Wiedźma duszona w winie - ebook
Wiedźma duszona w winie - ebook
Bożena – stateczna pani menadżer jednego z banków – prowadzi uporządkowane, choć dość przewidywalne życie, w którym nie ma miejsca na szaleństwa. Nieoczekiwanie dziedziczy po wuju nieruchomość w małym miasteczku i odtąd już nic nie będzie takie samo. Tym bardziej, że nieruchomość jest dość nietypowa i ma swoje tajemnice. Zawsze elegancka Bożena stawia się na miejscu i musi zmienić pantofelki na gumiaki. I nie tylko. Zmiany w jej życiu zajdą na znacznie głębszych płaszczyznach i będą dotyczyć serca, które (dotychczas zimne i nieporuszone) zaczyna bić mocniej. A są ku temu… dwa dorodne powody. Bożena musi więc mądrze wybrać, choć ma coraz mniej czasu. W odziedziczonym budynku działa małe bistro, w którym może sprawdzić się jako kucharka – podejmuje więc wyzwanie. Okazuje się również, że miasteczko tylko pozornie jest oazą spokoju: dojdzie w nim do szeregu zdarzeń, które wstrząsną mieszkańcami. Bożena ma z tym ścisły związek…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8075-513-0 |
Rozmiar pliku: | 868 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bożenie chciało się dziś na swój widok rzygać.
Ni mniej, ni więcej.
Słowa może nie porażały elegancją, ale dogłębnie oddawały metaforyczny sens jej istnienia. Czy jakoś tak. A mówiąc wprost – Bożenie nie chciało się żyć. W ogóle i w szczególe. Choć przecież nie działo się nic konkretnego: zarabiała znacznie więcej niż przeciętny Polak i gdyby chciała, mogła spełnić prawie każdy swój kaprys, lekarz nie stwierdził u niej hemoroidów, a w skrzynce na listy nie czekało zawiadomienie o eksmisji, wręcz przeciwnie. Jako osoba trzydziestoczteroletnia mogła się poszczycić własnym lokum (choć słowo „apartament” bardziej by tu pasowało), miała ciekawą pracę i z pewnością można było uznać, że jej życiowy pejzaż malował się w kolorach przewidywalnych, ale za to stabilnych. Żadnych szalonych różów czy fioletów, żadnej wiejskiej feerii barw. Nic z tego. Brązy. Godność i eleganckie skórzane kapcie.
Tylko…
Jak tu nie puścić na te kapciuszki pawia?!
Przecież na dobrą sprawę do szczęścia człowiekowi potrzebne są jakieś impulsy. A jedyne impulsy w życiu Bożeny były naliczane przez operatora T-Mobile, który z końcem miesiąca wysyłał jej moc ciepłych uczuć, owszem, ale za to z dołączoną do kompletu fakturą. Na operatora płci męskiej, który będzie słał impulsy pęczniejące od dzikiego pożądania, uczucia i ogólnie szału, Bożena przestała liczyć. Praca, dom, praca, dom i tak na okrągło. A w pracy – była dyrektorem pionu ryzyka w jednym z największych banków w Polsce – pierwiastek męski reprezentowali twardogłowi i kolesie biegający w wyścigu szczurów. Wszystko upaćkane wazeliną, a na lśniącej bankowej posadzce poprzetrącane kręgosłupy, tak to w praktyce wyglądało. To znaczy zaraz, moment, fakt faktem, że i ona w tych zawodach brała udział, a nawet je organizowała i chyba właśnie dlatego nie miała na nic czasu. Osiągnęła sukces, ale coraz częściej czuła się na tym korporacyjnym pustkowiu jak omszała skała. Niewzruszona, twarda, ale powoli jednak kąsana zębem czasu.
Bo dla kogo tu żyć?!
Nic więc dziwnego, że kiedy taka spełniona, ale samotna kobieta wstaje o poranku z łóżka i patrzy przez okno, chce przez nie wyskoczyć. Tak po prostu. I nie pomaga nawet świadomość, że niektórzy w tym czasie rozpaczliwie walczą o życie w szpitalach onkologicznych, nie mówiąc już o tym, że gdyby jednak kobieta sukcesu zdecydowała się na skok, jej wątłe szczątki opadłyby na blaszany daszek osiedlowego śmietnika. O tej godzinie bardzo rozgrzany daszek…
Tak, Bożena wiedziała, że te czarne myśli są w jej okolicznościach życiowych nie w porządku. Bardzo nie w porządku.
Ale znowu zobaczyła swoje odbicie w lustrze…
Niestety, to również trzeba przyznać: nie zaliczała się do świeżych dziewoi, które wstają rano rześkie i gotowe oporządzić całe gospodarstwo, a z grabiami im do twarzy tak, że hej heeej. Należała do tych pokrzywdzonych przez los istot, które codziennie muszą włożyć ciężką pracę w to, żeby wyglądać. Kremy, bazy, podkłady, pudry, cienie… Roboty tyle, że starczyłoby dla brygady budowlanej. Ale na tym nie koniec. Do tego dochodziło obowiązkowe mycie głowy. Każdego cholernego dnia, inaczej wyglądałaby jak wyciągnięta po tygodniu z jakiejś mocno zanieczyszczonej rzeczki. Tudzież z wody po ogórkach.
A dziś musiała się prezentować szczególnie dobrze.
Wszystko przez wuja Remigiusza – przyrodniego brata ojca – który nieoczekiwanie się zawinął. Nawet po śmierci był na tyle złośliwy, że nie tylko obciążył Bożenę kosztami pogrzebu (spotkali się raz w życiu, a wiadomość o zawale przyszła tuż po tym, jak wuja zakopano, więc nawet nie wzięła udziału w ceremonii!), ale uczynił ją swą spadkobierczynią. Tyle że nie tylko ją i właśnie to było w tej opowieści najlepsze.
Odziedziczyła po wuju NIERUCHOMOŚĆ.
Czytaj: kupę gruzu w jakiejś zapadłej dziurze między Opolem a Katowicami zwanej szumnie Pruską Stacją. Drugim spadkobiercą był niejaki Roch Pawlicki.
I tu zaczynało być ciekawie.
Powiązań rodzinnych pomiędzy wujem a Pawlickim brak, jakichkolwiek informacji o człowieku również brak. Rzeczony współspadkobierca musiał jednak być albo cwany, albo tak samo sztywny jak wuj, bo nie pojawił się na odczytaniu testamentu i w ogóle nie można się było z nim w żaden sposób skontaktować – staruszek podobno nie posiadał czegoś takiego jak telefon komórkowy, bo przecież po co… W dwudziestym pierwszym wieku? Bożena na próżno szukała go również w mediach społecznościowych, a Google nie wyświetlił choćby jednego rekordu związanego z tym nazwiskiem.
Jakby facet w ogóle nie istniał!
W dalszej części spotkania, które miało miejsce równo tydzień temu, notariusz zapewnił, że wuj Remigiusz nie zostawił żadnych długów, tyle tylko że w nieruchomości trwa remont i spadkobiercy muszą się zobowiązać, że prace zostaną ukończone.
Oczywiście.
Czyli jest haczyk.
A właściwie kilka haczyków i żeby je wyciągnąć i rozdzielić splątane żyłki, nie było wyjścia. Bożena musiała wziąć urlop i pojechać na zapadłą wiochę. Pruska Stacja, co za nazwa… Ale dobrze, pojedzie tam, dorwie Pawlickiego, którego adres pokrywał się z adresem nieruchomości, i wszystko sobie wyjaśnią. Jak dorośli ludzie. Niech ją dziadek spłaci i grzęźnie w remontach, jego sprawa. A jeśli się nie dogadają, cóż, ona na chleb i wino ma, nie potrzebuje żadnej jałmużny.
Obejdzie się.
Tak bojowo nastawiona posprzątała w mieszkaniu, zjadła wczesny obiad i ubrana w nienaganną letnią garsonkę Massimo Dutti wsiadła do auta. Trasę oczywiście obejrzała wcześniej w internecie, po drodze wypiła herbatę, zjadła sałatkę z owoców i ogólnie nawet poweselała, przecież był piękny czerwcowy dzień, tyle tylko że pod Strzelcami Opolskimi…
Rozegrał się jakiś cholerny armagedon!
Bo co to niby miało być?!
Na jedną maluteńką chwilę straciła czujność i zerknęła do SMS-a, który przyszedł od koleżanki z banku, i tyle wystarczyło. Otrzymała silne uderzenie w bok. Naprawdę silne, a przy tej prędkości nawet muśnięcie mogło skończyć się katastrofą. Błyskawicznie zerknęła więc do lusterka i próbowała wyprowadzić auto na prostą, bo właśnie mierzyła w czyjś bagażnik, ale po chwili było jeszcze gorzej. Zarzuciło nią, wpadła na prawy pas, wbijając się w kolejny samochód.
Wtedy eksplodowały poduszki.
Okropna chwila.
Bożena przestała cokolwiek widzieć, paliła ją twarz, kręciło się jej w głowie, prawie zaczęła się dusić. Dopiero w tym momencie wcisnęła hamulec, choć nie była pewna, czy w ten sposób nie skraca życia swojego i innych.
Te upiorne dźwięki, jakby gniotła się stal, jakby ktoś rysował blachę ostrym narzędziem… Odruchowo chciała zatkać uszy. Zamiast tego przeleciało jej przez myśl: bezpieczna pozycja! Tylko jak przyjąć bezpieczną pozycję, kiedy duszą cię napompowane powietrzem śliskie buły?! Które rosną, zasłaniają świat, sama stajesz się bułą, z głowy wyrasta ci kierownica…
Tlenu, potrzebowała tlenu!
Zanim straciła przytomność, zastanowiła się, czy nie zakończy swojego żywota zgnieciona kawałkami blachy na żałosny i cieniutki placuszek, który po kilku godzinach wygrzebie ze sterty żelastwa jakiś rozentuzjazmowany interwencją strażak. A może umieranie wcale nie boli?
Nic jej przecież nie bolało, było jej wręcz przyjemnie. Coraz przyjemniej. Czuła gorąco w całej czaszce: biegło strużką od skroni ku potylicy, potem ześlizgiwało się do kręgosłupa, płuc…
– Halo! Halo, proszę pani! Proszę się odezwać! – Z daleka, z bardzo dalekiego daleka, dobiegł ją czyjś głos i było jej już wszystko jedno, bardzo miłe wszystko jedno, jakby nie musiała się o nic martwić.
Raporty?
Maile?
Ależ ona była tylko małą, złotą rybką opadającą z pluskiem na dno. Miała czadowe płetwy i przezroczystą skórę, a woda była tak orzeźwiająco chłodna… Piasek pokrywały błyski światła i krągłe kamyczki, fale miarowo rybkę kołysały, nawet chciało się jej śpiewać, choć podobno dzieci i ryby głosu nie mają.
Ale potem ktoś wsadził łapę do wody. I koniec pieśni.
Bożena poczuła szarpnięcie.
– Boże, kobieto, nie rób mi tu numerów… Błagam! Ja mam rodzinę. Halo! Niech mi ktoś pomoże, ona się dusi!
– Przekłuj pan te poduszki! Na co pan czekasz?!
– Ale jak?!
– Nie wiem, cholera, dźgaj pan długopisem czy czymś! Może coś z auta?
– To chociaż jej odchylcie głowę! Stoją i się zastanawiają, a kobieta zaraz zejdzie… Przecież charczy, nie słyszycie?! Róbcie coś!
– Dym, spod maski idzie dym! Zaraz to wszystko wybuchnie! Trzeba ją wyciągnąć…
Bożena odbiła się nagle do dna w tempie nad wyraz przyspieszonym i teraz nie była już złotym drobiażdżkiem, ale tłustym karpiem, którego ktoś brutalnie wyrzucił na brzeg.
Bardzo brutalnie.
I tempo tego wyrzucania sprawiło, że ożywcza poranna myśl stała się naraz rzeczywistością – w każdym razie w jej przełyku pojawiła się ohydna, lepka ciecz, której należało się natychmiast pozbyć.
I słowo ciałem się stało.
– Uwaga, rzyga!
– Jak rzyga, to chyba dobrze?
– Może ma wstrząs mózgu. Dzwonił ktoś po karetkę?!
– Na pewno, przecież nie tylko ona jest poszkodowana. Auto na aucie, ja cież pierdzielę, co się porobiło…
– Muszzz…
– Cicho! Coś mówi. – Przy Bożenie uklękła jakaś kobieta i troskliwie ujęła ją za dłoń. – Wszystko w porządku? Jak się pani czuje?
– Ja muszę… Muszę jechać – odpowiedziała, ale nie poznała własnego głosu. Był głuchy i daleki. Jakby dobiegał ze studni. – Odzie… Dziewiczyłam spadek. Spacja… Stacja… Chyba car albo cesarz, nie pamiętam… Mam w nawigacji. Muszę jechać…
Tyle że nikt nie wziął jej słów na poważnie.
Kobieta westchnęła ze współczuciem, a grupka otaczających ją mężczyzn aż zafalowała w niedowierzaniu:
– Jechać… – powtórzył, cmokając z naganą, jeden z nich. – Chyba na urazówkę. Bredzi dziewczyna. No, nieźle jej główkę przeorało…
Cezaria była dziś mocno niespokojna.
Wczoraj miała okropny sen, z tłustymi białymi robakami w roli głównej. Aż chciała o nim zapomnieć, tak bardzo był odrażający, a takie sny męczyły ją tylko wtedy, kiedy miało się zdarzyć coś złego.
Robaki na sto procent oznaczały chorobę albo kłótnię.
Co najmniej.
Nie ma się co śmiać, niektórzy mają w salonie plazmę, inni – połączenie z Kosmosem.
Albo jeszcze inaczej, można mieć pakiet telewizji cyfrowej z programami naukowymi, żeby lepiej rozumieć świat, a połączenie z Kosmosem trzeba pielęgnować, bo nie wszystko w świecie da się zważyć, zmierzyć i wystawić po dwadzieścia złotych za kilo.
ABSOLUTNIE nie wszystko.
A Cezaria, Cyganka z dziada pradziada i z babci prababci, czuła to niemierzalne we własnych kościach. Na przykład przed kłótnią z mężem zawsze bolał ją łokieć. Nie żeby serdeczny palec albo jakaś inna szlachetna kostka, ale właśnie łokieć. Dlaczego, nie wiadomo, ale za każdym razem, kiedy jej Kazio wpadał do domu naprany jak Pershing, nie mogła ruszyć ręką. Zamiast na łokieć tenisisty cierpiała na łokieć mężowski. Albo kiedy kogoś czekała poważna choroba lub, nie daj Boże, operacja, wtedy wcześniej zawsze odzywał się jej kręgosłup piersiowy. Zresztą o tym, co miało się stać, informowały ją nie tylko kości. W uszach piszczało jej, zanim ktoś rzucił oszczerstwem albo plotką, ale kiedy miała zobaczyć jakąś wyjątkową podłość, o dziwo, wcale nie piekły jej oczy.
Serce.
Wtedy zawsze bolało ją serce.
Od rzeki powiał wiatr i Cezaria wystawiła do słońca policzki, które zaraz podskoczyły do góry, uniesione spokojnym, ale dość zawadiackim uśmiechem. Jeszcze ktoś pomyśli, że biedaczkę ciągle coś strzyka, że słyszy głosy, a kiedy krowa ma wejść w szkodę, strzela jej gumka w majtkach. He, he. Nie, tak źle nie było. Jej babcia, stara i nad wyraz mądra kobieta, uczyła ją dawno temu, a Cezaria pamięta te nauki do dzisiaj, że ciało powinno być dla człowieka świątynią.
I trzeba go słuchać, ale nie nasłuchiwać.
I co innego kręcenie w kiszkach, a co innego, kiedy ciało samo daje znaki. Dobre znaki, które nie męczą, ale podpowiadają. Bo temu to wszystko ma służyć.
Zgoda.
Trzeba żyć ze światem i z wszystkim dookoła w zgodzie.
A jak się nie da, bo przecież nie wszyscy są do zgody stworzeni, to trzeba tupnąć nogą i się nie certolić. Do szczęścia nie wolno ludzi zmuszać, mają przyjemność taplać się w nieszczęściu, proszę bardzo. Błoto też w przyrodzie występuje, znaczy się – jest potrzebne.
Od błota do robaków droga była niedaleka i Cezaria znowu wróciła myślami do swojego snu. A ponieważ ciało nie wysyłało żadnych sygnałów, no może poza tymi, które mówiły, że słońce daje mu tak potrzebną energię, była niemal pewna, że jej rodzinie nic nie grozi.
Ale z pewnością na coś się zanosiło.
Ptaki latały chaotycznie, jakby ociężale, skrzydełka owadów migotały pod słońce z opóźnieniem, nie tylko to widziała, ale słyszała ten wibrujący dźwięk – miał inną częstotliwość niż zwykle, nie brzmiał wesoło; przypominał raczej nieprzyjemny pisk. I to wszystko wcale nie dlatego, że nadciągała burza, bo popołudnie było spokojne, wręcz leniwe, i nic nie zapowiadało gwałtownych zmian dekoracji.
Cezaria spojrzała czarnymi oczami na wzgórze ozdobione drewnianym kościółkiem, westchnęła i wydobyła z torebki tarota. Nie ma się co zastanawiać. Będzie się zastanawiać, gdy będzie się nad czym zastanawiać. A tarot powie jej, co w trawie piszczy, bez dwóch zdań. Wystarczy zadać odpowiednie pytanie.
Jednak karty, które wyłożyła na drewnianą ławkę, przyprawiły ją o dreszcz.
Szczerze mówiąc, były fatalne.
Świat, Rydwan i Koło Fortuny. A w środku… Królowa Denarów. W kolejnym rozkładzie Król Denarów, Wieża, Sąd Ostateczny i Królowa Kielichów w towarzystwie Śmierci.
Miała rację.
Ktoś znajdował się w poważnych tarapatach.
Ale czy to będzie miało wpływ na nią…?
Kiedy Bożena ustaliła metodą dotykową, że żaden z jej organów jednak się nie przemieścił, a nawet wszystkie jej członki są całe i zdrowe, usiadła tam, gdzie chwiała się na nogach, czyli na małej kępce zielonego tuż przy brzegu autostrady.
Serce waliło jej jak po przejażdżce kolejką.
Uspokoiła zgromadzonych przy niej kierowców i już w samotności próbowała dojść do siebie. I tak minuty mijały, oddech powoli się normował, ale po głowie Bożeny wciąż chodziła natrętna myśl.
Żyje!
A przecież w ciągu kilku chwil mogła się przenieść na tamten świat; pstryk, światło gaśnie i dziękujemy. Wystarczył moment i już by jej nie było.
I co z tego, że jej szafa pękała od najlepszych strojów, co z tego, że mieszkanie zamieniła w ekskluzywną przystań, a dochody generowały kolejne?
Ile to wszystko tak naprawdę znaczyło?
Przecież nie zabierze ze sobą do trumny kolekcji swoich oszałamiających butów i wypasionej angielskiej kuchni. Nie zabierze i już. Co się stanie z tymi wszystkimi przedmiotami, które przez lata wybierała, gromadziła i pieściła, gdzie trafią, kiedy ona będzie leżeć w zimnym grobie? Owszem, Egipcjanie wymyślili ciekawy projekt upychania tego całego chłamu do grobowczyków, ale prawda była taka, że wszystko, co doczesne, w ostatecznym rozrachunku przestawało mieć jakąkolwiek wartość.
I czemu nagle przypomniał się jej analizowany w szkole średniej wiersz Szymborskiej – chyba Muzeum? Wtedy uznała, że staruszka musiała się mocno nudzić, oj, mocno, skoro pisała o takich bzdurach jak muzealne graty: jakieś talerze, obrączki, buty… Kto to czyta? Aż tu dziś wymowa utworu noblistki dotarła do Bożeny, i to, można powiedzieć, dotarła bezpośrednio.
Czyli jest tak, jak zawsze wciskali w wierszach poeci, to nie żaden liryczny kit.
Życie nie trwa wiecznie.
Jasna, pieprzona cholera!
Można doznać iluminacji, mamrocząc godzinami mantry w pozycji lotosu, a można upaćkać trawą spódnicę i pojąć, że kierunek życiowych działań powinien być jednak inny. Niektórzy gromadzą przecież wspomnienia, uczucia, intensywnie przeżyte chwile, a ona wzruszała się tylko o poranku. Nad pancakesami, które zawsze wychodziły jej obłędne – poranki to była jej chwila, oczywiście zanim ruszyły przygotowania do pracy. Nigdzie nie musiała pędzić, celebrowała śniadanie, potem w spokoju piła kawę i kontemplowała widok parku za oknem.
Tylko tyle?
Chlipanie czarnej lury i zapychanie jelit mąką?
Nie zasłużyła na więcej?
Nigdy nie należała do mazgajów, wręcz pogardzała mięczakami, którzy zamiast działać roztkliwiają się nad sobą, fuj, ohyda, ale w tym momencie było jej siebie żal. Bardzo żal. I w ogóle cała ta sytuacja załamywania nad sobą rąk…
I to gdzie – na poboczu.
Pani dyrektor pionu ryzyka!
Tyle że Bożena żadną miarą nie potrafiła powstrzymać napływających zewsząd emocji. Zalały ją potężną falą, skoczyły do gardła, znowu zaczęło w niej wszystko drgać, pulsować, cóż jej więc pozostało…
Rozryczała się głośno i bez zahamowań.
Wyła gorzej niż syrena samochodu policyjnego, który przedzierał się właśnie wśród poprzewracanych aut.
I było jej wszystko jedno.
– O, kurwa… – Jej wybuch nie umknął uwadze gawiedzi.
Chociaż tyle.
To zapewne ci mili panowie, którzy wydobyli ją z samochodu.
– Mógłby się pan powstrzymać – zgromiła jednego z nich kobieta, którą Bożena już rozpoznawała po głosie.
– Ale ja nie o tym, co pani, tam jest premier! – bronił się przejęty mężczyzna i jego okrzyk spowodował wybuch sporego zamieszania. – Samochód rządowy, patrzcie… Poszło im koło!
Bożena chlipała nadal, ale z nieco mniejszym zaangażowaniem, bo wszystko dookoła zaczęło się ruszać, a ludzka ciekawość zdawała się mieć moc zrywania asfaltu. Premier. I co z tego. Wyszło szydło z worka, śmierć zrównuje stany, czy się ktoś nazywa Bożena Mostowicz, czy Tony Blair.
Ale Bożena nie wzięła pod uwagę jednego.
Że gdyby nie pierwiastek rządowy, wydostałaby się stąd znacznie szybciej.
To znaczy wydostałaby się przy założeniu, że jej toyota jest sprawna, a autko miało nie tylko uszkodzone drzwi, ale zgnieciony cały przód i jego właścicielka mogła o dalszej podróży zapomnieć. Tym bardziej że po piętnastu minutach na miejscu było tyle przeróżnych służb, że dla uczestników karambolu stało się jasne: nikt nie opuści miejsca zdarzenia, dopóki prokurator nie sprawdzi każdego kamyczka, każdego źdźbła trawy.
I znowu wydarzyło się coś dziwnego.
Bo kiedy Bożena zobaczyła zajeżdżającego z piskiem opon czarnego forda, z którego wysiadł elegancki, wysoki brunet, jej wewnętrzna iluminacja zaczęła tracić na znaczeniu, a nawet nasuwać skojarzenia z mrugającą, przepaloną żarówką i Bożena, zamiast zastanawiać się nad dalszym rozwojem osobistym, pomyślała w popłochu o… wyglądzie.
Nie no, przecież można w pracy nad sobą osiągać szczyty, ale czy trzeba przy tym wyglądać jak ostatnia mameja?
Proszę, spódniczka, która dotąd tak dobrze leżała, nadawała się tylko na śmietnik! Rozdarta na szwie, miała jakieś plamy, nie mówiąc o zielonych śladach z tyłu. Sandałki to samo, od jednego z nich oderwał się obcas. Marynarka cała wygnieciona, a włosy…
Bożena zerknęła w szybę i zmełła w ustach przekleństwo. Staranna fryzura, którą układała cały poranek… Cóż, z fryzjerskich wysiłków zostało już tylko wspomnienie. Włosy, których nie cierpiała i które ze względów praktycznych zawsze spinała w kok, opadły teraz luźno na ramiona i okryły ją jak płaszczem albo raczej jak jakąś skołtunioną i pozaciąganą derką. Taką w sam raz na zarzucenie na plecy juhasowi, cokolwiek to znaczyło. Dobra naturalne, czyli świetlista cera i duże, błękitne oczy – aktualnie straciły na znaczeniu. Zgasły. W każdym razie w szybie Bożena zobaczyła jakąś wymęczoną i wymemłaną postać, zupełnie jakby w roli świadkowej Jehowy stała przy ulotkach, skarbczykach czy co tam one w tych swoich ulicznych kramikach zapodają, a zainteresowania w narodzie brak.
Jednym słowem – TRAGEDIA.
Oczywiście, liczy się tylko to, co wewnątrz, trala la la, musi coś zrobić ze swoim pustym życiem, siaba daba da – powtarzając w duchu dopiero co odkrytą prawdę, Bożena opanowała drżenie rąk, którymi usiłowała się pospiesznie uczesać. Jednak nie potrafiła odnaleźć w samochodzie choćby jednej spinki, zupełnie jakby je gdzieś wessało, mimo że zanurkowała do poziomu wycieraczek i kiedy tak prezentowała światu swoje cztery poobijane litery…
– Przepraszam bardzo…
Wyprostowała się gwałtownie, gdyż wręcz czuła penetrujący ją od tyłu wzrok.
Jego wzrok.
Mężczyzny z forda.
– Słucham?
– Pani auto… Jest pani w jednym kawałku? Zaraz będziemy państwa zapraszać na przegląd, że tak to ujmę. – Chrząknął, a jego spojrzenie wciąż plątało się w okolicy nóg Bożeny.
Powinna coś powiedzieć, i to natychmiast.
I to coś musiało porażać elokwencją!
– Tak, moje podwozie jest całe. Że tak to ujmę…
Zaśmiał się rozbawiony, ale nie zapomniał, w jakich okolicznościach się znajdują. Objął wzrokiem kłębowisko samochodów i się ukłonił.
– Wiktor Zuber, tak zwany prokurator.
– Bożena Mostowicz, tak zwana ofiara – bąknęła i zaraz ugryzła się w język, choć przecież dokładnie tak się czuła.
Jak ofiara losu.
– Tak bym tego nie ujął. – Zuber dla odmiany spojrzał jej w oczy i to nie był wzrok prokuratora: „To moje biurko i moja lampka, a teraz mi tu wszystko ładnie, maleńka, zeznasz”.
O nie.
Ten wzrok raczej obiecywał pokój zupełnie inny niż ten służący do przesłuchań.
Obiecywał… sypialnię?!
Kiedy Bożena skojarzyła, co tym razem rozgrywa się na poboczu, zrobiła się cała czerwona i te nieposkromione kłaki w końcu się na coś przydały. Zasłoniły jej twarz. I wreszcie mogła zacząć oddychać. Przecież jak ostatnia kretynka wmawia tu sobie jakieś amory, a to kompletny absurd. Na jezdni walały się fragmenty części samochodowych, okruchy szkła, rzeczy osobiste, które powypadały ludziom z aut podczas zderzenia, wszyscy krzyczeli, wokół rozgrywało się prawdziwe pandemonium, nie wspominając o upale, który spadł na autostradę w okolicy obiadu i nie odpuszczał.
I niby tutaj miałaby na nią spłynąć wielka miłość?
A koleś z czarnego auta to rycerz na białym, tfu, czarnym koniu? Jasne. Zamówienie gotowe do odbioru, raz. Płatność tylko kartą. Zbliżeniowo, niestety bez pokrycia.
– Dobrze, pani Bożeno… – Znowu chrząknął, jakby wcale nie chciał kończyć rozmowy. – Obowiązki wzywają. Ale podejrzewam, że jeszcze na siebie wpadniemy. – Mrugnął do niej okiem. – Zaraz zostanie pani poproszona do karetki. – Wskazał białą furgonetkę, która na sygnale zatrzymała się kilkanaście metrów obok.
– Bardzo dziękuję – wydukała Bożena i niemal dygnęła jak pensjonarka, bo trudno wciąż chować za siebie nogę bez obcasa, to znaczy nogę z butem pozbawionym obciachu…
Yyy!
– Co za kretynka…
– Słucham?
Pan prokurator, pan przystojny jak diabli prokurator, na odchodnym odwrócił się i czara żenuacji się jednak przelała.
Bożena znowu miała ochotę zacząć wyć.
– Nie, nic, to tylko wstrząs psychiczny – rzuciła żartem, wskazała na wywrócone auta i uspokoiła go gestem dłoni.
Jeszcze tylko brakowało, żeby mu pomachała łapką na do widzenia, jak po jakimś wyjątkowo udanym pikniku.
Boże, Bożenko…
Głupota babska nie zna granic, ot co.
Trzeba to sobie wyhaftować złotą nicią na jakiejś szmacie i zrobić z niej pokrowczyk na fotele do auta. A potem kierować autem, życiem i patrzeć, i mądrzeć…
Brzmiało wspaniale.
Po godzinie jednak Bożena uznała, że w towarzystwie pana prokuratora jest się w stanie tylko coraz bardziej staczać. Na intelektualne dno. Została poproszona do radiowozu, gdzie w towarzystwie policjanta opowiedziała o tym, jak ktoś w nią wjechał, jak auta zaczęły się o siebie obijać… Nie, limuzyna z premierem była poza zasięgiem jej wzroku. Maglowali ją tak przez pół godziny, które przesiedziała, popatrując ukradkiem na czyjeś piękne dłonie, na linię czyjejś wyjątkowo kształtnie zarysowanej szczęki…
Wiktor Zuber chyba jednak nie miał nic przeciwko tym spojrzeniom, bo gdy podpisała protokół, wsunął jej dyskretnie do ręki wizytówkę.
Na WYPADEK, gdyby sobie o czymś przypomniała…
I tak sobie przypominała i przypominała, przez całą drogę, ale im dalej od autostrady, tym bardziej prokuratorska szczęka zaczynała tracić na ostrości, łagodniała, aż w końcu w miejsce niedawnej ekscytacji wróciło do Bożeny powypadkowe przygnębienie.
Znowu była sama jak palec.
Sama i na nowo pogrążona w ponurych myślach, że jej mieszkanie, uczucia, sukcesy w pracy, wszystko – to tylko bańka mydlana, na moment, chwilę, w końcu i tak pęknie, więc po co się starać.
Bardzo przestraszony, a aktualnie bardzo zmęczony pan, który wjechał w nią jako pierwszy i dlatego czuł się w obowiązku nieść pomoc, najpierw zorganizował odholowanie toyoty do najbliższego serwisu, a potem zaoferował Bożenie podwózkę. Na początku próbował zagadywać, rozładowywać sytuację, ale Bożena również była wyczerpana – przesłuchiwanie świadków, oczekiwanie na biegłego z Michelina, który miał ustalić przyczynę pęknięcia opony, wszystkie te skomplikowane procedury ciągnęły się do, uwaga, dwudziestej trzeciej! Na odnotowanie zasługuje fakt, że ludziom nie podano nawet szklanki wody…
Do Pruskiej Stacji wjechali więc dopiero przed północą.
– Jaka to ulica? – zapytał mężczyzna, popatrując na śpiące za oknem zabudowania.
Na zewnątrz trwała ciemność, rozpraszana od czasu do czasu słabym światłem ulicznych latarni.
Miasto neonów to to nie było.
– Ta moja? Dworcowa osiem – udzieliła odpowiedzi Bożena, popatrując na koślawe kamieniczki, małe domki i otoczony drzewami mikrorynek.
Do ciepłego wnętrza auta doleciały dalekie poszczekiwania psów i zrobiło się jeszcze bardziej przygnębiająco. Wspaniała wycieczka, doprawdy wspaniała. A może powinna znaleźć hotel? Choć tym przypadku chyba oberżę, w takich dziurach trudno spodziewać się osiągnięć cywilizacji.
A tak poza tym – wpadać do kogoś z niezapowiedzianą wizytą, i to o dwudziestej czwartej… Po krótkim wahaniu Bożena uznała projekt za poroniony. Pawlicki, kumpel wuja Remigiusza, czytaj: dziadzio około siedemdziesiątki, z pewnością jest teraz pogrążony w głębokim śnie. Powinna była od razu jechać do Opola i wrócić tu jutro.
Może więc nie jest za późno na zmianę planów?
Już zastanawiała się, jak obwieścić tę nowinę kierowcy, kiedy w na wpół martwym miasteczku coś zaczęło się jednak dziać.
I to coś było sporych rozmiarów…
Tuż po kanonadzie szczeknięć chyba wszystkich okolicznych burków z domów zaczęli wysypywać się ludzie – mają tu jakąś nocną mszę? Nocnicę czy jakiś inny kościelny event? Zbijali się w grupki i coś z niepokojem omawiali, nieustannie obracając głowy w kierunku, z którego… Chyba dolatywał dym, jeśli Bożena dobrze widziała. A potem na ulicy pojawił się wóz straży pożarnej – przenikliwe wycie rosło z chwili na chwilę i przeplatało się z innym sygnałem. Kiedy ustąpili drogi straży, okazało się, że w ślad za nią jedzie kilka samochodów policyjnych.
– Jak tu się gdzieś rozbił prezydent… – rzuciła z przekąsem Bożena, ale tknął ją niepokój.
– Niech pani lepiej nic nie mówi. Moja żona już dostaje szału. – Kierowca westchnął. – Miałem być na obiad. Syn ma dziś osiemnastkę – wyjaśnił.
– O, to wszystkiego najlepszego… A pan jest z Opola? – spytała z nadzieją.
– Z Katowic.
– Aha. – Nie potrafiła ukryć rozczarowania. – Czyli pan w przeciwnym kierunku…
– W kierunku…? No, nie mogę! – zakrzyknął, gdyż tuż obok przemknęła na sygnale erka i dwa kolejne radiowozy. – Proszę zerknąć. – Pokazał na posiwiały skrawek nieba. – Na bank coś się stało, i to coś grubszego. Pewnie pożar. Znowu wszystko zablokują.
– Co za fatalny dzień…
– Na szczęście już się kończy. Dobra, gazujemy, póki nikogo nie ma. – Mężczyzna podjął decyzję i przyspieszył, a po kilku minutach zajechał pod jakieś gmaszysko i zerkając na nawigację, nerwowo oznajmił: – No! Jesteśmy na miejscu.
– Jestem bardzo wdzięczna, a nie chciałby pan…
– Nie ma za co. Jeszcze raz przepraszam i pędzę, żona mi głowę urwie…
Gdyby nie czyhająca na biedaka hetera, Bożena z pewnością zaczęłaby nad nim pracować i jak nie podstępem, to gotówką – namówiłaby faceta na dalszą podróż.
Ale w tej sytuacji nie wypadało naciskać.
Wysiadając z auta, postanowiła więc, że jeśli w domu wuja będzie ciemno, pomyśli o znalezieniu jakiejś kwatery, w końcu to nie koniec świata, ale zwykłe zadupie. A każde zadupie, w którym językiem urzędowym jest polski, jak na razie należy do Unii Europejskiej.
Tyle że kiedy jej wybawca z piskiem opon odjechał w siną dal, Bożena musiała stwierdzić, że z całą pewnością w Europie oprócz hoteli znajdowały się również… dworce?! Bo pod czym stała, usiłując odnaleźć tabliczkę z nazwą ulicy, jeśli właśnie nie pod dworcem? To z pewnością był dworzec, nawet nad głównym wejściem wisiał szyld.
PRUSKA STACJA.
Czyli nazwa wiochy w porządku.
Teraz należało ustalić, czy nawigacji coś się nie pokiełbasiło i nie zaprowadziła kierowcy w jakieś magiczne, acz niewłaściwe miejsce. O, proszę, gdzieś z tyłu zamuczała tęsknie krowa i Bożena miała ochotę do niej dołączyć. Kąpiel, potrzebowała kąpieli. I kieliszka dobrego wina. Potem wskoczyłaby do łóżka i zapomniała o Pruskiej Stacji, dworcu, krowie i o wszystkim.
Tyle marzenia.
Tymczasem trzeba się było zmierzyć z rzeczywistością.
Niestety, z której by strony Bożena nie podchodziła i jak by nie kombinowała, to jeśli kilkadziesiąt metrów w prawo, przy Dworcowej, stał domek z numerem sześć, a posesja na lewo od dworca, jak zawiadamiała tabliczka, znajdowała się pod numerem dziesięć, to nie było siły.
Wuj Remigiusz na starość oszalał.
Wyglądało na to, że kupił od PKP stary dworzec i w nim zamieszkał…
Premier miał wypadek!
Prokurator Wiktor Zuber aż zatarł ręce.
Pech szefa rządu wcale go nie cieszył, cieszyło go natomiast, że wreszcie będzie się mógł wykazać. Bo włamania do monopolowego to nie był szczyt jego aspiracji. Szczerze mówiąc, czekał na taką szansę, odkąd skończył studia. Dziesięć lat grzebania w papierach, dziesięć lat, w ciągu których zrozumiał, o co w tej robocie chodzi i jak trzeba chodzić, żeby daleko zajść.
A on chciał zajść do Warszawy.
I z tego powodu był gotów na poświęcenia.
Już dawno pozbył się złudzeń – sprawiedliwość to tylko słowo, co prawda nie puste, ale wypełnione taką treścią, na jaką akurat pozwala opcja polityczna. Machasz ręką na pewne sprawy, słuchasz przełożonych i się nie wychylasz, wszystko jest w najlepszym porządku. Ale jeśli tylko poniesie cię praworządność, lądujesz w jakiejś zapyziałej dziurze i pracujesz nad sprawą pod kryptonimem KTO PODPIEPRZYŁ TRAKTOR.
Owszem, prokurator Zuber zwykle posyłał za kratki tych, którzy na to zasłużyli, jasna rzecz, ale jeśli ktoś bardzo zasłużył, a miał powody i środki, żeby nadal cieszyć się wolnością, i do tego stali za nim odpowiedni ludzie, cóż… Można było zmienić zawód albo nauczyć się być elastycznym.
A to ostatnie naprawdę się opłacało.
Tym bardziej że Wiktor, syn prostego rolnika, zawsze chciał żyć inaczej niż ludzie w Świętokrzyskiem (tam się wychował). Wręcz marzył, żeby móc zmienić znienawidzone gumiaki na eleganckie pantofle, z których z pewnością nie wystawałaby słoma. I się udało – harował jak dziki osioł, ale skończył prawo, a dziś posiadał własny dom, jeździł najnowszym modelem BMW i mógł sobie pozwolić na każdą podróż, choćby do Honolulu. Ale mimo wszystko czuł, że nie powinien na tym poprzestać.
Karambol pod Strzelcami to w końcu było coś.
Białe rękawiczki, wszystko należało załatwić w białych rękawiczkach i tak naprawdę liczyło się tylko jedno – jak chciał widzieć przyczynę wypadku premier. Dlatego Wiktor Zuber przezornie zaczął czynności służbowe od ustalenia kierunku, co umożliwiła mu rozmowa z głównym zainteresowanym, oczywiście sam na sam.
Zresztą arcyciekawe doświadczenie.
Facet nie tracił czasu na grę wstępną, od razu przeszedł do konkretów.
– Mówiono mi, że jest pan bardzo zdolny – rzucił, mierząc go z ukosa wzrokiem.
– Cóż, nie mnie to oceniać…
Oczywiście, że był zdolny!
– Tak. Bo, wie pan, zdolności to nie wszystko. – Premier spojrzał tym razem za okno. Oczywiście przyciemnione. Pod lewą brwią pulsowała mu cienka, fioletowa żyłka. – Chciałbym mieć pewność, że na człowieku, z którym współpracuję, można polegać.
– Mogę tylko powiedzieć, że będę się bardzo starał.
– Starał… Co mi tu pan pieprzy? – syknął zniecierpliwiony szef gabinetu i Wiktor poczuł, że ściska go w gardle.
Musiał bardzo ważyć słowa.
Od ich ciężaru zależała przyszłość.
– Tak jest. – Tylko to przyszło mu do głowy i zaraz ugryzł się w język.
Ale może tamtemu o to chodziło?
Premier poprawił swoją nienagannie skrojoną marynarkę i oszczędnym ruchem nachylił się do Zubera. Po czym, w ogóle nie patrząc na rozmówcę, bardzo chłodno i dobitnie oznajmił:
– Jeżeli to, co teraz powiem, wyjdzie z tego samochodu…
– Panie premierze! – zaprotestował odruchowo, ale facet nie pozwolił sobie przerwać.
Mówił.
Słuchając tej historii, która fabułą przypominała policyjny serial, trudno było pozostać obojętnym; Wiktor nie przypuszczał, że na zwykły wypadek samochodowy może się tyle złożyć… ale starał się nie przerywać.
A ciąg dalszy dziwił coraz bardziej.
Działania operacyjne, oczywiście przeprowadzone zgodnie z wytycznymi, miały być gwarancją jego przyszłego sukcesu, i to sukcesu nie byle jakiego. Oczywiście, jeśli pan prokurator nie zawiedzie pokładanych w nim nadziei. To ostatnie zostało szczególnie podkreślone, później padły konkretne nazwiska, musiał się przecież z kimś kontaktować, gdyż pan premier nie zamierzał sobie ucinać więcej podobnych rozmów, po czym został mu obwieszczony koniec audiencji.
Wiktor Zuber również wolałby tej rozmowy nie powtarzać, ale kiedy wyszedł z rządowej limuzyny, poczuł, że piersi wypełnia mu duma. Duma i zadowolenie. Poczuł też całe mnóstwo buzującej w nim energii, którą najchętniej by gdzieś rozładował. Pięć minut! W końcu będzie miał swoje pięć minut. I nie zamierza zmarnować choćby sekundy.
Ale czy przesłuchanie niezłej laski było marnowaniem czasu?
Bożena Mostowicz, gdyż to właśnie ją miał Wiktor na myśli, była kobietą o nieprawdopodobnie długich blond włosach. Choć blond to chyba źle powiedziane, jej włosy miały kolor lipowego miodu. Tak, lipowy miód, pyszności, po prostu zjawisko (włosy zawsze go kręciły). Niestety, do kompletu brakowało długich i pięknych nóg, ale co zrobić. Przynajmniej była nieźle ubrana i pracowała w banku.
Bo przecież jakość liczyła się również w życiu prywatnym.
Modelki.
Tylko szczupłe, młode i ponętne.
Wiktor Zuber lubił, kiedy kobieta do niego pasowała, i miał gdzieś głodne kawałki, jakoby wygląd się nie liczył. Wygląd się nie liczył?! Ściema dla brzydkich kaczątek albo kit dla życiowych nieudaczników. Wygląd bardzo się liczył i on umawiał się tylko z kobietami spełniającymi powyższe kryterium.
Piękno – oto, czego potrzebował.
Przecież nigdy dotąd, nigdy przenigdy, nie spał z żadną paskudą i była to nad wyraz miła świadomość. Nie zamierzał w tym temacie niczego zmieniać. Duma i zadowolenie. Plus całe mnóstwo buzującej w nim energii, którą najchętniej by gdzieś rozładował.
Bożena Mostowicz.
No, no…
Budynek dworca owiewał smrodek prowincji.
Sam dworzec nie był, co prawda, kryty strzechą, a nawet z dużymi, nieregularnymi kamieniami w roli cegieł wyglądał niezgorzej – wrażenie robiła zwłaszcza pełna okien przybudówka – ale zalatywał wiochą i już. Bożena próbowała go sobie wyobrazić stojącego w Katowicach i owszem, zaczął wyglądać trochę bardziej miejsko. Tyle że znowu gdzieś niedaleko zawyła krowa i w tym wyciu było tyle determinacji, tyle wiejskiej rozpaczy, że na znak solidarności z krasulą od nowa rozszczekały się wszystkie zalogowane w pobliskiej sieci kundle.
Makabra.
Bożena darowała więc sobie rozważania architektoniczne, zresztą oświetlenie Dworcowej dość skutecznie to uniemożliwiało. Na całej długości ulicy stały zaledwie cztery czynne latarnie, a światło rozlewające się wokół nich miało wręcz obrzydliwy kolor: siny i zielonkawy jak pijackie wymiociny. Trudno więc było w tych warunkach ocenić rozmiar budynku, ale wyczuwało się, że gmaszysko rozciąga swoje kamieniste ramiona jak jakiś potwór: wszerz i wzdłuż. Na dodatek w górze puszczał prześmiewcze oko księżyc – cieniutki ostry rożek – i Bożena stwierdziła, że on również bierze udział w spisku. Dookoła było przeraźliwie pusto, brzydko, a daleki sygnał erki jeszcze bardziej potęgował atmosferę przygnębienia.
Bożena poczuła straszliwą chęć ucieczki.
A potem, tak jak uczono ją na szkoleniu, opanowała oddech i zaczęła myśleć logicznie.
Dworzec.
Był stary i nieużywany (drzwi zamknięte, przy budynku żadnego rozkładu pociągów), ale przy takich budowlach zawsze znajdowały się przystanki autobusowe, postoje taksówek, cokolwiek, co pozwalało człowiekowi kontynuować podróż. Dworzec nie działał, ale siła przyzwyczajeń jest wielka, ludzie nie rezygnują tak szybko z pewnych lokalizacji. Bożena postanowiła się więc rozejrzeć, może podczas spaceru kogoś spotka i wypyta – jak nie o transport do Opola, to chociaż o hotel czy pokój.
Przewiesiła swoją szałową torbę Louisa Vuittona przez ramię i zerknąwszy raz w prawo, raz w lewo, wybrała zupełnie inny kierunek. Skoro w rejonach oświetlonych nie było ani przystanku, ani postoju, sprawdzi, co znajduje się na tyłach. A może przy okazji rozstrzygnie, czy Roch Pawlicki nie cierpi jednak na bezsenność.
Dobrze by było…
Besztając się w duchu za taką myśl, minęła wschodnią ścianę dworca i trzymając się jej, ruszyła przed siebie. Ostrożnie, krok za krokiem, nie bardzo wiedząc, co ją tam spotka. Ale spotkało ją samo dobre, bo wychodziło na to, że dworzec ma dwa oblicza. Przód oficjalny, dość zniechęcający, za to tył prezentował się zupełnie inaczej – jeśli ktoś umiał posłużyć się wyobraźnią, gdyż oświetlenie było kiepskie i tutaj.
Bożena dostrzegła tylko jedną latarnię, za to jakby z innej półki. Jeśli światło latarni ulicznych nasuwało dość nieprzyjemne skojarzenia, ta okraszała okolicę silnym i jasnym blaskiem wysyłanym w sporych dawkach, tyle tylko że latarnia stała daleko, po drugiej stronie torów. Ale Bożenie i tak udało się stwierdzić, że wyszła na stary peron.
Przy przybudówce stały stoliki, krzesła…
Czyżby ktoś urządził tu restaurację?
Podeszła bliżej, dotknęła jednego ze stolików, a kiedy pod dłonią wyczuła przyjemny chłód drewna, musiała pokiwać z uznaniem głową. Ani śladu pipidówy. Wokół ogródka stały emaliowane garnki i donice z kwiatami, ścianę podpierał stary rower, z dachu zwieszały się kuliste lampiony, a wszystko spowijał upojny zapach, to musiała być maciejka – powietrze pachniało nią tak intensywnie, jakby ktoś rozpylił na peronie mgiełkę dobrych perfum.
Choć pobrzmiewała w tym i nuta tytoniu.
Zaraz…
A może to były czyjeś perfumy?
Bożena miała nosa do zapachów, odruchowo więc się rozejrzała i dopiero teraz rozpoznała w oddali sylwetkę człowieka.
I samochodu.
Samochód i jego właściciel znajdowali się za torami, z lewej, tuż przy niskim budynku stanowiącym zapewne część dworcowych zabudowań. Wytężyła wzrok. Mężczyzna był wysoki i potężny, a sądząc po nikłym odblasku światła na jego czaszce, do kompletu był również łysy. I zdaje się, że aktualnie wykonywał dość prozaiczną czynność fizjologiczną, którą właśnie kończył, ponaglany kobiecym głosem, dobiegającym z auta.
– Cholera, Anton… Ile można lać?!
– Dopal papierosa i daj mi spokój, dwie godziny trzymałem.
– Pospiesz się.
– Nie marudź.
Gdyby mężczyźnie nie towarzyszyła kobieta, Bożena nigdy by na ten pomysł nie wpadła, ale damskie towarzystwo dodało jej odwagi.
Poza tym: przegapić taką okazję?!
– Halo, proszę pana! – krzyknęła uprzejmie, acz zachęcająco, i postąpiła krok do przodu, gdyż do tej pory skrywała ją ciemność. – Przepraszam, muszę dostać się do Opola… Czy jest tu jakiś autobus albo może byście mnie państwo podrzucili? Zapłacę.
Tyle że nikt na jej grzeczne pytanie nie odpowiedział.
A potem wielkolud szarpnął w popłochu spodnie i postąpił w stronę światła – na jeden krótki moment, gdyż zaraz się wycofał, ale Bożena zdążyła zobaczyć jego twarz. Była przestraszona i rozgniewana jednocześnie. Te przepastne oczodoły podobne do dwóch czarnych dziur, mars przecinający łyse i pofalowane czoło, zaciśnięte usta, które nie chciały rozciągnąć się w powitalnym uśmiechu…
Bożena w jednej chwili zmieniła zdanie.
Rany, jaki nerwus, przecież ujawniła się, kiedy moment kluczowy minął, a drogocenne klejnoty trafiły już do szkatułki. Ale widocznie niektórzy są czuli na punkcie rozmiaru karatów…
– Ale państwo jesteście chyba zajęci, poszukam kogoś innego. – Tym razem podziękowała opatrzności za warunki oświetleniowe, szybko wycofała się i już nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń, dała nura pod stolik.
A stamtąd przemknęła pod ścianą do rozpierającego się przy peronie tarasu, obiegła go skulona i wpadła między krzaki.
Zapachniało dzikim bzem.
Dopiero ukryta wśród listowia odważyła się obrócić.
Jakie było jej zdziwienie, kiedy okazało się, że po samochodzie i jego pasażerach nie został choćby ślad, no, może w wyjątkiem chmury pyłu, który układał się pod latarnią w połyskującą drobinkami piasku materię. Gdyby nie to, można by pomyśleć, że ten dworzec, bryzgające ponurym światłem latarnie i sikający facet – wszystko to był jakiś urologiczny koszmar, że Bożena zaraz się przebudzi, pójdzie do toalety i spuści wodę.
Ale nie.
I wtedy stanęła oko w oko z… krową.
Zaraz za krzakami bzów potknęła się o prowizoryczny płotek, który kiwał się na wszystkie strony i kiedy usiłowała złapać równowagę, jej ręka trafiła na… coś ciepłego. I dojnego, jak się okazało, bo krowa, oczywiście, powitała ją przeraźliwym muuukiem.
Tego było już dla Bożeny za dużo.
Była przyzwyczajona do zgoła odmiennego standardu.
W jej świecie nie było robali, brudu i krów. Nie było łysych kolesi, którzy, walcząc z rozporkiem, wyglądali tak, jakby chcieli jej zrobić krzywdę. W jej wspaniałym świecie miała przy butach oba obcasy (musiała odłamać do kompletu drugi, inaczej by utykała), w ręku dzierżyła skórzaną teczkę, a w głowie kotłowało się jej od pomysłów.
I te pomysły nie krążyły wokół odpowiedzi na pytanie, czy krowa może ugryźć!
Wkurzyła się.
– Cicho! – Podniosła głos na bydlę.
O dziwo, okrzyk przyniósł rezultat.
Krowa majtnęła głową i wydała z siebie kolejny dźwięk, coś jak pomruk i mlaśnięcie jęzorem, ale o muczeniu już chyba nie myślała. Ma się jednak autorytet, to musi z człowieka wychodzić. Później nastąpiło smagnięcie ogonem, Bożena poczuła w okolicy nóg gorący oddech i chociaż bała się jak diabli, znowu przemówiła. Wciąż tonem władczym, ale teraz już nieco zmiękczonym.
– Nie myśl, że się tu rozbeczę. Już dzisiaj płakałam. Jesteś tylko krową…
Odpowiedział jej kolejny świst ogona, więc Bożena przyjęła, że właśnie doszło do zawarcia znajomości. Oby krótkotrwałej.
Krowa!
Dotykała krowy!
Jednak kiedy spłoszona krowa postąpiła kilka kroków w bok, pogromczyni rogatych potworów wróciła dawna trzeźwość umysłu. To znaczy mniej więcej dawna, dzisiejsze wydarzenia jednak jej umysł mocno nadwyrężyły.
Gdyby wiedziała, że najlepsze dopiero przed nią…
Starając się nie potknąć w ciemności, dotarła pod skrzydło budynku, w którym jedno z okien jaśniało od światła! W tym momencie pokochała wszystkich staruszków i staruszki na kuli ziemskiej i nie miała nic przeciwko starczej demencji.
Choćby dotknęła i ją!
Przynajmniej zapomniałaby o tym okropnym dniu.
Dotarcie do światła zostało okupione kolejnym cierpieniem – podekscytowana wizją finału, przeszarżowała i brnąc przez krzaki, straciła na chwilę czujność. Szarpiąc ciałem, zahaczyła torbą o zwisający konar i… oderwała od swojej ukochanej torby ucho. To rozwścieczyło ją bardziej niż atak szalonej krowy, jeszcze bardziej niż ruina ukochanego samochodu.
Kochała swojego Vuittona.
Szlag by to trafił!
Dlatego, kiedy pan Pawlicki nie odpowiedział na dyskretne pukanie w szybę (w jego wieku mógł przecież cierpieć na niedosłuch) i kiedy nie odpowiedział również na walenie w parapet, Bożena zwarła szyki, pchnęła uchylone okno i wpakowała się do środka.
Ciąg dalszy w wersji pełnej