Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Wielka draka w Londynie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wielka draka w Londynie - ebook

Czwarta część humorystycznego cyklu kryminałów pod wspólnym tytułem Podróże ze Śmiercią. Tym razem detektyw amator Michał Zawadzki oraz jego ekscentryczna żona Joanna w towarzystwie nieco zwariowanej starszej damy usiłują rozwikłać zagadkę zaginionych fotografii jednego z prominentnych londyńskich arystokratów. Z pozoru proste śledztwo komplikuje się, gdy nieoczekiwanie dochodzi do morderstw. Podobnie jak poprzednie powieści, tak i "Wielka draka w Londynie" przesycona jest zabawnymi dialogami, nagłymi zwrotami akcji, a także swoistą „wojną małżeńską” toczącą się pomiędzy głównymi bohaterami.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-515-1
Rozmiar pliku: 693 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Ty cholerny sukinsynu!

Więcej nie zdążył pomyśleć, bo świat wokół niego skurczył się gwałtownie do małej, jasnej plamki, po czym zgasł jak płomyk targnięty podmuchem wiatru.

Umarł.

Ciało opadło na kolana, a po chwili runęło twarzą na podłogę. Z tyłu, za plecami, spora część jego pogruchotanej czaszki, teraz w postaci papki wymieszanej z mózgiem i szpakowatymi włosami, skapywała z obskurnej ściany. Okropny widok…

– I tak mieliśmy się rozstać – w cuchnącym wilgocią pomieszczeniu rozległ się nieprzyjemnie brzmiący głos.

Ton był wyraźnie lekceważący i pozbawiony emocji. Zupełnie jakby przed chwilą na podłogę padł manekin, a nie człowiek. Mężczyzna, do którego należał ów głos, z zaciekawieniem przyglądał się swemu dziełu. Na ustach niczym gasnący płomyk błąkał mu się cyniczny uśmieszek.

– Nie zrozum mnie źle, stary, ale po co się dzielić, kiedy można mieć wszystko?

Po tym zimnym monologu zabójca schował do głębokiej kieszeni skórzanej kurtki kultowe Magnum 10 Smith and Wesson, swego czasu ulubiony rewolwer amerykańskich policjantów i ochroniarzy, następnie nachylił się nad zwłokami, odwrócił je na plecy i sięgnął do wewnętrznej części marynarki okrywającej ciało. Wyciągnął z kieszeni brązową kopertę. Uśmiechnął się pod nosem i pomyślał, że życie jest jednak pasjonujące, pod warunkiem jednak, że dajemy mu szansę, aby od czasu do czasu nas zaskakiwało. Pozytywnie, ma się rozumieć.

Stojąc wciąż nad zwłokami, mężczyzna o cynicznym uśmiechu rozerwał kopertę. Chwilę wpatrywał się niemym wzrokiem w to, co zobaczył w środku i nagle poczuł, jak krew odpływa mu z głowy.

– Oszukałeś mnie! – wrzasnął. – Cholerny, pieprzony oszust! Żebyś sczezł w piekle, kanalio!

Wziął potężny zamach i z całych sił, spotęgowanych stresem i irytacją, kopnął w pozbawione życia ciało. Następnie nachylił się nad nim, złapał za marynarkę i potrząsając, wykrzyczał:

– Gdzie ukryłeś zdjęcia, zasrany oszuście!? No gdzie?!

W głowie mu się nie mieściło, że dał się tak wykiwać. Ale to jeszcze nie koniec, cwaniaczku – pomyślał.

– Wydrę ci te fotki choćby z cholernego grobu!Rozdział 1. A gdzie jest tato?!

1.

Pomysł wyjazdu na kilka dni do Londynu nie był nowy, ale i tak, kiedy Joanna oświadczyła mi, że chce tam jechać, bo jej ojciec właśnie ją powiadomił, że załatwił noclegi, spadł na mnie jak przysłowiowy grom z jasnego nieba. Miałem nadzieję, że ta wycieczka zdarzy się znacznie później, bardziej w okresie wakacyjnym, a nie jesienią, gdy wszędzie w tej części świata jest zimno, wieją wiatry i nieustannie spływa z nieba lodowaty prysznic. Tym bardziej w Londynie. Nie cierpiałem takiej upierdliwej pogody, a zważywszy na upodobania mojej żony do zwiedzania wszystkiego, co jest do tego celu przeznaczone, owe kilka dni w Londynie zapowiadało się dla mnie nieszczególnie przyjaźnie. Spróbowałem więc delikatnie negocjować z Joanną, przekonując ją, że w lecie więcej zwiedzimy, do tego czasu zaoszczędzimy trochę pieniędzy, które później będzie można wydać właśnie w Londynie, a w końcu użyłem argumentu koronnego, że przecież zupełnie niedawno wróciliśmy z podróży i pora pomieszkać trochę we własnych czterech kątach.

– Ale ojciec ma już dla nas spanie, później może być z tym problem.

– To sobie wynajmiemy jakąś kwaterę.

Joanna popatrzyła na mnie jak na stwora z innej bajki.

– No co ty, Michał? Wiesz, jakie to koszty? Po co mamy płacić za coś, za co nie musimy? O co ci w ogóle chodzi? Przecież dawno ustaliliśmy, że jedziemy do taty, a nie do jakiegoś cholernego hotelu. Co tak marudzisz?

– Bo nie mam teraz ochoty na kolejne wojaże. Mam tu w domu od groma spraw do załatwienia i nie mam czasu, aby o nich chociażby pomyśleć, a ty znowu mnie gdzieś ciągniesz.

– No wiesz? – oburzyła się. – Ciągnę? Gdzieś? Co ty wygadujesz?

– Tłumaczę tylko… Po diabła nam w ogóle dom, skoro prawie w nim nie mieszkamy! Sprzedajmy go w cholerę i kupmy namiot. Przynajmniej okien nie trzeba będzie myć.

Może i mnie poniosło, nie przeczę, ale wiele się nie pomyliłem, wyrzucając z siebie żale. Dla mojej żony dom, mieszkanie, służyło tylko do jednego – jako przerwa pomiędzy kolejnymi wyjazdami. Na dłuższą metę było to męczące.

W taki właśnie mniej więcej sposób przerzucaliśmy się argumentami przez dłuższą chwilę, aż w końcu dałem za wygraną. Raz wbita w głowę Joanny myśl była nie do usunięcia. Niczym złośliwy komputerowy wirus. Alternatywa była taka, że do czasu wyjazdu w innym terminie każdego dnia przynajmniej kilka razy słyszałbym wyrzuty, jaki to ze mnie zły mąż, maruda, leniwiec i takie tam. Nie miałem ochoty tego wysłuchiwać, ale też gdzieś w środku tkwiła we mnie myśl, że w gruncie rzeczy nie chciałem robić mojej żonie przykrości.

Zgodziłem się i klamka zapadła. W zamian dostałem słodki uśmiech i obietnicę, że nie będę ciągany w każde miejsce w Londynie. Nie bardzo w to, co prawda, wierzyłem, ale udałem, że trzymam ją za słowo.

– I w nic się nie pakujemy – przypomniała mi.

– Niby w co?

– No wiesz – westchnęła. – Głównie w kłopoty.

Spojrzałem w jej duże oczy.

– Po co w ogóle o tym mówisz? Chcesz sprowokować los?

– Ja? – zdziwiła się. – To ty się zawsze w coś wplątujesz, a ja idę za tobą jak ta owca.

Rozbawiła mnie tym.

– Ale to ty wytyczasz miejsca i kierunki – uświadomiłem jej. Każda nasza podróż odbywała się głównie z inicjatywy Joanny, miałem więc prawo twierdzić, że gdyby nie jej pomysły, nic by się nam nie przytrafiało.

– Po co w ogóle o tym rozmawiać, skoro jeszcze nie wyjechaliśmy?

Właśnie, po co? Czy to ja zacząłem? Nie powiedziałem tego jednak głośno, bo byłby to kolejny powód do przekomarzania się. Tymczasem w mojej głowie powstawał już własny plan pobytu w Londynie. Fakt, iż później nie miał nic wspólnego z rzeczywistością, był w tym momencie jednak mało istotny. Gdybym bowiem widział przyszłość, Joanna końmi by mnie do stolicy Wielkiej Brytanii nie zaciągnęła.

2.

Zataczaliśmy już czwarte z kolei kółko nad Londynem, nie mogąc wylądować z powodu mgły. Podobno. Bo kiedy próbowałem coś dojrzeć, przyklejając nos do zimnego okna samolotu, i tak nic prócz czarnej czeluści nie widziałem. Jakbym był, za przeproszeniem, w dupie kota. Pozostało mi więc wierzyć w to, co ogłaszał co kilkanaście minut steward albo też sam kapitan samolotu.

– Będziesz tak, Michał, tkwić przy tym oknie, aż ci nos odpadnie, cha, cha, cha!

Odwróciłem się i spojrzałem na Joannę. Musiałem mieć w oczach trupie czaszki, bo nagle jej wesoły uśmiech zgasł jak zdmuchnięta zapałka. Zamiast niego na twarzy mojej żony pojawił się grymas współczucia. Wiedziała, że nie cierpię lotów i zwyczajnie mam pietra. W dodatku to cholerne opóźnienie… Nie wiem jak innym, ale czasami zdarzało mi się, że stojąc gdzieś na balkonie i gapiąc się w dół, przez moment wyobrażałem sobie, że balustrada rozlatuje się, a ja spadam. Moje nogi robiły się wówczas miękkie jak u plastelinowego ludzika, a żołądek zapadał gdzieś w nicość. Teraz tak się właśnie czułem. Jakby cała moja świadomość, wszystko, czym byłem, pędziło na spotkanie z twardą ziemią.

– Uspokój się – powiedziała po chwili jak do dziecka. – Przecież słyszałeś, co mówił kapitan. Jeszcze chwila i lądujemy. Nic nam nie grozi, skarbie. Tak się nieraz dzieje, nooo… – Wyciągnęła przed siebie dłoń i usiłowała mnie pogłaskać.

Jasne – pomyślałem, uchylając się od pieszczot, na które w tym momencie nie miałem najmniejszej ochoty. – Oni zawsze tak uspokajają, a jak jest naprawdę, tego i tak nikt nie wie. A może pilot dawno już zmarł na zawał i dlatego krążymy tu jak na diabelskim młynie? Albo zasnął? A może w ogóle nie ma pilota, bo go wessało w jakąś cholerną czarną dziurę? Katastrofy lotnicze od dawna nie były już rzadkością. Żadne więc, nawet najbardziej racjonalne, tłumaczenie nie mogło ugasić mojego strachu. Miałem wrażenie, że wychodzi on ze mnie wszystkimi porami ciała.

– Widzi pani, co ja z nim mam? Jest jak dziecko – westchnęła moja żona.

No właśnie – pomyślałem. – Masz ze mną ciężki los.

Babcia Helena tymczasem pokiwała głową, co miało chyba oznaczać, że współczuje Joannie, tak mi się przynajmniej zdawało (bo raczej nie o mnie chodziło, kobiety – jak wiadomo – trzymają się razem), po czym wpatrując się we mnie, stwierdziła, że doskonale mnie rozumie.

– Leciałam kiedyś z Dubrownika do Paryża – powiedziała rozmarzonym głosem. – Mój synuś zafundował mi wycieczkę, i wiecie co?

Nie wiem, czy chciałem wiedzieć, raczej nie, a nawet na pewno, bo czułem, że opowieść starszej pani nie przypadnie mi do gustu i bynajmniej nie wpłynie na lepsze samopoczucie, ale i tak zmuszony byłem słuchać. Nie wypadało mi wkładać palców do ucha ani tupać ze złości.

– Przy lądowaniu prawie odpadł ogon…

– Żarty. – Zgrzytnąłem zębami.

– Naprawdę! – Babcia Helena huknęła się w pierś, aż zadudniło. – Coś się tam odłamało. Trach, i nagle usłyszeliśmy okropny zgrzyt.

W tym momencie, mimo iż było to działanie irracjonalne, odruchowo spojrzałem na tył samolotu, czując przy okazji, jak moje serce przyśpiesza. Nasz ogon jednak był na miejscu i nie wyglądał, jakby miał gdzieś odfrunąć. Najwidoczniej było mu dobrze z resztą samolotu.

– I co? – zapytała moja ciekawska żona. – Ktoś wypadł?

– Na szczęście cały tył samolotu był pusty. Ale za to później… Ach… Zjeżdżając w każdym razie takim specjalnym rękawem ewakuacyjnym, złamałam rękę. Taki pech…

Babcia Helena nie była żadną naszą babcią. Ale tak ją między sobą, czyli mną i Joanną, nazywaliśmy z racji chociażby wieku i sympatii, jaką w nas wzbudziła od chwili, kiedy ją poznaliśmy, będąc w Dubrowniku. To właśnie tam, wyjaśniając zagadkę śmierci pewnej polskiej modelki, nasza przyjaźń, można śmiało powiedzieć, przypieczętowała się. Starsza pani miała swój spory wkład w rozwiązanie tajemnicy, a przy tym była rzeczywiście nietuzinkową osóbką – jak mało kto orientowała się na przykład w zawiłościach internetowych portali społecznościowych, całkiem swobodnie żeglując w wirtualnym oceanie informacji. Kiedy więc przed jakimś miesiącem okazało się, że ojciec Joanny zaprasza nas na tydzień do Londynu, moja żona, która każdego dnia była w fejsbukowym kontakcie z babcią Heleną, zaproponowała jej, aby pojechała z nami. Była to zresztą konsekwencja wcześniejszej rozmowy na temat wycieczki do Londynu, odbytej jeszcze w Dubrowniku. Od razu się przyznam, że kiedy usłyszałem o zaproszeniu i przyjęciu go z radością przez babcię Helenę, wcale nie skoczyłem z uciechy. Ale nie byłem też z tego powodu jakoś specjalnie zły. Wtedy nie byłem, bo później to już zupełnie inna historia. Później byłem już zły na wszystko.

Tymczasem jednak byliśmy zawieszeni w powietrzu, gdzieś w okolicach Londynu, kręcąc się jak bąk i szukając dogodnego momentu, aby przebić się przez mgłę i wreszcie wylądować. I nagle, ku mojej wielkiej radości, stało się to możliwe. Maszyna wyraźnie zaczęła schodzić z pułapu. Odetchnąłem, ale nie do końca. Każdy głupi przecież wie, że najczęściej do katastrof dochodzi właśnie podczas podejścia do lądowania.

Nie był to jednak jeszcze mój czas, aby przekonać się na własnej skórze, czy życie pozagrobowe rzeczywiście istnieje, bo pół godziny później poczułem pod nogami twardy ląd i z miejsca wrócił mi dobry nastrój. I ochota na papierosa. Ale na to musiałem jeszcze chwilę poczekać. Tymczasem Joanna i babcia Helena, obie objuczone tobołami jak dwa wielbłądy (nie mówiąc o mnie, bo ja byłem wielbłądem dwugarbnym w tym momencie), sunęły za mną do miejsca, gdzie moja żona umówiła się ze swoim ojcem. Tata Joanny miał sześćdziesiąt trzy lata i był szpakowatym przystojniakiem. Miał na nas czekać gdzieś przy wejściu na lotnisko, które ponoć znajdowało się w okolicach strefy przylotów. Nie mieliśmy więc daleko od miejsca odbioru bagaży, jednak terminal zapchany był pasażerami, co wcale nie ułatwiało krótkiego nawet przemarszu. Przy okazji zaliczyliśmy z Joanną pierwszą na brytyjskiej ziemi sprzeczkę, bo byłem święcie przekonany, że skoro lecimy do Londynu, to na sto procent zobaczę słynne lotnisko Heathrow. W końcu największe na starym kontynencie i ponoć trzecie w świecie. Ale gdzie tam?! Nasz samolot – Airbus A 330-300 – osiadł w jakimś Stansted. Nawet nie miałem pojęcia, że takowe istnieje. W ogóle nie przyszło mi do głowy, że lecąc do Londynu, ląduje się w innym mieście. Chyba cały czas miałem w głowie lotnisko w Lizbonie, które zbudowano w centralnym punkcie tej metropolii, gdzie jakiś czas temu również przeżywałem koszmar lądowania. Wtedy jednak wydawało mi się, że nie ma sposobu, abyśmy uniknęli staranowania środka tej metropolii.

– Czyli to nie jest Heathrow? – zapytałem zawiedzionym głosem Joannę, bardziej po to, aby wyrazić swoją dezaprobatę, aniżeli upewnić się w tym, co było przecież oczywiste.

– A jest? – Zerknęła na mnie ironicznie. – Skąd ci się ubzdurało Heathrow, Michał, skoro kazałeś mi kupić jak najtańsze bilety? Myślałeś, że na Heathrow latają tanie linie lotnicze? Mogłeś sobie, kochany, podarować to wrodzone skąpstwo, a zwiedzałbyś teraz Heathrow. Ciesz się, że nie leciałeś na miotle. Takiej opcji jednak nie było.

No proszę – pomyślałem. – Moja żona robi się złośliwa. A podobno tylko ja taki jestem.

– Trzeba było mnie oświecić – odburknąłem, zły sam na siebie.

Bogiem a prawdą Joanna miała rację. Rzeczywiście napomknąłem jej o tym, aby, skoro już to ona miała się zająć przygotowaniem podróży, poszukała tańszych biletów, ale wcale nie dlatego, że byłem skąpy, i to ponoć od urodzenia, ale dlatego, że nie byłem rozrzutny. Przynajmniej tak to wyglądało w mojej ocenie. Co zresztą nie jest chyba żadnym odkryciem, w końcu w każdym małżeństwie dochodzi do tego typu różnicy zdań, a z moich obserwacji wynikało, że dla kobiet złotówka i złotówka to nie jest dwa złote, tylko dwie różne złotówki. Inaczej mówiąc, Joanna budżetu domowego nie rozpatrywała w okresie miesięcznym ani nawet tygodniowym, a najwyżej godzinnym. Dawno już to przełknąłem, bo w przeciwnym razie miałbym dzisiaj same guzy na czole od walenia z bezsilności łbem w ścianę. W pewnych kwestiach trudno się z nią dogadywało. Miała za to całkiem sporo innych cech charakteru, zwanych pozytywnymi. Lubiła na przykład ludzi i przejmowała się losem każdego napotkanego człowieka.

– Przecież można tam specjalnie pojechać i zobaczyć – wtrąciła tymczasem babcia Helena, najwidoczniej chcąc nas pogodzić. – Pozwiedzać…

Akurat! – pomyślałem. – Mam się specjalnie tarabanić, żeby zobaczyć kilka samolotów.

– Pani Helenko! – prychnęła moja żona. – Jego gdzieś wyciągnąć, jak nie musi, to gorzej niż wydostać głaz z rzeki! Jakby miał nogi zrośnięte z podłogą!

Czytała w moich myślach czy jak? Chciałem coś odpyskować mojej kasztanowej piękności, ale chyba dotarliśmy wreszcie, zziajani, na miejsce. Z radością zrzuciłem więc z siebie toboły i zapytałem moją żonę, czy to tutaj umówiła się z ojcem. Joanna rozejrzała się po holu. Potarła z namysłem czoło, przez moment stanęła na palcach, a później śmiesznie uniosła brwi.

– Chyba tutaj – oznajmiła w końcu, aczkolwiek mocno niepewnym głosem.

– To może zadzwoń do ojczulka, bo raczej nigdzie go tutaj nie widzę. A powinien już być od dobrej półgodziny.

Babcia Helena usiadła na walizce, a Joanna rozpoczęła procedurę odnalezienia telefonu. Była to wyśmienita okazja, aby wyskoczyć wreszcie na dymka, jako że szukanie telefonu, wiedziałem to z doświadczenia, powinno trochę potrwać.

– Idę zapalić – zakomunikowałem.

– Musisz? – Moja żona przestała grzebać w torbie i przyszpiliła mnie wzrokiem. – Miałeś się ograniczać.

– Przecież od blisko czterech godzin nie paliłem! Jak to nie jest ograniczenie się, to nie wiem, co nim jest. Masz pojęcie, jak mnie męczy?

– Obiecałeś.

– Ojej! No ale przecież ci mówię, że nie paliłem już długo. Bardzo długo. Co się przyczepiłaś? I tak jesteś zajęta.

– Po prostu nie zostawiaj nas tu samych. Pełno tu jakichś obcokrajowców. – Joanna spojrzała na mnie z nadzieją w oczach.

– Bo to jest lotnisko, Chryste! Nie wygłupiaj się. Co cię ugryzło?

Odwróciła się, obrażona, i ponownie zagłębiła się niemal cała w swojej przepastnej torebce.

– Zostaję – mruknąłem pojednawczo i dosiadłem się do babci Heleny. Nie chciałem już na początku pobytu kwasów. – Zawsze się robi nerwowa, jak musi czegoś szukać.

– Kobiety już tak mają – stwierdziła babcia Helena, cokolwiek to miało znaczyć, po czym wyciągnęła z torebki paczkę gum do żucia i podsunęła mi pod nos. – Weź, to cię uspokoi.

Ta kobieta wciąż mnie czymś zaskakiwała. Uśmiechnąłem się z wdzięcznością i wydłubałem z paczki jedną drażetkę. Joanna ciągle grzebała w torbie. Wreszcie spojrzała na mnie groźnie i rozsierdzona bezowocnym efektem poszukiwań, fuknęła:

– Może byś do mnie zadzwonił, co? Siedzisz i się ze mnie nabijasz. Jak zwykle.

Rozśmieszyła mnie tym.

– Przecież mam cię na wyciągnięcie dłoni. A może napisać ci mejla?

Ale zadzwoniłem. Zaćwierkało gdzieś w jej kurtce. Chyba miała dziurę w kieszeni, bo dzwoniło z okolic pleców, a nawet pośladków. Przewróciła oczyma i po chwili trzymała już komórkę w dłoni. Po kolejnej minucie ogłosiła nam to, co było oczywiste – że ojciec nie odbiera.

– Zapomniał czy jak? – burknęła, zawiedziona.

– Jaki ojciec, taka córka, i odwrotnie.

Nie mogłem sobie odmówić tej drobnej złośliwości. Joanna była notoryczną spóźnialską i po kimś to musiała odziedziczyć. Jej ojciec (miał na imię Piotr) specjalizował się w odnawianiu zabytkowych obiektów. Był więc artystą w swoim fachu i może dlatego był nieco chaotyczny i roztrzepany, podobnie jak moja żona. Ona swoją artystyczną duszę i wizję świata realizowała tymczasem za pomocą obiektywu aparatu fotograficznego, wykonując fotoreportaże na zlecenie różnorodnych pism i magazynów. Kim więc mogłem być przy nich ja, skromny detektyw amator, a wcześniej reporter w paru gazetach?

– Jeszcze dogadujesz! Przecież nie mam nawet jego adresu! Powiedział, że na sto procent będzie na nas czekał na lotnisku. Do głowy mi nie przyszło, że może być inaczej. Szlag by to!

Pokiwałem litościwie głową.

– Nie znaleźlibyście się oboje, nawet będąc w jednym mieszkaniu. Kto w ogóle wybiera się w podróż, nie mając docelowego adresu?! Z tego nawet nie da się śmiać! A może twój ojciec załatwił nam nocleg tutaj, w holu? Wiesz, kochanie, taki angielski, mocno specyficzny humor… Tylko gdzie jest moja cholerna poduszka?!

Joanna przeszyła mnie lodowatym spojrzeniem.

– Trzeba było – syknęła – martwić się przed wylotem, a nie teraz, mądralo. Wszystko było na mojej głowie. Mogłeś chociaż, cholera, zapytać! Księciunio się znalazł! I nie czepiaj się ojca.

No pewnie – pomyślałem, poirytowany. – Mam siedzieć cicho i cieszyć się, że nie leciałem na miotle.

– Pewnie w końcu się zjawi – nieśmiało wtrąciła babcia Helena. – Nie ma się co martwić na zapas. Najczęściej jest tak, że później człowiek wspomina takie rzeczy z uśmiechem na twarzy.

Podniosła się z walizki, rozciągnęła na boki ręce, aż coś jej chrupnęło w kręgosłupie, i wypuszczając ze świstem powietrze, zapytała:

– Jest tu może wi-fi?

Po czym, nie czekając na odpowiedź, wyciągnęła z walizki futerał z laptopem w środku.

– Muszę coś robić, bo zaraz zasnę – wytłumaczyła. – To może, mimo wszystko, jeszcze potrwać. Sprawdzę notowania na giełdzie. Mam kilka akcji. – Mrugnęła do mnie.

– Akcji?! – Zatkało mnie. – Gra pani na giełdzie?

– A dlaczego nie? Żebyś, Michał, wiedział, jakie to jest ekscytujące.

– To może znajdźmy jakąś kawiarnię czy coś? – zaproponowała Joanna.

Tego akurat nie musiała dwa razy powtarzać. Już stałem gotowy do poszukiwań. Skoro miałem tu tkwić jeszcze nie wiadomo jak długo niczym kołek w płocie, to wolałem, aby się to przynajmniej działo przy filiżance gorącej kawy.

3.

Dwie godziny w kawiarni minęły jak z bicza strzelił. Przynajmniej dla mnie, bo kiedy wreszcie udało mi się wyślizgnąć na zewnątrz hali i znaleźć miejsce, gdzie mogłem bezpiecznie zaciągnąć się papierosowym dymem, bez kąśliwych uwag mojej żony, a później wrócić do kawiarni i usadowić się na miękkim krześle, niemal natychmiast zasnąłem. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem, że Joanna również drzemie, a babcia Helena gdzieś zniknęła. Sprawdziłem, która jest godzina i dopiero wtedy na dobre otrzeźwiałem. Dochodziła północ! A my wciąż tkwiliśmy na lotnisku w oczekiwaniu na tatusia mojej żony… To przestało być śmieszne. Mój teść pracował przy renowacji jakichś zabytkowych lochów i pomieszczeń u angielskiego arystokraty, który ponoć spokrewniony był z rodziną królewską. Tak przynajmniej twierdziła Joanna. Może więc gdzieś w tych lochach zabłądził? Wcale bym się zresztą nie zdziwił, gdyby tak było naprawdę. Ojciec Joanny był na tyle roztargnionym człowiekiem, że mogło mu się coś takiego przytrafić. Sytuacja stawała się nieszczególna i zaczynałem się naprawdę martwić.

Delikatnie szturchnąłem moją żonę w ramię. Ocknęła się, wystraszona.

– Co jest?!

– Nic, poza tym, że już północ, a po twoim starszym ani widu, ani słychu. Zdematerializował się. Ale… nie czepiam się. Tylko ci mówię.

– Rany boskie! – Joanna zerwała się z miejsca. – Coś się musiało stać.

Chwyciła telefon (tym razem pamiętała, że włożyła go do kieszeni) i przez chwilę coś w nim sprawdzała.

– Nie oddzwonił, nie przesłał żadnej wiadomości. – Spojrzała na mnie ze strachem w oczach. – Michał, wiem, że tata lubi się spóźniać, ale nie aż tak i nie w takich sytuacjach! Przed wylotem rozmawiałam z nim i na pewno nie zapomniał. Jezu…

Wciąż stała obok stolika. Blada, wystraszona, rozczochrana, z paniką w oczach. Gdybym jej nie znał, pomyślałbym, że właśnie przed czymś ucieka w panice. Wyglądała jak przyciśnięty do muru zając. Nagle ruszyła przed siebie.

– Dokąd idziesz?

Poziom mojego zdenerwowania wskoczył o szczebel wyżej.

– Może zapomniał telefonu i gdzieś tu jednak jest – odpowiedziała z nadzieją w głosie. – Rozejrzę się. Niemożliwe, żeby o nas zapomniał.

– Przy okazji wypatruj pani Heleny, bo chyba też się gdzieś zgubiła.

Joanna w marszu kiwnęła głową, zamachała rękami, jakby się odganiała od natrętnych much, i zniknęła za drzwiami kawiarni. Nie zazdrościłem jej. W końcu chodziło o jej ojca. Pomyślałem, że nikt, u licha, nie spóźnia się trzy godziny, nie dając przy tym znaku życia. Chyba że… Nagle moja wyobraźnia zaczęła mi podsuwać okropne obrazy: teść leży na ulicy, rozjechany; walczy o życie w szpitalu, podłączony do respiratora; szamocze się w jakimś cuchnącym kanale; w końcu i taki, gdzie leży bez życia w jakimś ciemnym zaułku, napadnięty przez zgraję łotrów spod ciemnej gwiazdy. Nie byłem typem, który z miejsca podejrzewa najgorsze, ale w tym przypadku natrętne myśli same pchały się do głowy.

Odepchnąłem jakimś cudem od siebie te straszliwe wizje i zacząłem kombinować, co dalej. Oczywiste było, że powinniśmy rozejrzeć się za jakimś noclegiem. Doszedłem do wniosku, że nie wysiedzimy tak do rana w oczekiwaniu na dzwonek telefonu Joanny, a nawet jeśli, to padniemy wreszcie ze zmęczenia i emocji, i nic już rozsądnego dalej nie wymyślimy.

Podszedłem więc do barmana. Facet stał oparty łokciami o kawiarnianą ladę i przeglądał z nudów kolorowy magazyn, co chwilę uśmiechając się pod nosem. Zamówiłem jeszcze jedną kawę i zapytałem go, jak daleko jest stąd do centrum Londynu. Ku mojemu zdziwieniu spojrzał na mnie jak na dziwoląga. Pewnie wyobrażał sobie, że wszyscy muszą to wiedzieć.

– Z pięćdziesiąt kilometrów – bąknął w końcu lekceważąco. – Pieszo do rana pan nie dojdzie. – Na jego twarzy wykwitł kpiący uśmieszek.

– Pewnie nie – zgodziłem się. – A można tu gdzieś znaleźć nocleg? Chodzi mi o hotel, nie o kanciapę na szczotki w toalecie. Dobry hotel.

Wyprostował się.

– Owszem. Niedaleko lotniska jest hotel Radisson Blu. Zawsze mają tam wolne miejsca.

Zapłaciłem za kawę, posłałem mu jadowity uśmiech, zostawiając napiwek, podziękowałem za informację i wróciłem do stolika. Chwilę później w drzwiach pojawiła się Joanna. Jej skwaszona mina mówiła sama za siebie. Ani śladu starego, kurczę.

– Nic – westchnęła, kręcąc głową jakby sama nie wierzyła w to, co mówi. – Nie ma go. Nie odbiera telefonu. Jakby się, cholera jasna, pod ziemię zapadł. – Klapnęła na krzesło. – Musiało się coś stać… A może miał zawał? Michał…

– Nie denerwuj się – próbowałem ją uspokoić. – Do rana na pewno wszystko się wyjaśni. Wiesz, jaki on jest. Może mu się telefon wyładował, a on sam gdzieś utknął… No, sam nie wiem… Na zawałowca twój ojczulek w każdym razie nie wygląda. Przynajmniej jak go ostatni raz widziałem.

– Utknął?! – W oczach mojej żony pojawiły się złe błyski. – Niby gdzie, cholera?! Przecież nie wpadł do dziury! Nie wkurzaj mnie, Michał. Stało się coś. Tylko to jest jakieś racjonalne wytłumaczenie. I na pewno nie jest to nic dobrego, więc jakim cudem, do diabła, mam się nie denerwować? Może mi powiesz, co?

– No tak – mruknąłem. – Masz rację. Ale teraz i tak nic nie zdziałamy, bo nawet głupiego adresu nie masz. Nie ma się co kłócić, bo i tak od tego ojciec się tu nie pojawi. Poczekamy, jeśli będzie trzeba, to nawet do rana, w pobliżu jest podobno jakiś przyzwoity hotel, a jeśli dalej ojca nie będzie, zgłosimy sprawę na policję. Innego wyjścia nie widzę.

Nic na to nie odpowiedziała, czyli że była gruntownie rozstrojona. Nachyliłem się więc i pogłaskałem ją po policzku. Spojrzała na mnie, zdziwiona.

– Wiem, wiem – mruknąłem. – Rzadko okazuję czułość, jestem cynikiem, złośliwym potworem… ale cię wciąż kocham. Będzie dobrze, nie martw się tak. Dobrze wiesz, jak z wami jest…

– Niby jak?! Co chcesz przez to powiedzieć?

– Ojej! Ty i twój ojciec zawsze pakujecie się w jakieś absurdalne historie… A to koń cię gryzie, to znowu siedzisz za krzakiem cały dzień z obiektywem i nie dajesz znaku życia… Pewnie nic mu nie jest, tylko jak zwykle ma cholernego pecha.

Chciałem w to wierzyć. Ale i w moim sercu drastycznie szybko kiełkował niepokój.

– Dlaczego wciąż nam się coś przytrafia? – jęknęła rozpaczliwie Joanna. – No dlaczego?!

Nie chciałem już dolewać oliwy do ognia i mówić, że zwyczajowo moja żona ciągnie za sobą pecha, jakby to był ogon. Zamruczałem coś tylko pod nosem i po chwili, chcąc zmienić temat, zapytałem, czy widziała gdzieś babcię Helenę. Jeszcze tego brakowało, żeby i starsza pani gdzieś się zapodziała.

Spojrzała na mnie mało przytomnym wzrokiem.

– Że co?

– Pytałem, czy nie natknęłaś się gdzieś na panią Helenę.

– Jest w salonie z automatami.

– Gdzie?

– No mówię, że w salonie z automatami. Gra.

– Żartujesz…?

– Nie żartuję, w ogóle nie mam ochoty do żartów. Babcia gra na jednorękim bandycie, aż furczy, i zgarnia funciaki. Przynajmniej nie marnuje czasu.

– To legalne? – zdziwiłem się.

– Nie wiem, Michał. Czy to teraz nasz największy problem? – W jej głosie znowu pojawiła się pretensja.

– Przepraszam – burknąłem. – Trzeba po nią iść, a później zbieramy się do hotelu.

– A jeśli ojciec jednak przyjdzie? I nas nie będzie?

– To chyba wpadnie na ten genialny pomysł, żeby zadzwonić. W końcu są tu automaty telefoniczne, a numer do ciebie chyba zna, jeśli nie ma z jakichś względów swojej komórki.

Joanna zagryzła lekko dolną wargę. Gdyby nie sytuacja, pomyślałbym, że to uwodzicielski gest. Teraz jednak był on wyrazem bezradności.

– Skoro tak mówisz…

– Zostań tu więc, a ja pójdę po babcię Helenę, zanim przegra całą kasę. Albo rozbije bank i sprowadzi nam na głowę kolejne kłopoty. Gdzie to jest?

4.

Babcia Helena rzeczywiście grała w najlepsze. Szarpała wajchą jednorękiego bandyty, jakby nic innego w życiu nie robiła. Obok niej stało kilku młodzieńców i zachęcało ją okrzykami w różnych językach do kolejnych prób. Babka po prostu świetnie się bawiła. Brakowało tylko, żeby z kącików ust wystawał jej papieros, a obok stała szklanka z johnniem walkerem. W tym momencie zazdrościłem jej. Niestety, musiałem przerwać tę zabawę.

– Pani Heleno, przepraszam, że przeszkadzam, ale zamierzamy przenieść się do hotelu. – Stanąłem tak, aby mogła mnie zauważyć.

Puściła metalowy uchwyt i spojrzała na mnie. W oczach miała iskry. W miarę jednak, jak mi się przyglądała, jej spojrzenie wyraźnie przygasało. W końcu się odezwała:

– Dalej nic?

– Niestety. – Pokiwałem ze smutkiem głową.

Westchnęła, chwilę pomilczała, a później powiedziała coś, czym mnie znowu zaskoczyła:

– Tymczasem ja zgarnęłam sporo kasy, Michasiu. Możemy spać w hotelu nawet tydzień bez szkody dla naszych finansów, o ile nie dotrzemy na miejsce, oczywiście. Czego jednak nie zakładam. Człowiek w końcu nie igła i pana teść na pewno się znajdzie.

– Jeszcze w to wierzę, pani Heleno, a co do noclegu, to jednak wolałbym tam, gdzie było zaplanowane.

Kwatery mieliśmy mieć przygotowane na tej samej ulicy, gdzie mieszkał tata Joanny. U jakiejś starszej kobiety, która wynajmowała je głównie cudzoziemcom. Podobno dobrej znajomej mojego teścia. Coś mi jednak mówiło, że raczej ich nie zobaczymy. Mój wrodzony optymizm zaczął nagle przygasać. Jeszcze chwila, pomyślałem, a zacznie pykać i w końcu zdechnie niczym płomyk w zapalniczce z resztką benzyny.

Babcia Helena potrząsnęła tymczasem z zadumą głową, z upiętym na niej fikuśnym kokiem, po czym zgarnęła żetony i, mamrocząc coś po nosem, oddaliła się w celu, jak się domyślałem, ich wymiany na funty szterlingi. Poszedłem za nią, z miną zbitego psa.

Blisko tysiąc funtów! Tyle wycisnęła z bandyty babcia Helena. Gdyby nie to, że w głowie tkwiła mi myśl o teściu, który zapadł się pod ziemię, może sam też bym spróbował szczęścia. Wyraziłem więc jedynie swoje uznanie, mrucząc zdawkowe: „No, no, kto by pomyślał”, po czym pomogłem starszej pani wcisnąć pieniądze do kieszeni futerału z laptopem i wróciliśmy do kawiarni. Swoją drogą zazdrościłem babci Helenie. Chciałbym chociaż raz w życiu cokolwiek wygrać. Joanna też miewała szczęście, najczęściej wydrapując kilka złotych w popularnych zdrapkach, co mnie szczególnie irytowało, bo uważałem, że jeśli już musi próbować, to lepiej aby skreślała liczby w Lotto. Ale ona wolała drapać. A mnie przekonywała, że ja swoje szczęście już wygrałem – poznając ją. Nie miałem więc co liczyć na kolejne trafienie.

W kawiarni tymczasem spotkała nas niespodzianka. I to jaka! Joanna i nasze bagaże zniknęły. Stolik był pusty i uprzątnięty, i wyglądał tak, jakby nikt przy nim od dawna nie siedział. Zgłupiałem i rozejrzałem się bezradnie wokoło. Joanny nigdzie jednak nie było i bynajmniej nie uległem jakiejś fatamorganie. Przy oknie siedziało kilka osób, barman stał tyłem do nas i znowu przeglądał jakiś kolorowy magazyn. Poczułem się nieswojo.

– To była ta kawiarnia? – zapytała babcia Helena. Jej głos stracił sporo na pewności siebie.

– No przecież… – bąknąłem. – Nie widziałem tu innej… Chociaż… Nie! To jest to miejsce.

– W takim razie z jakichś powodów Joanna ją opuściła.

Tyle to i ja zauważyłem, ale dyplomatycznie przemilczałem tę uwagę.

– Zawsze to samo – wyrwało mi się. – Oni tak mają. Zapadają się pod ziemię, cholera. Są i nagle ich nie ma. Trach, i już.

Wyszliśmy z kawiarni ze znakami zapytania w głowach, na ustach i w oczach. O tej porze mieliśmy być już w czwórkę, wliczając ojca mojej żony, a zostaliśmy we dwójkę. Do rana – pomyślałem – pewnie wszyscy, cholera, znikniemy. Jak króliki w cylindrze.

W holu jak na złość znowu zaczęło przybywać ludzi. Kilka chwil wcześniej wylądowało kilka samolotów. Usiłowałem coś dojrzeć, czyli kasztanową burzę włosów, ale nie bardzo było to możliwe. Po chwili nic już nie widziałem, bo zrobiło się wręcz czarno od ludzi.

– A nie możesz do niej zadzwonić?

– Niestety – odparłem. – Telefon został w plecaku, a ten również zniknął.

Umilkłem na moment, bo czułem, jak wzbiera we mnie złość i jeszcze moment, a będę nabuzowany jak wstrząśnięta butelka pepsi.

– Do licha, przecież nie mogła sama wytaszczyć wszystkich tych bagaży! – Dałem w końcu upust swoim emocjom. – Ktoś jej musiał pomóc. Tylko po diabła w ogóle wychodziła?! Świętego wyprowadziłaby z równo…

– Jest! – krzyknęła nagle babcia Helena. – Tam, pod tym wielkim oknem!

Pokazywała to miejsce palcem. Powiodłem za nim wzrokiem i… Rzeczywiście była to moja żona. Stała w najlepsze, jak gdyby nigdy nic, gestykulując zawzięcie rękoma przed własnym ojcem, który, nawiasem mówiąc, podobnie młócił dłońmi powietrze. Dobrali się, nie ma co. Aż dziwne, że nikogo przy okazji nie zdzielili jeszcze w głowę.

– Zaraz się okaże, że zarówno jej szanowny tatuś, jak i ona sama mają absolutnie przekonujące wytłumaczenia swoich zachowań – burknąłem pod nosem i obejrzałem się na babcię Helenę. – Chce się pani założyć? O tę kasę od jednorękiego.

– A co mi tam! – Babcia Helena przybiła mi piątkę. – Ale jeśli powie, że przeprasza, płacisz mi tysiaka.

– Chryste – jęknąłem. – Tyle kasy… Ale ona zawsze ma jakieś wytłumaczenie.

Przecisnęliśmy się wreszcie do naszych zgub.

– Michał! Nareszcie! Ojciec się znalazł!

– Niemożliwe! – „zdziwiłem się”. – A ja myślałem, że ten facet obok ciebie to twój kumpel ze żłobka. – Nie byłem przecież ślepy.

Jej ojciec miał lekko zakłopotaną minę. Podaliśmy sobie dłonie. Powiedziałem, że się cieszę, że go widzę całego i zdrowego. Chrząknął i odparł, że mu przykro z powodu zamieszania.

Joanna przedstawiła następnie babcię Helenę, a później, zwracając się do mnie, zaszczebiotała:

– Nie uwierzysz, jaką tata miał przygodę, no, Michał, mówię ci. To wprost nie do wiary! Jechał i na…

– Wyobrażam sobie – przerwałem jej mało uprzejmie. – Ale zanim mi opowiesz, bądź tak dobra i zdradź nam… – Zerknąłem na babcię Helenę. – …dlaczego, u diabła, zniknęłaś z kawiarni? Sądziłaś, że jesteśmy połączeni sznurkiem, mam lokalizator w mózgu, a może po prostu węch jak pies myśliwski i trafiam za tobą po śladach? Na litość boską, mogłabyś od czasu do czasu pomyśleć o mnie. Połowę naszego małżeństwa spędzam albo na szukaniu ciebie, albo na oczekiwaniu, aż się zjawisz.

– Oj, tam! – Machnęła lekceważąco ręką. – Znowu narzekasz. Po prostu barman nas wyprosił, bo chciał sprzątnąć całą salę. A na zewnątrz akurat zgromadziła się jakaś wycieczka, więc postanowiliśmy znaleźć jakieś mniej zatłoczone miejsce. Ot, i cała tajemnica, a ty zaraz robisz aferę. Wyluzuj! Przecież nie szukałeś nas godzinę.

– I dlatego wyszłaś z całym tym majdanem?

– No nie. Wcześniej odnalazł się tato. I pomógł mi.

– W takim razie – zwróciłem się do babci Heleny – kto w tej sytuacji wygrywa?

– To było racjonalne tłumaczenie – przesądziła starsza pani.

Zgodziłem się z nią. Żadnego kosmosu w tym nie było. Kasa pozostała więc na miejscu. Trudno.

Joanna patrzyła na nas, nic nie rozumiejąc, aż w końcu wyjaśniłem jej, o co chodzi. A zaraz później usłyszałem opowieść ojca Joanny o powodach jego spóźnienia. Tak jak przypuszczałem, albo raczej podejrzewałem, nie było w nich nic nadzwyczajnego. Mój teść nie spotkał kosmitów, nie wpadł w pułapkę na myszy i nie przykleił się do podłogi. Zepsuł mu się samochód…

– Cóż – westchnął ojciec Joanny, drapiąc się tuż za uchem. – Byłem już w drodze. I nagle coś zazgrzytało w silniku i musiałem się zatrzymać na poboczu, niedaleko wjazdu na autostradę, kurtka wodna. I wtedy, gdy chciałem do was zadzwonić, a później po pomoc drogową, okazało się, że zapomniałem zabrać telefon. Jak na złość… Przez pierwszą godzinę próbowałem kogoś zatrzymać do pomocy, dopiero w drugiej zlitowało się jakichś dwóch podejrzanych typów. Pogrzebali w silniku i nagle ten stary grat, kurtka wodna, ożył. Tak po prostu. W międzyczasie zrobiła się już północ. A później sama droga to prawie godzina, szukanie miejsca na parkingu, którego oczywiście nie znalazłem, i…

Urwał w pół słowa. Wzruszył ramionami, zerknął na Joannę, babcię Helenę, a na końcu na mnie, szukając w nas pewnie zrozumienia, i ponownie zrobił minę pełną zakłopotania. Jakbym widział jego córkę.

– To miałeś pecha – stwierdziłem sucho. Jakoś nie mogłem wykrzesać z siebie większego współczucia. – Ale trzeba było chociaż dać znać Joannie, kiedy już miałeś tych dwóch pomagierów. Mieli chyba telefon? Ona umierała ze strachu.

– No tak, mieli. Ale ja nie pamiętałem numeru do niej…

Słysząc to, prawie złapałem się za głowę. Nie chciałem już nic mówić. To był cały mój teść.

– Wszystko dobre, co się dobrze kończy – uznała babcia Helena, rozładowując tym samym zbyt napiętą atmosferę.

Wciąż staliśmy w tym samym miejscu, przy wyjściu z hali przylotów.

– W takim razie chodźmy do samochodu – zaproponował mój teść, sięgając po część bagaży. – Stoję niedaleko wejścia. Po drodze do Londynu opowiem wam, jaki mam problem.

Słysząc to, spojrzeliśmy na siebie z Joanną. Zmroziło mnie. Chyba oboje pomyśleliśmy to samo: nasze plany spokojnego, bezstresowego pobytu w Londynie właśnie szlag trafił. A taką mieliśmy nadzieję, że chociaż jeden raz, będąc na wyjeździe poza domem, nic się nie będzie działo. Już i tak mieliśmy przecież sporo stresu związanego ze spóźnieniem ojczulka Joanny, a teraz znowu jakiś problem. Ojciec Joanny miał dar pakowania się w kłopoty, więc ten jego problem zapewne nie był jakąś błahostką, skoro już na wstępie zdecydował się o nim wspomnieć. No nic – pomyślałem. – Może to jednak będzie jakaś bzdura? Oby!

Tymczasem jednak rozdzieliliśmy resztę bagaży i gęsiego, przeciskając się przez płynącą rzekę ludzi, ruszyliśmy w kierunku wyjścia z hali.

Na zewnątrz otuliła nas lekka mgła i ohydnie zimna wilgoć. Zadrżałem i nałożyłem kaptur. Nie spodziewałem się upału, ale kontrast termiczny był nie do zniesienia. Odruchowo sięgnąłem po papierosa, podsuwając paczkę pod nos teściowi. Już miał wyciągnąć papierosa, kiedy nagle znieruchomiał po tym, jak się rozejrzał dokoła.

– Czekaj! – zawołał. – A gdzie samochód? Stał tutaj, kurtka wodna!

Miejsce przy krawężniku było jednak puste. Za to jakieś sto metrów przed nami, na skrzyżowaniu, ruszała właśnie laweta, a na niej stare volvo.

– To przypadkiem nie twoje? – Wskazałem samochód palcem.

– Cholera! – Ojciec Joanny rozdziawił usta ze zdziwienia. – To niemożliwe! Mogli dać mandat, dlaczego zaraz laweta?! Kurtka wodna!

– I co teraz? Padam z nóg, tato. Dochodzi druga w nocy, a my nie możemy wciąż wydostać się z tego przeklętego lotniska. To jakiś obłęd! – Joanna pokręciła głową, niedowierzając najwidoczniej w to, co widzi, i klapnęła na własną walizkę jak strącona w locie mucha. – Nie ruszam się stąd – oświadczyła kategorycznie.

Przyznam, że i mnie udzielił się jej nastrój. Było tego stanowczo za dużo jak na jeden wieczór i noc, czas mający być początkiem naszego bezstresowego – o ironio – pobytu w Londynie.

Zostaliśmy na lodzie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: