Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wieczornice. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wieczornice. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 286 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WIE­CZOR­NI­CE.

WIE­CZOR­NI­CE.

Po­wiast­ki, Cha­rak­te­ry, Ży­cio­ry­sy i Po­dró­że,

Ze­bra­ne przez

Lu­cy­ana Sie­mień­skie­go.

TOM PIERW­SZY.

WIL­NO. Na­kła­dem I dru­kiem Jó­ze­fa Za­wadz­kie­go.

1854.

Po­zwo­lo­no dru­ko­wać, z obo­wiąz­kiem zło­że­nia w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry pra­wem ozna­czo­nej licz­by exem­pla­rzy. Wil­no, 15 Grud­nia 1852 roku.

Cen­zor Pa­weł Ku­kol­nik.

Do Pan­ny Al­fon­sy M.

Chcąc żeby ty­tuł książ­ki był nie­pre­ten­sy­onal­ny… po­trze­ba aby od­po­wia­dał wię­cej lub mniej we­wnętrz­nej jej tre­ści, lub skła­do­wi – ale w Ia­kim ra­zie wpa­da się w dru­gą nie­do­god­ność ty­tu­łów zbyt ogól­nych i okle­pa­nych, jak: Po­wie­ści, No­wel­le, Ga­wę­dy, Po­ga­dan­ki. Owoż chcąc jako tako wy­brnąć z tej trud­no­ści, i przy­ty­ku unik­nąć od ko­goś, co na­wet i ty­tu­łu nie prze­pu­ści, choć się do nie­dro­bia­zgo­wych li­czy – wo­la­łem już nie go­nić po Wscho­dzie, a bli­żej koło sie­bie po­szu­kać.

Ja­koż, Wie­czor­ni­ce, dość od­po­wia­da­ją isto­cie ni­niej­sze­go zbio­ru, a od­po­wia­da­ją tem traf­niej, że w cią­gu ostat­niej zimy, na wie­czor­kach spę­dza­nych tak mile w ro­dzin­nem na­szem gro­nie, lu­bi­łaś i czy­ty­wać nie­któ­re z tych po­wia­stek i ob­raz­ków, i słu­chać, kie­dym je czy­ty­wał. Gwo­li to więc Two­jej, na pa­miąt­kę tych dro­gich wie­czo­rów, ze­bra­łem je i ochrzci­łem mia­nem Wie­czor­nic. Two­rzą one, jak­by dal­szy ciąg, tych sa­mych uczuć, wra­żeń i ob­raz­ków, któ­re nie­gdyś po­świę­ci­łem był czci­god­nej Two­jej Mal­ce. Wi­dać, że z pra­wa na­tu­ry mu­sisz wszyst­ko po niej dzie­dzi­czyć, wszyst­ko, aż do de­dy­ka­cyi mo­ich po­wia­stek. Mo­żesz to przy­jąć za przy­chyl­ne ży­cze­nie, ja zaś wolę uwa­żać za nie­myl­ną wróż­bę.

Au­tor Wie­czor­nic.

CIEŃ

KRÓ­LO­WEJ BAR­BA­RY, po­wieść z r. 1551.

Nie kłóć­my sie­dzib du­chów.

Bro­dziń­ski.

Smut­no było w kom­na­tach zam­ku kra­kow­skie­go; wi­cher za­mia­tał śnie­giem po dłu­gich ku­ry­ta­rzach, szy­by dzwo­ni­ły w oło­wia­nych ra­mach, z trza­skiem pło­nę­ły w pie­cach sto­sy drzew su­chych.

W dol­nej czę­ści zam­ku jur­gelt­ni­cy, dra­ban­ci i pa­cho­lę­ta, po­szy­ko­wa­ni w róż­ne gru­py, to z hisz­pań­ska, to z wę­gier­ska i z nie­miec­ka po­ubie­ra­ni, jed­ni rzu­ca­li ko­ści, sy­piąc gar­ścia­mi drob­ne gro­sze; dru­dzy ści­snąw­szy się u cie­płe­go ko­mi­na, wie­dli po­waż­niej­sze roz­mo­wy przy o – grom­nych ku­błach ogrza­ne­go piwa.

Na gór­nem pię­trze zu­peł­na pa­no­wa­ła ci­sza, od śmier­ci kró­lo­wej, nig­dy tu gło­śny śmiech, nig­dy hucz­na ra­dość nie po­sta­ła.

W wy­so­kiej kom­na­cie, czar­nym ada­masz­kiem obi­tej, sta­ło łoże sa­mot­ne, ko­ta­rą za­su­nię­te.

Ile do­zwa­lał po­chmur­ny dzień zi­mo­wy, i nie­sta­ły po­łysk głów­ni, do­go­ry­wa­ją­cych na ko­min­ku mar­mu­ro­wym, o tyle ro­ze­znać moż­na było przez maty otwór, czło­wie­ka w sta­nie cier­pią­cym; twarz bla­da, lica za­pa­dłe, oczy przy­mknio­ne, bro­da czar­na, nie­gdyś sta­ran­nie w dwa prze­dzia­ły tre­fio­na, dziś splą­ta­na, w nie­ła­dzie na pier­si spa­dła.

U łóż­ka sie­dział na niz­kim stoł­ku, a z Wy­so­kiem wez­gło­wiem, obi­tym skó­rą ma­lo­wa­ną i zło­co­ną w chiń­skie kwia­ty, mę­że­zy­zna wzro­stu słusz­ne­go, chu­dy; rysy twa­rzy wy­da­wa­ły po­cho­dze­nie wschod­nie. Sie­dział nie­ru­cho­my i po­waż­ny, po­gła­ski­wał nie­kie­dy bro­dę, i dłu­gie krę­co­ne wło­sy na twarz spa­da­ją­ce, wte­dy na ręku jego błysz­czał kosz­tow­ny sy­gnet, gdzie na okrą­głym krwaw­ni­ku wy­ry­ta rze­ka Sab­ba­thion; prócz tego klej­no­tu nie wi­dać na nim było ani ka­wał­ka dro­gie­go krusz­cu; sza­bla krzy­wa bez ozdób wi­sia­ła u boku, wy­glą­da­jąc z pod ob­szer­nej de­lii, któ­rą swej krót­ki nie­bie­ski żu­pan okry­wał.

Był-to dok­tór żyd, Szy­mon z Gin­chur­ga.

Na­chy­lał się on czę­sto do łoża, ma­cał pul­su u ręki, i dłu­go oczu nie zdej­mo­wał z twa­rzy cier­pią­ce­go kró­la Zyg­mun­ta Au­gu­sta; wstrzą­sa­jąc za­wsze gło­wą, wra­cał do wiel­kie­go par­ga­mi­no­we­go zwo­ju, w któ­rym czy­tał, za­pew­ne jaki trak­tat Maj­mo­ni­de­sa, arab­skim cha­rak­te­rem spi­sa­ny.

Nie­ukon­ten­to­wa­nie i nie­pew­ność ma­lo­wa­ły się w ry­sach le­ka­rza. Cho­ry prze­wra­cał się w łożu, nie­kie­dy ręce gwał­tow­nie wy­cią­gał i za­ła­my­wał; wi­dać, że bo­leść du­szy była sła­bo­ści przy­czy­ną; bo prócz wes­tchnień cięż­kich i głę­bo­kich, żad­ne­go jęku cier­pie­nia nie wy­dał. Oczy miał cią­gle za­war­te, ale wy­prę­żo­ne żyły na czo­le, ale usta drga­ją­ce i prze­cią­gnię­te nie­kie­dy uśmie­chem krót­kim, peł­nym go­ry­czy, ka­za­ły się do­my­ślać, że w du­szy jego ży­we­mi far­ba­mi stał ob­raz wy­ry­ty uko­cha­nej, stra­co­nej isto­ty.

Ręce, jak­by zło­żo­ne do pa­cie­rza, na pier­siach spo­czy­wa­ły i opa­da­ły po obu stro­nach. Pod jed­ną dło­nią uczuł Au­gust coś, czem, jak­by ze snu obu­dzo­ny, otwo­rzył oczy wiel­kie, czar­ne, błysz­czą­ce daw­nym ogniem na­mięt­nym, któ­re­go ży­wo­ści, ani dłu­ga cho­ro­ba, ani łzy zga­sić nie mo­gły. Ru­mie­niec go­rącz­ko­wy, jak wy­pie­czo­ny, wy­stą­pił na lica wy­żół­kłe sła­bo­ścią. Usiadł na łożu o swo­jej mocy, od­su­nął fi­ran­ki, a ja­sność dzien­na od okna, oświe­ci­ła por­tret nie­wiel­ki, któ­ry trzy­mał w swym ręku; był to por­tret kró­lo­wej Bar­ba­ry, ten sani, jaki przed nie­daw­ne­mi cza­sy do­cho­wy­wał się w zbio­rze pa­mią­tek pu­ław­skich.

Wspo­mnie­nie to­wa­rzysz­ki, co prze­lot­nem szczę­ściem okra­si­ła naj­pięk­niej­sze dni ży­cia Au­gu­sta, roz­dar­ło ser­ce, i tak za­krwa­wio­ne; łzy gę­ste twarz kró­lew­ską za­la­ły; nie mógł wy­trzy­mać gwał­tow­ne­go wzru­sze­nia, gło­wa zno­wu opa­dła na łóż­ko, i bla­dość śmier­tel­na okry­ła ob­li­cze.

Le­karz, któ­ry pil­nie uwa­żał wszyst­kie symp­to­ma­ta sła­bo­ści kró­lew­skiej, stra­cił pra­wie gło­wę na wi­dok tych ser­decz­nych mdło­ści. Jak na wiek ów­cze­sny, umie­jęt­ność me­dycz­na nie roz­cią­ga­ła się sze­ro­ko. Esku­la­po­wie nie zna­li się na owych pół-sła­bo­ściach, owych mi­gre­nach, spli­nach, spa­zmach mod­nych i nie­mod­nych. Na­tu­ra oj­ców na­szych była twar­dą i har­tow­ną, jak ich zbro­je.

Nie mógł jed­nak­że dok­tor zo­sta­wić kró­la w tym sta­nie, po­szu­kał w za­na­drzu, wy­jął małą fla­szecz­kę, ode­tkał, a woń jej aro­ma­tycz­na przy­wró­ci­ła Au­gu­sto­wi zmy­sły.

„Dzię­ku­ję ci Szy­mo­nie!” za­wo­łał król otrzeź­wio­ny, wy­cią­ga­jąc ku nie­mu rękę z do­bro­cią; „dzię­ku­ję ci, wi­dzę jak mę­czysz się, i chcesz ugo­dzić w sła­bość moję, da­rem­na mo­zo­ła! ani ty, ani mę­dr­cy pa­dew­scy, u któ­rych bra­łeś na­uki, te­go­by nie do­ka­za­li. Tu, tu, (mó­wił po­ka­zu­jąc na ser­ce), jest źró­dło wszyst­kie­go, a na to ludz­kie środ­ki wy­star­czyć nie mogą. Od cza­su jak ona…” tu chwi­lę za­trzy­mał się, i wes­tchnął: „tak na­gle, tak nie­spo­dzie­wa­nie osie­ro­ci­ła moje łoże… ani poj­mu­ję Jak się to sta­ło, nig­dym o po­do­bień­stwie roz­dzia­łu ani po­my­ślał! na­wet temu prze­klę­te­mu astro­lo­go­wi, co ro­kiem na­przód śmierć jej wy­wró­żył, na­wet jemu nie chia­łem wie­rzyć, i jak oszu­sta wy­gna­łem precz z kra­ju; gdy nie­ste­ty! patrz wszyst­ko się spraw­dzi­ło! wszyst­ko tak okrop­nie! Tę­sk­no­ta nisz­czy mię do resz­ty; usy­cham, patrz na moje ręce i nogi, skó­ra tyl­ko i ko­ści; patrz na oczy, w dół za­pa­dły głę­bo­ko. Och Szy­mo­nie, Szy­mo­nie! mnie ludz­kie środ­ki nie po­mo­gą. W nocy, kie­dy snem ma­rzę, w dzień, kie­dy przy­mknę po­wie­ki, za­wsze ją wi­dzę, tu przed sobą, taką, jak owej ostat­niej nocy, wy­cią­gam ręce, chciał­bym za­trzy­mać w ob­ję­ciu, z któ­re­go wiecz­nie mi­sie wy­ry­wa.” Tu na­stą­pi­ło kil­ka mi­nut mil­cze­nie, po czem król, jak­by nie­spo­dzie­wa­ną my­ślą ude­rzo­ny, ode­zwał się: "Dok­to­rze! sły­sza­łeś ty kie­dy o po­tę­dze sztu­ki czar­no­księz­kiej? w niej jesz­cze cała moja uf­ność. Ten sta­rzec, co go wi­dzisz, co tak smacz­nie przy ko­mi­nie za­sy­pia, ba­wił daw­niej mło­dość moję opo­wia­da­niem dziw­nych wy­pad­ków, ja­kich sam by­wał świad­kiem.

Ja go i dziś lu­bię słu­chać; nie­daw­nym cza­sem plótł mi, jak ja­kiś ksią­żę nie­miec­ki, wy­wo­łał z gro­bu ko­chan­kę swo­je; sta­re lo dzie­je! Ale że są tak bie­gli w ma­gii, co wy­wo­łu­ją cie­nie umar­łych, to wiem, je­stem moc­no prze­ko­na­ny!"

– Mi­ło­ści­wy pa­nie! – ozwał się po­waż­nie Szy­mon z Gin­chur­ga, z pew­nym ro­dza­jem oso­bi­stej dumy: "mą­drość moja tego mię nie uczy, my pro­stych, na­tu­ral­nych uży­wa­my środ­ków, gdzie idzie o przy­wró­ce­nie ze­psu­te­go zdro­wia. Są ja­cyś zwo­len­ni­cy czar­nej ma­gii, ci jak mó­wią, spół­ku­ją ze złym du­chem; to dzie­ci Mo­lo­cha! Ta­kie­go zna­łem owe­go No­stra­da­ma, uczył się ze mną sztu­ki le­kar­skiej; na­uka dłu­ga, zysk mały. Nie­po­do­ba­ło mu się, rzu­cił w kąt Hi­po­kra­te­sa, po­ła­mał sta­ry skie­let, przy­jął służ­bę u astro­lo­ga, i dziś jest pierw­szym z oszu­stów." – "No­stra­da­mus!" prze­rwał król z ży­wo­ścią, nie­do­słu­chaw­szy ostat­nich wy­ra­zów dok­to­ra; "on dziś cuda wy­ra­bia na dwo­rze fran­cuz­kim. Czy­ta­łem jego Cen­tu­ryę, całą w nich przy­szłość od­sło­nił pro­roc­kim du­chem. Szczę­śli­wy Hen­ryk dru­gi, wiel­kie­go czło­wie­ka ma so­bie przy­ja­dę – lem: a ja bied­ny król Pol­ski, pan sze­ro­kich kra­jów, ani jed­ne­go maga, lub astro­lo­ga nie mam na ca­łym dwo­rze!"

– Ale mi­łość pod­da­nych, więk­sze ci szczę­ście za­pew­nia, mi­ło­ści­wy kró­lu!–za­wo­łał jak prze­bu­dzo­ny sta­ru­szek, sie­dzą­cy przy ko­mi­nie. Do­tąd zda­wa­ło się że drzy­mał po bez­sen­nej nocy, któ­rą u kró­la prze­pę­dził, lecz on z ca­łej roz­mo­wy i sło­wa z uwa­gi nie spu­ścił. Miał prze­szło lat sześć­dzie­siąt, w po­ru­sze­niach za­cho­wał całą ży­wość mło­dzień­czą. Oczy małe, ja­skra­we, la­ta­ją­ce; usta naj­wię­cej szy­der­skim uśmie­chem prze­krzy­wio­ne; gło­wa duża, łysa, spi­cza­stą ze zło­tej lamy cza­pecz­ką przy­kry­ta, ubior w sza­chow­ni­cę z żół­tej i nie­bie­skiej bar­wy, do tego pas z dzwon­ka­mi i w ręku kla­ska­ją­ce cepy, z li­sie­mi ogon­ki; to wszyst­ko ra­zem, sta­no­wi­ło li­be­ryę ów­cze­sne­go na­dwor­ne­go tref­ni­sia. Ten urząd god­nie spra­wo­wał sta­ru­szek, co się tak śmia­ło wmie­szał do roz­mo­wy. Był to Gą­ska, isto­ta nie­gdyś gda­ka­ją­ca i zło­śli­wa, jak ptak, od któ­re­go so­bie na­zwi­ska po­ży­czył. Współ­cze­sny Stań­czy­ka, dow­ci­pem wal­czył z nim o pierw­szeń­stwo, z nim gło­śne fi­gle pła­tał po sto­li­cy. Daw­niej, z jego kon­cep­tów się śmia­no; dziś wie­le stra­cił na by­stro­ści, i sam so­bie każ­dy kon­cept dłu­gim śmie­chem opła­cał. – Wiem mi­ło­ści­wy pa­nie! do cze­go ta mowa zmie­rza – mó­wił da­lej tref­niś;–o, dziś ta­kich lu­dzi trud­no; był je­den, i ten prze­padł jak wiatr w polu. Ale prze­bąk­nij słów­ko, dwo­ra­cy ci usłu­żą, bo ztąd wy­so­kie wzglę­dy, ztąd sta­ro­stwa, ztąd dy­gni­tar­stwa dla nich uro­sną; a kto wie, może kró­lo­wa mat­ka na­szle ja­kie­go zręcz­ne­go Wło­cha… Te sło­wa do­ma­wiał tref­niś ci­szej, z wy­ra­zem szy­der­czym, i z sil­nym wstrzą­śnie­niem dzwon­ków u czap­ki.

– Zga­dłeś! za­wo­łał Au­gust: – mnie po­trze­ba czło­wie­ka, coby się pod­jął, gwiaz­dę szczę­ścia mo­je­go… ro­zu­miesz, coby się pod­jął z gro­bu cień dro­giej mał­żon­ki mo­jej Bar­ba­ry wy­wo­łać. Pięć­set sztuk zło­ta na­gro­dy, rę­czę sło­wem kró­lew­skiem, i jesz­cze wię­cej, bo znaj­dzie pra­wo oso­bi­stej wdzięcz­no­ści mo­nar­chy. Niech to ca­łe­mu świa­tu wia­do­mem bę­dzie. Taka jest wola moja.

– Po­kój umar­łym! nie­boszcz­ka spo­czy­wa snem aniel­skim, nie budź ją mi­ło­ści­wy pa­nie, jej Ul nie­do­brze było na… tym świe­cie, cze­muż ma się wra­cać? Rez po­mo­cy czar­ta nie pej­dzie ta spra­wa; a je­śli dasz mu tyl­ko za włos się uchwy­cić, to jak swe­go, po­trzy­ma cię na wie­ki.

Zyg­munt-Au­gust, mimo prze­stro­gi bła­zna, ani na jotę nie od­stą­pił za­mia­ru. Z dziw­nych bo się ży­wio­łów skła­dał cha­rak­ter tego mo­nar­chy: przy sła­bo­ściach dzie­dzicz­nych do­mo­wi Ja­giel­lo­nów, sta­wał nie­kie­dy upo­rnie przy swo­jem zda­niu. Wy­cho­wa­ny na dwo­rze kró­lo­wej mat­ki, śród zbyt­ków i ze­psu­cia wło­skie­go, (bo krew po­łu­dnio­wych Sfor­ców w jego żyły wpły­nę­ła) lu­bił we wszyst­kiem do­ga­dzać uro­je­niom naj­dzi­wacz­niej­szym. Nic do­bre­go Au­gust nie wró­żył dla Pol­ski; mó­gł­że śród ko­biet dwor­skich na­uczyć się sta­wać w ra­dzie, lub w boju z orę­żem? Cud tyl­ko, że nie speł­ni­ły się sło­wa rot­mi­strza Racz­kow­skie­go, w chwi­li, gdy zbyt tro­skli­wa Bona, ośm­na­sto­let­nie­go kró­le­wi­ca z wy­pra­wy wo­ło­skiej od­wo­ła­ła: – że ten pan, co za­mło­du strzel­by nie sły­szał, już nig­dy wa­lecz­nym nie bę­dzie. Wia­ra w ma­gją i czar­no­księz­kie sztu­ki, była wów­czas po­wszech­ną wia­rą. Po dwo­rach kró­lów, peł­no trzy­ma­no astro­lo­gów i ma­gów, i Au­gust wier­nie swej wiek re­pre­zen­to­wał. Ogrom­ne sumy wy­da­wał rocz­nie na spro­wa­dze­nie cza­row­nic, któ­re za­bi­ja­ły swe­mi zio­ła­mi i le­kar­stwa­mi ła­two­wier­ne­go mo­nar­chę, kto wie, i Pol­ska może stra­ci­ła przez to na­stęp­cę, z bło­go­sła­wio­ne­go domu Ja­gieł­łów.

Te­goż sa­me­go dnia, przy­by­ło jesz­cze wie­lu pa­nów ko­ron­nych z wy­wia­dy­wa­niem się o zdro­wie kró­lew­skie. Był pan kra­kow­ski, dow­cip­ny pod­kanc­le­rzy Ocie­ski, ksiądz Pod­lo­dow­ski, ulu­bie­niec kró­lo­wej Bar­ba­ry, i wie­lu in­nych.

Zdzi­wi­li się ci pa­no­wie nie po­ma­łu, sły­sząc kró­la mó­wią­ce­go z ży­wo­ścią i za­pa­łem; zra­zu przy­pi­sy­wa­li to do­świad­czo­nym ra­dom uczo­ne­go Szy­mo­na z Gin­chur­ga, lecz ten wy­znał ze skrom­no­ścią mę­dr­ca, że król żad­ne­go le­kar­stwa od nie­go przy­jąć nie chciał. Na­stęp­nie do­pie­ro, gdy Au­gust umyśl­nie skie­ro­wał mowę o czar­no­księż­ni­kach i cza­rach, gdy opo­wia­da­no so­bie wza­jem­nie cuda tej sztu­ki, i gdy wręcz ogło­sił ży­cze­nie swo­je wy­wo­ła­nia z gro­bu nie­boszcz­ki mał­żon­ki, z so­wi­tą za to na­gro­dą, każ­dy ła­two się do­my­ślił, że przy­czy­ną po­lep­sze­nia zdro­wia kró­lew­skie­go, mo­gło być na­głe przej­ście z roz­pa­czy do cie­nia choć­by uro­jo­nej na­dziei. Myśl o moż­no­ści cudu, wiel­ką spra­wi­ła od­mia­nę w Au­gu­ście; tem się dniem i nocą zaj­mo­wał, ro­jąc dzi­wacz­ne ob­ra­zy, ja­kich nie mało fan­ta­zya go­rącz­ko­wa do­star­cza­ła; tem się le­czył od tra­wią­cej tę­sk­no­ty, bo gwał­tow­ne uczu­cia pod wpły­wem no­wej gó­ru­ją­cej żą­dzy, na mocy swo­jej tra­ci­ły.

Co o po­sta­no­wie­niu kró­lew­skiem my­śle­li dwo­ra­cy w du­chu, trud­no wie­dzieć, lecz otwar­cie każ­dy po­pie­rał ży­cze­nie mo­nar­chy. Jed­nym, chęć zy­sku po­tęż­nym była bodź­cem, dru­dzy, przy­chyl­niej­si i bez­in­te­re­sow­ni, są­dzi­li, że przez to zdro­wie ich pana do daw­nej wró­ci czer­stwo­ści: a wszy­scy, je­śli nie­zu­peł­nie, to przez po­ło­wę wie­rzy­li, że sztu­ką czar­no­księz­ką i więk­szych rze­czy do­ka­zać moż­na, bo ta­kie były wy­obra­że­nia XVI wie­ku.

Dni na­stęp­nych, wiel­ki ruch pa­no­wał na zam­ku; krzą­ta­no się od rana do wie­czo­ra. Mnó­stwo na­pły­nę­ło lu­dzi z ca­łe­go świa­ta, jak na wiel­ki ba­zar w We­ne­cyi lub Kon­stan­ty­no­po­lu. Tu ban­da ob­dar­tych cy­ga­nów, z bę­ben­kiem i dzwon­ka­mi; tam ku­glarz Nie­miec, z po­dróż­nym tłó­mocz­kiem, ów­dzie al­che­mik, roz­kła­dał wszyst­kie swo­je re­tor­ty i fla­sze, i ka­ba­li­sta mru­czał za­klę­cia nie­zro­zu­mia­ne z księ­gi. Tłum bez bra­ku. Każ­dy przy­by­wał w na­dziei, że je­śli nie od­po­wie ce­lo­wi swo­je­mu, i nie utarg­gu­je ja­kie­go gro­sza, to przy­najm­niej do­brze się na­sy­ci i na­pi­je. Wszyst­kie­go al­bo­wiem do zbyt­ku przy­go­to­wa­no; przy­by­szów czę­sto­wa­no hoj­nie, i nie szczę­dzo­no wy­dat­ku na wszyst­kie ich wy­my­sły i sztu­ki; a nie je­den ciar­la­tan lub oszust, na­ro­biw­szy do­syć ha­ła­su i za­mę­tu, zni­kał, jak gał­ki z pod kub­ka ku­gla­rza.

Po­ka­za­ło się w koń­cu, że da­rem­ne były za­bie­gi i kosz­ta; z mnó­stwa przy­by­łych włó­czę­gów, ża­den nie pod­jął się wy­wo­łać cie­nia zmar­łej kró­lo­wej: jed­ni skła­da­li się nie­moż­no­ścią, inni bra­kiem po­trzeb­nych ziół lub na­rzę­dzi, któ­rych ka­za­li szu­kać gdzieś w ko­ście­le Jo­wi­sza amoń­skie­go, albo w pi­ra­mi­dach egip­skich. W ta­kiem zo­sta­wi­my rze­czy za­wie­sze­niu, zo­sta­wi­my kró­la po­wąt­pie­wa­ją­ce­go O moż­no­ści cudu, usłuż­nych dwo­ra­ków w za­bie­gach, oszu­stów bez pie­nię­dzy, a sami w inną uda­my się stro­nę.

Ze wszyst­kich ko­ścio­łów w Kra­ko­wie od­zy­wa­ły się dzwo­ny nie­szpor­ne, za­czy­na­jąc dłu­gi wie­czór ad­wen­to­wy, gdzie więk­sza część czyn­no­ści dzien­nych prze­cią­ga się do nocy.

Po wąz­kich, a nie­oświe­co­nych uli­cach, to­czy­ły się wspa­nia­łe ko­leb­ki bo­ga­tych pa­nów, po­prze­dza­ne lau­fra­mi i zgra­ją haj­du­ków przy po­chod­niach. Tłu­my Jezd­nych i pie­szych, jak fala prze­no­si­ły się z miej­sca na miej­sce; zgiełk ludu kup­czą­ce­go u kra­mów i na ryn­kach; do pią­ter na­ła­do­wa­ne bry­ki to­wa­ra­mi Ho­lan­dyi lub We­ne­cyi, to­czą­ce się od Wi­sły z ło­sko­tem po bru­ku; na­kaz po­rząd­ku i od­gra­ża­nia się stra­ży miej­skiej, sło­wem, cały ten ruch i wrza­wa, jak krew w ży­łach, nada­wa­ły ży­cie wiel­kiej sto­li­cy i mia­stu Han­zy pod szczę­śli­wym rzą­dem Ja­gieł­łów.

Szum pań­skie­go świa­ta, ko­nał po­wo­li w od­da­lo­nych uli­cach, gdzie sami uboż­si miesz­kań­cy osie­dli, rzad­ko mi­ga­ły pod wy­sta­wa­mi do­mów prze­cho­dzą­ce po­sta­cie; ską­po świa­tłem roz­ja­śnić ne okna, nie da­wa­ły żad­ne­go na uli­cę wi­do­ku, gdzie tyl­ko bia­łość śnie­gu zmniej­sza­ła ciem­no­tę nocy.

Przez jed­ne z ta­kich uli­czek, mę­że­zy­zna wzro­stu słusz­ne­go, ob­wi­nię­ty płasz­czem, na wzór dok­to­rów aka­de­mii owe­go cza­su, bar­dzo wol­nym kro­kiem, ze spusz­czo­ną gło­wą i za­ło­żo­ne­mi rę­ko­ma, prze­su­wał się z ostroż­no­ścią, zda­wał się szu­kać cie­nia i uni­kać spoj­rzeń prze­cho­dzą­cych osób.

– Ja mam być wy­baw­cą ja­kiejś nie­zna­jo­mej dzie­wi­cy!–mó­wił do sie­bie w my­śli, i co krok, to sta­wał. "Ho­ro­skop jej po­myśl­nie pi­sze, nowa gwiaz­da lśni się ca­łym bla­skiem bo­gactw i szczę­ścia! jak­że mam tłu­ma­czyć to dziw­ne prze­czu­cie, któ­re mię nie­sie w tę stro­nę mia­sta? Dzie­wi­ca z świet­ną przy­szło­ścią, może i mnie do­po­módz!

Za­to­pio­ny w ta­kim mo­no­lo­gu, już się nasz czło­wiek znaj­do­wał na skrę­cie uli­cy, kie­dy usły­szał przed sobą ha­łas przy­by­wa­ją­cy z kupą lu­dzi, z la­tar­nia­mi i po­chod­nia­mi. Nie dłu­go my­ślał nie­zna­jo­my co ma z sobą zro­bić, aby unik­nąć spo­tka­nia: kil­ku­na­stą kro­ka­mi cof­nął się w uli­cę, i w ciem­no­ściach za fi­la­rem ukry­ty sta­nął. Cała zgra­ja za­wró­ci­ła się ku nie­mu. Byli to, jak mógł po­znać z li­be­ryi, żoł­nie­rze na­dwor­ni Ze­brzy­dow­skie­go, bi­sku­pa kra­kow­skie­go, uzbro­je­ni w ha­la­bar­dy i par­ty­za­ny. Na cze­le szedł ja­kiś du­chow­ny, za­pew­ne urzęd­nik ka­pi­tu­ły, świa­tło la­tar­ni ob­ja­śnia­ło twarz księ­dza. Nie­zna­jo­my, jak przy­ku­ty do muru, za­drżał na ten wi­dok: – o prze­klę­te prze­czu­cie! – za­wo­łał do sie­bie, co mię tu za­nio­sło. Otóż mogę do­stać się w pa­zu­ry tych opraw­ców, dwa­kroć im wy­wi­ną­łem się; ale za trze­cim ra­zem, pew­nie mię po­szlą z dy­mem do ojca Lu­cy­pe­ra!

Wi­dać, że nie­raz miał do czy­nie­nia ze słu­ga­mi in­kwi­zy­cyi, bo od­dech w so­bie za­trzy­mał, i pot zim­ny z czo­ła ob­cie­rał. Lecz kie­dy o kil­ka ka­mie­nic od nie­go cały tłum za­trzy­mał się pod wy­sta­wą ja­kie­goś domu, nie­zna­jo­my do­pie­ro wol­no ode­tchnął, i cie­ka­wej sce­nie przy­pa­try­wać się za­czął.

Za­ko­ła­ta­no do bra­my, nikt nie otwie­rał; za­ko­ła­ta­no moc­niej, śród groźb i od­gra­żań, przy czem głos du­chow­ne­go naj­wię­cej był sły­sza­ny.

– Otwórz­cie i pod­daj­cie się! – wo­ła­no ze dwo­ru. Mil­cze­nie było całą od­po­wie­dzią.

– Wy­wa­lić bra­mę! – za­grzmiał głos roz­ka­zu­ją­cy.

Żoł­nie­rze bi­sku­pi cięż­kie­mi cio­sa­mi to­po­rów, za­czę­li ła­mać drzwi do­bo­we, moc­no oku­te. Lud tło­czył się ze wszyst­kich ulic, prze­ra­że­ni są­sie­dzi po­wy­bie­ga­li z do­mów.

Już wy­sko­czy­ły z za­wia­sów za­po­ry, żoł­nie­rze wpa­dli do sie­ni. Wtem otwo­rzy­ło się okno na gór­nem pię­trze, a w oknie sta­nął siwy sta­rzec z lam­pą w ręku; był­to Krup­ka Prze­cław­ski, ob­wi­nio­ny o jaw­ne wy­zna­nie błę­dów lu­tra. Na ten wi­dok lud uci­szył się. – Wol­noż taki gwałt wy­rzą­dzać oby­wa­te­lo­wi Rze­czy­po­spo­li­tej w jego wła­snym domu? je­ślim prze­wi­nił, sta­nę przed są­dem i oczysz­czę się; o ty ludu!… Chciał da­lej mó­wić, ale krzyk:–na stos z he­re­ty­kiem! uka­mie­no­wać go! na pal ka­ce­rza! na tor­tu­ry od­szcze­pień­ca! – za­głu­szył mów­cę; a ze wszech stron mio­ta­ne prze­klę­stwa, i jak grad le­cą­ce ka­mie­nie, zmu­si­ły go, że z okna ustą­pił. Nasz czło­wiek w czar­nym płasz­czu, mimo we­wnętrz­nej oba­wy, zbli­żył się o kil­ka­na­ście kro­ków i z na­tę­że­niem ocze­ki­wał koń­ca.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: