- W empik go
Wieczory badeńskie czyli Powieści o strachach i upiorach z dołączeniem bajek i innych pism humorystycznych Jozefa Maxymiliana hrabi z Tenczyna Ossolińskiego - ebook
Wieczory badeńskie czyli Powieści o strachach i upiorach z dołączeniem bajek i innych pism humorystycznych Jozefa Maxymiliana hrabi z Tenczyna Ossolińskiego - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 463 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jozefa Maxymiliana Hrabi z Tenczyna Ossolińskiego.
Z autentycznych autora rękopismów w Bibliotece
Imienia Ossolinskich dochowanych, wydał
Józef Czech.
W Krakowie,
Nakładem i Drukiem Józefa Czecha
1852.
P. Czech życząc sobie wydać znaną już zaszczytnie w świecie literackim pracę Józefa Maxymiliana hr. Ossolińskiego: Wieczory Badeńskie, poruczył nam trzy rękopisy jego własnoręczne porównać i z takowych utworzyć czwarty, do wydania sposobny. – Rękopisma owe któreśmy pod ręką mieli, pochodzą z biblioteki lwowskiej imienia Ossolińskich. – Pierwszy, który nam się pierwotnym nazwać podobało, złożony jest z 165ciu liczbowanych ćwiartek różnorodnego papieru, oprawionych razem, bez względu na porządek jakim je uszykować należało, bacząc na ich związek. Są to pierwsze notaty do dzieła Wieczory Badeńskie, które, jak to widzimy z napisanego na rękopisie tytułu, zwać się miało: Fraszka przyrodnia, przez Józefa Maxymilijana, hrabię z Tenczyna Ossolińskiego, – po namyśle jednak, jak to wskazuje zamieszczony w tymże rękopisie na karcie 38 Wstęp do Czytelnika, chciał, by jego powieści nosiły tytuł: Nowy worek Judasza. – Wreszcie ów pierwotny rękopis, dał Ossoliński do przepisania i przepisany sam poprawił, co stanowi drugi rękopis z 229 kart złożony, z tytułem: Wieczory Badeńskie, czyli powieści o dziwach i strachach – Do JW. A. T. przez J. M. H.. z T. O. – Przy tym rękopisie nic ma odezwy do czytelnika, ale Wstęp, który tłómaczy powstanie tego dzieła. – Rękopis ten zwiemy poprawnym. – Podobało się nakoniec Ossolińskiemu zmienić jeszcze raz układ rękopisu i ostatecznie do druku go przygotować. Prze – pisano więc na czysto 27 ćwiartek z tytułem: Wieczory Badeńskie, czyli powieści o dziwach i strachach do JW. A. T., bez podpisu autora, ani jego cyfer. Ten rękopis zwiemy ostatnim. Głoski JW. A. T. jako widać z wyraźnej, później przekreślonej dedykacji, w rękopisie poprawnym na kar. 4, znaczyły: Jaśnie Wielmożną Annę Tyszkiewiczownę.
Pierwsze dwa rękopisy: pierwotny i poprawny, stanowią jawną sprzeczność; są bowiem obrazem myśli autora, odmieniającego ciągle treść swoich powieści. – Tu powieść zaczęta w początkowych arkuszach jednego rękopisu – owdzie gdzieś w jego środku jest jej koniec, – a w drugim rękopisie treść główna, i t… p.
Kilkanaście tedy kartek 3go rękopisu są do druku przygotowane, a dwa pierwsze rękopisy są tylko materyałem, od którego opracowania znać śmierć, lub myśl nieoddawania do druku, pracowity autora rękę wstrzymała.
Mając sobie powierzoną ważną, a tak mozolna, pracę, utworzenia całkowitego rękopisu Wieczorów Badeńskich, staraliśmy się być zupełnie sumiennymi, nie ośmielając się nawet błędu wielkiego autora poprawić, lub uzupełnić to, cośmy ułamkowem i niedopracowanem znaleźli. – Powieści złożyliśmy z rozrzuconych w 2ch rękopisach kawałków, zostawiając to niedokończonem, co oczekiwało ręki autora.
I tak: – opuściliśmy zupełnie powieść: Pustelnik, której urywki znajdują się na kar. 15, 27 i 28 rękopisu pierwotnego, gdyż urywki te są małe, i brak w nich zarówno początku, końca, jak i środkowych części.
Podobnież postąpiliśmy, z kawałkiem historyi o jakimś Studencie, który djabłu duszę zaprzedaje (kar, 150 ręk… pierw.), jako niemającym początku ni końca.
Takiż los spotkał mały ułamek jakiejś większej powieści o rozrzutnej Elizie – (kar. 63 ręk… pierw).
Również opuściliśmy powieść: Topielec (kar. 157 ręk… pierw.) jako zaledwie zaczęty; – i następującą zaraz po niej na karcie 158 – jako nie mającą, ani tytułu, ani wykończoną, a zatem nie stanowiącą żadnej znakomitej całości.
Wstęp do Bajek (kar. 159 ręk… pierwot.) zdaje się być urwany i niedokończony, gdyż rzecz nie rozwinięta w stosunku do początkowego zakroju, i w rękopisie pierwotnym, papier biały na dokończenie zostawiono.
W bajkach: Lampart, jestto początek całego ciągu kilku bajcie, będących z sobą w związku; początek ten podwójnie obrobiony, w drugim przerobieniu jest nieskończony, czego ślad wyraźny w rękopisie (ręk… pierw. k. 33). – Pierwsza, z należących do tego ciągu bajką całą, jest Wół kar. 8 ręk… pierw.); następna: Lis, podorędziu drugi, jest dalszym ciągiem Wołu; tę zaś uzupełniać miała po niej następująca: Lampart i Lis, ta atoli w rękopisie jest nieskończona – i lak ją też zostawiliśmy.
Powieści Wieczorów Badeńskich, jak to pozna każdy, kto je przeczyta, nic wszystkie są oryginalne; wiele naśladowanych z obcych autorów nowszych i starożytnych, co sam autor często namienia. Inne mało mają zalet, i tylko przez poszanowanie wielkiego imienin autora i dla zupełności wydania je podajemy. Winnych wreszcie, właściwy autorowi ton lekkiego sądzenia o rzeczach kościelnych, ubliża ich godności. Nic poprawiać nam jednak Ossolińskiego, ale przysposobić jego rękopis do wydania przypaliło; przeto oddajemy powieści wiernie, jak je w jego rękopisach własnoręcznych znaleźliśmy, a wady znikną, zawsze jako cień przed oczyma czytelnika, który zdolny dojrzeć wielkie światło, jakie niektóre z tych utworów opromienia.
Wreszcie dzieło niniejsze za nadto już znane jest światu naukowemu, z umieszczonych z niego wyjątków w Przyjacielu Ludu (1) i z pięknego o nim, szczegółowego wspomnienia w Czasie (2), abyśmy tu wychwały na nic pisać mieli. Szczegółowo zaś powiedzieliśmy tu o rękopisach, dla tego, aby okazać zupełność niniejszego wydania, czując potrzebę tego z powodu licznych odpisów niezupełnych, będących prywatną własnością.
Kraków dnia 28 października 1851.
I. Ł. – I. J.
–- (1) Wyjątki z Wieczorów Badeńskich, poczynione jak widzimy z rękopisu pierwotnego, zamieścił Przyjaciel Ludu: Trafiła kosa na kamień – Jakiś djabeł – Mant – Widziałem to na oczy. (Rok. 10 t, II). Umieraj jeszcze raz, jeżelić życie korci, Rok II t. II). Historya Łukasza Słupeckiego – Dobra dusza – Nieboszczka prosi o głos – Boruta, albo rozmowa o nim miedzy jejmością i jegomością. (1) Plebanem i Szyprem – Historya pewnego klasztoru, wypisana z rękopisu, części 2ic. (Rok 12 w 1szym tomie).
(2) Dodatek literacki do Czasu Nro 21 rok 1850.DO CZYTELNIKA.
Przed laty, mamki i piastunki straszyły dzieci djabłami. Dziś djabli służą za lalki, któremi się i starzy bawią; dziś też nie mamki i piastunki o nich plotą, ale księgi piszą.
Ksiąg takich pełne krainy na jarmarkach lipskich: szczególnie ich brak naszej ubogiej literaturze, Pali mnie patryotyzm zaratować ten jej niedostatek. Moje dziełko nic będzie pierwsze na świecie; wszakże takiego ani owo Gröll, ani dzisiaj Maj, jeszcze z pod prasy nie wydał.
Bogdajby ci co nie wiedza, co z czasem zrobić, długie chwile czytaniem jego sobie skrócili; – bogdajby ci, którzy nie lubią, sobie głowy nad niczem łamać, przyznali, że ich rozrywa; – bogdajby nakoniec owi, którzy żałują na fraszki czernidła i papieru, przywidzieli sobie żem chciał pod bajką, jakichsik wielkich prawd nauczać i świat czyście; Linde, żeby choć tyle powiedział: "zda się do dykcyonarza jak Banaluka."
Dalszych nadziei nie ważę się sobie pozwolić. "Omne tulit punctum, qui miscuit utile dulci,"
Azaliż nie pozwalał sobie żarcików Wacław Potocki, a to nawet i takich na które nieraz niewinność się płoni?… I mnie napadł gdzik rozśmiać się – mnie, któremu ustawiczny nałóg posępnego dumania, wcześniej nawet niżeli lata przychyliły były druga wieku polowe, już był w zmarszczki sfałdował czoło. – Od śmiechu wstrzymać się nie mogę, atoli nie radbym, żeby mnie za śmieszka poczytano, który drze gębę sam nie wie nad czem. – Celem moim: poprawiać żartami. Ridendo dicere verum. – Nie brakuję w zdrożnościach, jaka mi się nawinie puszczam ją przez praszczęta. – Z ktorą nie zadarłem, znać że się nie spotkałem, albo że już puściłem był z rąk pióro, kiedy mi przed oczy się nawinęła. "Quidquid agunt homines, nostri est forrago libelli."
Nazywając "nowym workiem Judasza" te moje lekkie Centony, nie koniecznie ślepo je ochrzciłem. Tytuł ten naszego Klonowicza czyli Acerna, stanie choć za pawi ogon, który przylichej kawki nieforernny puch przyozdobi. – Tak cię ludzie piszą jak cię widzą. – Za coś mnie będą mieli choć ci, którzy tylko na wierzch oko rzucą. Znaczniejsza ich liczba, niż tych, co wskróś rzecz badają. – Jeżeli zaś kto rzecze, że raczej miałem sobie napis Kochowskiego przywłaszczyć, ów to: "Próżnowanie niepróżnujące" – trafi mi w rumel który zamierzyłem sobie: głowy nie smażyć, a przecież nie konieczne drogie chwile zmarnować.
Choćbym i tylko ten skutek sprawił, że mamki przestaną topielcami niemowlęta straszyć, – że chłopiec przed bobem nie zadrży, – że ktoś za exorcyzm złotówki nie wydrwi, że się jednego djabla nie ulęknie w nocy rycerz, który w dzień tysiące Kałmuków gotów płoszyć: dokażę więcey jak nasz Bohomelec swoim "Prognostykiem komet" – i "Djabłem w swojej postaci." – Uczył on, i trudno zaprzeczyć że mądrze; jednak od jego kul potrafiły się błędy uchronić. Ażali nie uda się ich wypłoszyć grzegotką?… Nil desperandum! –
Na jarmarkach lipskich kopy takich dziel jak moje, o strachach i czarownicach, jaśnieją – w celu zapewne nie tak jak mój niewinnym; łaszą się albowiem żeby ułowić łatwowierność.
Powie kto, że za moje Banaluki szkoda szeląga, tem samem i owe skaże pod placki.WSTĘP
W końcu zeszłego stulecia zebrało się kilku Polaków do kąpieli Badeńskich, to zdrowia szukając, to już byle kala gdzieby spokojnie ziewać mogli. Schodziliśmy się przykre jesienne wieczory razem przepędzać. Jaki taki zaczynał nad kieskami krajowemi stękać. Ej dajmy lam polityce pokój, rzekli drudzy. A kiedy już nie to, kiedy nie owo, odezwała się pewna dama, plećmyż sobie bajki o upiorach. Plećmyż wyrwałem się… Od razu uchwycono za słowo… Zaczynaj – a nuże! Skrobałem się po głowie, krząknałem, odkaszlnąłem, poprawiłem się na stoiku. Wiokano a wiokano. Mój Pegaz jak się zaciął lak ani drgnął nogą. Czas był choć otworzyć usta. Inaczej więc być niemoże rzekłem; każesz mi tedy pani pleść dziwy o strachach? Przecie racz się Pani cokolwiek zastanowić, że kiedy kogo, co nic nie wie, za język ciągną, żeby koniecznie coś powiedział, powie to, czego niewie; i z tego powodu Król nasz zniósł tortury.
I natem nie był koniec; naparto ranie w ciasny kąt. Hajdaż ja na Parnas; obiegłem skruszoną myślą, wszystkie wierzchy, wszystkie doliny, nadbrzeża, gaje, smugi, gdzie tylko wiedziałem że za Delijskiem skrzypkiem grono Muz rado skacze. Nawołałem się wszystkich dziewięciu razem… Każdej z osobna: szkoda było modlitw! Ty już Asmody westchnąłem, gdy mi żadna Muza nie szepta, gdy pamięć tego co mi niegdyś moja mamka i piastunka nagadały nieprzypomina, ty sam, ty chyba podasz mi co Asmody, który po strychach i dachach Madryckich, Dona – KIeofasa, Leandra, Peresa, Zambulona (1) nosiłeś. Jeźli jeszcze raz zapakują cię w gąsiór, ja pójdę choćby na złamaną szyję, przez góry przez wertepy… pójdę stłuc gąsiór. Obróciły się na mnie wszystkie oczy… i len i ów kogoś przy mnie patrzył… Mina mi zgęściała… zagaiłem. Ot pani dobrze się ze mną dzieje; o kuli ale nadąża – zmiłuj się pani, strzeż się: i każdy niech się strzeże, czyli to nóg na krzyż założyć, czy ziewnąwszy ziewnienie zażegnać, czy się z owem "Boże mój" albo z jakiemkolwiek pobożnem wyrwać przysłowiem. Zlęknie się bowiem mój kuternoga, i wnet pryśnie, jak zaś on pryśnie ja oniemieję… mówiąc pacierz za panią matką.
–- (1) Osoba główna romansu pani LeSage, który mamy i po polsku. W samej rzeczy następująca powieść naśladowana z romansu Djabła kulawego.TRAFIŁ SWÓJ NA SWEGO.
Osiwiały pod karabinem gwardyak, po odniesieniu to na zajazdach, to na runtach ran kilkunastu, wszystkich w twarz albo w piersi, w nagrodo raczej cierpliwości niżeli zasług i męztwa, zaszczycony stopniem kaprala, przybył z "Warszawy na zaciąg do Czerska, już pod wieczór. Właśnie w tenczas odprawiały się sady Grodzkie. Dla licznego zjazdu długo szukał wolnej gospody. Nakoniec ledwo na jednę za miastem trafił. Rad że przecie było gdzie głowę skłonić, ani się zadziwił nad tem, że kiedy wszędzie goście ledwo się jedni na drugich mieścili, tu czysto zastał jak wymiótł. Nie łasy gospodarz, nie ręczę iżby był od drugich swoich cechowych poczciwszy, lecz że niedbało drabią zapłatę, sam powiedział że straszyło, i że mało kto z całym grzbietem z gościny wyjeżdżał. Banaluki, rzekł żołnierz, nie raz się diabeł' poskrobie po czuprynie, niżeli się do mojej zerwie. Macie miód? tytuń? pieczonka? Brawo! kiedy to jest, reszta furda. Wziął się pod pachy i gwizdał.
Zaprowadzono go tedy ze świecą do gościnnej izby. Połknął duszkiem pełną szklanicę, połknął nieoddychając drugą, przepadła i trzecia. Nakrzesał ognia, zapalił fajkę, i z gęstą fantazyą na złego ducha czekał. Bije dwunasta, niewidać stracha. Bije pierwsza, niewidać…
Popijał każde uderzenie zegara. O drugiej obaczył w flaszy dno przezroczyste… I cud dla niego niezwyczajny: z jednej świecy dwie. Grzmotnął więc na tryumf flaszą o ziemie… Szkło jeszcze dzwoni, aż oto przeraża go brzęk straszny kajdan i żelaz… Razem otwierają się same drzwi na rozcież; wchodzi coś czarnego skrępowane łańcuchami, iskrzy z ust ogień. Niewiem ktoby nie zemdlał' przed takim djabłem. Drab nie zemdlał, ani nawet fajki z gęby nie wypuścił; owszem jedną ręką sięgnął ku czuprynie strachowi, a drugą dobywszy furdymentu, kilka mu płazów po grzbiecie wygolił.
Strach nieprzywykły do takiej uczty, wrzasnął z bólu: Ay! ay! Junak zmiarkowawszy gracza, nuż się od ucha na niego zamierzać… Strach poznał że nie przelewki… Ów wywija szabliskiem: on pada na kolana, klęka, ręce składa. Swistnął zamach nad głową. Ej! dosyć lego panie kapralu! rzeki bies, przynajmniej zostawcie mnie przy duszy. Hultaju! odpowie kapral, jeżelić skóra nic świerzbi powiedz kto jesteś, czego potrzebujesz? Nuże łotrze! spowiadaj się… Przysięgam Bogu jak płatnę rozpłatam cię na połcie i na ćwierci. Mój strach bije się szczerzej w piersi niż na Wielkanoc przed plebanem… Parobekem karczmarski, na imię mi Mażcie; kocham Kaśkę dziewkę gospodarza, Kaśka też na mnie się nie krzywi, Tatusiowi to tylko i Matusi niedowoli. Spraktykowaliśmy, abym się lak tłukł co noc. Pokrzykuję pod oknem u komory: "Niedam wam odpoczynku panie gospodarzu, póki niedacie Kaśki za Błażka" Tego płachcia, pożyczył mi dziad kościelny z marów, łańcuchy poodpinane od żłobów i pługow; jak już moja godzina minie włażę oknem do komory. Więcej nic nie wiem… Wielmożny panie! nie wydajcie mnie przed gospodarzem! komu by się zmełło, ale co mnie, to by się skrupiło… Byście leż to jako chcieli poradzić żeby Kaśka była moja.. Hola, hola Stój! stój! oburza się żołnierzysko. Co ja? kapral Burdasiewicz, jać też to powiem żem się przeląkł? Stokroć set milionów djabłów i to cyfra… i to furda dla mnie! A któż wam to mówi, mój dobrodzieju, ozwał się na pól umarły strach, byście lak powiadali, że was bies zmocował? Potrafcież jeno w to, żeby Błażek miał Kaśkę. Wam z niemi będzie błogo. Przyjdźcie sobie do nich kiedy wam się spodoba; najecie się, napijecie, niedacie i halerza. Bodaj mnie poraziło, bodajem Matki Boskiej nie oglądał jeżeli wam niebędziewa grzeczni… Kapral się udobrochał. Oj Błażku! skoczyliście kaducznie do głowy po rozum. Idźcież sobie z Bogiem do waszej Kaśki, pozdrówcie ją tam odemnie, obaczywa jutro.
Ledwie zaświtało, karczmarz z karczmarką gadają sobie o kapralu. Już on tam bez duszy, mówi karczmarka do karczmarza. Żono, karczmarz do karczmarki, wstańcie popatrzcie co się tam z nim dzieje… Zawołajcie księdza i dziadów. Miły Boże co to temu była za niewola naumyślnie śmierci szukać. Idzie, ale w progu spotyka kaprala. Wszelki duch Pana Boga chwali! zawołała.
Niebójcie się pani karczmarko, odezwie się kapral, każcieno dać gorzałki. Żywy jeszcze! – Trafił swój na swego! On ci też kapralem bywał. A wiecież kto to?…. Pradziadek wasz. Oj nieladać to był wojak! ciął w pień nieprzyjaciela, kiedy to cudowny Kazimierz w bieli na gniadym koniu mieczem ognistym machał w powietrzu. Do dziś dnia ma ranę w głowie aż pięść w niej zmieściłem… Hej, hej, panie karczmarzu! oto kiedyś przed laty dokazywali nasi Polacy! Ciekawość cośmy z sobą nagadali. Miał też i on jedynaczkę córkę, zrękował ją był z Wawrzkiem, a len Wawrzek był iakże pradziadkiem lego to Błażka, co tu u was za parobka; – ale polem gdy się nastręczył tłuściejszy pachołek, poszedł Wawrzek pod lawę. Aj! aj! nieborak co on leż teraz za to ucierpi! Co dzień wlewają mu djabliska na obiad, na śniadanie, na podwieczorek, na wieczerzę, półgarcówkę kipiącej żywicy dobrej miary; smaży się i warzy w smole. Powiedział mi, że byłby był do piekła prosto poszedł, gdyby był mało pierwej, na wielkie jego szczęście Papież nie umarł, a drugi za tym, miłościwego lala nieogłosił. Pokutować musi, dopóki go która z rodu jego nie wyzwoli, idąc za jakiego krewniaka nieboszczyka Wawrzka… Tłukę się, lak ci to on utyskiwał, tłukęć się co noc po całym domu, krzyczę, iż się mało nierozedrę, by karczmarz i karczmarka córkę dali za Błażka, – żadne mię nie… słucha, ale pożałują.. – Uwierzyli staremu szalbierzowi prostacy, że ich pradziadek przez niego gada. Wydali córkę, za Błażka i wesele szumne sprawili. Kapral upił się jak cztery dziewki. Jeszcze potem, gdy na drugą karczmę Błażek i Kaśka poszli, dzień w dzień u nich pił. Bodajżeby był zdrów pił ale sam! Uprzykrzyło się Błażkowi, że kogo złapać mógł, prowadził, raczył. Kiedyś aż mu się prosił: "Panie kapralu pijcie sami siła chcecie, choćbyście sie też kąpali w gorzałce, niech wam będzie na zdrowie, aleć dla waszych przyjaciół, przyjdzie mi pójść z żoną i dziećmi na dziady. " Kapralowi na te słowa wyskoczył ogień na twarz. Jakto, zawoła, zdrajco! cyganie! krzywoprzysieżco!…. Niedomówił i pobiegł.
Pobiegł najprzód do teścia Błażkowego; tam wszystko co miał nic powiadać, powiedział. Pobiegł polem z teściem do Wójta; zgromadził się cały urząd. Karczmarz dla sławetnej ławicy co żywot stawiał garncami trunek. Im dłużej ciągła się sprawa, tem się więcej ćmiła, nakoniec przecie wszystko wyszło na wierzch. Kaśkę byliby wsadzili do klitki, gdyby była zawczasu nieucie – kła. Błażka wywołali by byli z miasta, gdyby i on był za pas nóg niewziął. Teść musiał grzywny za oboje zapłacić; kapral pije odtąd za swój grosz. Bogu dzięki że pana Wójta po takiej ciężkiej pracy głowa nie bolała dłużej, jak od pełni do nowiu.NIEBOSZCZYK I NIEBOSZCZYK.
Dwóch pijaków wybrało się z miasteczka do miasteczka na jarmark, Z miasteczka niewiem jakiego, do miasteczka niewiem jakiego, bliskiego a i dalekiego, jak do czasu. W wiosnę wyszedłszy o południu, stawało się o śródwieczerz, w jesieni, ledwo nazajutrz. Tak u nas wszystko szło za wiatrem, aż też wszystko poszło z wiatrem. Działo się to za króla Sasa; szli sobie tedy z gęstą miną, hukali, gwizdali. Później po nich, z dalsza powędrował Iakże ślusarz, nawiązawszy jak zwyczaj za Wisłą u pasa kilka rzędów kółek mosiężnych, do tego przez siebie przerzuciwszy postronek, na który był nadział różne żelazne rupiecia, kłódki, skóble, klucze, podkowy. Mieszczanie jak pierwsi wyszli w drogę, lak też pierwsi powinniby byli być na miejscu, ale wieśniak, któremu ani szumiało w głowie, ani ciężał grosz w kalecie, równym krokiem idąc, powoli ich dogonił. Przeciwnie ich zawsze coś zastanawiało. Tuż za miastem jeden zatoczył się w kałużę; drugi wydobywając go i sam ulgnął, gdy zaś ledwo wygramoliwszy się dostali się w czyste pole, wiatr któremuś zerwał kuczmę z głowy, popędził za wiatrem; chcąc podskoczyć brzdęknął, powstawał i brzdękał prawie bez końca; tymczasem towarzysz jego lulkę paląc, klnąc i świstając mitrężył gdy szli, tak im niestatkowały nogi na tę i na owę stronę, że wymierzyli więcej staj w zygzak, niżeli było wprost. Na gościńcu leż żydkowie grzeczni zapraszali, a oni nie byli lak nieludzcy, iżby się wymawiali. Wszakże na ostatni grosz, nie mając już i grosza przy duszy, niemieli po co wstąpić i nie wstąpili, ale na małym pagórku tuż przy karczmie, pochyłym jak gdyby go dla wygody pijaków wysypano, siedli sobie. Stał naprzeciw straszliwy znak Magdeburgi!: szubienica, na której onegdaj za nakazem dworskim, ławica miejska obiesiła trzech złodziejów, podług płci oliwkowatej oczywiście Cyganów, przekonanych prawem, że w samo południe wsią przechodzili, że byli opasani powrozami, a w nocy z obory folwarcznej trzy krowy zginęły. Dwóch jeszcze wisiało, trzeciego wiatr był oberwał. Bawiło sławetnych pielgrzymów przypatrywać się, jak gdy wicher chybotał owemi, pląsy które wywijali na powietrzu, cień przy bladej księżyca zorzy powtarzał na płaszczyźnie. Żegnają świat nogami mówił jeden; skaczą przysiudy, mówił drugi; obydwom serca dodawała gorzałka. Podstąpili pod szubienicę, nuż obiesiami na udry z wiatrem kołysać. Któryś przydeptał onego co się był urwał", łap za niego! postawili go na nogi oparłszy o sochę, wetknęli mu w gębę fajkę: stój zdrów! powiedzieli i odeszli. Jednemu, który skąpszą porcyą łyknął bohaterskiego trunku, wnet się cierpko stało; on zaś co się opoił męztwem, to przedrwiwał z tchórza, to wyzywał szubieniczników: nuże! nuże! chodźcie sam prędzej! Alić właśnie od szubienicy głos odpowiedział: zaraz, zaraz, – Poszło i śmiałkowi po piętach… Nawarzyliśmy sobie piwa rzekł Piotr do Pawła, czyli Paweł do Piotra; tymczasem co tchu uderzyli w nogi. Im chyżej uciekają, tem ich… żywiej coś goni, a chrzęst żelaz śmiga! ich coraz bliżej po uszach. Tyle śmiałości nie mieli, co żona Lola, iżby się obejrzeli. Zawołało: postójcie!…. Nie postali – padli, Ów ślusarz jak, wyszedł był, szedł sobie i szedł. Pod szubienicami już dwóch tylko łotrów widział, pomyślał: z szubienicy Dyzma trafił do nieba westchnął wieczny odpoczynek, nie gorzała na nim jak tu mówią, czapka. Zdybnie dwóch na gościńcu pokotem leżących; rozumiał, że usłyszawszy jak na nich wołał: postójcie! legli sobie i czekali go.
Właśnie jutrzenka, rymotworczym stylem mówiąc, wynurzała z żałobnych obłoków różowe palce, wszakże i słońce pierwej ciemny płaszcz ze świata zdarłszy, okazało co czarne czarnem, nim się ich dotrzeźwił. Długo niechcieli i dniu jaremu i swoim oczom wierzyć, iżby to był kramarz, którego przed sobą… oglądali. W gospodzie pokazał im się aniołem z nieba, gdy swoję rupiecie sprzedawszy lak hołyszów uraczył, że za piecem u żyda, w trójkę na jednej iawie, całą noc i cały dzień przespali.CEROGRAF.
Ciężko żeby się komuś gorzej powodziło jak jakiemuś tam panu Komornikiewiczowi jednego poniedziałku. Padł as do piątki, po asie król precz z przed niego kupka złota. Wetuje…… do czwórki dziesiątka. Idą… i moje… Jaki laki pod stół z swoją; jedna siódemka śmie placu dotrzymywać, nawet odkazuje się. Komornikiewicza biorą złości – sadzi i resztę – święci kartę – sięga po płatkę. Alić junak przy siódemce, łap go za pięść: stój panie bracie! i tu czternaście? a ręka; Komornikiewicz szust z pod belka: kwita albo dwoje… Karły., karty., i karty… oko i oko, każde przysolił. Dwójka: buch na nią worek, jeszcze karty… trójka,., ej do sto djabłów, jeszcze karty", niźnik… Po kacie sprawa – piętnaście na stole… ściska zęby. Chlust na komin kartami… Oj ślepa fortuno co toczysz kołem, czyli w rańtuchu się chuśtasz na szóstce żołednej, alboż się na moją stronę nie pokołyszesz? Westchnął, porwał za świeżą paszę: dama, do damy niźnik; djabła warte takie małżenstwo. – Cóż za osobliwszej sztuki dokazywali, choć ich kroniki z tego chlubja, nasz Zygmunt I i August wtóry, że gry kart rozdzierali: potrafił to i Komornikiewicz. Z pięćdziesiąt dwóch, jedna nie zostaią cała. Wyprzysięga się jak na chrzcie świętym djabła: kralek, panfilów, niźników, tuzów, dwójek. Godzinę tam i sam chodzi po izbie, drapie, łamie, gniecie ręce i palce, mruczy pod nosem. Tym czasem skromny zwycięzca, bez uśmiechu i przekąsu zgarnywał do worka złoto. Już się zaciemniało na stole, aż oto jedną razą Komornikiewicz ni z tego ni z owego: halt! zawołał. Rewanżuję w faraona! – Za pierwszą rzuconą łamie króla, toż za drugą, za trzecią. To mi monarcha, szukać takiego! i czwarty róg nasterczył. Jeszcze się i w pół gnie. Bodaj był Komornikiewicz już natem przestał; ale nieumiarkowany młodzik, męczył króla lak długo, że mu się też aż zacknęło być statecznie łaskawym… Odwrócił berło, zaczem Komornikiewicz też, faraona losem, ze wszystkiem co miał na sobie, z sobą, przy sobie, wzgłąbsz przepadł. Ach bodajby przepadła była i nadzieja, zwodziciela i zdrajczyna świata. Niestety! wspomniawszy sobie, jak w Dąbrowie na Zielone światki wszystkie podgórskie imoście i mościom panny słodziutkiem okiem za niem strzelały, pełen ufności, że mu się gładziej z druga picia uda, w niedostatku złota srebra i fantów, ile tylko słów kawalerskich, szlacheckich, poczciwych, honoru dostarczył mu język, wszystkie na czerwienną kralkę za obrączkowe holendry loży]', a i ta go równie z kwitkiem puściła.
Ludzkości gracza przypisać, że przecież w żupanie, kontuszu, czapce i tylko bez karabeli został, a nie o kiju powędrował do domu, ale pojechał sobie kolaska i końmi przed chwilą jego, teraz pożyczanemi; który zaprząg gdy wysadziwszy go wracał nazad, ojciec go spytał jak go przehandryczył. Spalił piórko młodzian, powiadając że przedał, a ponieważ za gotowiznę liczył' kredyt w grze, dziwiło tatula, iż się jemu samemu, choć to na kondescencyi i przed rozpisem, nigdy Iak pomyślnie handelek nieudał. Aż dopiero gdy chciał się w złotku przejrzeć, poszkapił się synal, macając się próżno po kieszeni i o skrypcie coś bąkając. Szczwany wyga zwąchał pismo nosem.
Zamiast naprzód według swojego zwyczaju prosto do psiarni, Komornikowicz poszedł za dom do sadu; i to jeszcze ojca uderzyło. Szedł tedy za nim noga za noga; a że sad był krzewisty, szedł ten pojednaj, ów po drugiej stronic, przecież jeden drugiego niewidział. Szuler klął wszystkie kozery i maledory. Ojciec słyszał, – słyszał dalej, jak raz szczęściu złorzeczył, drugi raz potuszał sobie; jak utyskiwał, iż grzyb zbutwiały nóg jeszcze niezadarł; jak chwalił djabła, że prędzej go użyć można, niż u tego kutwy co wyżebrać…
Niedaleko w zapadłym zamczysku, mamona siedziała na skarbach, o czem wszystkie baby wiedziały, stare iak młode. Panicz myślił się do prawdy hartować u djabla i tam się zapędził.
Nim się zmierzchło stanął Komornikiewicz w przybytkach Wściórnawskiego. Nic mu się niezdało czekać na biesa aż do północy. Dłużej ci on jeszcze u drzwi lichwiarza czapkował. Przez ten czas gotował się na perorę, O północy na kilkakrotne: hola! Zatrzęsła się ziemia, zachybotały się mury, szum powstał po całym zamczysku; sowy, wrony, nietoperze zatrzepotały skrzydłami; łuna jaskrawoczerwona, błękitnym płomieniem nasrożyła ciemności. Otóż djabeł.., Nieborak młodzik odrzekłby się był wszystkiego byle nie kart. Zdudkował tak, że mając na panewce przedmowę, spalił słowa, harknął, kaślnął, splunął, nie umiał przecie co innego powiedzieć jak: najjaśniejszy! miłościwy!…, i bez końca to samo. Djabłu ckliwo się stało. Huknął: Wiem hultaju żeś się onegdaj zgrał do koszuli; myślisz, że z djabłem lepsza sprawa jak z starym ojcem! Ha! ha! Tyże to młodziku starego wygę w pole wywiedziesz? Znamy was jacyście teraz. Niestało już między wami Twardowskiego; nie raz już wasze szlacheckie słowo (1) zastawiłeś na przepadek, a ani cię zabolała głowa żebyś je wykupił; nie polecisz ptaszku do Sixtusa (2) ani będziesz palił świeczki Krzysztofowej, aleś gotów się drugi raz panfilowi przedać! Pytasz pani co to świeczka Krzysztofowa… Naruszewicz był by tu przyłatał przypisek dłuższy jak sztuka. Ja tę świeczkę raczej – (1) Znaczyło to u naszych dawnych Polaków tyle, co w Olimpie głową kiwnać albo na styx przysiądz. Twardowski gdy mu djabli jego verbum nobile przypomnieli, niebronił im się porwać z dusza i z ciałem.
(2) Wiadomo co miało dać powód do owego wyroku djabła. "Sixtus Quintus nunquam sextus".
włożę na osobny lichtarz, – ale pani, czasby też już i pójść na Teatr.PÓKI ŻYJE.
Działy się i we Francyi cuda póki Francya była królestwem chrześcijańskiem. Alboż na cmentarzu ś. Medarda (1) wśród samego Paryża nie rzucali kul, którzy nie kuleli, a cóż dopiero za Paryżem? Jednaż to tam była Częstochowa:? W pewnem miasteczku (2) pokazywano nieśmiertelna gromnicę, nazwana tak, ie się nigdy nieupalala. Tęż sama zwano i Krzysztofowa, od imienia owego, który ją zjawił. Krzysztof rzemieślnik jakiś, któremu się przykrzyło w pocie czoła na chleb pracować, słyszał w kościele na kazaniu, że djabeł każdemu ktoby mu się zaprzedał chojnie na rękę dawał, ale to był nad wszystkie najgłówniejszy grzech, w taki z nim frymark zachodzić. Ale leniuch puściwszy mimo uszu zbawienne przestrogi, rad był nauczyć się nowego zarobku, Woła djabła. Djabeł, czy że niebył w domu, czy zatrudniony gdzieindziej, czy też po kupiecku Krzysztofa wytrzymując, niepospieszał z workiem. Po długiem jednak czekaniu, pod postacią, niepoczesnej małpy, do jego chałupy zawitał. Czegóż chcecie odemnie Krzysztofie? spytał się – oddawna mnie wołacie. – Wielmożny! miłościwy panie, Krzysztof odpowiedział, słyszałem że wasza wielkość – (1) Vollaire Siècle de Louis XIV. Chap. XXXVII.
(2) Z listów Żydowskich margr. d'Argens.
szaluje skarbami. Uczyńcie mnie leż bogatym. – U nas, rzekł bies, nic darmo, zawsze piękne za nadobne, cóż wy mnie za to:? Poskrobał się chłopek po czuprynie: Mościwy panie ledwieć tę jednę łachmanę mam na grzbiecie ubogi cieśla, i to siekierczynę, z której się żywię. –. Nie frasuj się, pocieszył go djabeł, teraz właśnie myślę pałac budować; boć u nas niedawno zjawił się kunsztmistrz, który znalazł u was przyprawę, iżby budynki wśrod ognia niegorzały. Trzydzieści lat mogę się bez cieśli obejść gotując materyały; przez ten czas podejmuję ci się dostawiać, czego tylko zapragniesz; będzie potrzeba ci pieniędzy, na pewne sięgniesz do kieszeni: po trzydziestu lalach przyjdę sam zawołać cię na robotę. Wara, nie zawiedź mnie! ze inna… nie żarty! Zgoda, zgoda! – Podali sobie ręce, Krzysztof podpisał cerograf krwią z serdecznego palca. Djabeł skoknął przez komin. – Stało się! U Krzysztofa na bakier czapka. Idzie z żona na rynek. Postrzegła na jednej jupkę kamlotową, takiej się jej zachciało. Fuknął Krzysztof: nie do kamlotuś ty ani do jupki! Wstąpi! do sklepu, kazał sobie pokazać kwiecistej materyi na szubę damska. Szust do kieszeni, zapłacił. Podle dom najokazalszy, wchodzi, pyta czy na zbyciu? Od pierwszego słowa targu dobija, zaraz liczy, powraca do żony. Żona przypomina, że czas do domu. Bierze ja… pod rękę, prowadzi w kamienicę pod która, stała. Otóż to nasz dom. Żona dama: szaleństwo to czyli drwiny; ale sługa za sługą witają ja. Jejmością.. Kareta poszóstna jedzie ulicą; Krzysztof wola: Bartłomieju! Wawrzeńcze! Janie! bież który szybszy, kup karetę, konie, stangreta i forysia na hurt! Któś w karecie siedział; za żarł to biorąc grubo zaśpiewał i jedzie sobie precz. Bartłomiej goni za nim ledwo dźwigając potężny trzos złota. Jejmości sio to podobało, nie – dociekła atoli co się święciło.. Tak się jej przez noc pan Krzysztof wytłumaczył, niewiem. Nazajutrz wczasowała się aż południe minęło. Tylko co się obudziła, zawołała kawy. Wsiawszy siadła przed zwierciadłem, kazała się nazywać mością panią, za ukłony odkiwała głową, jeździła na spacer. Co do Krzysztofa on iak… nieskobuział od razu; wstał jak dawniej skoro kur zapiał; miał i ten rozum, że pobiegł do księdza proboszcza z jałmużną; z tamtąd do księdza przeora, i lam też brząknał złotem. Djabeł chociaż widział, że go Krzysztof z majki zażywał, dotrzymywał jednak umowy. Owi prałaci, Krzysztofową… pobożność pod niebiosa i w same nawet niebiosa wynosili. Nikt go też źle niesądził. Chodziło owszem po świecie, że mu jakiś anioł donosił trzosów; tak leż w domu swoim był ludzki i każdemu rad, że dla własnego gardła i brzucha, jaki laki życzył, żeby się u niego nigdy pieniędzy nie przebrało.