyszczę się; o ty ludu!… Chciał dalej mówić, ale krzyk:–na stos z heretykiem! ukamienować go! na pal kacerza! na tortury odszczepieńca! – zagłuszył mówcę; a ze wszech stron miotane przeklęstwa, i jak grad lecące kamienie, zmusiły go, że z okna ustąpił. Nasz człowiek w czarnym płaszczu, mimo wewnętrznej obawy, zbliżył się o kilkanaście kroków i z natężeniem oczekiwał końca.