Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wiedźma z Bronaczowa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wiedźma z Bronaczowa - ebook

Mroczna powieść fantastyczno-historyczna osadzona w realiach polskiej wsi połowy XIV wieku. Główną bohaterką jest młoda matka posądzona o czary, sprowadzenie zarazy na sąsiednią wieś, wilczego obłędu na męża, ponadto oskarżana o związki z zaginięciami dzieci i wieloma innymi tajemniczymi zjawiskami. Tymczasem w okolicę trafia król Kazimierz Wielki, zarządzając oto niecodzienne łowy w Czarnymi Borze i badając wszelakie zagadkowe sprawy.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-958999-1-1
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

_Roku Pańskiego 1356._

Radziszów i ciągnącą się ku Woli puszczę opanowała noc. Koń zwolnił, wyczuwając strach jeźdźca, raz po raz nerwowo strzygąc uszami. Im głębiej w las, tym głusza brzmiała bardziej ostrzegawczo, a czerń natarczywiej alarmowała oczy plebana. Lęk narastał, a jego źródło zaczęło przerażać mężczyznę.

– Ojcze nasz, któryś jest na niebiesiech – ksiądz poprosił o pomoc jedyną Istotę, na którą mógł liczyć – święć się imię twe, przyjdź twe królestwo, bądź twa wola jako na niebie tako i na ziemi. Chleb nasz wszedni daj nam dzisiaj i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom i nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego.

Zapadła cisza. Wreszcie koń parsknął, chcąc po odbijanym od zarośli głosie móc lepiej ocenić gęstość osaczającej zwierzę kniei. Rozproszył wyostrzone do granic możliwości zmysły księdza.

– Ciii… – jeździec odruchowo upomniał wierzchowca, żałując, że w pościg za porywaczem nie zdążył drapnąć z obejścia choćby łuczywa.

Wciąż bał się, że nie znajdzie zagubionych dzieci i nie obejdzie się bez powrotu do wsi po pomoc. Wyrzucił sobie pochopność wyprawy. Na koniu nie jeździł wiele lat, szczególnie na oklep, a bez światła i pomocy sam stawał się raczej łatwym kąskiem dla wilków gromadzących się już na zimę w stada, o wiedźmie czy wilkołakach nie wspominając.

– Aneczka! – zawołał choć niegłośno. – Kostuś! Józek!

Koń zarżał niecierpliwie. A była to jedyna odpowiedź pośród nocy.

Ksiądz odetchnął w zwątpieniu, pewny decyzji o powrocie. Skierował głowę zwierzęcia w stronę wsi, lecz zastygł. W ciemnościach niedaleko przed nim zamajaczyło coś na kształt oczu. Koń zaś kwiknął w lęku, stawiając się przed pójściem w tamtym kierunku.

– Ciii… – Pleban uspokoił zwierzę, odruchowo głaszcząc je po szyi, w skupieniu zaś ważąc tłoczące się spostrzeżenia. – To sarna – zapewniał, poznając, że drapieżcę koń wyczułby już dawno i zareagował o wiele większym strachem.

Obejrzał się na księżyc, który to wpływał na niebo ponad jesiennymi kikutami gałęzi i przed chwilą to zapewne on odbił się w tamtych ślepiach. Zresztą sam straszył okrągłym kształtem siwiejącej tarczy.

Pełnia.

– Ojcze Wszechmogący – wyszeptał ksiądz – strzeż przed sługami nocy. Spraw bym znalazł dzieci całe i…

Nie dokończył, bo ślepia zapłonęły tym razem tuż pod kopytami konia. Ksiądz ujrzał tylko pełznącą nad poszyciem bestię – ni to człeka, ni to wilka, ni to olbrzymiego gada ze szkaradnie wykrzywionym pyskiem. Zapamiętał jazgot konia, migające przed oczami gałęzie podświetlone księżycową pełnią i ból upadku. Potem długą ciszę.

Zbudził go chłód poszycia lasu i ucisk w piersiach. Gwałtownie nabrał powietrza, mając wrażenie, że sklejone siłą upadku płuca przez jakiś czas nie pracowały wcale. Zabolało, a przerażone oczy schwyciły znów tą samą księżycową jasność – tym razem jednak jaskrawszą i bardziej złowrogą.

Konia nie znalazł wzrokiem, ani nie usłyszał, kiedy postarał się wygramolić z mokrej ziemi. Na szczęście nie spostrzegł też owych ślepi.

Ruszył tak śpiesznie, jak tylko pozwalało poobijane ciało, a jedynie po księżycu poznawał, którędy do wsi. Wciąż przed oczami miał mroczny zarys tego czegoś, co spłoszyło konia. Mimo ciemności był pewien, że pysk bestii ociekał świeżą krwią. Otrząsnął się na taką myśl. Jednocześnie nie potrafił porównać stwora do żadnej ze znanych sobie istot – na pewno nie do stworzeń boskich. Musiało należeć do Piekieł.

Pleban motał się w gęstwinie, aż uświadomił sobie, że powinien pobiec, by nie tracić czasu, by ostrzec wieś! I nagle runął.

Lecz to nie o roślinność potknął się w ciemnościach.

Szybko zerwał się z ziemi, czując, że brodzi nie w błocie, a w czymś ciepłym, w posoce! Jął macać wśród liści, pewny, że to jego zagryziony koń. Ale natrafił na odzienie, a w mroku rozpoznał ludzkie ciało. Namacał twarz, gładką i drobną. Wpadł w popłoch.

– Hejże, które to? – jęknął, chcąc ocucić dziecko. Po kapotce poznał, że nie Aneczka. – Józek?

Drżenie głosu plebana las przyjął smutną ciszą. Tyrpanie i nawoływanie, czy jakiekolwiek próby przywrócenia chłopca do życia tłumiła leśna knieja, zdając się bezgłośnie pochłaniać kolejne istnienie.

Bezsilność wzięła górę. Pleban opadł na kolanach, pochylając się nad ciałkiem dziecka i spuszczając głowę. Miał wypowiedzieć należne „Wieczne odpoczywanie”, ale żal zatkał mu usta.

W buncie spojrzał księżycowej pełni w trupią twarz.

– Ty, dawny bożku – zmarszczył gniewnie nos – co motasz ludziom w głowach i Boga z serc wypierasz, a ziemi nie ogrzewasz, jedynie zarażasz szaleństwem, nie myśl, że i ja będę patrzył w ciebie jako ten pies w kiełbasę... albo co gorsza bał się twoich sługów.

Jam jest Syn Boży i Bóg twój, którym cię oswobodził z szatańskich okowów. Idź i czyń, com ci nakazał. Idź i zgładź wiedźmę…

Stwór warknął, kiedy mamrotane w myślach przykazanie dobiegło do ostatniego słowa. Wiedźma. Rozszarpie ją na ociekające krwią kawałki. Zmieni w mięso dymiące na jesiennym chłodzie pośród błota.

Na samą myśl uśmiechnął się, obnażając zęby. I ruszył, pełznąc przez groble na rzece wprost do Radziszowa – do gniazda, które uwiła sobie czarownica.

Zawarczał wyzywająco w stronę ujadających wiejskich psów. Zatriumfuje, rozrywając je, już teraz napawał się ich strachem, strachem przed bestią.

Minął wygon, brnąc w zawilgłej, zimnej łące i docierając pod samą plebanię. Wciągnął zapach obejścia, dobrze poznając to, w które zwoził nieraz świece, w czasach, kiedy był jeszcze człowiekiem. Skrzywił się w kpinie – człowiekiem? Raczej parobkiem. Tej księżycowej pełni, kiedy jego moc jest najsilniejsza odetnie ostatnie pęto zniewolenia nie tylko swego, ale i całej wsi.

Ruszył. Łapa za łapą mieliły błoto dróżki wiodącej przez Radziszów. Ślepia, lepiej widzące w blasku pełni, wypatrzyły uchylone drzwiczki gnojne. Nimi obcy wpełzł do wewnątrz.

Krowy zlękły się, nastawiając bacznie uszu. Warknął ku nim, wywołując małe wzdrygnięcie. Widać i bydło wiedźma musiała zabobonić, bo po krótkim zaskoczeniu wróciły łbami do siana. Ślepe na bestię.

Stwór sprężył się i skoczył ku drzwiom izby. Zawarte na skobel od środka nie puściły. Rzucił się ku drugim na podwórze, a te niedomknięte, stanęły otworem wprost na psią budę.

Blask księżycowej pełni spłynął na istotę, nocnym światłem dodając mocy wilkołakowi.

Stwór zawył. A potem runął na ujadające psy. Suka uwiązana u budy cofnęła się, zaczęła skomleć. Jej miot szczekał zawzięcie obok, wnet mocą bestii rzucony w głąb podwórza. Dawny człek wyszczerzył zęby, gotując się na matkę.

– Spytko!

Znajomy, grzmiący dźwięk słów sparaliżował stwora.

– Spytko, co ty czynisz?!

Dudniący głos doszedł go od izby, a snop światła z trzymanej przez niewiastę pochodni oślepił nienawykłe do jasności oczy bestii.

Stwór poznał jasną postać.

Wiedźma. Wyszczerzył zębiska i zapłonął nienawiścią.

– Przychodzę po ciebie, suko – wysyczał ludzkim głosem, którego prawie nie pamiętał. – Zabiję cię i rzucę twoim kundlom na pożarcie!

– Milcz. – Chłód kobiecych słów owionął całe skąpane w księżycowym blasku podwórze. Zmroził Spytka. – Tyś mym kundlem. Zatem leż u mych stóp.

Zapadła zimna cisza. Jakby na świecie liczył się tylko jej głos, a bez tego dźwięcznego brzmienia wszystko traciło sens. Spytko zastygł wybity z krwiożerczego amoku, a chwila słabości starczyła, by wzmocnić władzę jego pani. Jęknął.

– Leż – nakazała ponownie, wciąż władczo i złowrogo. A jej głos, jak zawsze, tak wbijał mu się w głowę, tak wdrążał w trzewia, tak mamił.

Stwór zaskamlał, czując, że nie oprze się jej rozkazowi. Znów ona była jedyną jego panią. Piękną i tak silną... Zapach bierwion ścielących podwórze usypiał bestię w Spytku, a jego twarz pokornie zbliżyła się pod stopy pani.

– Sługo, zdradziłeś – przemówiła głębokim głosem, dobytym z powabnego ciała – i zasłużyłeś na karę.

Spytko poczuł twardy chodak na swej potylicy i ból twarzy wciskanej z całą mocą w bele ścielące podwórze. Zniewolony, słyszał jeszcze tylko głos innej bestii, najwyraźniej przywołanej przez panią, by go zgładzić. Rozjuszony półwilczy jazgot dobiegł gdzieś nie wiadomo skąd, po czym wiedźmi służalec dopadł zdrajcy, potężną szczęką łapiąc wprost za kark.

Kiedy olbrzymi półwilk wstrząsnął Spytkiem, jednym ruchem przetrącając kark mężczyzny, nagie, ubłocone ciało opadło na bierwiona. Zwierzę uszło tak szybko, jak się zjawiło, spłoszone okrzykami nadbiegającej pary ludzi.

Syn krakowskiego kata i córka tutejszego karczmarza z impetem wpadli na podwórze plebanii, z trudem wyhamowując przed leżącym u stóp Janki ciałem. Zaniemówiwszy, przerzucili na kobietę pytające spojrzenia.

– Zaatakował – szept Janki jakimś cudem przebił się przez jazgotliwe szczekanie psów w obejściu.

– To wilkołak?! – Córka karczmarza w przerażeniu patrzyła na martwego. – Toż to wasz mąż, Spytko! – tłumaczyła bezsensownie Jance. – Z grobu wylazł, jako mawiają!

Lecz kaci syn, zbadawszy, że chłop nie dycha, spostrzegł wymiociny, jakie ten w ostatnich konwulsjach wyrzucił ze swych trzewi. Unurzał dłoń w mazi i powąchał ciekawie, obrzydzając patrzące.

– Poświećcie – nakazał Jance.

A kiedy oniemiała kobieta zbliżyła pochodnię do jatki, młodzieniec znów nabrał zawartość trzewi na palce.

Córka karczmarza skrzywiła się w przerażeniu.

– Zjadł kogo? – jęknęła.

Ale młody kat zaprzeczył gestem, zadumany.

– Znam ten zapach – przemówił, uważnie marszcząc brwi i zwracając dłoń z mazią ku Jance. – Może wy mi rzekniecie co to, „wiedźmo”?ROZDZIAŁ DRUGI
O TYM JAK TO RZEPKA SPOTKAŁA KRÓLA KAZIMIERZA I O NIEZWYCZAJNYM PRZYJŚCIU NA ŚWIAT SYNA WSZETECZNICY MADZI

– Jest wiedźma, musi być i kat! – podsumował wesoły wywód Bartłomiej i spod czarnej, kręconej czupryny wyczekująco spojrzał na starszą siostrę. Błysnął piwnymi ślepiami, tłumiąc śmiech na widok towarzyszki. Westchnął pobłażliwie. Nie słuchała.

Ale lubił widzieć ją właśnie taką – skupioną, pełną zachwytu i zajętą oglądaniem kramów. Wszak tego dnia krakowskie Sukiennice, które w jesiennym słońcu wyłoniły się oto spomiędzy kamienic, jak i cały rynek wprost pękały w szwach od kupców i przechodniów. A dzieci kata rzadko bywały wśród ludzi. Bartek zauważył, że Rzepka przywdziała swą najlepszą suknię – zieloną, sznurowaną na dekolcie i w talii czerwonymi tasiemkami, które dostała po mamie już tak dawno. Właśnie, dawno. Cała wierzchnia suknia mocno już straciła na kolorze, a wełna w ostatnim praniu zesztywniała. I pończoszki, widział rano, podarły się jej na pięcie. Zaś spodnia sukienka miała przydeptane obszycia. Bartuś zasępił się – żal mu się zrobiło siostry. Mimo, że wiekiem mogłaby być jego matką, a po prawdzie była, bo rodzona zeszła przy pomorze lata temu, to wiek nie zabrał Rzepce ni kszty urody. Gładka cera odznaczała się tym zdrowiej w świetle jesiennego słońca, a kiedy Bartek postarał się wyobrazić, że nie jest bratem Rzepki, sam sobie kiwał głową – chciałby pocałować takie usta, jakie ona miała.

Zmarszczył brwi, zaraz wpadłszy na niezgorszy pomysł.

– Szmuklerze stoją dalej, o widzisz, wstążki byś se wplotła we włosy! – poweselał na nagłą myśl i czułym gestem zabawił się jej wystającym spod chustki warkoczem, zarzucając ostatecznie na ramię.

– Bartuś, niesiesz ty ten garnek, czy rękami wymachujesz? – zganiła.

– Niosę, niosę – zapewnił gorąco, tuląc przedmiot niczym dziecię, zaraz też robiąc grzeczny unik wobec obutego w ciżemki o nazbyt długich nosach mieszczanina, stukającego patynkami i rozpychającego się z czeladzią po brukowanej dróżce, a innych niemal zrzucającego w błoto odwadniających kanałów przecinających cały Rynek.

Siostra ofuknęła owego bufona wzrokiem dumnej córki kata, po czym, jako że właśnie dobrnęli do ulicy cechu szewskiego, zwolniła. Zmierzyła brata z ukosa, dłużej i krytyczniej zatrzymując wzrok na przetartym poszyciu jego trzewików.

– Buty by ci trzeba nowe sprawić – mruknęła pozornie srogo.

Westchnął, nie tracąc humoru.

– Wolę te łataczowi wędrownemu zlecić – wzruszył ramionami, rozglądając się za jakimś odruchowo. – Dobre są jeszcze.

Dała się odwieść od szewskiego kramu, ciągnięta ku Ratuszowi. Zwłaszcza, że przy pręgierzu chłostano wszetecznika, a Rzepce przypomniało się coś innego:

– Pamiętasz – rozmarzyła się czule – jak naszą Magdę dopiero co tatuś oprawiał przy pręgierzu za sponiewieranie cnoty? A już rodziła będzie.

– Pamiętam. Katu poślubili. Zatem brata lub siostrę będziem mieli, kiedy wyda na świat.

– Tatusiowi nie przymawiaj! Każda jedna taka jemu przecie „poślubiona”, też mi! Uszy by ci wyobrywał, kiedy by usłyszał, że się naigrywasz.

– Wiem. Nie wydasz mnie? – mrugnął spod tych swoich kruczoczarnych loków.

Pokręciła głową karcąco.

– Kiedy katem zostaniesz, też ci „poślubią” jakąś brzuchatą, nie znaczy, że ci żoną będzie – dogryzła.

– „Kiedy zostaniesz katem”, więc jednak żeś słuchała! – ucieszył się zgryźliwie.

– Toż uszu sobie nie urwę! Gadasz, to mi wlatuje do głowy! A i ty teraz mnie posłuchaj: tylem ci razy tłukła w łeb, byś Lasocie nie wierzył, Bartuś. To że przy archidiakonie posługuje, nie znaczy, że mądry. O tej wiedźmie, co gdzieś tam...

– Na Bukowiu, pod mogilańskim dzwonem – uzupełnił.

– Właśnie... To jemu ciotka nagadała bzdur o jakiejś babie! A ty jak te uliczniki wierzysz. Zlitowanie boskie.

– Kiedy ta ciotka gospodynią jest na plebanii w Radziszowie! Zważ na to, wie jak wyznać się na czarownicach! Wszak przy księdzu służy! A archidiakon tylko uszu ponoć nastawia, kiedy mu Lasota szepce!

– „Ponoć, ponoć”! Taka z niej wiedźma pewnie, jak z Lasoty bakałarz, a z ciebie...

– Kat.

– Z ust żeś mi to wyjął!

Mimo przegadywań, oboje nabrali lepszego humoru, raźniej ruszając ku głównym kramom. Tam już weselej grano na flecikach, przez co radosny nastrój całkiem owładnął rodzeństwo. Rzepka roześmiała się aż na widok kramu szmuklerza, o którym wspominał Bartek. Z rozrzewnieniem podeszli, a młodzieniec pozwolił siostrze cieszyć się widokiem kolorowych wstążek i frędzli, zwisających bądź zrolowanych na stoisku. Były takie na obszycia szat, ale i do włosów, niektóre ze złotymi nićmi, wszystkie pyszne.

Bartek uśmiechnął się, widząc jak Rzepka odpływa w świat zdobień i marzeń o nich. A potem poszli dalej, zatracając poczucie czasu. Kolejne kramy tkaczy, kaletników, kobierników, foluszników i kuśnierzy przyprawiały oczy Rzepki o wyraz coraz większego zachwytu. Bartek cierpliwie czekał, gdy zatrzymywała się, by choć popatrzeć to przy sakwach u tasznika, to przy belach wełny u gręplarza. Nieraz skupione oblicze kobiety rozświetlało się na odkrycia drobiazgów w kramach grzebieniarzy, iglarzy, a wreszcie u złotników.

W końcu wróciła w jedno miejsce, do sukien rozłożonych z bali. Na oczach Bartka zapatrzyła się w śliski, połyskujący materiał, a jego biel odbiła się na jej oliwkowej twarzy. Tak Rzepka zastygła, w rozmarzeniu przekrzywiając głowę.

– Jedwab, Bartuś. Taki by się nadał – stwierdziła – na moją zwiewną suknię. Co bym se w niej tak lekko biegła jakąś łąką o poranku… przez rosę. Wokół tylko lasy, jezioro może. Hmm.

– Jajka, jajka! – Zaczepiała wszystkich wędrowna sprzedawczyni. Straganu nie miała, a tylko wielki kosz z nabiałem. – Po groszu za tuzin! A znajdźże który ładniejsze?! Jaja, jaja! Po groszu za tuzin! Gospodyni weźmie? Już liczę.

Rzepka wywinęła się zręcznie, dziękując, młodszy brat pogonił za nią.

– Tom se pomarzyła – mruczała Rzepka, wybita z nastroju i nie rada.

– Jajka, jajka! – dochodziło już z kolejnego straganu opodal.

– Chodźże, brat. – Rzepkę znużyło oglądanie, a raczej przepychanie się pomiędzy gawiedzią. Zwłaszcza, że doszli Wielkiej Wagi, gdzie kłębiło się od wozaków i kupców, a cały budynek mieszczący przyrządy pomiarowe i składy ołowiu, miedzi czy żelaza był dla Rzepki mało interesującym. – Głodnam – stwierdziła. – Magda rodzić ma na dniach, a ja bajdurzę. Garnek jest, buty poczekać muszą. Wstążki tym bardziej. Tatuś świece kazał kupić i dobrą duckę. Do babki zielarki zajrzeć musimy, żeby zadatkować, jakby Magdę zebrało do rodzenia. No i o chlebie nie zapominać! Czasu tyleśmy stracili! – Sama siebie pogoniła ku pobocznym kramom.

Szybko znaleźli wikliniarza, gdzie za dwa grosze odebrali zamówioną ducę na siano. Zrobili zakup u świecarza, u którego świece z prawdziwego wosku w różnych, nieraz bardzo pokaźnych rozmiarów wisiały u powały kramu, aż pachniały ulem. Tak Bartek wszystkie w ducę włożył oraz garnek, po czym wygodnie pod pachą wszystko dzierżąc, podreptał za siostrą.

– Bochenki ja poniosę – stwierdziła, zbliżając się do chlebowego stołu u piekarza. Wiedziała, który wypiek do rodziny kata przeznaczony, bo odwrócony był zwyczajowo górą do dołu. Westchnęła w sobie, podnosząc je i pchając w chustę. Wymownie spojrzała na brata. – Do końca życia chleb odwrócony chcesz brać ze stołów?

Spuścił wzrok, milcząc.

Tak minęli cmentarz i kuglarzy przy Kościele Mariackim, ruszając ku młynowi i Bramie Mikołajskiej, gdzie mieszkała babka akuszerka.

Młodzik nie tracił zapału do planów. Gonił siostrę, wciąż pełen wiary w sens swoich marzeń. Wyjście z tłumu dało mu nadzieję na dokończenie tematu.

– Chleb jest chlebem, ot i co. Zjeść trzeba i nie oglądać zbytnio – mówił. – A jeśliby za wiedźmę sowicie nagrodzili, kupię ci nie takie sukno, jakeś oglądała, a lepsze jeszcze! – Fantazjował zabiegając jej drogę dla skupienia większej uwagi, a bacząc jedynie na zbliżającego się nosiwodę, co z rząpii naczerpał, a wiadrami machał z naprzeciwka.

– A gdzie ja bym pobiegła w takiej sukni? – mruknęła marudnie, mierząc Bartka z ukosa, wszak starsza od brata, surowiej patrzyła na radosne pomysły. – Chyba w Wisłę.

– Znalazłbym ci kmiecia bogatego, o dobrym sercu, jako chciałaś. A łąk tyle by miał, że poranka by ci brakło, żeby całe obieżyć!

– Oj, durnyś ty.

– Jeszcze wspomnisz, com tu przyobiecał, kiedy ujrzysz. Tak się cieszę na tą robotę, że wypowiedzieć nie sposób! – radował się. – Tatko asystę niezgorszą miał będzie. Tylem ćwiczył na padlinie, zwłaszcza kiedy pomór był na lecie, że ręka mi nie zadrży.

– Bartuś – spoważniała – wiedźmy mają swoje sposoby, by nie tylko ręka ci zadrżała, ale i może co innego się ruszyło, słów nie miotaj zawczasu.

– Nieczułym na wiedźmie uroki. Na żadnej zresztą powaby nie skuszę się nigdy.

– Bo?

Odpowiedź zawisła w powietrzu. Znali ją oboje – kacie dzieci – splamione dla świata.

Rzepka poczuła żal nad bratem. Zwolniła nieco przy rogatce.

– Bartuś – przemówiła łagodnie, po siostrzanemu – nie idź ty w ślady tatka. Nie poradzę ci nigdy, byś się ojca wyrzekł, jak niektóre czynią, żeby splamienia się pozbyć. Ale hyclem zostań, żonę weź po kacie łańcuckim, jako cię swatają. Ładna ona, zdrowa. Albo chirurgiem bądź, nastawiać potrafisz jak nikt! Od tatka lepiej! Niejeden się wyznał. – I po odczekaniu chwili zakończyła: – Nie bądź katem, Bartuś. Do ludzi ci trzeba.

Zamilkł nadąsany.

Nie rozmawiali więcej. Zamówili akuszerkę, zadatek zostawili i byli już prawie przy Kleparzu. Tu mieściła się większość kaciego majątku. Bo choć ojciec Rzepki i Bartka urzędował w miejskiej bramie, rakarstwem i psami zajmował się poza murami. Wygodny dom po rodzinie lepiej służył, niźli ciasne miejskie kąty. Zwłaszcza po ostatnim morze sprzed dziesięciu lat.

Doszli bramy floriańskiej, gdzie się kościół pod wezwaniem tegoż świętego znajdował, a Bartek wciąż się nie odzywał.

– Garnek cały? – zagaiła Rzepka.

– Cały – bąknął, jednak nieskory już do gwarzenia.

W milczeniu tymczasem szybciej wychwycili nagły tumult, jaki oto uczynił się przed bramami miasta. Szedł od orszaku, który cwałem pędził ku Łobzowie. A najwyraźniej konie kogoś stratowały, bo nieoczekiwanie cwał stracił na impecie, zastąpiony przeraźliwym kwikiem konia i jeszcze głośniejszym niewieścim piskiem.

Nim Rzepka się pomiarkowała, Bartek wręczył jej niesioną ducę pełną cennej zawartości i już go nie było. Rzuciła się w stronę wrzawy, ale wtem rozgorzała następna, od Łobzowa!

– Pali się! Ludzie! – Usłyszała nawoływanie i idąc za spojrzeniami tłumu dostrzegła dymy buchające gdzieś zza miasta od strony łobzowskich chat.

Zrobiło się niemałe zamieszanie. Zapomniano o jakichś poobijanych przechodniach, którzy nie zdołali zbiec przed królewskim orszakiem. Wszyscy teraz bali się pożaru, zwłaszcza, że wiatr zawiewał z zachodu.

– Co tam?! – Jakaś mieszczka spotkała kumę, a brnąca w tłumie Rzepka utknęła akurat obok.

– To się wreszcie stało – kuma tamtej prawiła tuż przy uchu Rzepki, przekrzykując harmider – że ta nowa czeska królowa, znaczy nasza – poprawiła się politycznie – odgrażała się, że jej w łobzowskim zamku jakuszkowa chata zasłania widok na Wawel, że podpalić ową każe! To i się ziściło! A klnę się, żem słyszała jak wygrażała, że to rozkaże, skoro król nie zaprzestanie zaniedbywania jej osoby! Co to drugą Niemką nie będzie, mówiła, żeby ją z Wawelu gonić jak ostatnią i po zamkach poślednich zamykać!

– Toć ona by podpalić jakuszkową chatę kazała?!

– Ani bym się nie zdziwiła!

– Kirje Elejzon!

Rzepka miała gdzieś królową i wszelkie orszaki. Chciała znaleźć brata, bo czuła, że młokos w nastroju był do sprowadzenia na siebie kłopotów.

Jednak nie ujrzała chłopaka. Dowiedziała się jedynie, że przy bramie ladacznica pokłóciła się z kochankiem i wpadła wprost pod konia. Poturbowaną jakiś miły młodzian zaprowadził do domu i tyle.

– Ladacznicę miły młodzian. – Rzepce coś tu źle brzmiało. Tym szybciej ruszyła w drogę, by upewnić się, że równie „miły młodzian” jej brat grzecznie wrócił do domu.

Niestety Bartek, choć w istocie do domu wrócił, to jednak nie do końca sam i…

– Rany boskie. – Rzepka zastygła w progu izby.

Na stole leżała kobieta, nad nią stał Bartek z katowskim tasakiem, obok ojciec ze szczypcami.

– Co czynicie?! – Zbladła i jak stała, tak zawarła na skobel drzwi sieni. – To Magda? – jęknęła, podbiegając do nieprzytomnej ciężarnej kobiety w żółtej sukni, jakie zwykły nosić ladacznice z ojcowskiego zamtuzu. – Magda! Magda, obudź się! Co ci, Madziu? Przecież… przecież ty rodzić masz… na dniach… już babka zadatkowana...

Chciała cucić ją, oprzytomnić jakoś, cały czas czując na sobie smętne spojrzenia ojca i brata. W oczach rozbłysły jej łzy. Poszukała pomocy u mężczyzn.

Bartek był przejęty, a ojciec stoicko obojętny na zdarzenie. Zupełnie nie pasowali do siebie, a najbardziej do kobiety leżącej na stole.

– Magda nie żyje – oznajmił drżącym z przejęcia głosem Bartek. – Wpadła pod pędzące konie. Doszła tu, ale przed chwilą wyzionęła ducha. I… ona…

– Ona nie może nie żyć! Ona ma rodzić…– Rzepka omal nie zemdlała.

Lecz Bartek nie miał czasu na gadanie. Przeprosił siostrę wzrokiem i jednym ruchem zadarł nieboszczce do góry sukienki.

Na ich oczach brzuch zmarłej poruszył się, jakby uwięzione w martwej matce dziecko chciało rozedrzeć jej powłoki i wydostać się na zewnątrz.

– Ono tam jest. Żyje. Dusi się. – Bartek zbliżył dłoń do brzucha brzemiennej i chwilę badał go.

Potem wymienili z ojcem spojrzenia i Bartek przymierzył nóż do ciała Magdy. Ciął lekko, ostrożnie, potem rozsunął skórę palcami, szukając coraz głębiej.

Rzepka zapomniała o chęci mdlenia, dołączając do ojca i brata w działaniu, które zdawało się wymykać im wszystkim spod kontroli. Fałdy skóry i powłoki, które spowijały dziecko były mocne, oni zaś tak bardzo bali się nie przeciąć za głęboko, nie zranić noworodka! W drżeniu, przerażeniu i w wielkim pośpiechu wręcz rozrywali powstały otwór, coraz bliżsi wydostania małej główki, za którą wreszcie poszła reszta ciałka.

Po chwili Rzepka miała w ramionach śliskiego i sinego noworodka, którego prędko odcięli od pępowiny. Kobieta chwyciła dziecko przez czysty wyschnięty fartuch. Otarła z mazi jego nosek i lekkim klepnięciem przywróciła do życia. Chłopiec nie zakwilił, ale skrzywił buzię i zakaszlał. Żył. Oddychał. I wydawał się zupełnie zdrowy.

Kat, jego syn i córka popatrzyli po sobie. Rzepka odruchowo zakołysała maleństwem. Oczy całej trójki były wielkie z przerażenia własnym czynem, a mokre od wzruszenia i radości.

Tak bardzo pochłonięci sprawą, dopiero teraz usłyszeli zamieszanie na podwórku. A potem Rzepka jęknęła na głośne walenie do drzwi.

– Otwierać z rozkazu króla! – rozległo się z podwórza.

– Nie – Rzepka szepnęła w rezygnacji. – Co myśmy uczynili?

Ale ojciec bez zmrużenia oka ruszył do sieni, odwalił zasuwę drzwi i majestatycznie zatarasował sobą wejście.

– Kacie, klęknijcie, król – oznajmił rycerz z zewnątrz, po czym ojciec w istocie nisko schylił czoła.

Rzepka słyszała kroki kogoś zmierzającego ku izbie, potem ojciec odstąpił progu i do środka wszedł dostojny, rosły mężczyzna w płaszczu zdobionym na brzegach złotem i podszytym futrem, spiętym na prawym ramieniu.

– Pokój wam. – Omiótł uważnym wzrokiem wnętrze izby. Jego usta pod obfitą brodą ścięła godna sytuacji powaga, a oczy zdradzały szczere strapienie.

Bartek ostatnim desperackim ruchem zaciągnął sukienkę na rozprute łono martwej. Potem pokłonił się dodatkowo, przepraszając całą swoją postawą.

Pewni zguby, ale i sprawiedliwego sądu, czekali bezgłośnie. Z prawem miecza monarcha mógł ich w jednej chwili posłać na ścięcie. Nawet samego kata.

Tymczasem król Kazimierz zatrzymał się nad stołem i zwłokami. Chwilę patrzył w twarz zmarłej.

– Podobno wpadła pod konia jednego z naszych – przemówił w zadumie. – Rzekli mi, że z katowskiego zamtuzu, żeście tu ją powiedli. – Spojrzał na Bartka, a ten skinął spiesznie, pełen rozpaczy. – Zatem zmarła.

– Tak… miłościwy panie – odparł Bartek, próżno chcąc zwilżyć usta niemal tak samo suchym ze strachu językiem. – Nie dało się jej wyratować. Zaczęła krwawić tak obficie, widno pękła żyła, co pod łonem wiedzie… Tak i padła. Jedynie, cośmy mogli uczynić, to…

– Wydobyć z niej dziecko – dokończył monarcha bez oburzenia.

– Tak, miłościwy panie.

Król pociągnął wzrokiem ku Rzepce, po czym ruszył w jej stronę. A ta, jak była zwykle śmiała w obyciu, tak czuła teraz, że nogi jej szmatławieją ze strachu, a cała postać zapada się w ziemię z każdym krokiem potężnego mężczyzny. Tak zatrzymał się nad nią, zdającą się mniejszą, niż kiedykolwiek, i tylko za wszelką cenę starającą się nie omdleć z dzieckiem na rękach.

– Żyje? – Łagodny głos króla wyścielił jej wyczulone na wszelki szmer uszy.

– Tak. – Skinęła, zapominając jakichkolwiek uniżonych zwrotów.

Piękną, szlachetną twarz króla naznaczyło drgnienie będące namiastką uśmiechu. Rzepka nie mogła nie pomyśleć, że patrzył oto nie inaczej, jak tylko w jej oczy!

– Będzie potrzebna mamka – podjął tymczasem, rzuciwszy jeszcze spojrzenie w buzię dziecka. – Nie martwcie się o to. Jak i o resztę. Każę zająć się stworzeniem i wezmę jego los pod swoją pieczę. – Tu jeszcze pokiwał głową w stronę zwłok matki. – I zadbam o pochówek.

– O, to miłe z waszej strony, najjaśniejszy panie – Rzepka wypaliła, dygocząc z żalu. Bo z opóźnieniem dotarło do niej, że Magda, dziewka zbrukana przez jakiegoś chłystka, której karę chłosty zamieniono niecały rok temu na pobyt w katowskim zamtuzie, nie żyła, a jej dziecko zostało z niej wyjęte i…

Rzepka zacisnęła powieki i usta.

– Bardzoście dobrzy, mój królu – jęknęła pospiesznie, zaraz potem ostatecznie zdławiona płaczem. Przez małą chwilę żachnęła się jeszcze, czy nie za bardzo była swojska wobec monarchy. Dlatego wychlipała spiesznie: – Znaczy się nasz królu…

Ale choć podszyty strapieniem, to jednak uśmiech, którym ją obdarzył na odchodnym, nie tylko pozbawił ją obaw, lecz wręcz… Aż szybko otrząsnęła się z tej myśli.

– Bywajcie – rzekł. – I wiedzcie, żeście dobrze uczynili, życie dziecku ratując. Wdzięcznym wam za to będę. Czekajcie, przyślę tu kogo z pomocą. Bram obejścia nie zawierajcie.

Król wyszedł, a wraz z jego zniknięciem opustoszało z konnych całe podwórko. Po chwili nawet liczne psy w obejściu hycla przestały ujadać i znów zrobiło się cicho.

Rzepka nie poznawała siebie – robotna i zawsze rezolutna, tym razem bezczynnie utknęła z noworodkiem na rękach, będąc w stanie jedynie nerwowo przebierać oczami, popatrując to na martwą położnicę, to na kałużę krwi rozmiękczającą w breję klepisko, to na dziecko, coraz bliżej będąc całkowitego, niebezpiecznie blokującego wszelkie działania rozrzewnienia. Stan ten pogarszał widok noworodka – zbyt sinego i milczącego jak na chłopca przewidzianego u Boga do dalszego żywota na ziemi.

Czas mijał. Na ulice miasta pchnięto już łaziebnych czeladników z blaszanymi misami, w które ci bębnili głośno, oznajmiając gawiedzi, że kamienie w przybytku rozgrzane już do czerwoności i spraszają na kąpiel.

Rzepka ocknęła się. Znalazła zatroskane spojrzenie brata, rozumiejącego jej zmartwienie. Zresztą tak on jak i ojciec wyjątkowo nie czekali dziś pomocy dziewczyny, sprzątając krew z klepiska i ścieląc świeżą choinką. Do oporządzenia zwłok matki zleciały się dziewki zamtuzowe, a zgodnie z radą króla, rozcięty brzuch tak schowały, by przy czuwaniu nikt z modlących się sąsiadów nie poznał jaką to drogą Magda wydała na świat dziecko. Tych dość miało przybyć, wszak choć zhańbiona i katu poślubiona, zmarła lubiana była za skromność i chęci do pomagania wokoło. Należało jej się błaganie o wstawiennictwo u Boga. Tak czy siak za królem każdy z wtajemniczonych uważał, że dla dobra małego lepiej, by ludziska nie wiedziały i nie rozgadały jak wbrew woli Bożej wyjęto go z martwej na świat.

Tak postanowiono. Wspólna myśl nieco uspokoiła wszystkich. Jedynie Rzepka zdawała się bardziej zmartwioną od reszty.

– A pamiętasz tą sukę – Bartek kucnął przy siostrze, zagadując z troską – co padła, nim się oszczeniła? I cośmy ją przypadkiem rozkopali już zgniłą? Że oszczeniona była w grobie? Że sama jakby urodziła po śmierci...?

– Bartek, dosyć. – Dziewczyna nie miała siły na jego myślenie.

– Gdybyśmy nie zakopali jej tak spiesznie... Ja mówiłem, że ruszały jej się w brzuchu... Lecz czemu wyszły z ciała w grobie?

– Bartek! Toż ty mnie dobijasz jeszcze, miast pocieszać! – wrzasnęła wreszcie na brata. Wstała w złości, ale złość ta przynajmniej orzeźwiła kobietę. – Późno już. – Zostawiwszy obezwładniający amok, Rzepka otarła oczy i z nową siłą zaczęła szukać ciepłej chusty. – Próżno mi tu siedzieć. I słuchać o porodach martwej suki...

– Mogło to być od skurczu pośmiertnego jej macicy może?

– Ja ci tu zaraz dam skurcz macicy, Bartuś! Ani mnie nie kuś! – Mało tłumacząc jęła owijać małego w jak najszczelniejszy tobołek. Wreszcie zatrzymała wzrok na stojących przed nią teraz niepewnie bracie, ojcu i ojcowych pracownicach. – Gdyby w istocie król mamkę sprosił, powiedzcie, żem się bała czekać, by nie zeszło się wprzódy naszemu chłopaczkowi. Za widoku lepiej zawczasu do Duchaków zaniosę. Tam mamki mają na pewno, poratują niebożę choć doraźnie. A jakby o magdzinym nieboraczku zapomniało się królowi, nasza sierotka u Duchaków znajdzie opierunek.

– Tak – kat z ulgą przyjął takie rozwiązanie – zanieś go do przytułku. Tam mu lepiej będzie, niźli u nas.

Rzepka opuściła dom wśród pochlipywań dziewczyn zamtuzowych i w ogólnej żałobie tak po położnicy jak i po dziecku – żywym jeszcze, ale nie dającym wielkiej nadziei. Bartek miał towarzyszyć siostrze, jednak ta tak wywijała i tak się wymawiała, że dał pójść w samotności. W tym dziwnym dniu Rzepka chciała być po prostu sama – tylko z małym, samiuteńkim jak palec noworodkiem, który miał na świecie teraz tylko ją.

Weszła w uliczkę przymurną, chcąc dotrzeć do przytułku jak najszybciej. Już szarzało, ale dobrze jeszcze było widać zakamarki przybudówek i marznącą w cieniu obwarowań biedotę. Tu miało się wrażenie, że noc zapadała szybciej. Nie chcąc o tym myśleć, Rzepka starała się skupić na kałużach, dziurach w drodze i na omijaniu żebraków.

– Nie umieraj mi czasem na rękach, psotniku – ostrzegła dziecko, bojąc się nawet zaglądać nań w obawie, czy jeszcze dychało. Zresztą malec był tak cichy i nieruchomy, że znów broda zatrzęsła się dziewczynie na wyobrażenie przyniesienia zakonnikom... małego truchełka. – Ja dość już na rękach miałam umierających... Mamusię... – Na wspomnienie wieloletniej zarazy sprzed niemal dekady Rzepka spiesznie uciekła myślami. – Opowiem ci lepiej o kotku. – Czulej przytuliła zawiniątko z noworodkiem. – Była to Kicia. Czarna, ale nie tak kruczo, jak mój Bartuś. Psy bawiły się nią, taka była słaba, kiedym ją ujrzała pierwszy raz. Dzieckiem byłam, mamusia jeszcze Bartusia nosiła pod sercem. Wielki brzuch jej pamiętam. No i Kicia też taki miała. Ale biedaczce tej nie dzieci się ruszały, a robactwo. Psy tatuś wnet odgonił, zdziwion, że zwłóczony kot żyw jeszcze. Miał dobić z litości, ale poznał, żem widziała wszystko i zaniechał jej. Była u nas parę dni, wciąż głodna, robaków nie mogąca nadążyć w karmieniu, samej widno nic nie dostając, bo ze słabości ledwo się plątała, wiesz? – Rzepka na chwilę straciła wątek, milknąc na dźwięk kołatki żebrzącego trędowatego. Był w szatach od Duchaków, przypomniał sobą, że bliska jest celu. – No... – ominęła go skulona, wracając do Kici – i tak jak ty zupełnie wzięłam ją owego wieczora na ręce, opatuliłam, bo z bezsiły marzła szybciej. To nuciłam jej, tom pacierz mówiła. Słuchała mnie, słuchała, aż w oczy strachliwiej jakoś popatrzyła, twarzy mojej szukając jakby dla pewności, żem jest przy niej. Bała się, bo wiedziała, że idzie dokądś, a w nieznane. Wiesz, zwierzę, a wiedziało, jakie mądre. – Rzepka musiała przerwać, bo żałość ją ścisnęła na dziecięce wspomnienie. I dopiero opanowując głos dokończyła: – Wreszcie otwarła pyszczek, cuchnący od robaków w trzewiach nad wyraz mocno, a miałknęła przeciągle z taką rozpaczą, żem już wiedziała. Ostatkiem tchnienia łapę wyprężyła, jakby ust mych chcąc dotknąć jeszcze. I w oczy mi patrząc w błaganiu o pomoc, zeszła ze świata. – Rzepka tak się rozczuliła, że szła dalej całkiem już zapłakana. – Siedziałam tak, becząc jak i teraz, aż zesztywniała. Wciąż żem myślała, że ciepła jeszcze. Jednak tatuś znalazł mnie, kota obejrzał i rzekł, że ciepłota moja jest, nie jej własna. Kicia nie dychała, a oczka mętniały biedaczce coraz wyraźniej. Zresztą jak i mamie później... No nieważne, dość już o śmierci.

Musiała się jakoś otrząsnąć. Wspomnieniem ostatecznie wdeptywała siebie w żałobę, nie taki przecież mając cel. Otarła oczy, odetchnęła.

– Gdziem to ja? – Zmarszczyła brwi. Uwagę dziewczyny przykuł widok przyszpitalnej latarni, na którą właśnie wciągano ogień. Rzepka uświadomiła sobie, że zrobiło się już ciemno. Ale i to, że znalazła się na miejscu. Małe światełko oznajmiające bliskość przytułku dygotało niepozornie w zapadającym mroku, a jednak im wyżej wędrowało wewnątrz wysokiego na dwóch chłopa słupa, tym jaśniej robiło się na szpitalnej. Córka kata znów otarła oczy. Postąpiła kilka kroków wzdłuż muru i weszła w kościelną bramę. Kamienna kropielnica z podwójnym duchackim krzyżem przywitała przybyłą. Dziewczyna zanurzyła dłoń w święconej wodzie i przeżegnała się. Coś podpowiedziało jej, by i małego oznaczyć wnosząc w takie progi. Zatem niepewnie odsłoniła twarzyczkę noworodka, mocząc kciuk prawej dłoni i czyniąc nim znak krzyża na czole dziecka.

Poruszyło się nieznacznie na chłód wody, czyniąc tym kobiecie niewypowiedzianą radość.

Teraz już tylko wypatrywała brata Idziego. Znała go od czasu wielkiego moru sprzed lat, a widywała co tydzień, gdy zakonnik zachodził do obejścia kata, szukając maluczkich, których przytułek mógłby przyjąć w posłudze niesienia pomocy. Niejedna brzemienna spośród zamtuzowych dziewczyn trafiała do Duchaków i niejedna chora. Zakonnicy litowali się nad każdym, kto przez niedołęstwo, chorobę, niechcianą brzemieność, połóg, stawszy się ciężarem, mógłby popaść w niedolę bezdomności. Dlatego raz w tygodniu sami wychodzili w miasto i jeździli po wsiach, szukając potrzebujących. Mówiono, że przed dwoma wiekami papież Innocenty pobłogosławił zakon, przerażony był bowiem ilością wyławianych z Tybru noworodków. Do Duchaków zaś starczyło matce niechcianego dziecka przynieść je, zostawić w oknie i zadzwonić, uchodząc niepoznaną i nie pytaną o nic.

Rzepka nie chciała tak porzucać małego, co dopiero ujść bez słowa. Dlatego weszła dalej. Akurat przedsionek był otwarty, zaś ze środka dobiegał odmawiany wspólnie Różaniec. Kobieta ruszyła dość nieśmiało w głąb kościoła Świętego Ducha, chyląc czoło w stronę ołtarza, jednak w większym skupieniu kierowanym w ku bocznym drzwiom. Nie chcąc przerywać modlitwy, jak najciszej nacisnęła wielką klamkę wrót, a w jej twarz buchnęło ciepłem ogrzanej, sklepionej i – dla dziewczyny przywykłej do ojcowskiego obejścia – ogromnej sali.

Wnętrze wypełniały łóżka i sienniki zajmowane przez podopiecznych. A ze względu na idącą jesień było ich jak widać coraz więcej. Spomiędzy chorych wyszedł młody mężczyzna w zakonnej, czarnej szacie, z naszytym na sercu białym podwójnym krzyżem, którego każde z ramion oznaczało inny owoc Darów Ducha Świętego.

– Brat Idzi – Rzepka aż szepnęła w uldze i mocniej ścisnęła tobołek z noworodkiem. – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

Szedł ku niej, zaniepokojony z każdym krokiem coraz bardziej. Córka kata biła żałobą z daleka, nie trzeba było pytać wiele.

– Na wieki wieków. To Magdzine – domyślił się zakonnik.

Rzepka rozpłakała się jak dziecko, skinąwszy twierdząco.

Chłopak zasmucił się mocno. Wiedział, że obecność Rzepki z dzieckiem tutaj oznaczać może tylko jedno.

– Magda dycha jeszcze? – spytał w nadziei.

Ale przybyła zaprzeczyła gestem, rozrzewniając się tym bardziej.

Odmówił ciche „Wieczne odpoczywanie”, wzdychając ciężko. Potem schylił głowę nad dzieckiem. Odsłonił ciepłą chustę, stwierdzając, że noworodek żyje.

– Wiem, późno już – chlipnęła Rzepka. – A on ani kropelki mleka jeszcze nie łyknął, cud że żyje.

– Dla nas nigdy nie jest późno – uśmiechnął się – może i dla niego nie. Chrzczony?

– Nie.

– Ochrzcimy.

– Jak najszybciej by trzeba, bo on bez jedzenia więcej jeszcze słabnie i zdaje się już z tego zmęczenia... zasypiać na zawsze.

– Zdążymy.

Opuścili salę przykościelną i weszli w podwórze, kierując się ku domom żeńskim, gdzie najwięcej było ubogich kobiet, brzemiennych i karmiących. W coraz ciemniejszej nocy tkwiły zabudowania zakonne z małymi okienkami cel, domy dla pielgrzymów i chorych oraz wszelkiego rodzaju warsztaty. Było to miejsce, gdzie o każdej porze, ubogi, chory, czy grzesznik mógł poczuć się jak zwyczajny człek, gdzie Rzepka nie myślała o skażonej krwi ojca kata płynącej w jej żyłach, ani o niesionym bękarcie, do tego synu grzesznicy.

Mamkę znaleźli dosłownie w pierwszym łóżku. Niestety noworodek, zupełnie jak zauważyła Rzepka, zdawał się już wycofywać spośród żywych. Głodny i przyduszony wcześniej, nigdy tak naprawdę nie chciany, a już na pewno nie mający widoków na jakikolwiek szacunek w życiu ziemskim, ze smutkiem na zmęczonej twarzyczce żegnał się.

– Nie będzie z niego nic – orzekła mamka, sama mająca córeczkę w panieństwie, wygnana niedawno za to z rodzinnego domu. Próbowała przystawiać chłopca do piersi aż cieknącej mlekiem, dając mu nawet pierwszeństwo przed własnym dzieckiem, na nic jednak. Mały nie wyrażał jakiejkolwiek chęci otwarcia ust, nie reagując na żadne sposoby zachęty. Ani pocieranie policzka, ani mleko na ustach, nic nie było w stanie skłonić go do picia. Zupełnie jakby nie miał sił na życie, co dopiero na wysiłek tak wielki jak ssanie. – Nie napije się, to ranka nie doczeka.

Posłano po mleko kozie ze świeżego udoju wieczornego. W budynkach zakonnych trzymano inwentarz wszelaki, z którego kozy najczęstszymi stawały się mamkami dla porzuconych niemowląt. Jednak próba wlania mleka w usta malca za pomocą ceramicznego kubeczka do karmienia dzieci z wyprofilowanym lejkiem nie przyniosła wielkiego efektu. Na miejsce celu udało się dotrzeć może kilku kroplom. Nie było co się spodziewać po tym jakiegoś wyraźniejszego pokrzepienia.

Nie było też co czekać, dziecko potrzebowało chrztu. By choć na tamten świat poszło bez skazy.

Na decyzję o obrządku, która zabrzmiała jak kapitulacja i miała zakończyć dalsze próby nakarmienia dziecka Magdy, Rzepka zaniosła się płaczem. Bardzo nie chciała, ale była zbyt zmęczona, by zdołać powstrzymywać cokolwiek.

– Zanieśmy go do kaplicy – zarządził skromnie brat Idzi, a dla Rzepki zabrzmiało to jak wyrok.

Cóż było jednak robić? Rzepka wiedziała, że płacz i siedzenie bezczynne na nic się w świecie zdaje.

– Czy potrzymasz dziecko do chrztu, Rzepko? – spytał zmartwiony, ale spokojny zakonnik, obeznany z codziennym odchodzeniem podopiecznych.

Dziewczyna kiwnęła głową. Wizja bycia chrzestną matką nieznacznie pocieszyła ją.

– A z kim mam trzymać? – chlipnęła, ocierając łzy.

Wtedy od podwórza ktoś nienachalnie i cicho wszedł głębiej w progi domu kobiet, zjawiwszy się tam niepostrzeżenie już wcześniej, teraz szybko dostojnością postaci zwracając baczniejszą uwagę wszystkich. Skłonił się, rzucając skromne:

– Może by ze mną?

Na widok króla Rzepka spłonęła rumieńcem jak za młodzieńczych czasów. Krew pobudzona szybszym biciem uradowanego serca nie tylko zabarwiła policzki, dokładnie wszystko zdradzając, ale wprawiła też całe ciało w drżenie, kłopocząc kobietę. Mogła jedynie starać się zrzucić winę za tremę na karb ogólnego zawstydzenia bliskością monarchy.

– Jakżeby to... – wydukała – król trzymał dziecko... takiego stanu?

Tymczasem już jakby najzwyczajniej w świecie zatrzymał się tuż przy niej, górując wzrostem i postawą nad uniżonymi i w trosce zajrzał przez ramię Rzepki w twarzyczkę noworodka.

– Tu u Duchaków wszyscyśmy równi. – Jego głos zabrzmiał przyjemnie tuż przy uchu dziewczyny. – Szkoda, że mało takich miejsc na ziemi.

Tchnął zmęczeniem, ale nie ciała lecz duszy – na tyle poważnie, że Rzepka wreszcie przestała jedynie widzieć go, zacząwszy słuchać. Odruchowo w zaciekawieniu i właściwie nieskromnie spojrzała w twarz króla. Nim się ocknęła, zaskoczył ją skrzyżowaniem wzroku i skierowanym prosto w oczy, tchnącym zadumą uśmiechem.

– Nie płaczcie – rzekł, nieoczekiwanie jakoś tak po ojcowsku ocierając Rzepce ostatnie łzy z policzków. – Mnie się widzi, że ten zuch daleki jest jeszcze od umierania.

Ocknęła się słysząc szczery i cichy śmiech brata Idziego. Musiała chyba dobrą chwilę stać w amoku po królewskim geście, bo i ten wesół spoglądał na nią z odrobiną wyczekiwania.

– Tak – otrząsnęła się speszona, spuszczając wzrok i zakrywając dłonią policzek w upewnieniu się, że jest suchy. Miała wrażenie, że pod pacami czuje jeszcze ciepło królewskiego dotyku.

Oczywiście wciąż nim zaskoczona i przejęta, to jednak tak się cieszyła. Zwyczajnie, po kobiecemu. I nawet udało jej się odepchnąć nietypową przecież sobie płochość – spojrzała w oczy króla i bardziej dziarsko odwzajemniła uśmiech.

Udali się do kaplicy przykościelnej i tam ochrzczono syna Magdy. Dano mu na imię Zbyś, bo jak się okazało jedna z wawelskich kucharek zeszłej niedzieli straciła niemowlę, któremu to Zbyszko było. Chętna była karmić sierotę, o której król powiedział. Jakoże po chrzcie małemu jakby się poprawiło, a i te parę wlanych kropel koziego mleka najwyraźniej dotarły gdzie trzeba, Zbyszka zaniesiono do domu opiekowanych w przytułku Świętego Ducha kobiet i znów nieco podkarmiono z lejka.

– Będzie dobrze, już ku lepszemu idzie – osądził król, gdy oboje z Rzepką śledzili coraz wprawniej łykającego mleko noworodka. – Widać, że okrzepł. A jak nabierze sił, to i ssał będzie jak trzeba. Gdyby nawet nie, to lejkiem karmion też wyżyje. Jak tak kiedyś kota wychowałem.

– Kota? – Rzepka zaśmiała się znad Zbysia, od dobrej już chwili czując się przy królu niemal jak przy swoim.

– Za dziecka. O południu matkę jego naszedłem w stajni w drgawkach. Widać było, że wykocona. Zresztą zaraz wysztywniała i padła. Szukałem po sianie, alem młodych nie znalazł. Dopiero nazajutrz miałczało coś pod koniem, cud, że Łysy za szczura nie wziął i nie zabił kopytem. Wziąłem zabłąkanego do kuchni, a ślepego jeszcze kociaka, poprosiłem mleka, a że nie chciał pić z miski, wyszukałem słomkę, w nią ustami wciągałem mleko i jemu w pysk wkładałem drugi koniec, wolno popuszczając po parę kropel. Tak się jeść nauczył wprzódy, a po czasie jakimś już sam z miski chlipał. Latami był, zawsze przy dojeniu pilnował, żeby mu nalać. Za to łowny i przymilny. Jego braci też żeśmy znaleźli, ale już po czasie. Gniazdo było w sianie, ale jeden on musiał wypaść, może jeden żyw był i na tyle silny, by się wygramolić na świat w poszukiwaniu jadła. – Król uśmiechał się na wspomnienie. – W Zbysiu też widno taka siła i wola życia.

W istocie, niedługo po królewskich słowach Zbyś natężył się, skrzywił na twarzyczce aż mu skronie nabrzmiały niby do płaczu, po czym stęknął i oznajmił światu, że niniejszym wchodzi w życie na dobre.

– Smółka! – Obecni zachwycili się odkryciem pierwszej kupki w tłumoczku owijającym chłopaczka.

Zbyś zrobił nieco godniejszą minkę i dumnie wyprężył nóżki.

Gdy król i córka kata opuścili progi zakonnego szpitala na polu było już ciemno, a z Wieży Mariackiej trąbiono właśnie na gaszenie.

– Noc – Rzepka potarła oczy, westchnąwszy – a ja aż po tym wszystkim o Madzi zapomniałam... o biedaczce. Jakżem mogła? – Zasmuciła się, wyrzucając sobie. – Ona leży tam sobie sztywniuteńka, w jednej sukienczynie... Gdzie by szukać kogo od niej, co by może Zbysia był ciekaw, jakaś babka, ze swoich kto? Ponoć ze Skawiny była. Mało wiem ani gdzie to!

– Do Skawiny wybieram się jutro – zaczął, lecz myśli nie skończył. Brwi zmarszczył, wypatrując swoich. – A tu co?

– Bartuś? – Rzepka odetchnęła na widok brata, który przyszedł po nią, by nie wracała po zmroku. Bo choć król obiecał odprowadzić dziewczynę, jednak co brat, to brat. Ludzkiego gadania też nie łaknęła.

Miała otworzyć już usta do monarchy, ale nie zdążyła. Zarówno Bartek, jak i konni królewscy już się najwyraźniej zapoznali, do tego czymś wzburzeni, na widok wychodzących od Duchaków ruszyli ku nim.

– Co się dzieje? – spytał król, jakby obecność Bartka uznając w jednej chwili za zwykłą.

Młody rycerz, wcześniej rozmawiający z bratem Rzepki, zresztą jak dwóch jeszcze zdyszany, wyszedł najbliżej.

– Najjaśniejszy panie – dygnął – zachodzi się tu ku szpitalowi jakiś obcy. Wprzódyśmy myśleli, że nas się lęka, że orszak mu straszny. Jednak za którymś razem, kiedy się tu zachodził, a dziwnie zasłaniał kapturem, znajomy mi się wydał. I poznałem. Goniliśmy go, aleśmy nie złapali.

– Ja widziałem, że ścigają – dorzucił Bartek – ale i mi uszedł. W przymurną wpadł, między szopy. Szukaliśmy próżno.

– No dobrze – król zmarszczył brwi – ale kto on? Kogoście poznali?

Zdyszany rycerz nabrał tchu.

– Najjaśniejszy panie – podjął – pewnym, że ów człek jest tym, co mi dziś tą nieszczęsną dziewkę brzemienną wepchnął pod konia przy Floriańskiej Bramie.

Zaniemówili w jednej chwili, myśląc szybciej.

– A teraz – dokończył zatem rycerz – widno zachodzi się ku Duchackiej bramie, gdzieście dziecko owej brzemiennej zanieśli. – Może sumieniem ruszon? A może ojcem małego?

– Raczej pierwej łajdakiem, skoro uszedł – westchnął Bartuś.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: