Wiedźmy Kijowa. Strzał w operze - ebook
Wiedźmy Kijowa. Strzał w operze - ebook
Masza, nieśmiała, inteligentna studentka historii, poznaje gorzki smak dorosłości. Zwariowana Dasza, ekscentryczna piosenkarka z nocnego klubu, zakochuje się w coraz dziwniejszych mężczyznach. Katia, bizneswoman z sukcesami, przeczesuje Przeszłość, by w żyłach przodkiń odnaleźć krew naznaczoną magicznym pierwiastkiem.
Trzy Kijowice nie mają wiele czasu, by odetchnąć po uratowaniu Miasta. Na ich drodze staje bowiem Aknir, córka zmarłej Kyłyny i jej prawowita Dziedziczka. Dziewczyna podważa prawo Maszy, Daszy i Katii do nazywania się Kijowicami i rzuca im śmiertelnie niebezpieczne wyzwanie.
„Wiedźmy Kijowa: Strzał w operze” to niezwykła kontynuacja historii o kobietach i magii rozpoczętej w tomie „Wiedźmy Kijowa: Miecz i krzyż”.
Ponad sto lat temu świat nawiedziła rewolucja październikowa – a Kijów, Stolica Wiedźm, odegrał w niej niebagatelną rolę. Zaś kijowianin Michaił Bułhakow dobrze wiedział, dlaczego wówczas tak jasno zapłonęły na niebie Mars i Wenus. Wszak to boscy prarodzice Amazonek!
Czy jednak „czerwona” rewolucja była również… kobiecą? Czy kobietom dane było wywalczyć swoje prawa i doprowadzić do swojej emancypacji?
Bohaterki „Wiedźm Kijowa” rzucają się w szaloną podróż w Przeszłość, by odnaleźć panaceum na bolączki trapiące współczesną stolicę Ukrainy. Czy w historycznym Kijowie odkryją sposób, by skutecznie zmierzyć się z bezwzględną Aknir? Co zrobią, gdy staną przed możliwością odmienienia dziejów i… powstrzymania rewolucji okupionej pięćdziesięcioma milionami ludzkich istnień?
W tej porywającej powieści fantastyczno-historycznej spotkacie kijowską gimnazjalistkę i przyszłą wielką poetkę Rusi Annę Achmatową oraz… samego Michaiła Bułhakowa. Dowiecie się, że Ukrainki wywodzą się od legendarnych Amazonek, że poezja misternie przeplata się z magią, a w literaturze kryje się ogromna moc…
I że historia potrafi być pasjonująca jak najlepszy kryminał, jeśli pisze o niej Łada Łuzina!
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67710-35-0 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Mamo, a kiedy dorosnę, będę mogła kupić Pałac Maryński?
– Będziesz mogła go sobie po prostu wziąć.
– A będę mogła latać?
– Tak, córciu, ile dusza zapragnie…
– A kiedy będę taka jak ty?
Jej mama miała złote włosy, a oczy błękitne i jasne jak kamyczki na dnie potoku. Jej mama mogła dosłownie wszystko. Nawet odpowiadać na pytania córki, jednocześnie pisząc coś ważnego i dorosłego w wielkim buchalterskim zeszycie.
Teraz jednak nie odpowiedziała.
Równa kreska pod jej ręką urwała się… Mama nachmurzyła się z niedowierzaniem, przygryzła dolną wargę i powoli przecząco pokręciła głową. A sekundę później wyrwała z zeszytu ostatnią kartkę i zmięła ją w kulkę.
– Mamo, co robisz? – zapytała córka.
– Nic. – Mama nie patrzyła na nią. Patrzyła na kulkę. – O co pytałaś, kochanie?
– A kiedy będę taka jak ty?
– Niedługo. – Głos mamy zabrzmiał dziwnie. – Już niedługo. – Zmięta kartka poleciała do kosza na śmieci.
– Mamo! – zawołała córka ze zdziwieniem. – Ktoś przyszedł!
Matka odwróciła się. W wejściu stała nieznajoma dziewczyna.
– Mamo… – odezwał się płaczliwie nieoczekiwany gość.
– To moja mama! – zezłościła się dziewczynka. – Nie ma innych córek.
– Nie bój się. Ta pani żartuje – pocieszyła ją złotowłosa mama. – Coś się stało? – Spojrzała na gościa spode łba.
– Bardzo cię proszę… Bardzo cię proszę… – zacinała się błagalnie przybyła. – Zrób tak, żeby nie było Trójki.
– Z tym do mnie przyszłaś?
– Tak.
– To znaczy?
– Tak. Umarłaś! Umarłaś, mamciu!
Kobieta uciszyła ją podniesionym palcem. Zawahała się chwilę, po czym wyjęła z kosza zmiętą kartkę. Rozprostowała ją starannie. Przeczytała ponownie.
I przecząco pokręciła głową.
– Bardzo mi przykro – powiedziała. – Bardzo mi przykro, kochana.ROZDZIAŁ PIERWSZY,
w którym dzieje się niemożliwe
„(…) O – Kijów, widzisz, to ci kraj!
Samo się jadło do ust pcha tam!
Wódki jak lodu! W to mi graj!
A mołodycie! a diwcziata!
Bodajby zginąć – takie śle
Spojrzeniem czarnobrewka czary!
I tylko z jednym, z jednym źle…”
„A niby z czym? powiedzcie, stary.”
(…) Upiła z flaszki tęgi haust
I tak jak była, nagusieńka,
Okrakiem na mietlisko szast,
I w komin moja Marusieńka.
~ Aleksander Puszkin, _Huzar_, tłum. Julian Tuwim
W jasny lipcowy dzień aleją Gimnazjalistów przecinającą na pół były bulwar Bibikowski szła dziwaczna ruda panna.
Dziwaczne były jej spojrzenia – to podskakiwały trwożnie, lękliwie śledząc idących z naprzeciwka (przy czym z jakiegoś powodu zupełnie nie interesowali jej zaawansowani w latach mężczyźni, natomiast damy, niezależnie od wieku, podlegały natychmiastowemu prześwietleniu jej szarozielonych oczu), to z miłością przesuwały się po fasadach stojących po lewej stronie budynków niczym u pełnej dumy gospodyni przygotowującej świat do kapitalnego remontu.
Ruda rzeczowo obmacała wzrokiem szmaragdowy dom-szkatułkę, jedyny w Kijowie ozdobiony porcelanową sztukaterią.
W myślach dorysowała brakującą wieżyczkę do fasady domu pod numerem osiemnastym – byłego Drugiego Gimnazjum, w którym swego czasu uczył się w klasie przygotowawczej Misza Bułhakow i w którym służył na stanowisku regenta chóru jego rodzony wujek Bułhakow S.I.
Dziewczyna położyła sobie rękę na piersi, gdzie pod koszulką wisiał na sznurku nie krzyżyk, lecz osobliwy klucz od pierwszego domu pod trzynastką.
Zaś dziesięć kroków dalej zachowała się zupełnie cudacznie.
Stanęła jak wryta, a na jej okrągłej twarzy wymalował się znamienny wyraz, zdarzający się u osób płci żeńskiej, gdy nagle i nieoczekiwanie natkną się na ulicy na mężczyznę swojego życia, który porzucił je boleśnie i nieodwracalnie.
Tyle że na drodze rudowłosej nie było widać żadnych mężczyzn.
Za niską ogrodową alejką – lśniąc siedmioma kopułami: jedną złotą, resztą niebieską w złote gwiazdki – stał najpiękniejszy w świecie sobór Świętego Włodzimierza!
Ruda wbiła w niego rozpaczliwie udręczony wzrok.
Lecz na tym dziwy się nie zakończyły.
Akurat w tym samym momencie u wylotu alejki pojawił się jeszcze jeden okaz rodzaju żeńskiego – długonogi, wyniośle piękny i po lipcowemu półnagi. Okazowi towarzyszył mężczyzna, który spoglądał na obnażone, przekreślone jedynie cienkim paskiem biustonosza ramię swojej towarzyszki tak żarłocznie, jak gdyby pragnął odgryźć z niego choćby kawalątek.
– Już ci mówiłam sto razy: to był zwykły wieczór panieński. A jeśli będziesz się zachowywał jak idiota… – z rozdrażnieniem relacjonowała towarzyszowi dziewczyna, nie przejmując się ani jego zauroczeniem, ani nim samym.
Po czym zachłysnęła się, zobaczywszy rudą.
– Ałłoczka, ale zrozum… – zajęczał chłopak.
I zamilkł.
Zapomniawszy o nadskakującym jej mężczyźnie, długonoga skierowała się w stronę rudej. Podeszła do niej drobnymi bojaźliwymi kroczkami, z niewyjaśnionym zachwytem popatrzyła na jej dwunastoletnią męską koszulę w paski i okaleczone dziurami tanie dżinsy i nagle zgięła się przed nią wpół, składając niski pokłon.
– Chwała ci, Jasna Kijowico! – wybełkotała pełnym czci głosem.
Ruda wzdrygnęła się.
Obejrzała za siebie.
Nerwowo wcisnęła ręce głęboko do kieszeni powycieranych dżinsów i burknąwszy niewyraźne „Siema”, haniebnie zrejterowała.
– Co to za jedna? – Mężczyzna stał za plecami swej dziewczyny, ze zdumieniem rzucając okiem za uciekającą postacią. – Wygląda jak jakaś szlaja.
– Zamknij się! – syknęła ze złością dziewczyna. A jej złość kierowała się przeciw niemu, przeciw jego uwadze oraz temu, że był świadkiem niepochlebnego dla niej układu scenicznego, w którym z szacunkiem odniosła się do rudowłosej. – Nie wiesz, kim ona jest. Mieszkasz w JEJ Mieście!
– A więc na porządku dzisiejszego dnia mamy trzy pytania. Pierwsze: czy możemy czynić czary dla własnych potrzeb?
Wypowiedziawszy owe wielkiej wagi słowa, czarnowłosa dama zastygła w ramie drzwi balkonowych otwartych na słoneczny, szeleszczący liśćmi Wał Jarosława.
W dole, po ulicy wytyczonej swego czasu na miejscu wysokiego wału wzniesionego w jedenastym wieku przez Jarosława Mądrego, który chciał obronić swój stołeczny Gród przed wrogami, kroczyli nieśpiesznie kijowianie, niezastanawiający się wcale ani nad pochodzeniem nazwy ulicy, ani nad tym, kto mieszkał w koralowej baszcie domu-zamku pod numerem pierwszym.
A w Wieży mieszkało sześć osób.
Ulizana (własnym językiem) śnieżnobiała kotka Belladonna, siedząca na podłodze w odległości dwóch kroków od dostojnej damy i z całkowitą powagą wpatrująca się w mówiącą. Ogromny, wychudzony czarny kot Behemot ze zbójeckim pyszczkiem i naderwanym uchem, umoszczony nieco dalej, wzgardliwie odwrócony do zacnej kompanii tyłem. Oraz zaokrąglona ruda kocica zwana Izydą Puszek, na podobieństwo spasionej etoli spoczywająca na szyi uśmiechniętej, wyraźnie skłonnej do wesołości dziewoi.
Spasiona etola w jakiś nieuchwytny sposób przypominała swą panią – hałaśliwą blondynkę, okrągłobiustą, okrągłooką i okrągłonosą. Z kolei siedząca obok blondynki ruda panna w pasiastej koszuli wydawała się całkowitym przeciwieństwem sąsiadki.
W ogóle wszystkie trzy kobiety – brunetka, blondynka i ruda, zebrane w okrągłym pokoju Wieży – stanowiły swoje całkowite przeciwieństwa i postronnemu obserwatorowi trudno by było dojść przyczyny, dla której zjednoczyły się, tworząc żeński triumwirat.
– …w szczególności: czy mogę za pomocą magii pomnożyć dochód ze swoich supermarketów? – Głos czarnowłosej Katii brzmiał władczo i biła z niego władczość, ale jej samej zupełnie nie pasowały okulary w złotej oprawce o wąskich, „przymrużonych” szkłach.
Zresztą, jeżeli nie liczyć tego nieważnego szczegółu, twarz Jekatieriny Dobrażańskiej była na tyle piękna, że kto ją widział po raz pierwszy, tracił własne pragnienia i myśli.
Zarys jej brwi, wykrój oczu, grymaśny układ ust – wszystko to odciskało się w pamięci niczym piętno na skórze niewolnika.
Jednak białowłosa Dasza Czub, znana pod ksywką Wstrząsająca, wyznawała zasadę: „Nie żyjemy w niewoli, nikt nas nie zniewoli!”.
– Nie możesz! – oświadczyła bezapelacyjnie. – Ja już sobie poczarowałam dla własnej potrzeby. Wszystkie pamiętamy, czym się to skończyło. Trzema wypadkami i jednym trupem!
Okrągłoboka, mocno nabita i sprężysta jak piłka Dasza wywoływała nieprzepartą chęć, by uszczypnąć ją w pyszny boczek.
Jej uśmiech był zaraźliwy, maniery przerażające, a strój budził konsternację. Oprócz rudej kotki Wstrząsająca miała na sobie mnóstwo dyndających ozdób i minimum odzieży. Właściwie całym jej strojem było stare prześcieradło przewiązane na karku na krzyż.
Za to na rękach Daszy dzwoniło co najmniej dwadzieścia złotych bransoletek, na szyi widniał ciężki naszyjnik z czterech rzędów złotych dukatów, a z uczu zwisały ogromne kolczyki z epoki Rusi Kijowskiej. Białe włosy splecione w setkę pękatych papuaskich warkoczyków błyszczały złotymi spinkami.
– Drugi trup byłby twój, gdyby Masza cię nie wskrzesiła. – Czub wykrzywiła się do pięknej Katii i przeniosła spojrzenie na trzecią dziewczynę.
Na tle jasnej blondynki i oszałamiająco pięknej brunetki Masza Kowalowa, ruda i smętna, wyglądała zupełnie niepozornie.
Z wysokim, gotyckim czołem, złotymi brwiami prawie zlewającymi się kolorem z pergaminową skórą, z oczyma pełnymi pytań, na które nie warto szukać odpowiedzi, sprawiała wrażenie zakłopotanej i nic nierozumiejącej. Siedziała na skraju kanapy przygarbiona, ze spuszczonymi oczami, jakby gnębiło ją coś nierozwiązywalnego i przytłaczającego.
– Tak, możemy – powiedziała z roztargnieniem. I wyjaśniła krótko: – Uważam, że możemy uprawiać czary.
– No co ty?! – zdumiała się Wstrząsająca Dasza. (Głośne wyrażanie myśli z byle powodu należało do jej głęboko zakorzenionych nawyków). – Masza, odbiło ci? We wszystkich filmach wiedźmom nie wolno posługiwać się czarami dla własnych korzyści.
– Ale my nie jesteśmy wiedźmami, tylko Kijowicami – przypomniała Masza. Patrzyła na swoje ciasno splecione dłonie, które trzymała między kolanami. – Nasze moce są darem, takim jak każdy inny. I zakazywać nam posługiwania się nim dla osobistych potrzeb byłoby takim samym absurdem, jak zakazywać pisarzowi prowadzenia osobistego dziennika, a baletnicy tańczenia na dyskotece dla własnej przyjemności. Możemy robić, co nam się podoba. Po prostu nie powinnyśmy czynić zła, zarówno w magii, jak i bez niej. Nie wolno nam niczego nikomu odbierać ani uprawiać czarów w tajemnicy jedna przed drugą. Ale nie rozumiem, dlaczego, skoro mam lęk wysokości, nie mogłabym użyć zaklęcia „Oręż” przeciw swojemu strachowi. Albo za pomocą zaklęcia „Set” ulżyć w bólach porodowych… żonie mojego brata.
– To żona twojego brata spodziewa się dziecka? – zainteresowała się nowym tematem Wstrząsająca.
– Cu-dow-nie! – Katia przyjęła wywód naukowy Maszy, wykazując zachwyt zarówno jego treścią, jak i sposobem wygłoszenia.
– No, skoro tak, też nie mam nic przeciwko – dodała od siebie Dasza.
Z czego mój czytelnik bez trudu wyciągnie wniosek: ruda, smętna i niepozorna Masza była jedynym zwornikiem, który łączył niegodzące się z sobą Daszę i Katię.
A jednak…
– Teraz drugie pytanie – oznajmiła Katerina Dobrażańska. – Jak mamy dalej żyć? Jak rządzić Kijowem?
– A ty co, przewodnicząca naszej rady? – z miejsca najeżyła się Czub. – Znów postanowiłaś dowodzić? I znowu włożyłaś okulary? To są zwykłe szkła, sama mówiłaś.
– Niech sobie pobędzie przewodniczącą, co, żal ci? – westchnęła Masza, nie odrywając oczu od swoich umęczonych rąk. – Przecież zapytała, jak mamy ułożyć sobie życie po tym, jak nam je przewrócili do góry nogami.
– Dobrze. Niech sobie pobędzie. Tylko niedługo – w mgnieniu oka zgodziła się Czub i odchyliwszy się na oparcie kanapy, pogłaskała rudą „etolę”.
Kotka zamruczała wibrująco i aby dopełnić szczęścia, wyciągnęła leniwą łapę ku kosmykom Maszy.
Dziewczyna odruchowo pokręciła głową.
Piękna Katia milczała przez chwilę, dając do zrozumienia, że przerwano jej niepotrzebnie, i zaczęła wyłuszczać:
– Pięć dni temu przypadkowo stałyśmy się wiedźmami.
– Kijowicami – uparcie poprawiła ją Masza.
– Kijowicami. – Katia z pokorą przyjęła korektę.
– I uratowałyśmy świat! – dorzuciła chełpliwie Czub.
– Tylko Kijów – poprawiła Masza.
– No i co z tego? – Dasza obruszyła się na takie umniejszenie ich dokonania. – Myślałby kto, że uratowanie Kijowa nie było wstrząsające dla całej Ziemi!
(Wstawianie określenia „wstrząsające” gdzie popadnie było drugim nawykiem Daszy).
– Mogłabyś nie przerywać?! – Dobrażańska wydęła wargi i splótłszy ręce na piersi, przygwoździła Wstrząsającą Daszę władczym spojrzeniem. – Jesteśmy Kijowicami. Mamy władzę nad Kijowem.
– Tak samo jak on nad nami. – Masza najwyraźniej nie cierpiała niedokładnych sformułowań.
– Tak jak on nad nami. – Katia zaś ewidentnie przyjmowała uściślenia Maszy z nieskończoną cierpliwością, w przeciwieństwie do replik Daszy. – Mamy osobiste biuro – potoczyła wzrokiem po okrągłym pokoju w Wieży, wciśniętym w dębowy gorset regałów książkowych – do którego nie może się dostać żaden inny człowiek.
– O ile nie ma klucza i nie zna hasła – dookreśliła Masza.
– Są trzy gadające koty.
– Tylko dwa – chrząknęła wesoło Dasza. – Behemot z nami nie rozmawia!
Koniuszek ogona czarnego kota zadrgał z niezadowoleniem.
– Jest sto, sto pięćdziesiąt kilogramów rzadkiej wartości złota, które wręczyły nam na sabacie kijowskie wiedźmy i które trzeba spieniężyć. – Katia zignorowała uwagę Daszy.
– Czemu? – Czub odruchowo złapała się za kolczyk. – Ja swoje złoto będę nosić.
– …I najważniejsze – dokończyła Katia. – Księga Władzy!
– Księga Kijowic – poprawiła skrupulatnie Masza.
W tym momencie Dobrażańska podeszła do cienkonogiego damskiego biurka, na którym leżało wspomniane tomiszcze, i pożądliwie musnęła palcami czarną oprawę.
– A jeszcze powinnyśmy co noc pełnić dyżur na Starokijowskiej Górze – wtrąciła Czub.
– Dasza! – rozzłościła się na koniec Dobrażańska.
– To ważna poprawka. – Blondynka nie poddawała się.
– Do tego właśnie zmierzam! – usadziła ją Katerina. Nadal nie odrywała palców od woluminu, jakby dotykanie go dostarczało jej nieodpartej przyjemności, której nie była w stanie się pozbawić. – Przeliczyłam plusy: władza, złoto, mieszkanie w centrum… Ale są i minusy. Jak słusznie zauważyła Masza, jesteśmy Kijowicami. Władamy tym Miastem i chronimy je. „Kijów ma nad nami władzę tak samo, jak my nad nim”, tak napisano w Księdze. W szczególności wyraża się to tym, że mamy obowiązek co noc dyżurować na naszej górze, żeby „ujrzawszy czerwony ogień na niebie, polecieć tam”. Tam, gdzie potrzebna będzie nasza pomoc.
– No a ja co mówiłam? – z obrazą burknęła Czub.
– Tym niemniej – kontynuowała Katia – zeszłej nocy siedziałyśmy tam zupełnie na próżno. Na niebie nic się nie zapaliło.
– Co więc teraz proponujesz? – zapytała Wstrząsająca Dasza.
– Nie proponuję – z zadowoleniem poprawiła ją Katerina – ale poddaję pod dyskusję. – Może rozsądnie byłoby dyżurować po kolei? Conocne dyżury nas zamęczą. Ja mam biznes. Masza ma pojutrze egzamin. Tylko ty z naszej trójki możesz przesypiać pół dnia, bo nigdzie nie pracujesz.
– A jak mam pracować? – zakipiała Wstrząsająca. – Przecież pracowałam w nocnym klubie. Po nocach! A teraz wszystkie noce zajęte! I jeśli jutro coś tam się gdzieś tam zapali, dni też pójdą w cholerę. Z naszej trójki tylko ty jesteś sama sobie panią. Masza to wogle studentka. – (Niestaranne „wogle” było kolejnym uwielbianym przez Daszę słówkiem). – Zdać egzaminy i wakacje. A kto będzie trzymał na kontrakcie piosenkarkę, która w każdej chwili może zeskoczyć ze sceny, rzucić wszystko i lecieć ratować Miasto?
– Właśnie dlatego – podsumowała Katerina – proponuję nieco ułatwić sobie życie i dyżurować w parach. Dziś ty i Masza. Jutro ty ze mną, żeby Masza mogła się przygotować do egzaminu. Pojutrze ja z Maszą. I tak dalej.
– Nooo, dobra, spróbujmy. – Czub przystała na ofertę.
W nieodległej przeszłości była zawodowym nocnym markiem – piosenkarką i dyrektorką artystyczną klubu nocnego „O-Yo-Yoy!” – więc nie widziała szczególnego problemu w tym, żeby nie spać co noc.
Ale żeby zarywać noce tylko po to, by siedzieć kamieniem i bezczynnie popatrywać w niebo nad Górą Starokijowską – to dla jej energicznej natury było znacznie bardziej uciążliwe niż najcięższa orka.
– Zgadzam się – powiedziała Masza. Patrzyła teraz na swoje nogi w starych, rozpadających się adidasach. – Wszystko mi jedno.
– Świetnie – podsumowała Katerina, rzuciwszy na nią zatroskane spojrzenie. – Trzecie pytanie, najważniejsze. Co się dzieje z naszą Maszą?
– Ze mną? – Po raz pierwszy od początku rozmowy ruda podniosła oczy i zmieszana popatrzyła prosto na „przewodniczącą”.
– Tak! – Po raz pierwszy od początku rozmowy Dasza Czub sprzymierzyła się z Kateriną. – Widać wyraźnie, że coś z nią nie w porządku!
– Masz jakieś problemy? – Głos Katii przybrał waciano słodki ton. – Wyglądasz, jakby cię coś przybiło.
– Gorzej: jakby cię przebiło! – potwierdziła Dasza i z entuzjazmem podrapała się po nosie.
(Drapanie się po nosie w napadzie zamyślenia było trzecim z jej nawyków).
Masza niepewnie spojrzała na Katię, zastanawiając się, czy ta faktycznie się o nią niepokoi i czy jej samej starczy sił, żeby wyjawić swoją tajemnicę.
– Rzecz w tym… – odezwała się – że ja… Nie, najpierw co innego. Powinnyście o tym wiedzieć. Właśnie zbierałam się, żeby to przekazać. Rzecz w tym, że…
Rzecz w tym, że zaledwie pięć dni wcześniej Masza Władimirowna Kowalowa, licząca dwadzieścia dwa lata studentka wydziału historii uniwersytetu pedagogicznego, była nijaką, rozmarzoną istotą mieszkającą z mamą i tatą przy ulicy Humańskiej 41.
I była nią dopóty, dopóki nie dostała w prezencie Miasta.
Umierająca Kijowica Kyłyna władająca tysiącletnim Kijowem, przekazała swoją władzę im, trzem przypadkowo dobranym kobietom, zostawiając im w spadku okrągłą Wieżę przy Wale Jarosława, a wraz z nią trzy gadające koty, spiżarki pełne ziół i innych roślin, szafy pełne latających mioteł oraz Księgę Kijowic pełną pradawnych, straszliwych mądrości…
I okazało się, że świat wcale nie jest taki, jaki im się wydawał – zahukanej studentce nieprestiżowej uczelni, dumnej właścicielce sieci supermarketów i dyrektorce artystycznej klubu nocnego „O-Yo-Yoy!”, będącej jednocześnie średnich lotów piosenkarką.
W tym świecie, który się przed nimi otworzył, nie było ani czasu, ani śmierci, ani tym bardziej przypadkowości. Tu można było przemieszczać się w czasie i wskrzeszać zmarłych, latać nad ziemią i zaszczepiać miłość swoim wrogom.
Ale cokolwiek byś robił, twoje dobro zawsze wychodziło na złe, a zło na dobre.
A człowiek, w którym naiwna wzorowa studentka Masza była bez wzajemności zakochana od pierwszego semestru, okazał się zabójcą.
I zginął, ratując ją od śmierci, ponieważ wypił eliksir miłosny.
I teraz dziewczyna uważała, że to ona go uśmierciła.
A człowiek, którego pokochała nowa Masza, nie żył od stu lat, zaś osiem lat przed śmiercią pochował swojego jedynego syna, który zmarł w Kijowie, ukarany za postępek ojca.
Dlatego, że Miasto było żywe i mogło kochać i wymierzać karę!
Człowiek ten miał na imię Michaił. A na nazwisko Wrubel. Masza wyrzekła się go sama w ramach nagrody za coś, czego nie mogła uważać za nagrodę. I teraz ta nagroda ją męczyła, stała się jej straszną tajemnicą.
Podobnie męczyło ją to, że chociaż ona, Katia i Dasza nie były wiedźmami, tylko Kijowicami, mimo wszystko były jednak wiedźmami – przynajmniej częściowo, ponieważ odtąd żadna z nich nie mogła już wejść do cerkwi i Masza nie mogła odwiedzać swego ulubionego, uświetnionego malowidłami Wasniecowa i Wrubla, najpiękniejszego na świecie soboru Świętego Włodzimierza.
I teraz uważała się za nieczystą.
Podobnie męczyło ją to, że ona – jeszcze tydzień temu posłuszna i cicha – na śmierć poróżniła się z matką i uciekła z domu.
Oraz to, że od trzech dni nie widziała taty.
I teraz Masza uważała się za niedobrą córkę.
Podobnie męczyło ją też to, co przydarzyło się jej dzisiaj rano, kiedy jakimś cudem wzięła w garść swoje ja i wybrała się do instytutu na konsultację przed egzaminem…
W pierwszej chwili, przestąpiwszy próg swojej rodzonej Alma Mater, Masza odniosła wrażenie, że to, co zdarzyło się ostatnio, było jakimś strasznym snem.
Tu, w murach uczelni, do której przywykła, wszystko było jak zawsze. Studenci jak zawsze nie zwracali uwagi na niepozorną kujonkę Kowalową – w workowatych ubraniach, z bladą twarzą. I kiedy Masza weszła na drugie piętro, dotarła na ostatni stopień, jak zawsze spojrzała na zegar, aby po dawnemu sprawdzić, czy jej wewnętrzny budzik działa jak należy.
Zewnętrznego, czyli realnego budzika nie miała nigdy. Wcześniej – w poprzednim życiu – wystarczyło, że kładąc się spać, powiedziała sobie: „Powinnam się obudzić o dziewiątej” (czy o siódmej trzydzieści albo piętnaście po ósmej), i otwierała oczy o wyznaczonej godzinie. A wychodząc z domu, dokładnie wyliczała czas na podróż, z uwzględnieniem wszelkich korków i zakłóceń transportu.
Tak i teraz wierna stareńka czajka na jej ręce pokazywała, że do konsultacji została równo minuta – akurat tyle, żeby przejść korytarzem, skręcić w prawo i znaleźć się w wyznaczonej sali.
Wszystko było jak przedtem, jak zwykle, jak dawniej… I na Maszę zstąpił niewypowiedziany spokój. Już była gotowa rozkoszować się tą iluzją przez co najmniej pół godziny, słuchając trzeszczącego głosu Markownej, jak zawsze dyktującej studentom szczegółowe odpowiedzi na pytania z zestawów egzaminacyjnych…
Lecz kiedy skierowała się do najbliższych drzwi, zarysowała się przed nią postać najgroźniejszej wykładowczyni instytutu, historyczki przezywanej Wasilisą Przemądrą (w skrócie Wasią).
Wasilisie towarzyszyły dwie krzykliwie umalowane studentki. Z ich kwaśnych, błagalnych min jasno wynikało: dziewoje należały do licznej grupy nieszczęśników, którym nie udało się zdać poprzedniego egzaminu u Wasi, dlatego podkuliwszy studenckie ogony, przyszły próbować szczęścia ponownie – z tym samym skutkiem.
Masza z nawyku ukłoniła się wykładowczyni, zdążywszy się ucieszyć, że zdała u niej na „znakomicie”, ale zaraz wyniosłe rysy twarzy Wasilisy Andriejewny rozpłynęły się w wyrazie nabożnej pokory i Przemądra postąpiła krok w stronę Kowalowej, po czym, zgiąwszy bujne, piersiaste ciało w głębokim pokłonie, wyszeptała:
– Chwała ci, Jasna Kijowico!
No i Masza sobie przypomniała: w jej nowym pięciodniowym życiu budząca postrach wykładowczyni była jej podwładną! Głową ordy kijowskich wiedźm, które nie dalej jak przedwczoraj wołały do nich: „Chwała!” na sabacie urządzonym z okazji nocy Iwana Kupały.
Studentka wcisnęła się w ścianę.
Wymalowane dziewoje wytrzeszczyły się na tę niewiarygodną scenę – najwyraźniej obydwie nie wierzyły własnym oczom.
– Mam dla was, pani, niebezpieczną wieść. – Wasia dalej szokowała widzów, gnąc się w jeszcze niższym ukłonie. – W mieście jest niespokojnie. Nie wszystkie wiedźmy uznają waszą władzę. Czy wolno mi prosić was, pani, o spotkanie z wami i waszym jasnym…
– Tak, tak! – zawołała Masza. – Proszę przyjść do nas na Wał. Będę czekać przy wejściu. O piątej. Inaczej pani nie wejdzie. Wasiliso Andriejewna, proszę, niech się pani wyprostuje.
– To dla mnie wielki zaszczyt. – Wasia odgięła się i wycofała.
„To koniec” – uświadomiła sobie Masza Kowalowa. „Będę musiała odejść z instytutu. Jak tak dalej pójdzie…”
Ale dalej było znacznie gorzej.
Przeszedłszy przez korytarz, Kijowica natknęła się na rozszczebiotaną kompanię studentów starszych lat. I minęła ich.
Ale nie dane jej było iść w spokoju!
Z grupki doskoczyły do Maszy dwie ślicznotki – wysokie, rzucające się w oczy, z tych, co to zawsze patrzyły na nią z góry.
– Chwała ci, Jasna Kijowico!
W korytarzu zapadła absolutna cisza.
Masza poczuła się jak woskowa figura z muzeum Madame Tussauds.
Wpatrywało się w nią dziesięć par oczu – w jej uniesione ze strachu znieruchomiałe ramiona, tanie dżinsy i kręcone rude włosy. Dziewczyny, zgięte w ukłonie, stały przed Jasną Panią, najwyraźniej czekając na jej repryzę.
Ale Masza nie wiedziała, jak na to odpowiedzieć.
Ktoś zachichotał. Pozostali milczeli, na próżno próbując dociec, o co chodzi w tym pranku.
– Dziękuję – pisnęła głupio Kowalowa. – Proszę.
– Ale najstraszniejsze było, gdy doszłam do sal i popędziła do mnie Markowna, wykładowczyni, do której szłam na konsultacje… Ona ma sześćdziesiąt lat! Jak ja do niej pojutrze pójdę na egzamin? A jeśli tam też mi się pokłoni? Co inni o mnie pomyślą?
– Pomyślą – rzekła z beztroskim śmiechem Wstrząsająca Dasza – że dałaś jej niesamowitą łapówkę. Co najmniej dziesięć tysięcy. I babina ruszyła głową.
– Będzie miała problemy w pracy – mruknęła ponuro Masza. – A potem wyszłam na ulicę, a tam… Kłaniała mi się co dziesiąta. Jak ja mam teraz chodzić po ulicach?
– Tak się pewnie czuje Ałła Pugaczowa! – stwierdziła piosenkarka. – Czemu ja, durna, siedzę w domu? Pora zabrać z klubu moje rzeczy…
– Dobrze, że Katia podwiozła mnie na uczelnię samochodem – dodała Masza. – Ale z powrotem… Nie podejrzewałam, że w Kijowie jest tyle wiedźm!
– Widziałaś, ile ich było na świętojańskim sabacie: tysiące tysięcy – przypomniała Katia. – Też zauważyłam, że parę razy mi się pokłoniły. Ale ja rzadko wychodzę z samochodu.
Dasza zerwała się z kanapy.
Ruda kotka zwaliła się z jej karku jak worek i mruknąwszy z niezadowoleniem, spojrzała z ukosa na nadmiernie impulsywną panią.
– Pójdę pospacerować! Wstrząsające! Wychodzi na to, że jesteśmy naturalnymi gwiazdami!
– Czekaj no! – zastopowała ją Katerina i zwróciła się do Maszy: – Mówisz, że nie wszystkie wiedźmy uznają naszą władzę?
– Tak powiedziała Wasia – odparła studentka. – I poprosiła o widzenie z nami. Dałam jej pozwolenie.
– Hmm. Nie wszystkie uznają naszą władzę. – Dobrażańska zamyśliła się. Jej ręka znowu powędrowała do Księgi. Księgi Władzy! – Cóż, chciałabym je zobaczyć…
– To przejrzyj na oczy, wywłoko!
Katia wzdrygnęła się mimowolnie.
Wszystkie trzy jak na komendę odwróciły się do otwartych drzwi balkonowych.
Na betonowym czworokącie Wieży, pozbawionym barierek na ogół niezbędnych w tego rodzaju elemencie budowli, stała dziwna postać z czarną miotłą w rękach.
Czarny kot Behemot miauknął z głębi brzucha i skoczył pod nogi przybyszki. Dasza otworzyła usta. Masza zamarła, patrząc na nieproszonego gościa, który nie miał możliwości znaleźć się w tym miejscu.
Do Wieży Kijowic mogła wejść tylko Kijowica!
Postać z nienawistnym uśmiechem wkroczyła do pokoju.
– I nie życzę wam zdrowia! – wygłosiła, z przyjemnością wymawiając każdą głoskę.
A Masza zdała sobie sprawę, że to niezwykłe zdanie było niczym innym, jak wywróconym na opak „pozdrawiam”.
– Kim jesteś? – spytała surowo Katia.
– Jak się tutaj dostałaś? – wyrwało się Daszy.
Nieznajoma powiodła wzrokiem kolejno po ich Trójce, mierząc każdą z nich tak, jakby się namyślała, jak najwygodniej im przyłożyć.
Była niesamowicie młoda (by nie powiedzieć: mała). Tak bardzo, że nawet dwudziestodwuletnia Masza mogłaby na nią patrzeć z góry swych przeżytych lat.
Piętnastka, może szesnastka.
Chuda jak szczapa. Czarnowłosa. Bystrooka. Ostra. Zdawało się, że składa się z samych kątów ostrych. Ostre uda wciśnięte w czarne spodnie. Małe, ostre piersi przypłaszczone koszulką z napisem „Very bad” i z zamarłym na cienkiej szyi odwróconym satanistycznym krzyżem na łańcuszku.
Ale Masza wiedziała, że odwrócony krzyż wcale nie symbolizuje Szatana.
– Jestem Aknir. Córka Kyłyny. Jej Dziedziczka! – Przybyszka miała usta pociągnięte czarną jak smoła pomadką. – A to mój dom!
– To dom Jasnych Kijowic – powiedziała biała kotka.
Ona pierwsza i jedyna wpadła na to, jak przeciwstawić się nieproszonemu gościowi.
– Dziedziczka! Przyszła Dziedziczka! – wrzasnął kot Behemot, zapamiętale ocierając się całym ciałem o nogi Aknir.
– Jestem Dziedziczką swojej matki! – obwieściła z patosem dziewczyna. – A one są ślepe! Ze ślepej krwi! Wy za to jesteście zdrajczyniami! – Z obrzydzeniem machnęła nogą w stronę białej kotki, jakby ją kopała. – Zdradziłyście moją matkę!
Miała niezwykłe buty – podbite długimi nożami. Ich ostrza wystawały spod czarnych, ociosanych nosków, a noże – Czub mogłaby przysiąc! – były naostrzone jak brzytwy.
Te buty wystraszyły Daszę nie na żarty. Napędziły jej niepojętego i nielogicznego strachu, choć sama małolata, z twarzą oszpeconą makijażem à la Marilyn Manson, wzbudzała we Wstrząsającej wyjątkową pogardę.
„Coś takiego!” – nerwowo zagderała Czub sama do siebie. „Żeby kogoś zabić na śmierć takim obuwiem, wystarczyłby jeden celny kopniak”.
– Nogi precz od naszych kotek! – zawołała na wszelki wypadek.
– Nie bój się, nie tknę ich – warknęła Dziedziczka. – Szanuję prawo! Strażnicy Wieży są nietykalni. – Na jej twarzy pojawił się nikczemny grymas. – Ja szanuję prawo – powtórzyła. – A wy nawet o nim nie słyszałyście!
– Uratowały Miasto! – wtrąciła Belladonna.
– Mam to gdzieś! – uniosła się Aknir. – To ja jestem Dziedziczką. A prawa obowiązują. – Wyciągnęła rozcapierzoną dłoń, jakby zamierzała przysięgać na Biblię. – Pierwsze prawo: Kijowica powinna przekazać władzę z własnej woli! – Zgięła kciuk z niedokładnie pomalowanym czarnym paznokciem. – Drugie prawo: dziedziczką może zostać wyłącznie potomkini wiedźm! – Zagięła palec serdeczny. – Trzecie prawo: nową Kijowicę powinien zatwierdzić Sąd z prawicy i lewicy! – Do poprzedników dołączył mały palec, a wskazujący i średni rozsunęły się na kształt litery V, będącej symbolem zwycięstwa, ale też diabelskich rogów. – Naruszyłyście wszystkie trzy! Wszystkie trzy prawa! Sąd nigdy was nie zatwierdzi!
– Jaki niby sąd? – dopytała Katia.
– Między Niebem a Ziemią!
– Obawiam się… – Katerina z naciskiem skierowała na Aknir układne spojrzenie, w najmniejszym stopniu nie ukrywając ani fałszu swojej układności, ani radości ze zwycięstwa – że ten Sąd już nas zatwierdził. Na świętojańskim szabasie wszystkie uznały naszą władzę.
– Za diabła! – wykrzyknęła Dziedziczka. – Uznały was dwa diabły… To była histeria! Euforia! Wszystkie się cieszyły, że uratowały swoją skórę. Na tej fali ukoronowałyby nawet pieniek. Ale jest prawo. I obowiązuje wszystkich!
„Ty jesteś jego prawem, ale i dla ciebie istnieją prawa” – przypomniała sobie Masza słowa z Księgi Kijowic.
Było już mniej więcej jasne, przed czym chciała je ostrzec Wasilisa.
– Ani… Przepraszam, zapomniałam imienia – zaczęła Kowalowa.
– Aknir – warknęła Aknir.
– Aknir, rozumiemy cię. Straciłaś matkę. – Masza wstała. Miała wrażenie, że nieuprzejmie byłoby mówić to na siedząco.
– Co?!!! – Twarz córki Kyłyny wykrzywiła się nienawiścią i bólem. – Ty mnie rozumiesz? – zasyczała Dziedziczka, zachłystując się złością. – To wyście ją zabiły! Wy trzy! I teraz ty twierdzisz, że mnie rozumiesz?!!! Jesteście zwykłymi ludźmi. Ślepcami! Już leżycie trupem! Nie dacie mi rady nawet we trójkę!
Zachłysnęła się, nie umiejąc wyrazić swojego gniewu słowami.
Była za młoda i zbyt niebezpieczna – w tym wieku, kiedy człowiek nie ma żadnej świętości i sam nadaje wszemu stworzeniu nowe imiona, uważając je za jedyne prawdziwe.
A imion, jakie Aknir nadała Trójce, nie trzeba się było domyślać:
– Zabójczynie! Samozwanki! Ludzkie bydło!
– Aknir, my jej nie zabiłyśmy… – Maszy było rozpaczliwie żal tej krzyczącej dziewczyny. – Obroniłyśmy Miasto. Wiesz przecież. Prawda, że wiesz? Wszystko ci opowiedziano.
– Jej władza dostała się wam przypadkiem! – Córka zmarłej Kijowicy szybko porzuciła temat zabójstwa i przeskoczyła na inny. – Matka oddała ją wam wbrew woli. Nigdy nie zrobiłaby tego sama z siebie. Zamierzała przekazać ją mnie!
Masza zamknęła oczy i przypomniała sobie tamtą okropną chwilę.
Pozbawiona zmysłów przez nieopisaną mękę kobieta pełzająca po suficie Centrum Czarów Starokijowskich na Padole i wrzeszcząca: „Wam?! Mam oddać to wam? Trzem! Nie chcę tego! Nie!!!”.
– Może i zamierzała – powiedziała Katia, a jej głos brzmiał dziwnie spokojnie i gładko. – Ale oddała ją nam. Z własnej woli. Zapewne wiesz, co się dzieje z wiedźmami w chwili śmierci?
– Moja matka nie była wiedźmą. Była Kijowicą!
– Z Kijowicami też – ustąpiła Katia ze skinieniem głowy. – Nie mogą umrzeć i cierpią piekielny ból do czasu, gdy przekażą swoją moc komuś innemu. Nikt nie zabraniał twojej matce pełzać po suficie bez końca, cierpieć męki i bóle w oczekiwania na ciebie: dzień, dwa, trzy… To był jej osobisty wybór. Ale ona wybrała co innego: ułatwić sobie śmierć. I oddała moc nam. Trzem. Taka była jej wola.
– Logiczne – potwierdziła Masza.
(„Logiczne” było ulubionym słowem Kowalowej i najwyższą miarą prawdy!)
Aknir z wściekłością oskórowała Katię wzrokiem. Oddech tak jej przyśpieszył, że stało się jasne: nieznany Sąd między Niebem a Ziemią, ten, którym groziła Dziedziczka, na pewno przyjmie argument Katii.
– I tak nie przyznają wam władzy! – zawyła jękliwie. – Jesteście ślepcami! Przez tysiąc lat władza ani razu nie dostała się ślepym. Dziedziczką może zostać tylko wiedźma pełnej krwi!
– Ale jest ich Trójka – zauważyła tonem sprzeciwu Belladonna. – W myśl proroctwa: „Gdy w Mieście po raz trzeci pojawi się Trójka…”.
– Zbieg okoliczności!
– Nic nie dzieje się przypadkiem – mruknęła biała kotka i podrapała się wzgardliwie.
– Mam to gdzieś! – Aknir zatupała. – Niech ich będzie Trójka. Są ślepcami! Na to nie można przymknąć oka! Sąd powinien wyznaczyć Bój. Pojedynek!
– Bój?! – ożywiła się Jekatierina Dobrażańska, do niedawna aktywna członkini prywatnego klubu bokserskiego.
– A one przegrają! – Aknir pochyliła się nad nieprzeniknioną Belladonną. – Bo nie znają się na niczym ni czorta!
– No, akurat czorta to my dobrze znamy – odezwała się Czub. – Zwłaszcza czorta twojej diabelskiej matki!
– Nie śmiej przywoływać mojej matki! – naindyczyła się córka Kyłyny. – _Eb worst ink_ – zawołała niezrozumiale, celując w Daszę palcem. – A kim ty jesteś? Co ty w ogóle umiesz? Jesteś wołosatką?
Dasza z powątpiewaniem potrząsnęła stuwarkoczową fryzurą, podejrzewając, że Aknir czyni aluzje do jej uczesania, ale nie rozumiała, czy małolata próbowała ją w ten sposób obrazić.
– Może gadałką?
A to już była jawna zniewaga.
– Ja gadałką?!! – nadęła się Czub. – Sama jesteś gadałką, smarkulo!
– Jesteś zmiennokształtna?
– Sama jesteś zmiennokształtna!!!
– Ona pyta, czy potrafisz przemieniać się w zwierzęta – wyjaśniła cicho Masza.
– Czyli że jestem zwierzakiem? A, że niby przemieniać się… – przyhamowała Wstrząsająca. – Przedwczoraj uratowałyśmy Miasto!
– Przechwalać się: „Uratowałyśmy Miasto”, tylko tyle umiecie! – Aknir nie dała jej pola do popisu. – Nie znacie nawet podstaw. Trąbić: „Przecież uratowałyśmy Miasto!” to wszystko, czym potraficie ze mną walczyć. No, krzyknij jeszcze raz! Może ci pomoże!
Metalowe ostrze na bucie Dziedziczki drapieżnie uśmiechnęło się do Daszy. Aknir odbiła się od podłogi niczym bohaterka japońskiego kina walki, celując końcem stopy w skroń piosenkarki.
Czub odskoczyła i niefortunnie uderzywszy tyłem kolan w brzeg kanapy, poleciała na pluszowe poduszki, o mało nie przyduszając śpiącej tam w błogim spokoju Izydy Puszek. Ruda kotka przymknęła żółte oko i mruknąwszy francuskie _Fi!_, kontynuowała proces przerwany przez jej panią.
Aknir zaś po wykonaniu wymyślnego piruetu w powietrzu zwaliła się na podłogę z niesławnym gruchnięciem.
Masza rzuciła się do niej z piskiem.
Córka Kyłyny leżała, tocząc dookoła pełnym żalu wzrokiem.
– Oj… – załkała po dziecięcemu.
– Korzeń! Dajcie jej czarci korzeń! – spanikował czarny kot Behemot i trzema długimi susami wypadł z pokoju na korytarz.
Masza popędziła za kotem. Dasza za Maszą.
Kot już podważył pazurzastą łapą drzwi gospodarczej szafy, gdzie trzymano niezliczone słoiki i flaszki, które zostały po przedwcześnie zmarłej Kyłynie.
– Górna półka! – miauknął Behemot.
– Katia! Schody! – Dasza skoczyła do pokoju.
Krzywiąc się na jęczącą wojowniczkę, Dobrażańska niechętnie chwyciła ciężkie spiralne schodki rezydujące przy regałach książkowych.
– Smarkula – rzuciła po drodze.
Dasza chwyciła ciężar z prawej. Drepcząc małymi kroczkami, we trójkę jakoś zataszczyły drewnianą kolubrynę do korytarza i siedem, może dziesięć minut później, roztrącając przypadkowe słoiki, zdenerwowana Masza wyszperała na górnej półce blaszane pudełko z etykietką: „Czarci korzeń”.
Ale kiedy kobiety wróciły do okrągłego pokoju, podłoga była dziewiczo pusta – poobijana Aknir rozpłynęła się w powietrzu, a tam, gdzie jeszcze niedawno stały spiralne schody, ukazała się zupełnie nieoczekiwana rzecz.
Regał książkowy okazał się zamaskowanymi drzwiami, które teraz były uchylone. Trójka, zajrzawszy przez nie, odkryła obszerny tajny schowek.
– Przecież to cały pokój! – zdumiała się Dasza. – Ta mała próbowała nam coś zwędzić. Ale nie zdążyła.
Wstrząsająca podniosła rozpostarty na parkiecie zeszyt z nicianym językiem zakładki. Do języka był przywiązany duży starodawny klucz.
– Cwana małolata – oceniła uciekinierkę Katia, szerzej otwierając skrytkę.
Po lewej mieściła się spora garderoba z ubraniami różnej maści.
Ciasno upchana odzież wyglądała jak wypożyczona z teatralnego składu kostiumów. Czarna mnisia coculla w sąsiedztwie pretensjonalnie liliowego boa. Książęca suknia z ciężkiego, złotego, podbitego futrem brokatu i falbaniasty niczym kremówka, cukierkowo różowy płaszcz przytulony do pasiastej marynarki Ostapa Bendera. W górze, na antresolach, piętrzyły się piramidy kartonowych pudełek na kapelusze.
Po prawej zaś schowek przecinały pasami drewniane półki.
Jedną z nich zastawiono grubymi plikami banknotów. Ustawione z nich cegiełki były jednak nierówne – ktoś w pośpiechu porwał kilka sztuk.
– Ukradła nam pieniądze. – Katia wzięła do ręki sporo ważący, długi plik. – Ale to starocie. – Z wierzchniego banknotu na Jekatierinę Michajłownę spoglądała nalana twarz carycy Jekatieriny drugiej. – Na co jej one?
– A tu jakaś dzika matematyka. – Dasza kartkowała podniesiony z podłogi zeszyt. – Liczby. Formuły. Zupełne pierdóły.
– Nie! – ogłosiła Masza. – Jednak nam coś ukradła! Coś bardzo ważnego!
– Z czego wnioskujesz? – Czub opuściła zeszyt.
– Dlaczego tak myślisz? – Katia zapomniała o swojej carskiej imienniczce.
– Patrzcie! – Masza dramatycznym gestem wskazała obudowę kominka.
– O Boże! – jęknęła tragicznie Dasza. – Tylko nie to!
Ponieważ wcześniej sama Masza nazywała swój uniwersytet pedagogiczny instytutem, w dalszej części pójdziemy za jej przykładem. Zdaniem Maszy bowiem (i autorka się z nią w pełni zgadza) Uniwersytet jest w Kijowie tylko jeden.
Michaił Aleksandrowicz Wrubel (1856–1910) – wielki rosyjski malarz, bohater poprzedniej powieści: _Wiedźmy Kijowa. Miecz i krzyż._
Odwrócony krzyż to symbol Adama, którego grzeszny upadek zmienił Boży plan, zatem jest to symbol grzeszności Ziemi.NOTA BIBLIOGRAFICZNA
Cytowane w powieści fragmenty dzieł literackich pochodzą z następujących polskich wydań:
Anna Achmatowa, _Poezje_, Kraków 1986.
Anna Achmatowa, _Poezje_, Warszawa 1964.
_Biblia Tysiąclecia_, wyd. IV, Poznań 2003.
Michaił Bułhakow, _Biała gwardia_, tłum. Irena Lewandowska i Witold Dąbrowski, Warszawa 2002 .
Michaił Bułhakow, _Czarny Mag_, tłum. Krzysztof Tur, Białystok 1992.
Michaił Bułhakow, _Miasto Kijów_, tłum. Andrzej Drawicz, _Utwory wybrane, t. 1_, Warszawa 2018 .
Michaił Bułhakow, _Mistrz i Małgorzata_, tłum. Irena Lewandowska
i Witold Dąbrowski, Warszawa 2002 .
Nikołaj Gumilow, _To jest nora żmijowa…_, tłum. Leopold Lewin,
Anna Piwkowska, _Achmatowa, czyli kobieta_, „Twój Styl” 2003.
Nikołaj Gumilow, _Tramwaj zbłąkany_, tłum. Leszek Engelking _Tramwaj zbłąkany i inne wiersze_, Kraków 1919.
Herodot, _Dzieje_, tłum. Seweryn Hammer, Warszawa 2020.
Aleksander Puszkin, _Huzar_, tłum. Julian Tuwim, _Wybór wierszy_, Wrocław 1982.
Jeśli nie wymieniono innego tłumacza, przytoczone fragmenty przełożyła tłumaczka powieści.