- W empik go
Wieczornice. Tom 3 - ebook
Wieczornice. Tom 3 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 299 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WIECZORNICE
Powiastki, Charaktery, Życiorysy
I PODRÓŻE
PRZEZ
LUCYANA SIEMIEŃSKIEGO
WILNO.
Nakładem i drukiem Józefa ZAWADZKIEGO
1854
TOM TRZECI.
Pozwolono drukować, z obowiązkiem złożenia w Komitecie Cenzury prawem oznaczonej liczby exemplarzy. Wilno, 7 Października 1853 roku
Cenzor Paweł Kukolnik,.
POWIEŚĆ NIEPODOBNA DO PRAWDY.
I.
Jechałem pewnego razu wozem pocztowym do Torunia. Było to na wiosnę; trakt wiodący przez żyzne Kujawy lubo niebogaty w romantyczne widoki, zajmującym jest: jak daleko okiem zasięgniesz, widzisz dobrze uprawne i bujne łany; dwory przyozdobione, wieśniacze chaty porządne, a lud rześki i czerstwy przypominający wesołego mieszkańca okolic Krakowskich. Wreszcie i wspomnienia historyczne, lubo z zamierzchłych wieków, nadają urok tym stronom. Niedarmo wzrok wytężam chcąc dopatrzeć Gopła, a przynajmniej sterczącej na widokręgu myszej wieży;
niedarmo wypytujesz, gdzie Złotoryja i Szarlej, sławne rycerskiemi przygody tego wojennego mnicha Władysława Białego; – wreszcie z ciekawością wyglądasz Gniewkowa tej niegdyś stolicy udzielnego księstwa. Lecz minąwszy Inowrocław, najgłówniejsze miasto w Kujawach – droga staje się na zabój nudną: zboże nikłe, zieloność rzadka–istna Sahara; gdzie spojrzysz, piaski i lasy sosnowe, a raczej karłowate krzaki. Pocieszałem się nadzieją, że przynajmniej Gniewków wynagrodzi mi uprzykrzoną drogę; ale otoż i ów gród książęcy: lichych kilkadziesiąt szater żydowskich, i wszystko!–A gdzież dawny zamek? gdzie ruiny?– Pokazano mi jakby wał jakiś wysoki, na którego wierzchu stat z potężnemi skrzydłami wiatrak… Zresztą żadnej legendy, żadnego podania, jakby te miejsca nigdy niemiały dziejowej przeszłości!
To mię nabawiło wcale kwaśnego humoru. Stojąc na szczycie wału, rozmyślałem z boleścią, że przeszłość nasza padła jak kamień w wodę; wprawdzie został po niej słaby ślad w suchych kronikach, lecz w żywej pamięci ludu tak mało zostało. Jeżeli bowiem są jakie wspomnienia, to tak mgliste, tak sfałszowane formą obcej legendy, że fizyonomii prawdziwej dopatrzeć niezdołam.
W tem pocztylion zatrąbił do wsiadania. Pośpieszyłem do dyliżansu.
– Szwagrze! wiele mil jeszcze do Torunia? zagadłem chodzącego leniwie około koni.
– Cztery, odparł.
– A droga jaka?
– Szczery piasek.
Cztery mile–szczery piasek – flegmatyczny pocztylion – flegmatyczne konie – wozisko ciężkie – towarzystwo z landwerzysty i liberalnego żyda, to śmierć! skończę gdzieś z nudów śmiertelnych…
Z takiem usposobieniem stawiałem nogę na stopień dyliżansu; w tem grzeczny konduktor przyskoczył, chcąc mi pomódz do wsiadania, i zaraz dodał: Jeżeli panu gorąco, możesz siadać ze mną na przodzie; ale przez to pozbawisz się pan miłej kompanii.
Spojrzałem mu ostro w oczy, myśląc, że sobie żartuje.
– Piękna mi kompania–rzekłem; jeden dusił mię śmierdzącym kanastrem, drugi głupią rozmową! wolę siedzieć na przodzie.
– Ale tamtych już niema, pochwycił konduktor; wsadziłem ich do bajwagenu, tutaj sami polscy panowie, jacyś wojażery…
Polacy, wojażery – wcale ponętne towarzystwo do skrócenia nudnej drogi! Wsiadłem więc bez długiego namysłu, i powitałem skinieniem głowy moich trzech towarzyszy, którzy zapewne słysząc rozmowę z konduktorem, grzecznym odpowiedzieli uśmiechem.
Usadowiwszy się jak można najwygodniej w najniewygodniejszem pudle, ruszyliśmy lekkim truchtem po piasku.
Badawczem spojrzeniem zmierzyłem moich towarzyszy podróży. Dwaj siedzący na przodzie dobrej tuszy, z ogorzałą twarzą, pięknym wąsem, wyglądali na właścicieli ziemskich, gdzieś zapewne z powiatów chleborodnych, bo z politowaniem mówili o nędznej glebie okolic Gniewkowa. Trzeci, siedzący obok mnie, zdał się być ich znajomym, przybyłym z daleka. Domyśliłem się tego z pierwszych słów i ubioru; miał bowiem lelki kaszkiecik angielski i bluzę z surowego jedwabiu; włos długi spadający na ramiona, jak artysta lub bursz niemiecki; okulary na nosie i twarz bladą bez żadnej kosmacizny, z wyrazem bardziej zmęczonym niż melancholicznym; poznałem także po hawańskiem cygarze które palił, po częstej mieszaninie francuzczyzny i grubej nieznajomości w rzeczach miejscowych, że należał więcej do miejskiego świata, a po cytatach Paryża i Londynu, że peregrynant znający lepiej cudze kąty niż swoje.
Rozmowa z początku z różnej beczki toczona, jak zwykle bywa między nieznajomymi, coraz stawała się więcej ożywioną, mianowicie gdyśmy w piaszczysty bor wjechali. Zrazu przedmioty gospodarskie, landszaftowe, były na stole; dalej cóś się zarwało z polityki dziennej, ale żeśmy się prawie na jedno dziwnym trafem zgodzili, upadła nieznajdując opozycyjnego głosu. Że zaś mój sąsiad ciągle odnosił się do tego, jakto tam we Francyi lub Anglii, rzecz się wszczęła o podróżach. Przedmiot ten, kontrastujący z leniwem wleczeniem się po piasku, i zę smutnym cienistym Jasem, a najbardziej poruszający żyłkę naszego wojażera, ożywił się nie tyle przez wcale nieciekawą powieść jednego szlachcica o podróży do Marienbadu i Grefenbergu, a drugiego o wyprawie ze zbożem do Gdańska, – ile następującym ustępem, w którym ów blady wojażer skreślił swoją przygodę; aczkolwiek ta po wiele razy wywołała na twarzach trzech słuchaczy uśmiech niedowierzania, a nawet głośną protestacyę – mimo tego tak skróciła nam drogę, że kiedy skończył–otoż i Toruń! zawołaliśmy jednogłośnie: ktoby się był spodziewał, że to tak blisko!
Wszakże niech ta uwaga nieuprzedza czytelników moich, że opowiadanie to równie ich zainteresuje, jak mnie podówczas. Proszę bowiem pamiętać, że komu nudy grożą na kilka godzin, a ma wybierać między niewygodnem drzemaniem, z którego co chwila budzić się musi przez stuknięcie powozu o korzeń, lub sturchnięcie sąsiada, a między opowiadaniem choćby najmniej z prawdą zgodnem – wybierze ostatnie z prostej rachuby: czy tak czy owak nikt mi spać nie za broni; jeśli zaś opowiadanie ciekawe, godziny nudne jak mgnienie ulecą.
Ależ wróćmy do rzeczy. Właśnie moi gospodarze wpadli byli na materyą bardzo pospolitą, a mającą praktyczną powagę mianowicie u hreczkosiejów, że pieniądze wszystko robią.
Byłem pewien, że wojażer, który mi na nieodrodne dziecko wieku wyglądał, uzna wartość tej maxymy, tem więcej, gdy mając w żywej pamięci wszystkie przepychy Paryża i Londynu, rozkosze i rozrywki eleganckich stolic świata, wiedział z doświadczenia, że hesperyjski ten owoc dostępnym jest tylko dla tych, co mają dużo, bardzo dużo pieniędzy: bo zresztą żądza używania weszła dziś w krew, jak niegdyś za innych wieków żądza szukania przygód rycerskich. Ale jakże się zdumiałem, gdy on, wyrzucając kawałek niedopalonego cygara za okno, zawołał:
– Moi panowie! twierdzicie że pieniądz jest wszystkiem–nieprzeczę. W dzisiejszym świecie gdzie nic niemasz takiego coby nie było do kupienia, maxyma ta ma wielką stronę praktyczną.
A jednakże, gdyby każdemu z was dano tyle, tyle pieniędzy, że każde z najszaleńszych żądań mogłyby zaspokoić–wiecie, coby się stało?…
Tu dwaj szlachcice spojrzeli na niego takim wzrokiem, jakby chcieli powiedzieć: spróbuj tylko i daj, a już poradzimy sobie…
– Oto, mówił dalej–zabrakłoby wam w końcu żądań, siły użycia prędko zużyte, wyrodziłyby przesyt, a z nim śmiertelną nudę i ten niepokój wewnętrzny, który dopiero wtedy krzyczy ogromnym głosem, gdy niema z czem walczyć, ani się o co ubiegać…
– Używalibyśmy rozsądnie, odpowiedzieli oba razem.
– Tak się to mówi; ale chęć użycia jest jak pragnienie: im więcej je gasisz, tem silniej pali. Wszystko co mówię, mówię z doświadczenia – miałem bowiem żywy przykład na człowieku, który miał złota ile zapragnął, a jednak bardzo był nieszczęśliwym; miałem przykład i na sobie, gdy palony żądzą posiadania skarbów, omal żem niezostał największym zbrodniarzem… cały mój porządek wewnętrzny przewrócił się i su mienie zagłuchło… zeszedłem do rzędu najpodlejszej istoty… Samo wspomnienie już mię napełnia wstrętem do siebie samego.
Uciął – a z nas nikt nieśmiał odezwać się, tak przenikającym był jego głos uroczysty, a raczej Iak pożądaną zapowiedziana historyja–on tymczasem wyjął świeże cygaro, zapalił, i tak po chwili zaczął:
– W roku 183–z Hejdelbergi, gdzie z wielkiem zamiłowaniem słuchałem wykładu Zacharii i Gerwinusa, pojechałem do Baden szukać rozrywki i wytchnienia po mozolnej pracy. Rozrywek dostarczyło to urocze miejsce, ale wytchnienia nie mogłem znaleźć. Raz żem się zaciągnął pod sztandar pewnej ładnej rozwódki, która zwyczajem naszych modnych dam warszawskich, nigdy nieposiedziała na miejscu, tylko co dzień, co godzina wymyślała coraz nowe wycieczki w okoliczne zamki, a nawet, kiedyśmy wszystko zwiedzili co było do zwiedzenia, kazała mi jeszcze po kilka godzin kłusować w swoim orszaku na najętym biegunie–powtóre, że ruleta fatalny miała pociąg dla mnie, pociąg będący prawie na równi z czarującą siłą jej spojrzeń i uśmiechu. Ten sposób życia wprawiający w grę dwie najpotężniejsze namiętności–miłość i żądzę złota–utrzymywał mię ciągle w stanic gorączki palącej, tem więcej, gdym się przekonał, że równie oczy tej zalotnej i światowej kobiety, jak i koło fortuny, w które rzucałem moje luidory–zdradzały mię najoczywiściej. Albowiem osoba moja służyła pięknej Warszawiance za płaszczyk do rzeczywistego romansu z pewnym dyplomatą, co mię w największą wściekłość wprawiło, bora zawsze wierzył, że przynajmniej na polu miłości tryumf będzie na mojej stronie. Nieszczęśliwy w kochaniu, powinienem był znaleźć szczęście w grze–tak przynajmniej przysłowie uczy, jeśli nie doświadczenie; ale i tu nielepiej się wiodło…, Spory woreczek złota, przysłany mi od dziadunia na podróż do Szwajcaryi i Włoch, która miała posłużyć do ostatecznej mojej ogłady i kultury, niezmiernie zeszczuplał. Do wszystkich tych przyczyn dodawszy jeszcze jedną, to jest wielkie znużenie i niesmak, musiał się z nich wyrodzić krok skuteczny, czyli prędszy wyjazd z Badenu niżem się spodziewał.
Było to właśnie na dzień przed moim wyjazdem do Hejdelbergi, gdzie dobrze znajomy w całym mieście, mogłem kilka miesięcy przeżyć na kredyt, zanimby nowy sukurs od dziadunia nienadszedł. Zajęty składaniem moich rzeczy i długim obrachunkiem z oberżystą, który prawie do reszty wypróżniał pieniężne moje zasoby, widzę wchodzącego kapitana G. jednego z rodaków moich, służącego w wojsku pruskiem a bawiącego w Badenie także dla jakiegoś romansu, i dla rulety.
– Jak to? ty wyjeżdżasz Alfonsie?–zawołał zdziwiony–wyjeżdżasz kiedy się w najlepsze zaczynamy bawić,– kiedy coraz więcej osób z poznańskiego przybywa?…!
– Pokazuje się żem przybył zawcześnie – odrzekłem, nieprzestając pakować tłumoku.
– A twójże romans z piękną rozwódką?
– Była to tylko rola gościnna; stały kontrakt otrzymał kto inny.
– A ruleta, w którą tak szczęśliwie grałeś?… –Zdradziła mię równie jak kochanka. –Nierozpaczaj, kto młody i przystojny, w miłości i grze odwet mu służy–zostań z nami. –Nie moge…
– Co za upor I a założę się żeś jeszcze wszystkich osobliwości Badenu niewidział, dodał żartobliwym uśmiechem.
– Wątpię–w towarzystwie mojej rozwódki dotarłem wszędzie…
– Jeżeli tak, to musiałeś poznać owego dziwaka, alchemistę?…
– Alchemistę?… Nieznam go–ale się domyślam, że jakiś pedant niemiecki chcąc uobecnić sobie średnie wieki, przyjął na siebie tę głupią rolę…
– Mylisz się–to nasz rodak. W Berlinie chodził na farmacyę, a teraz tu siedzi w zrujnowanej chałupce za miastem i pracuje zapewne nad odkryciem fdozoficznego kamienia.
Nazywa się Mroczek…
– Mroczek?–znam go jak zły szeląg, jeszcze ze szkół w Poznaniu–zawsze cóś smażył w tygielkach, i ciągle tajemniczo mówił o wielkiem odkryciu… Muszę odnowić znajomość z tym oryginałem.
– Idąc tu spotkałem go–właśnie kręcił się przed domem, jakby kogo szukał–a przystąpiwszy do okna–oto masz!–zawołał–wskazując palcem, patrzaj–ten blady, rozczochrany i zarosły mężczyzna w niebieskiej bluzie.
– Muszę go widzieć!– przecież to szkolny kolega.
Za chwilę byliśmy na ulicy. Kapitan postrzegłszy kogoś ze znajomych, przyczepił się don, a ja już ciekawością zdjęty, już wzruszony powierzchownością tego biedaka, pospieszyłem za nim. Z daleka mogłem przypatrzyć się jego wyżółkłej twarzy, oczom zapadłym, które bynajmniej nie wyrażały obłąkania, ale pewien rodzaj dumy i natchnienia. Bluza wypłowiała i połatana, usta jakby gorączką głodu spalone, kazały się domyślać, że walczył z najostatniejszą nędzą. Serce mi się ścisnęło na widok niegdyś kolegi szkolnego… Postanowiłem niespuszczać go z oka.
Biedak zatrzymał się przed przekupką, u któ – r mmmm)
że młodzieniec ten miał tak porywającą wymowę, wiarę tak silną w to co przedsięwziął dokonać, wyrzeczenie się tak wielkie, a nadzieje tak rozległe, że acz misie zdał monomanem, niemogłem się oprzeć chwilowemu wpływowi, jaki wywarł na ranie; byłbym ostatnią koszulą z nim się podzielił. Szczęściem zostało mi cóś więcej, bo jaki dziesiątek luidorów ocalonych z smoczej paszczy rulety – poszedłem zatem pierwszem dobrem uczuciem, i odliczywszy w kieszeni pięć luidorów wcisnąłem mu je w rękę.
Rozpłakał się jak dziecko. Spytał o właściwy mój pobyt i dodał, że ta mała oiiara stokrotny zysk mi przyniesie. Zapewne–pomyślałem w duchu–stosuje słowa ewanielii, że kto daje ubogiemu, kupuje sobie królestwo niebieskie. Uściskawszy biedaka, raz jeszcze na odchodnem, i życząc mu pomyślnego skutku jego dociekań, nazajutrz skoro świt pojechałem do Hejdelbergi.
II.
Blisko rok minął od onego spotkania się z Mroczkiem. Byłem pewny, że biedak skończył gdzie w domu szalonych.– Wreszcie niemiałem nawet czasu myśleć o nim, bo zapaliwszy się do mechanicznych wynalazków, postanowiłem kształcić się w Anglii, tej stolicy machin. Przybywszy do Londynu o bardzo szczupłym funduszu, udałem się zaraz do niektórych nader zacnych lordów, ci przyjęli mię uprzejmie i zrobili nadzieję, że jeżli nie zatrudnienie,przynajmniej szczupłą pomoc będę mógł znaleźć, co mię dość uspokoiło, bo prędzej Później poczciwy dziadunio, acz zapewne podąsany na mnie, żem nauk uniwersyteckich odbieżał, nieomieszka zasilić mię jaką setką dukatów. Po całodziennych łażeniach po różnych protektorach, wracałem pewnego wieczora do mego hotelu, i gdym klucza żądał od portyera, widziałem jak galonowany lokaj oddawał mu kartę, mówiąc: proszę ją wręczyć panu Alfonsowi Z…. świeżo przybyłem Polakowi, który tu mieszka. Poczem odszedł, potrącając mię łokciem.