- promocja
Wieki światła - ebook
Wieki światła - ebook
Najwybitniejsze dzieło nowego nurtu New Weird. Powieść inspirowana m.in. „Klubem Pickwicka” rozgrywa się w XIX w. w industrialnej Anglii w środowisku lewicowego proletariatu.
Ian MacLeod pokazuje wpływ magii na rewolucję industrialną i na proces demokratyzacji systemu władzy. Tylko że MacLeod odrzuca wszystkie ograniczenia konwencji gatunku i sprowadza swoją magię do postaci eteru – kopaliny wydobywanej z ziemi jak kolejny surowiec naturalny. Wszelkie mechanizmy zmian społeczno-ekonomiczno-politycznych poddane są wpływom wynikającym z posiadania, i nieposiadania tego surowca. System załamuje się, gdy złoża się wyczerpują i na moment znowu podlega prawom Historii, aż do odkrycia nowych źródeł eteru. Magia powraca i wszystko ponownie zamiera.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67023-68-9 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Właśnie tam, wśród ruder i wysypisk, wyobrażam sobie mojego odmieńca.
Mam ją przed oczyma, oddalając się ulicami od mojego eleganckiego domu w północnym śródmieściu. Widzę ją, kiedy się denerwuję, kiedy nie mogę się skupić, kiedy teraźniejszość wydaje mi się krucha i ulotna. Gdy mijam wysokie domy wokół Hyde. Gdy mijam eleganckie cechmistrzynie wyprowadzające psy, które, na chudych nóżkach, z nielotnymi skrzydełkami, okryte gadzimi łuskami lub omszone tęczowym futerkiem, w ogóle mi nie przypominają psów. Gdy przechodzę obok ogromnych sklepów na Oxford Road, niesamowitych drzew Parku Westminsterskiego, wśród których jak papierowe łódki dryfują dziecięce wózki i parasolki, przez Cheapside, gdzie ulice zwężają się i ciemnieją, podobnie jak kurczy się i ciemnieje niebo nad nimi, w miarę zapadającego zmroku okrywając cieniem dachy i kominy. Clerkenwell i Houndsfleet. Whitechapel i Ashington. Tu pachnie gumą i psami, teraz już brzydkimi i pospolitymi. Słychać ich szczekanie. Nie można tego jeszcze nazwać dzielnicą ubóstwa i hańby, choć widać sporą różnicę w porównaniu z okolicą, w której zacząłem wędrówkę. W tej części Easterlies wciąż jednak mieszkają cechmistrzowie, a nie bezcechowi partacze. Mają pracę, którą zawdzięczają swemu cechowi; mają należycie umeblowane domy.
Wreszcie, gdy Cheapside już dawno zmieniła się w Doxy Street, daleko za pętlą tramwajową na Stepney, błotniste ulice zaczynają falować, a domy sterczą wzdłuż nich jak szczerbate uzębienie. Tu nie ośmiela się zamieszkać żaden cechowy rzemieślnik. Zerkam na ludzi pośpiesznie podążających ulicą, w krajobrazie wyglądającym, jakby dłonie olbrzyma ścisnęły go jak harmonię – kobiety okutane brudnymi szalami, mężczyźni owiani piwiarnianym odorem, dzieci blade, zwinne i nieuchwytnie groźne. Czy od tego zaczyna się prawdziwa nędza?
Na moje długie wędrówki chyba zawsze wybieram sobie pochmurne dni, późne popołudnia, skwarne, martwe letnie wieczory czy zimowe niedziele. A przynajmniej, kiedy tylko oddalę się od jasnego śródmieścia, dzień właśnie taki się staje. Kolejne warstwy londyńskiego dymu i mroku oddalają mnie od porządnych dzielnic. Większość cechmistrzów zrezygnowałaby już z dalszej wędrówki, nawet gdyby nagły kaprys kazał im dojść aż tutaj. Patrząc na twarze o nieokreślonym wieku, zerkające z ukosa, podglądające mnie przez szczeliny między cegłami, czuję, że powinienem zacząć się bać. Jednakże tu też mieszkają ludzie; i sam tu żyłem, choć było to w innym Wieku. Idę więc dalej, wzdłuż wysokich murów doków Tidesmeet, gdzie niegdyś przepracowałem szczęśliwe lato. Tupot dzieci ucicha. Podobne gargulcom twarze już mnie nie obserwują. Ktoś odziany tak jak ja – praktycznie i skromnie, w ciemny płaszcz oraz wysokie buty, którym niestraszne błoto – mimo woli bije w oczy bogactwem, ktoś taki z pewnością ma pieniądze. Ale przecież nie miałby ich przy sobie, prawda? Wyobrażam sobie, że coś takiego poszeptują między sobą szare jak duchy dzieciaki w zaułkach. I to na pewno jest wielki mistrz cechowy. Konsekwencje, jakie spadłyby na nich ze strony bezlitosnej policji, sprawiają, że morderstwo i rabunek wydają się bez sensu. Nie mam ani laski z ukrytym ostrzem, ani pałki, żadnej widocznej broni, nawet parasola od deszczu, którym grozi zaciągnięte niebo, ale czy zaczai się na mnie tam dalej, gdzie domy marszczą brwi…? Kto wie, jakie tajemne cechowe zaklęcia mogę mieć w zanadrzu?
Zatopiony w myślach, zagubiony, choć jednocześnie pewien swego, podążam cuchnącymi ulicami nienagabywany przez nikogo. Mógłbym dostać się na miejsce inaczej, omijając peryferie Easterlies, jednak muszę przyznać, że mam wobec tej dzielnicy dług. Na Riverside, na wałach, wzdłuż kej czekają przewoźnicy, czekają małe promy, które za dyskretną, acz niemałą opłatą zabiorą cię tutaj. Ale ich ładunek to na ogół pijani mężczyźni, którzy o północy wytaczają się z klubów i domów cechowych, by odetchnąć ciężkim od dymu powietrzem, zapomnieć o domach, oczekujących żonach, a nawet zamtuzach i domach snów, wybrać inny sposób na zakończenie dnia. Idą w dół, nad brzeg stęchłej Tamizy, gdzie cechmistrzowie w czarnych pelerynach i cylindrach targują się i rzucają wyzwiskami, aż w końcu gramolą się jak wstawione nietoperze na przeciekające pokłady promów.
Chyba wszystkie dzielnice nędzy spowija ta atmosfera oczekiwania, ale tutaj szczególnie się to czuje, domy coraz bardziej marnieją, aż w pewnym nieokreślonym momencie, przypominającym nagły zwrot akcji we śnie, w ogóle przestają być domami, stają się niechlujnymi szopami z kradzionej cegły, tektury i cementu. Przywodzą na myśl dekoracje do sztuki teatralnej, której prawdziwy sens, mimo wszystko, nadal mi umyka. A ich mieszkańcy, nienależący do cechu i zwani przez nas partaczami, znajdują się w porównaniu ze mną tak głęboko na dnie studni fortuny, że aż mnie zaskakuje, kiedy słyszę echo ich głosów. Mówią wprawdzie zdławionym, ale nadal angielskim. W ten szary, mroczny i senny dzień wzbudzam tu nieskrywane zainteresowanie. Najdziwniejsze, że dzieciaki, teraz jeszcze młodsze, z łagodnymi oczyma szczeniaków w bielejących jak kość twarzach, podbiegają do mnie i proponują mi… pieniądze. Naprawdę widzę pieniądze w wyciągniętych wątłych paluszkach. Mnóstwo połyskujących pensówek, ćwierćpensówek i funtów.
– Pan weźmie, proszę pana. Pens w zamian za pensa…
– Porządnie zrobione, najlepsze czary… – dodaje nieco starsza wspólniczka, dziewczynka o włosach tak przerzedzonych przez parchy, że prześwieca między nimi goła skóra. Wyciąga ku mnie w swych gołębich łapkach coś, co wygląda jak garść diamentów. – Wytrzymają cały Wiek. Wytrzymają do końca życia…
Kiedy wyczuwają moje wahanie, zbiera się ich więcej; woń zgnilizny się wzmaga. Błyskając białkami, unoszą na mnie wzrok. Ubrane są w strzępy starych zasłon, plandek z barek, worków, a także w poszarzałe falbany ze starych koszul, przypominające kłęby brudnej morskiej piany. Groźbę zasadzki, groźbę noża mogę znieść, ale taka prosta propozycja… Oczywiście monety zaraz bledną. Stają się lekkie, rzadkie, ziarniste, gdy tylko wezmę którąś w dłoń, by się jej przyjrzeć. Dzieci przyglądają się temu bez słowa skargi.
Ciekawe, kto się jeszcze łapie na tę sztuczkę. Czy nocni goście są aż tak pijani, a może aż tak zdesperowani? Ale i sam ulegam. Wybieram dziecko, które było na tyle bystre, by stworzyć coś bardziej wartościowego z wyglądu – nie pieniądze i kamienie, lecz pomięte świadectwa cechowe, obligacje i weksle. Chwytam papiery, w dotyku przypominające zimową mgłę, zgniatam je w pięści, a w zamian rzucam wszystkie znalezione w kieszeni monety. Ruszam dalej, ciskając jeszcze trochę monet za siebie.
W tej okolicy Tamiza w ogóle nie przypomina rzeki, którą znam. Brzeg jest płaski, a woda lśni, opływając zdewastowane nabrzeże. Jeśli się zastanowić, jest dziwnie czysta, a jednocześnie czarna – i z wyglądu twarda – jak polerowany gagat. Promy, dalekie drobne kształty na cynowym tle wieczornego nieba, nie odważają się zapuścić w tutejsze prądy. Należą do innego świata, razem z lśniącymi dziwożarem wzgórzami Krańca Świata. Dzieciaki już gdzieś zniknęły. Zbliżam się teraz do upstrzonego śmieciami przesmyku odległego od wszystkiego oprócz rzeki. Otaczają mnie inne dźwięki, a mewy kołują i wznoszą się w dziwnej ciszy. Tutaj, jak powiedziałaby nigdy niezapisana historia, zakotwiczone między wysypiskami a odpływami ścieków, ocienione kukułczym bluszczem strzelają w niebo ruiny niedokończonego mostu kolejowego, który w poprzednim Wieku usiłował przedostać się przez rzekę do Ropewalk Reach. Most wciąż unosi się nad zwałami miejskich śmieci niczym przekrzywiona korona. Urywa się w miejscu, gdzie drugie przęsło kotwiczy w rzece, wymachując belkami jak tonący owad. Idę w cieniu żeber mostu, wspinam się na betonowe piramidy i pełne cechowych znaków mosiężne zielonkawe tuleje. Tu widnieje tarcza herbowa budowniczego, pordzewiała i obrośnięta małżami, choć wciąż leciutko żarząca się eterową wolą sprawczą. Rękawica nurka. Kółko od bloczka. I wszelkie śmiecie, jakie naniosła rzeka: puszki, zelówki butów, węgorze lin i prezerwatyw, pstrokate mozaiki z kafli i rur.
Wchodzę w górę po łuku przęsła, uważając, by nie zahaczyć płaszczem o żadną z kolumn. Pode mną pojawiają się kłębki mgły ledwie widoczne nad bystrą czarną wodą. Wiją się pomiędzy fundamentami, przypominają ręce, nogi, twarze. Sam most wygląda, jakby rósł, belki i dźwigary wirują wokół mnie. Już tu kiedyś byłem, wiem co nieco o tym, jak chronią się odmieńcy. Choć serce mi wali, a dłonie się ślizgają, nie przystaję; i wkrótce po raz kolejny gramolę się na pomost ograniczony jedynie wodą, ziemią i moją rozpaczliwą potrzebą.
Niemal na moim poziomie, blisko miejsca, gdzie balustrada mostu raptownie się urywa, do przęsła przyczepiona jest plątanina martwego metalu, szkła i wyrzuconego przez rzekę drewna. Dalej leży cały Londyn: życie, promy, piękne drzewa i eleganckie budowle. Wspinam się na platformę i przykucnięty przeciskam się drucianą klatką galeryjki, w którą ktoś powtykał odłamki szkła i porcelany. Żeby ozdobić albo żeby grozić. Jeśli zważyć, gdzie się znalazłem, powietrze jest tu zadziwiająco świeże. Pachnie przede wszystkim rdzą.
Odmieniec, który zwie się Niana, mieszka w cieniach na końcu tego tunelu i zawsze na mnie czeka w swoim przypominającym tipi lokum. Wstrząsa się, kiedy podchodzę, i przyzywa mnie ręką wyciągniętą spomiędzy zwojów złachmanionej sukni ślubnej.
– Mistrz… – Widzi mnie w świetle miski z kradzionym dziwoblaskiem. Przysiada w najdalszym, najciemniejszym kącie. – W końcu postanowił pan przyjść…
Jej głos, choć brzmi tylko w mojej głowie, jest nijaki, bezbarwny, pozbawiony intonacji.
Przedzieram się przez warstwy wilgotnych kurtyn, niezręcznie uświadamiając sobie, jakich cudów tworzenia trzeba było dokonać, by uwić sobie to wciśnięte między umierające belki gniazdo. Przekrzywione deski, o które się opieram, łapiąc oddech, były pewnie niegdyś paletą pod ładunek, przytroczoną do kołyszącego się pokładu parowca z Mórz Borealnych. A ściana naprzeciwko, usiana punkcikami światła wpadającego przez tysiące otworów po nitach, z pewnością stanowiła część jakiejś wielkiej maszyny. Z eterycznym blaskiem miesza się blade światło dzienne, wpadające przez zmętniałe oko starego iluminatora, poprzez plątaninę szklanych rur, których zastosowanie – przecież wciąż ledwie liznąłem prawdziwych cechowych tajemnic – jest dla mnie całkiem niewiadome. Próbuję wyobrazić sobie, co się dzieje na wysypiskach, ilekroć ziemiostwory wyrzucą jakiś cenny eksponat, jakie walki toczą kłótliwe mewy, nerwowe smoczowszy, podskakujące dzieciaki. I wszystko to o złamany trzonek, worek wygotowanych kości, urwany kawał żelaza, stare, pogruchotane lampy…
Wzruszam ramionami i uśmiecham się do Niany, jak zawsze rozdarty między zdumieniem, ciekawością a litością. Obok niej leży długa poducha z wyłażącym włosiem. Podzwaniam zasłonką z wiszących na sznurkach zakrętek od butelek i sadowię się na końcu, który wygląda na solidniejszy. Stalowa podłoga zakrzywia się, wisząc dziesięć metrów nad gładką wodą. Ludzie mojego stanu nie powinni siadać w taki sposób. Mimo to cieszę się, że znów tu jestem. Czy często spotykam odmieńców, czy rzadko, zawsze mam to dojmujące uczucie, że zaraz odkryje się przede mną jakiś nadzwyczajny, dawno zapomniany sekret.
Teraz Niana wstaje, stopy ma jak zawsze bose i brudne. Przechadza się po tej norze, na pół dziecko, na pół starucha, nucąc pod nosem i grzebiąc w starych skrzynkach po herbacie. Wyjmuje figurę szachową, białego gońca wyrzeźbionego z pożółkłej kości słoniowej, i unosi do ust.
– Niana, co robisz, kiedy nikogo tu nie ma?
Jej chichot świdruje jak pisk owada.
– Ile razy wy, ludzie, musicie zadać to pytanie?
– Aż dostaniemy odpowiedź.
– A jaką chce pan dostać? Proszę powiedzieć, to ja takiej udzielę.
– To nieprawdopodobne, że jesteśmy sobą nawzajem zafascynowani… – mruczę.
– Co właściwie nas fascynuje, mistrzu? – Bawełna sukni ślubnej chrzęści jak piasek, kiedy Niana przysuwa się do mnie. – Chcę to zrozumieć. Co chciałby pan wiedzieć? Mogę spełnić każde pana życzenie – dodaje kokieteryjnie. Jej twarz to rzucony przez szkło cień twarzy. Oczy ma czarniejsze niż u ptaka. – To chyba nie jest kłopotliwa propozycja?
– I oczywiście niczego mi nie obiecasz?
– Naturalnie. Obietnice są zbyt stanowcze. Zna pan zasady.
Wzdycham. Chciałbym, żeby mnie tak nie traktowała, chciałbym poczuć na skórze jej oddech, a nie ową pustkę. Wyczuwa moje spięcie, może nawet jest tym urażona. Wstaje i oddala się ode mnie. Jej rozwarte nozdrza zieją ciemnością, jak mówią kapłani.
– Masz coś dla mnie?
– Niewykluczone, panie. Zależy, co pan jest gotów mi dać.
– Niana, ostatnio mi mówiłaś…
– Proszę wysilić wyobraźnię, panie. Jest pan człowiekiem bogatym. Co zwykle pan rzuca na szalę?
Trudne pytanie. Zapewne potęgę mego cechu. Oraz siłę mej woli, umiejętności ciała i umysłu, jakie dzięki niej nabyłem. A może chodzi jej o coś bardziej subtelnego. Wpływy, które muszę mieć, skoro osiągnąłem taką rangę. Myślę o letnich bankietach i zimowych zgromadzeniach wokół stołów z polerowanego cedru kamiennego, w wyłożonych drewnem salach; dyskretny szmer głosów, brzęk kryształów, potężne przypływy i odpływy władzy, pieniędzy, gdy czyjeś zaufanie idzie o lepsze z czyjąś zdradą.
– Proszę, panie. Na pewno to coś, co się u pana najbardziej rzuca w oczy. Coś, co przyciąga do pana ludzi…
– …Chyba nie chodzi o moje spojrzenie_…_
– Więc może poudawajmy przez chwilę zwykłych ludzi i dokonajmy tej wymiany? – ciągnie, wchodząc mi w słowo. – Mistrzu, niech mi pan da trochę pieniędzy.
Powstrzymuję się od ściągnięcia brwi. Niana jest jak dziecko. Dam jej pieniądze, a ona udekoruje nimi tę norę, kupi za nie eter i będzie pokpiwać ze mnie tak jak teraz…
– _Proszę zapomnieć o swoich uprzedzeniach_ – odpowiada, prawie nie poruszając ustami. – _My naprawdę nie jesteśmy trollami. A już na pewno nie potworami._
Wiercę się na poduszce, grzebię po kieszeniach, aby pokazać jej, że są puste. Wymacuję jednak coś chłodnego. Przypominam sobie, wyjmuję, patrzę, jak rozkwita na mej dłoni lekkie niby mgła. Tandetnie wyczarowany weksel, który dostałem od tej biednej dziewczynki. Słowa i pieczęcie iskrzą się i bledną.
– _Widzi pan?_
Wyrywa mi z ręki papier i staje się bezcielesna jak wiatr, choć powietrze ani drgnie. Potem odpływa, przytykając go do nosa, jakby to rzeczywiście był kwiat, wciągając powietrze, jak robił to chyba każdy, wcześniej czy później, próbując sprawdzić, czy rzeczywiście istnieje zapach bogactwa, władzy, aromat pieniędzy. Zapach, który w istocie składa się z potu, dymu, otępiającego alkoholu i niczego więcej. Ten sam nieświeży odór, którym cuchną ubrania po balu, choćby w najelegantszym z domów.
Niana wchłania wszystko, co pozostało z niknącej materii dokumentu. Zaczyna się ściemniać, popołudnie nasyca się mrokiem, Niana też. Charakterystyczny dziwoblask bijący z mosiężnej misy z eterem wzmaga się w odpowiedzi, Niana zaś płynnie przesuwa się między wiszącymi puszkami, butelkami i zasłonami. Obawiam się jednak, że to wciąż jakiś odgrywany przede mną żart. Przez nieskromne rozdarcia i dziury w przedwiecznej ślubnej sukni widzę ziejącą czarną pustkę. Boję się, że każe mi czekać bez końca.
– Wiem, panie, że między nami zieje przepaść, pustka. Ale proszę pomyśleć o swoim dzisiejszym spacerze przez Easterlies. Nieważne, czy pójdzie się w dobrą, czy złą stronę, do wymarzonego miejsca nigdy nie jest zbyt daleko. Kto wie, gdzie tak naprawdę kończy się ta granica albo gdzie zaczyna? Pan jednak zauważył zwykłych ludzi. Panu podobni często świadomie ich ignorują. Partacze z Easterlies. Wie pan, jak otępiali mogą się stać, mimo że ciało w ogóle im się nie zmienia… – Jej chichot dźwięczy mi w czaszce. – _Gdyby tylko pan mógł się zobaczyć, w tej mrocznej pelerynie, w ciemnych butach, z dziurami zamiast oczu, obwisłą szczęką, z nocnym zapachem starości i śmierci, który trzyma się pana nawet teraz…_
Przez mętny iluminator już prawie nie wpada światło. Całkiem jakbym tu był sam, jeśli nie liczyć jej szeptu jak szmer morza. Nawet stara suknia ślubna zlała się z cieniami. Niana, obłoczek mgły, zagląda do skrzynki po herbacie. Kiedy wyciąga z niej grzechoczące oszczepy ze starych karniszy, kłęby szmat i wiórów, staram się zapanować nad podnieceniem, które zawsze ogarnia mnie w takich momentach.
– Gdzieś tu było, na pewno… – mruczy prozaicznie.
Bezwiednie wzdycham. Dziwne, ale w tej chwili chcę stąd uciec, pędzić ulicami do mego eleganckiego domu na Linden Avenue, z powrotem do roli wielkiego mistrza cechowego. To uczucie pozostaje stłumione, w końcu całkiem zanika, gdy Niana podpływa ku mnie, lśni, zmienia się, jest wszystkimi stworzeniami naraz, dziwami, które strach sobie wyobrazić, uśmiecha się coraz szerzej. Lepiej zostać tutaj – czekać, aż dokona się wymiana.
– Powiedz, Niano, nie tęskni ci się za…
_– Zapachem świeżej trawy na wiosnę, panie. Dotykiem klejnotów z lodu na Boże Narodzenie. Żukami połyskującymi jak brosze. Chmurami bez końca zmieniającymi ubrania. Biegiem z górki, kiedy zaśmiewasz się i nie możesz przestać. A ja zadowalam się moją miseczką gwiazd. I cieszę się, że tu przychodzicie_ – _pan i panu podobni, nawet jeśli wasze drobne prośby, wasze życzenia budzą we mnie litość. Dlaczego wy, cechowi, po wszystkim, co musicie przejść, chcecie jeszcze być nawiedzani przez trolle, odmieńców, półrzeczywiste wiedźmy, wampiry, syreny stare jak Matuzalem?_
– To nie tak. Ja nie chcę…
_– A czego pan chce, mistrzu?_
– Wiedzieć…
_– Obdarzyłam już pana, kiedy wzięłam, co pan mi proponował. Zrobiłam wszystko, o co pan prosił. Teraz pana kolej. Aby wziąć, co mam, musi pan również coś dać_.
Otóż to – typowe, śmiechu warte targi z odmieńcem. Jestem na pustym moście, ponad bystrą rzeką, a Niana rysuje w powietrzu symbole, których nie zna żaden cechmistrz. Rozlewają się wokół mnie srebrem. Zakwitają letnią burzą. Czuję, jak stalowa budowla napręża się i rośnie, ruina mostu wraca do życia, którego nie dane jej było zaznać przez upadek poprzedniego Wieku, nabiera kształtu i olbrzymieje nad wodą. Całe miasto się przeobraża, wysypiska śmieci znikają. Dochodzi do tego napawający dreszczem pomruk zbliżającej się maszyny. Łoskocze nad belkami i dźwigarami, sypiąc dym i iskry.
Niana przysiada przede mną; głębokie otwory jej oczu widzę tuż przed twarzą. Mruga raz, drugi. Uśmiecha się.
_– Więc proszę mi powiedzieć, mistrzu_… – Jej palce wiją się wokół mnie jak dym. – _Jak to było, że stał się pan człowiekiem…_