- W empik go
Wiedeń. Miasto najlepsze do życia - ebook
Wiedeń. Miasto najlepsze do życia - ebook
Cesarz, pałac, tańczące białe konie i Sachertorte to tylko wierzchołek góry lodowej Wiednia.
Wiedeńczycy chodzą̨ po ulicach w równie zrelaksowany sposób, w jaki kierują̨ samochodami. Nie pędzą̨, nie przepychają̨ się̨, gdy ktoś́ tarasuje im drogę̨, wręcz przeciwnie – chętnie zatrzymują̨ się̨ na pogawędki ze znajomymi w drzwiach i u szczytu schodów. Kochają zwierzęta, winnice i parki. Mimo że bardzo trudno tu o dobrą kawę, wiedeńczycy uwielbiają przesiadywać w kawiarniach i często spędzają tam długie godziny na rozmowach o szpiegowskiej historii miasta i tajemnicach kanałów miejskich. Tak właśnie trzeba żyć!
Marta Guzowska przyznaje, że choć w Wiedniu mieszka od kilkunastu lat, to nadal nie może powiedzieć, że zna to miasto jak własną kieszeń: jest zbyt bogate, zbyt skomplikowane i na pewno znalazłyby się miejsca, których nie odwiedziła, albo historie, których nie poznała. Ale to wystarczająco dużo czasu, żeby się w jakimś mieście zakochać. Żeby docenić jego urok i przewrotne poczucie humoru. I żeby stwierdzić, że jest najlepszym na świecie miastem do życia!
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-525-8 |
Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiedeń po raz pierwszy, drugi, trzeci i czwarty
.
Zanim przeprowadziłam się do Wiednia na stałe (chociaż co dzisiaj znaczy „na stałe”?), odwiedziłam miasto czterokrotnie.
Za pierwszym razem przebyłam tylko taksówką odcinek z Westbahnhof do nieistniejącego już Südbahnhof. A może odwrotnie? Nie pamiętam.
Drugi raz przyjechałam do Wiednia na konferencję. Był maj, ale upalnie jak w lecie, cudowne, błękitne niebo. Pamiętam zieleń drzew na Mariahilferstrasse, fontannę przy pomniku Armii Czerwonej na Schwarzenbergplatz, bryzgającą na przechodniów kropelkami wody, i czarną, koronkową spódnicę, którą kupiłam w jednym ze sklepów przy Kärntner Strasse. Pamiętam też kilka wykładów z konferencji, ale nie były nawet w połowie tak fascynujące jak samo miasto.
Za trzecim razem spędziłam w Wiedniu miesiąc. Ale mieszkałam pod miastem, w kompleksie klasztornym w Mauerbach. Mój mąż dostał wtedy stypendium w Wiedniu, a ja z półrocznym synem spacerowaliśmy po bukowych lasach albo wyprawialiśmy się do miasta, żeby włóczyć się po nim godzinami. Odkryliśmy wtedy MuseumsQuartier, wiedeńskie parki oraz jak podróżuje się z wózkiem dziecięcym wiedeńską komunikacją miejską. Wypowiedziałam też wtedy do męża prorocze słowa, że jeśli kiedyś będziemy mieli córkę, urodzi się właśnie w Wiedniu. Alma, nazwana na cześć jednej z najsłynniejszych wiedenek Almy Mahler (będzie o niej cały rozdział) i urodzona w Lainzerspital, niedawno skończyła osiem lat.
Po raz czwarty odwiedziliśmy Wiedeń, wiedząc już, że za kilka miesięcy zamieszkamy w tym mieście. W jedne z najkrótszych dni w roku, między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem, zapakowaliśmy naszego – wtedy już prawie dwuletniego – syna do samochodu, wprosiliśmy się do wiedeńskich przyjaciół i zaczęliśmy przeczesywać miasto w poszukiwaniu jakiejś przyjaznej dzielnicy do mieszkania.
Było zimno, ale bezśnieżnie. Nigdy wcześniej nie widziałam takiego szarego miasta. Szare było niebo i bezlistne drzewa, nic nadzwyczajnego o tej porze roku. Ale szare były też ulice, domy, restauracje, sklepy, a nawet – jak mi się wydawało – ludzie. Załamałam się. Jak ja mam mieszkać w takim szarym mieście?
Przeprowadzkę zaplanowaliśmy na pierwszy dzień marca. Po drodze złapała nas śnieżyca, musieliśmy przeczekać dobrą godzinę, schowani pod wiaduktem, bo widoczność spadła do zera. Właścicielka wynajętego mieszkania nie włączyła wcześniej ogrzewania (wiedeńczycy to skąpiradła!), więc w pokojach było 15 stopni i wszyscy spaliśmy w swetrach.
A potem przyszła wiosna. I okazało się, że przeprowadziłam się do najlepszego na świecie miasta do życia...
Niektóre wiedeńskie ulice są szare bez względu na porę roku.II.
Najlepsze miasto do życia
.
Co to właściwie znaczy – najlepsze do życia? Jak to zdefiniować? Czy życie jest dobre, kiedy smacznie jemy, uprawiamy fajny seks i się wysypiamy? Czy wtedy, kiedy stać nas na posłanie dziecka do dobrej szkoły, do tego znajdującej się za rogiem, a na targu na sąsiedniej ulicy można kupić – niedrogo – lokalne, organiczne produkty?
W rankingu opracowanym przez Economist Intelligence Unit, „siostrę” brytyjskiego tygodnika „The Economist”, definicja „najlepsze do życia” jest trochę bardziej skomplikowana. Pojawia się tam określenie „Global Liveability Index”, które można, bardzo swobodnie, przetłumaczyć jako Globalny Wskaźnik Życiowości (w internecie znajdziecie przekład Globalny Ranking Żywotności, ale mnie bardziej podoba się moje tłumaczenie). Żeby ocenić ten wskaźnik, bierze się pod uwagę pięć kategorii: stabilność, infrastrukturę, edukację, opiekę zdrowotną oraz kulturę i środowisko. Przy ocenie stabilności analizuje się informacje o tym, jak wiele jest w danym mieście drobnych przestępstw (domyślam się, że chodzi na przykład o kradzieże kieszonkowe), jak wiele poważnych (morderstw?), ale także jakie jest zagrożenie aktami terroru oraz możliwość wystąpienia konfliktu zbrojnego (w Europie brzmi to może surrealistycznie, ale mieszkańcom wielu miast na innych kontynentach pewnie nie jest do śmiechu). Infrastruktura to jakość dróg, jakość transportu publicznego i połączeń międzynarodowych, ale też jakość domów, dostępność energii oraz jakość wody i telekomunikacji. Kryterium przy ocenie edukacji jest proste – to jakość i dostępność wykształcenia, zarówno w sektorze prywatnym, jak i publicznym.
Mam wrażenie, że w Wiedniu jest na ulicach o wiele więcej dzieci niż w polskich miastach.
W kategorii opieka zdrowotna ocenie podlegają – to raczej nie jest niespodzianką – dostępność i jakość publicznej oraz prywatnej służby zdrowia, ale też na przykład dostępność leków bez recepty. Kultura i środowisko to tylko pozornie łatwa kategoria. W jej skład wchodzą czynniki oczywiste, takie jak: klimat, średnia temperatura i wilgotność powietrza oraz średnia pogoda, dostępność sportu i kultury, jakość jedzenia i towarów osiągalnych dla konsumentów, ale też już mniej oczywiste elementy, jak poziom cenzury oraz społeczne lub religijne powody ograniczenia wolności osobistej.
Ocena jest procentowa – sto procent to ideał. W 2019 roku Wiedeń otrzymał 99,1 procent i uplasował się na pierwszym miejscu spośród 140 ocenianych miast świata. Rok wcześniej też. Przez kilka ostatnich lat zawsze mieścił się w pierwszej dziesiątce.
Szkoły, lekarze, woda i transport miejski mają znaczenie; nikt nie wątpi, że lepiej żyje się w mieście, gdzie to wszystko jest dobrej jakości. W Wiedniu jest. Komunikacja jest wygodna, tak wygodna, że nikt rozsądny nie jeździ, jeśli nie musi, samochodem do centrum, a już szczególnie w środku tygodnia, kiedy opłaty za parkowanie potrafią się nieprzyjemnie kumulować. Podstawówka moich dzieci, zwykła, państwowa, mieszcząca się za rogiem, nie ma sztywnych godzin lekcyjnych, ławki co tydzień stoją w innym układzie, dzieciaki, siedząc na podłodze, pracują każde nad czymś innym, a nauczycielka krąży od jednego ucznia do drugiego i nadzoruje pracę. Wodę do znacznej części miasta doprowadza akwedukt ze Schneeberg, góry położonej ponad 60 kilometrów na południowy zachód od miasta. W Wiedniu nie tylko więc piję źródlaną kranówkę, lepszą pod względem jakości i smaku od wody butelkowanej, ale też się w niej myję.
Ale w Wiedniu jest jeszcze wiele innych rzeczy, które nie mieszczą się w Globalnym Wskaźniku Życiowości.
Może to najlepsze miasto do życia, bo Ring, szeroką ulicę okalającą centrum, ocieniają rozłożyste drzewa, i chociaż prawie zawsze kłębi się tam tłum, ma się wrażenie, że chodzi się po parku.
A może dlatego, że wiedeńczycy kochają psy i nikogo nie dziwi widok psiaka w wózku w supermarkecie czy spacerującego grzecznie na smyczy po centrum handlowym.
O konieczności sprzątania po psach przypominają w Wiedniu tabliczki z pieskiem – smutnym, że jego pani lub pan musi wydać 50 euro na mandat zamiast na przysmaki.
A może dlatego, że – mimo obecnych wszędzie psów – rzadko się zdarza wdepnąć w psią kupę, a tabliczki na trawnikach ostrzegające przed grzywną za niesprzątanie po czworonogu (i to wysoką, 50 euro!) są ozdobione wizerunkiem przesłodkiego pieska z wyrazem pyszczka mówiącym: „Jak po mnie nie posprzątasz, to zapłacisz 50 euro i nie będziesz miał pieniędzy na przysmaczki dla mnie”.
A może dlatego, że przed najsłynniejszą budką z kiełbaskami, koło muzeum Albertina, stoją obok siebie w kolejce (kolejka jest tam zawsze) turyści z dzieciakami w kurtkach przeciwdeszczowych i eleganckie damy w futrach, wybierające się do opery po drugiej stronie ulicy albo właśnie z niej wychodzące. I może dlatego, że w tej samej budce, oferującej głównie kilkanaście rodzajów kiełbasy z chlebem i piklami, można też kupić dobrego szampana w niewielkich butelkach, takich w sam raz po kieliszku dla dwóch osób przed przedstawieniem.
A może dlatego, że na gmachu tej samej opery w letnie wieczory wisi ogromny ekran, na którym można na żywo oglądać spektakl akurat wystawiany w środku? Rzecz jasna za darmo. I że przed tym ekranem stoją rzędy składanych krzesełek, a stali bywalcy zasiadają na nich na długo przed przedstawieniem.
A może dlatego, że – skoro już mowa o operze – wcale nie trzeba wyczekiwać w kolejce po wejściówki na tanie miejsca stojące (a ponieważ miejsca siedzące są horrendalnie drogie, na tanie zawsze są chętni), wystarczy zawiązać na barierce przed kasą szalik. W poranki, kiedy sprzedają bilety, w kolejce czeka cały rząd różnobarwnych szali i apaszek.
A może dlatego, że w parkach ludzie leżą na trawnikach. A może dlatego, że ostatnimi laty w wielu miejscach trawników się nie kosi, bo wysychają w upale, i w mieście są prawdziwe kawałki łąki.
A może dlatego, że w centrum Wiednia zainstalowano sygnalizację świetlną, nazywaną przez mieszkańców miasta Liebesampel (miłosne światła na przejściu dla pieszych), przedstawiające pana z panią, dwie panie lub dwóch panów, trzymających się za ręce i stojących (na czerwonym) lub idących (na zielonym).
Hit Wiednia: Liebesampel, czyli „miłosne światła” na przejściach dla pieszych.
A może dlatego, że w mieście ciągle pełno jest małych, lekko zapyziałych kin, gdzie kilka rzędów foteli stoi na płaskiej podłodze, bez Dolby Surround, ale za to z barem, gdzie sprzedają prosecco na kieliszki i można z nimi wejść na salę.
A może dlatego, że to jedyne miasto na świecie, w którego granicach znajdują się winnice. Najlepsze wino jest białe, na miejscu i na wynos.
Wiedeń jest jedynym miastem na świecie, który w swoich granicach administracyjnych ma winnice.
A może dlatego, że Wiedeń aktywnie przeciwstawia się zmianom klimatu: gdzie to możliwe, zrywa się asfalt i beton i sadzi się zieleń. Ostatnio taki wielki projekt zrealizowano na Trunnerstrasse, gdzie zerwano asfalt z 3,7 tysiąca metrów kwadratowych i posadzono w tym miejscu drzewa, posiano trawę, ustawiono ściankę wspinaczkową.
A może o jakości życia w Wiedniu decydują takie ulice jak Mariahilferstrasse? Kiedyś pełna samochodów, a od kilku lat zamieniona w deptak i pasaż handlowy. Na chodnikach stoją kawiarniane stoliki, wokół nich biegają lub jeżdżą na hulajnogach dzieci, a zrelaksowani rodzice, którzy nie muszą się bać, że jakiś pojazd potrąci ich potomstwo, wystawiają twarze do słońca.
A może chodzi nie tylko o Mariahilf, jak nazywają ją w skrócie wiedeńczycy, lecz w ogóle o ulice. Bo to miasto, jak niewiele mi znanych, aż zachęca do spacerów.
Po centrum Wiednia nie opłaca się jeździć samochodem: parkowanie jest drogie, mandaty słone, a komunikacja miejska bardzo wygodna.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------