- promocja
Wielka herezja - ebook
Wielka herezja - ebook
Sensacyjna kradzież obrazu Brunona Schulza.
Jan Ostoja-Malecki ma wszystko: pozycję, pieniądze, popularność, kochającą rodzinę, a nawet atrakcyjną kochankę. Nagle okazuje się, że wystawienie na aukcję Spotkania, jedynego odnalezionego obrazu olejnego Brunona Schulza, wcale nie było dobrym pomysłem. Mężczyznę zaczyna ścigać rosyjska mafia na czele z Samuelem Rabinem, nabywcą obrazu, a także policja oskarżająca Ostoję-Maleckiego m.in. o zabójstwo Wietnamczyka, genialnego fałszerza dzieł sztuki.
Aby ocalić życie i odkryć, kto tak naprawdę stoi za oszustwem, marszand musi działać szybko i sprytnie. Rozpoczyna się seria niespodziewanych zwrotów akcji, wstrząsających egzekucji i przekrętów na ogromną skalę.
Wielka herezja pokazuje, jak mroczne i niebezpieczne może być środowisko kolekcjonerów sztuki, którzy nie zawahają się przed niczym.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-680-4 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Do czasu napisania tej powieści zachował się tylko jeden obraz olejny Brunona Schulza. Ponieważ odnalazł się dopiero w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, to pozostaje mieć nadzieję na kolejne odkrycia. Nigdy nie wiadomo, co się może wydarzyć na rynku sztuki.
Opisywane tu dzieła są prawdziwe. Dotyczy to zarówno obrazów dostępnych w muzeach, instytutach i kolekcjach, jak i tych uznanych za zaginione dobra kultury.
Fikcyjne są zarówno fabuła, jak i większość występujących w powieści postaci, a podobieństwo do prawdziwych zdarzeń i osób jest przypadkowe i niezamierzone, choć przedstawione mechanizmy, techniki i sposoby malwersacji finansowych zostały opisane na podstawie skrupulatnego dochodzenia oraz zebranych relacji świadków, którzy ze zrozumiałych względów pragnęli zachować anonimowość.PROLOG
Jesienią 2021 roku w warszawskim Domu Whisky przy Nowym Świecie nie było o tej porze wielu klientów. Większość pięter pracowicie zastawionych butelkami trunków świeciła pustkami. Tylko nieliczne barowe ćmy ukrywały się w cieniu przed mającym nadejść za parę godzin dniem. Na pierwszym piętrze, przy barze z najdroższymi gatunkami bursztynowego alkoholu, siedziała tylko jedna para: elegancko ubrany mężczyzna o zmęczonym spojrzeniu i jego atrakcyjna partnerka, wyraźnie młodsza od swojego towarzysza, choć przytłumione światło baru wznoszącego się przez trzy kondygnacje klasycystycznej kamienicy nie dawało pewności. Za młoda na żonę, za stara na córkę. Pukle złotych włosów okalały jej twarz aureolą niczym damę z portretu Tamary Łempickiej. Czuć było między nimi napięcie. Wcześniejsze rozmowy i atmosferę zabawy zastąpiło kłopotliwe milczenie.
Mężczyzna odgarnął kosmyk szpakowatych włosów z czoła i zapytał dziewczynę sączącą whisky sour:
– Jedziemy do domu? – Westchnął.
– Znaczy ty do żony? – zapytała retorycznie blondynka.
Mężczyzna zapłacił kartą wzbudzającą respekt u barmana i wyszli na róg Foksal i Nowego Światu.
Na Trakt Królewski z łoskotem wtoczyła się śmieciarka. Ekipa sprzątająca pracowicie opróżniała kosze do skrzyni dostawczaka wlokącego się na awaryjnych światłach jak karawan. Były o tej porze pełne kartonowych opakowań, kubków z pobliskiego McDonalda i pustych małpek, które z brzękiem przesypywały się na pakę samochodu. Nocny urobek stolicy. Jakiś frasobliwy pijak siedział, kiwając się w półśnie na przystanku w oczekiwaniu na cud lub na pierwszy autobus.
Nagle ulicą Świętokrzyską przemknęły na sygnale dwa wozy straży pożarnej i policyjny radiowóz. Ich syreny wyrwały pijaka z letargu. Zerwał się pozbawiony orientacji i przestraszony niespodziewanym hałasem. Konwój na sygnale przeciął Nowy Świat, jadąc w kierunku Tamki, by skręcić na rondzie w Kopernika.
Mężczyzna z młodą kobietą szli teraz Ordynacką w tym samym kierunku, w którym udały się wozy strażackie do pożaru. Kiedy skręcili w Kopernika, od razu zobaczyli tuman gryzącego dymu. Mężczyzna gwałtownie przyspieszył. To płonęło jego maserati. Co poszło nie tak? Jak to się stało, że doprowadził do takiej sytuacji? Co wymknęło się spod kontroli?
Eksplozja zbiornika paliwa gwałtownie zbudziła pogrążonych w głębokim śnie mieszkańców śródmieścia. Zapaliły się światła w dotąd ciemnych oknach.
Nadchodził nowy dzień, pierwszy z czternastu dni darowanych mu na spłatę długu.1
Sprzedawczyk
Wcześniej
A jeszcze rok temu miało być tak pięknie! Marszand i właściciel galerii doktor Jan Ostoja-Malecki odniósł niebywały sukces. Stał się najbardziej znienawidzonym człowiekiem w Polsce. Zgodnie z opiniami w mediach społecznościowych był: żydowskim sprzedawczykiem, zdrajcą narodu, pejsatym parchem i ogólnie szują niegodną stąpać po ziemi Chopina, Jana Pawła II i Lewandowskiego. Opinia publiczna spod sztandaru prawicowego wzmożenia postawiła go pod internetowym pręgierzem. Wszystko to bogato ilustrowane w gwiazdy Dawida, szubienice i znaki dolara. Oburzeni patrioci i prawdziwi Polacy zareagowali falą hejtu na wieść o pozbawieniu ich narodowego dziedzictwa. Nie przeszkadzało im nawet, że prawowitymi właścicielami tego ich rzekomego dziedzictwa byli Żydzi. Reszta opinii publicznej oburzała się na niepohamowaną pazerność Ostoi i przypisywała mu dla odmiany antysemityzm i paserstwo.
– Jeżeli tak mnie nienawidzą, to znaczy, że odniosłem sukces – stwierdzał z gorzką satysfakcją.
Jego wcześniejsze dokonania: kolekcja sztuki współczesnej, zorganizowane wystawy, odkrycia nowych, głośnych dziś nazwisk na polskim rynku sztuki, artykuły i recenzje w fachowej prasie czy napisanie dwóch książek o polskich formistach i grupie a.r. nie wzbudziły nawet części tego zainteresowania co jedna decyzja sądowa. O skali emocji nie wspominając. Nawet prestiżowa międzynarodowa wystawa – próba odtworzenia przedwojennej Sali Neoplastycznej Władysława Strzemińskiego – której Ostoja był kuratorem, organizowana w szwajcarskim muzeum w Gstaad, należącym do największej polskiej kolekcjonerki Elżbiety Bartyckiej, nie przysporzyła mu takiej sławy. Dopiero kiedy zaczęto publicznie wylewać na niego żółć i patriotycznie się oburzać jego postawą, niezależnie od politycznych opcji, stał się marszandem celebrytą.
Z trudem przebijał się swoim żółtym maserati quattroporte, próbując ominąć grupki pikietujących przed neorenesansowym pałacykiem Raua w Alejach Ujazdowskich. Kiedyś była tu ambasada Szwajcarii, teraz siedzibę miała jedna z najznakomitszych galerii w kraju: galeria Ostoja. Jego galeria. Przed wejściem tłum reporterów i kamerzystów. Obok kilku policjantów spoglądających na niego z obrzydzeniem. Dziennikarze wykrzykiwali:
– Czy jest pan izraelskim szpiegiem?!
– Jak panu nie wstyd zawłaszczać dobra narodowe?
– Kiedy odbierze nam pan Damę z gronostajem?
– Ile pan na tym zarobił?
– Czy mogłabym w galerii naładować telefon?
Poza ostatnią prośbą młodej praktykantki z telewizji reszta to były salwy pytań, którymi dziennikarze próbowali go rozstrzelać. Kiedy dotarł do imponującego wejścia do galerii, z portalem ozdobionym płaskorzeźbą Igora Mitoraja niczym drzwi warszawskiej archikatedry, odwrócił się, lekko uśmiechnął i pewny siebie wygłosił formułkę:
– Proszę poczekać na konferencję prasową. I zachować dystans. – W świetle pandemicznych przepisów sanitarnych zabrzmiało to dwuznacznie. Pozując fotoreporterom, zwrócił się do praktykantki: – Chyba nie może pani. Jak pani myśli, czy jako największy sprzedawczyk Rzeczpospolitej mógłbym mieć zaufanie do telefonu rządowej telewizji zainstalowanego w mojej galerii? Ale proszę spróbować po sąsiedzku, w ambasadzie USA.
Gdyby spojrzenia mogły zabijać, Ostoja byłby po wielekroć martwy. Zdaniem większości taki los powinien spotkać kogoś, kto uszczuplił narodowe dziedzictwo, a na dodatek jeździ ekskluzywnym autem.
Plan zrodził się w jego głowie po niespodziewanej śmierci Dostawcy. Jego tragiczny los był szokiem dla wszystkich w galerii. Kiedy przerażona i zapłakana Julia przyniosła tę hiobową wieść, Ostoja wiedział, że musi natychmiast zacząć działać. Okoliczności jego śmierci nie były do końca znane. Bez względu na przyczynę Ostoja odebrał to jako wyraźny sygnał alarmowy. Kiedy zabrakło Dostawcy, zdecydował, że zamiast zadowolić się, jak do tej pory, drobnymi kolekcjonerskimi sukcesami, sam zagra o najwyższą stawkę. Nie będzie przygotowywać się do obrony, tylko zaatakuje. Zdobędzie olejny obraz Brunona Schulza. Jedyny.2
Jedyny
Opisowy tytuł – Spotkanie. Żydowski młodzieniec i dwie kobiety w zaułku miejskim – nadano mu dopiero po ekspertyzie. Wypłynął późno i niespodziewanie na aukcji w 1992 roku. Zmienił życie młodemu historykowi sztuki. Od tamtego wydarzenia aukcje stały się żywiołem Ostoi, a po latach intratnym zajęciem i ważnym źródłem dochodów jego galerii.
Obraz odnaleziono w łódzkim mieszkaniu Stanisława Weingartena, przyjaciela Brunona Schulza jeszcze z Drohobycza, z czasów gimnazjalnych. Najdroższy Staszek – jak nazywa go autor w dedykacji u dołu obrazu – przeprowadził się w 1932 roku do Łodzi, by objąć posadę prokurenta Towarzystwa Naftowego „Galicja”. Do wynajmowanego mieszkania przy ulicy Sienkiewicza 63 zabrał kolekcję rysunków i obrazów podarowanych mu przez przyjaciela. Ściany były obwieszone nimi aż po sufit. W czasie wojny Weingarten zostawił mieszkanie, uciekając przed nazistami. Lokal, jako mienie pożydowskie, przejęli nowi właściciele, którzy po latach, namówieni przez marszandów, wystawili obraz na publicznej aukcji w Sali Lustrzanej pałacu Izraela Poznańskiego w Łodzi. Licytującymi poprzez podstawionego miejscowego przedsiębiorcę byli dwaj młodzi warszawscy właściciele galerii: Jan Ostoja-Malecki i jego wspólnik, świeżo upieczony doktorant Michał Dorobiński. Niestety, biznesmen, na co dzień producent damskiej bielizny, nie chciał przekroczyć założonego limitu. Z powodu wywindowanej ceny muzeum, które dysponowało prawem pierwokupu, zostało prawie zrujnowane, nabywając obraz za rekordową wtedy na polskim rynku kwotę 270,5 miliona starych złotych – ówczesną wartość średniej klasy samochodu z importu. Po licytacji prasa zajmująca się rynkiem sztuki nie zostawiła na niedoszłym kolekcjonerze od damskich majtek suchej nitki. Nonszalancja i lekceważący stosunek do spraw publicznych były jednymi z łagodniejszych inwektyw. Przyciśnięty do muru ujawnił nazwiska pazernych marszandów ze stolicy. Wtedy wkroczyła skarbówka. To załamało karierę naukową Michała, a Jana nauczyło, by przystępując do licytacji, mieć odpowiednią, solidnie udokumentowaną gotówkę.
Tematyka obrazu z 1920 roku była reprezentatywna dla Schulzowskiej spuścizny zarówno plastycznej, jak i literackiej, relacje męsko-damskie, a właściwie odwieczne stracie męskiej ułomności z kobiecym demonizmem. Przedstawione spotkanie odbywa się w jakimś miasteczku, może gdzieś na obrzeżach mitycznego Drohobycza. Jego zabudowania stanowią barwne, utrzymane w ciepłych kolorach tło dla postaci pierwszoplanowych: młodego chasyda ubranego w czarny chałat i kapelusz z szerokim rondem, który nisko się kłania przechodzącym kobietom. Ich modne stroje i figlarne kapelusiki stanowią kontrast do pochylonego, jakby porażonego widokiem kobiet, uduchowionego młodzieńca. Jedna z kobiet odwraca głowę i spogląda zalotnie na widza, druga taksująco patrzy na chasyda. W malarskiej przestrzeni czuć napięcie pomiędzy postaciami. Uproszczone formy, kubistyczny sposób budowania przestrzeni, operowanie barwną plamą dowodzą, że autor był za pan brat z nowoczesnymi tendencjami w sztuce. Za pomocą ekspresyjnej, formistycznej estetyki oddał odwieczny, podszyty mizoginią męsko-damski konflikt, w którym mężczyzna jest istotą niższą, podrzędną, a kobieta pewna siebie, wyniosła, piękna i niedostępna niczym bóstwo. Sam Witkacy go komplementował, nazywając demonologiem pierwszej klasy!
Wiele lat po swojej tragicznej śmierci w getcie twórca wciąż budził demony. Jego zaginiony dorobek był Świętym Graalem dla wielu marszandów. Jan Ostoja-Malecki nie uważał się za chciwego – odczuwanie chciwości wydawało mu się dość prostackie i niegodne osoby obcującej ze sztuką. On konsekwentnie i wytrwale dążył do celu. Otaczające go atrybuty bogactwa – luksusowy samochód w okropnym, za to przyciągającym zazdrosne spojrzenia kolorze, galerię w pałacu, urodziwą, długonogą i płowowłosą asystentkę o twarzy Poli Raksy – traktował jako niezbędne środki nadające mu określoną proweniencję.
To magiczne słowo znaczące w języku polskim tyle co pochodzenie na rynku sztuki nabierało ostatecznej mocy i stawało się „być albo nie być”, zarówno dla oferowanego dzieła, jak i dla jego sprzedawcy. Proweniencja mogła być albo dobra, albo zła. To bezpośrednio przekładało się na popularność dzieła, jak i na kwotę, którą można było za nie uzyskać na aukcji. Rzecz jasna, w tworzeniu proweniencji, poszukiwaniu śladów dokumentujących autentyczność i wiarygodność oferowanych dzieł sztuki oraz gromadzeniu opinii ekspertów i rzeczoznawców niebagatelną rolę odgrywał sam sprzedawca. To na nim spoczywało zadanie przekonania nabywcy, że oprócz splendoru, jaki przynosi zakup unikatowego artefaktu, będzie miał pewność obcowania z autentykiem. Do tego służyło określenie proweniencji.
To, co było niezbędne przy sprzedaży obrazu, Jan Ostoja-Malecki uważał także za konieczne dla stworzenia odpowiedniego wizerunku sprzedawcy. W sytuacjach, kiedy jako marszand nie chciał za bardzo zagłębiać się w historię dzieła i jego niejasne pochodzenie, za pomocą otaczających go atrybutów luksusu często unikał zadawania mu pytań. Biedni to mogą być artyści – uważał. Taki stan ich motywuje i wyostrza artyzm.
Kiedy dzieło wpadało w jego ręce, dzięki magicznej przemianie stawało się towarem, inwestycją, lokatą kapitału, dziedzictwem, nierzadko zastawem milionowych transakcji. Zaczynało funkcjonować w świecie wielkich pieniędzy jako stale rosnące aktywo. Choć to nie wszystko: dzięki nabytemu od marszanda artefaktowi jego nowy właściciel przechodził przemianę. Stawał się elitarnym posiadaczem przedmiotu podnoszącego prestiż, klucza do grona wybrańców, koneserem z klasy wyższej. Biletu wstępu do raju nie kupowało się od anonimowego ekspedienta. Stąd Ostoja zawsze powtarzał pytanie: Czy ktoś kupi obraz za milion dolarów od kogoś, kto nie wygląda na milion dolarów?
Pamiętał łódzką lekcję sprzed dwudziestu lat. Nie wykluczało to u niego słabości do Schulza i przedwojennych formistów oraz nader współczesnej młodej historyczki z doktoratem z ekonomii – Julii Nałkowskiej. Wprowadził ją do swojego świata i obdarzył zaufaniem. Wcześniej miał wspólnika, Michała. Był dla niego mentorem na początku kariery. To był trudny okres, wspólnik nie wytrzymał napięcia. Po jego samobójczej śmierci czuł pustkę. W domu też nie wiodło mu się najlepiej, plebiscytu na najlepszego ojca zdecydowanie by nie wygrał, choć, jak wielu jemu podobnych, ubóstwiał i rozpieszczał swoją nastoletnią córkę. Doktor Julia Nałkowska była jego terapią na kryzys wieku średniego, a zarazem kompetentną pracowniczką, ekspertką od Leona Chwistka i innych twórców z kręgu Schulza. Na pewnym etapie życia znów postanowił łączyć przyjemne z pożytecznym, zapisując się na lekcje gry w golfa. Myliłby się jednak ktoś, kto uznałby jego zainteresowanie tym sportem za przejaw snobizmu lub chęć przynależności do stołecznych elit. Nie zrobił tego także z miłości do golfa. Zrobił to z miłości do obrazu Schulza. Jedynego.3
Kolekcja
Drzwi galerii otworzył mu elegancko ubrany ochroniarz. Jego interesy wymagały, by zamiast portierów rencistów zatrudniać byłych pracowników Biura Ochrony Rządu. Hałaśliwi dziennikarze zostali po drugiej stronie. W środku czekała na niego Julia. Na jej twarzy widać było napięcie.
– Uda się? Wydadzą go nam? – Wciąż nie mogła uwierzyć, że plan Ostoi się powiódł.
– Wiesz, co to jest prawomocny wyrok sądu? Nie przysługuje od niego apelacja – odpowiedział z uśmiechem, wieszając na oparciu fotela swoją tweedową marynarkę. – Poza tym, Julio, nie nam go wydadzą, tylko prawowitemu właścicielowi. Zawsze używajmy dokładnie tego sformułowania.
Pocałował ją w policzek.
– Tak. Prawowitemu. – Julia znała szczegóły sprawy. – Tylko że ty masz pełnomocnictwo.
– I tytuł egzekucyjny – dodał Ostoja, podłączając swój telefon do ładowarki. – Wiesz, że chciała się tu załadować telewizja?
– I tak już jesteś sławny. Aż za bardzo.
– Telefon, kochana. Załadować telefon.
– Powinieneś im pozwolić. Przecież gdyby nie nowa władza…
– Nie damy im nawet ładowarki! – Jan zaczął rozglądać się po swoim gabinecie. – Nie przywiozłem z Pięknej ekspresu do robienia macchiato, musimy się zadowolić naszym ekspresem na kapsułki.
– Ja tam lubię nespresso – uznała Julia. – What else?
– Właśnie. Ponieważ staliśmy się bardzo popularni, musimy wprowadzić małe zmiany do naszej ekspozycji. Przejdźmy do galerii.
Przestronne wnętrza pałacyku zaprojektowanego w połowie XIX wieku przez Leandra Marconiego dla warszawskiego przemysłowca Wilhelma Raua mogły pomieścić wiele obrazów. Na wysokich ścianach zdobionych u sufitu ręczną sztukaterią można było wyeksponować nawet wielkie formaty Dwurnika i Fangora. Teraz w centrum wielkich białych powierzchni tkwiły zabezpieczone szybą małe prostokąciki obramowanych czarno-białych prac wykonanych zapomnianą techniką cliché-verre oraz rysunki i szkice. Za sprawą ich formatu bogate wnętrza wydawały się ascetyczne. Kolekcja grafik Brunona Schulza była największym zbiorem jego prac w prywatnych rękach. Stanowiły przedmiot dumy marszanda, a także źródło jego niebagatelnych dochodów. Bezcenne dzieła samotnika z Drohobycza miały bowiem w galerii Ostoja swoją cenę, rzecz jasna odpowiednio wysoką. Grafiki z kolekcji rzadko pojawiały się na aukcjach, częściej transakcje odbywały się w zaciszu pałacowych wnętrz. Oczywiście, ich wartość, a często także nazwisko nabywcy, pozostawały tajemnicą. Co jakiś czas w kolekcji zwiększała się liczba unikatowych prac. Jak to możliwe? Czy świadczyło to o talencie Jana Ostoi do odnajdywania na aukcjach, w antykwariatach i galeriach na całym świecie zaginionej spuścizny Schulza?
Ostoja podszedł do ściany z grafikami. Kontemplowanie małych obrazków niezmiennie sprawiało mu przyjemność. Demoniczne, obnażające się kobiety z podniesionymi spódnicami odsłaniającymi podwiązki, a nierzadko owłosione podbrzusza, kuszące zniewolonych mężczyzn, którzy wili się przed nimi w masochistycznych konwulsjach, fantastyczne skrzydlate chimery, dorożkarskie konie zamienione w ogniste bucefały, orgiastycznie skłębione ciała karłów, a nad tym wszystkim, niczym toskański pejzaż za Moną Lisą, panorama prowincjonalnego sztetla. Wyobraźnia autora Sanatorium pod Klepsydrą nie znała granic. Nie tylko jego. Ostoja oderwał wzrok od kolekcji i spojrzał na Julię.
– Musimy tu trochę posprzątać. Wiesz które…
Asystentka skinęła głową. Brała w tym udział, dlatego bez trudu odróżniała oryginały od prac, często lepszych, które pojawiały się w galerii za sprawą Dostawcy. Jedyna różnica pomiędzy nimi polegała na intencjach twórców. Pierwszy autor podczas aktu tworzenia w Drohobyczu kierował się potrzebą ujarzmienia poprzez sztukę swoich demonów i oswojenia koszmarów, drugi motywował się bardziej przyziemną potrzebą zarobienia pieniędzy. W obydwu przypadkach marszandzi i klienci mieli do czynienia z geniuszami: tworzenia oryginalnych arcydzieł i genialnego fałszowania oryginału. Nie były to proste kopie udające autentyk. Przeciwnie, w nowych pracach Schulzowskie motywy ewoluowały i można by powiedzieć, że pomimo osiemdziesięciu lat, jakie upłynęły od śmierci autora, jego twórczość wciąż się rozwijała i doskonaliła. Kolekcja stanowiła jednolitą, harmonijną całość. Jej właściciel był pewny siebie, nawet najlepsi specjaliści nie mogli się niczego dopatrzeć. Zamieszczał w katalogach galerii ich entuzjastyczne opinie. Analiza laboratoryjna, badania podczerwienią, termoluminescencją, weryfikacja użytego papieru i farby drukarskiej nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Prace pochodziły z epoki, dowodziły tego liczne sygnatury, opisy i pieczątki na odwrocie grafik. Najważniejszym, przesądzającym argumentem za oryginalnością kolekcji było jednak jej pochodzenie.4
Spadkobierca
Bruno Schulz nigdy się nie ożenił. Nie miał też dzieci. Być może, pomimo aktywności drohobyckich swatek, żadna tamtejsza kobieta nie potrafiła znieść jego lęków przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji, ciągłych wahań, dziwactw, natręctw i agorafobii. Na dodatek ubogi nauczyciel rysunku nie zaliczał się do szczególnie urodziwych, co niejednokrotnie z właściwym sobie ekshibicjonizmem obnażał w autoportretach. Nie miał wielu spadkobierców. Ostatni krewny wywodzący się z rodziny bratanicy artysty, która ocalała z Holocaustu i zmarła we Francji pod koniec wieku, wrócił parę lat temu na stałe do Polski. Dzięki kolekcji w ojczyźnie Schulza stał się depozytariuszem schedy po swym przodku. Udało mu się odzyskać większą część dorobku artysty. Wybrane prace zdeponował w warszawskim Muzeum Literatury i od czasu do czasu występował jako niekwestionowany autorytet, przesądzając o losie wypływających tu i ówdzie nieudolnych podróbek Brunona Schulza. Sam rzadko sprzedawał egzemplarze ze swojej kolekcji, chyba że potrzebował środków na grę w golfa. Pomimo prawie ósmego krzyżyka na karku pan Lucas Hoffman był bowiem zamiłowanym golfistą. Znał pola na niemal całym świecie, piastował honorowe funkcje w zarządach paru klubów golfowych. Kiedyś, pod koniec 2018 roku, przy którymś dołku na polu Legend Golf & Safari Resort w prowincji Limpopo w RPA poznał Polaka, który miał zdaje się podobną pasję. Wprawdzie jego handicap różnił się od liczby uderzeń Hoffmana, za to po rozgrywce, przy barze, po paru szklaneczkach whisky zniknęły wszelkie bariery. Okazało się, że pomimo różnicy wieku mają wielu wspólnych znajomych. Oprócz golfa podzielają także zainteresowanie inwestycjami w sztukę. Przy czym, jak się okazało przy następnym spotkaniu, tym razem w kolebce golfa, na polu St. Andrews w Szkocji, Lucas chciał sprzedawać, a Jan Ostoja-Malecki kupować. Umówili się po Nowym Roku w Warszawie przy okazji M&R Masters na obejrzenie małego szkicu autorstwa Schulza.
Pretekstem był najbardziej prestiżowy turniej golfowy w Polsce organizowany w Sobieniach Królewskich pod Warszawą. Daleko mu było do wielkoszlemowych turniejów, ale stawiła się tam cała krajowa czołówka razem z towarzyszącą im bogatą celebrycko-biznesową menażerią. Aktorzy i gwiazdy sportu grali do jednego dołka z przedsiębiorcami z listy stu najbogatszych Polaków. Rangę zawodów podniósł nowy sponsor – NPK Products, zagraniczna spółka zarejestrowana na Malcie, największy dostawca do Polski nawozów azotowych i strategiczny udziałowiec największego polskiego koncernu chemicznego Grupa Azoty. Ponieważ wszyscy wiedzieli, skąd zagraniczna firma dostarcza ponad dwadzieścia procent wszystkich nawozów na polski rynek i kto za tym stoi, dwaj właściciele, Osip Michajłowicz i Samuel Rabin, którzy nazwali swoją firmę NPK od skrótów trzech pierwiastków przynoszących im ponad trzysta milionów dolarów rocznie – azotu, fosforu i potasu – zdecydowali się ocieplić swój wizerunek. Nie chcieli być postrzegani jako pozbawieni ogłady oligarchowie ze Wschodu. Hojną ręką wydawali krocie na działalność charytatywną i sponsoring w różnych dziedzinach. Weszli w branżę turystyczną, założyli prywatną linię lotniczą, czarterującą samoloty latające do najpopularniejszych kurortów. Oprócz sportu łożyli także na kulturę. Ufundowali pokaźną rzeźbę Salvadora Dalego, która stanęła przed wejściem do Łazienek. Za ich pieniądze odzyskano dla narodowej kultury utracony po wojnie obraz przypisywany Lucasowi Cranachowi młodszemu.
Z powodu zainteresowania rosyjskich multimilionerów sztuką Ostoja wolał trzymać rękę na pulsie. Nie chciał dopuścić do bliskiej zażyłości Lucasa Hoffmana z właścicielami spółki. O ile pierwszy z prezesów pochodzący z Kazachstanu Osip Michajłowicz nie miał głowy do sztuki i pozwalał żonie bawić się w mecenaskę, która projektowała modę i stworzyła markę damskich kosmetyków, o tyle drugi – Samuel Rabin, zwany przez znajomych poufale Samim – przejawiał wrodzony talent do interesów także na rynku sztuki. To on sprowadził do Polski portret Cranacha, zapewniając sobie spory rozgłos i hołdy ze strony polityków. Entuzjazm podsycany przez media był na tyle wielki, że nikt głośno nie zapytał o proweniencję obrazu. Ostoja uważał ten dar za doskonałe posunięcie. Wówczas za niewygórowaną cenę można było kupić na giełdzie w Londynie lub Amsterdamie obraz przypisany danemu mistrzowi lub pochodzący z kręgu danego artysty. Ceny kształtowały się od kilkuset do kilku tysięcy funtów w zależności od wieku pochodzenia obrazu i talentu imitatora. Reszty dokonały samoistne, rodzime chciejstwo oraz dziennikarze sprzyjający fortunie oligarchy.
Biorąc pod uwagę ekspansywność spółki NPK na rynku chemicznym i jej astronomiczne dochody, można było przypuszczać, że również w dziedzinie sztuki Samuel Rabin będzie chciał dorównać w krótkim czasie największym rosyjskim kolekcjonerom: Romanowi Abramowiczowi czy jego partnerce Darii „Daszy” Żukowej, a w Polsce właścicielom firmy J&S.
Dla Jana był to dodatkowy powód, by pojawić się na turnieju golfowym. Lucas Hoffman piastujący honorowe stanowisko w Polskim Związku Golfa przywitał się z marszandem jak z dobrym znajomym i obiecał przedstawić go Samuelowi Rabinowi. Okazja trafiła się po wręczeniu nagród. Uścisnęli sobie ręce. Rabin okazał się eleganckim, przystojnym mężczyzną przed czterdziestką, o lekko semickiej urodzie i nienagannych manierach. Długie, zaczesane do tyłu włosy nadawały mu artystowski wygląd. Przypominał bardziej nowojorskiego właściciela renomowanej galerii na Manhattanie niż nowobogackiego Rosjanina, który panoszy się w Londynie i wielu europejskich kurortach.
– Sami Rabin – przedstawił się i zwrócił do obydwu golfistów po polsku z lekkim akcentem: – Słyszałem, że mamy wspólną pasję.
– Pańska skala jest poza moim zasięgiem – odpowiedział mu Ostoja. – Zarówno jeśli chodzi o golfa, jak i rynek sztuki.
– Golfistą jestem słabym – odpowiedział Rabin z uśmiechem. – Lucas coś o tym wie. Ale lubię ten sport, bo można przy nim spokojnie pogadać o interesach.
– To prawda – zgodził się Hoffman skwapliwie. – To kiedy zagramy razem?
Rosjanin wzniósł ręce w udawanym proteście:
– Jak pan wreszcie wyciągnie z szafy Mesjasza i Walkę ze smokiem.
Ostoję przebiegły ciarki. Rabin doskonale znał dzieła Schulza uznane za zaginione. Czyżby wiedział coś więcej niż on?
– Niestety, moja szafa nie jest aż tak pojemna – zaśmiał się potomek artysty.
– A pan? – zwrócił się do marszanda prezes NPK. – Ma pan coś dla mnie na sprzedaż?
– Ja raczej kupuję – odparł skromnie Ostoja. – Dopiero zaczynam tworzyć kolekcję.
– To życzę powodzenia – zakończył rozmowę Rabin i podał im rękę na pożegnanie.
Ostoja zauważył na jego palcu stary sygnet z hebrajską inskrypcją.
– Życzę dobrej zabawy. Może się jeszcze spotkamy, jak kolekcja będzie gotowa – rzucił na odchodne do Ostoi i w towarzystwie ochroniarzy udał się w kierunku prywatnego śmigłowca Bell 525.
Startująca maszyna strąciła z głów kilku zaproszonym damom szykowne kapelusze, wzniosła się nad polem golfowym w Sobieniach, po czym odleciała.
– Ten to ma życie – skomentował Hoffman. – To co, widzimy się jutro u mnie? Wyślę panu adres esemesem.
Hoffman mieszkał przy Poznańskiej 37, niedaleko hotelu Polonia, w odrestaurowanej kamienicy z początku XX wieku. Po wojnie pod tym adresem przymierał głodem w komunalnej klitce wydzielonej ze zdewastowanego mieszkania początkujący poeta Miron Białoszewski. Został po nim umieszczony w holu wystawny, bogato zdobiony piec, który przeszedł do historii literatury za sprawą Mojej niewyczerpanej ody do radości. Po reprywatyzacji i wyeksmitowaniu dawnych zameldowanych lokatorów deweloper przywrócił kamienicy przedwojenny blask i postanowił wynajmować luksusowe apartamenty bogatym inwestorom – takim, co z dzieł mieszkających tu niegdyś ubogich twórców, które zyskały po ich śmierci na wartości, poczynili lokatę kapitału. Bez wątpienia do takich inwestorów należał ostatni potomek Brunona Schulza.
Rzecz jasna, Ostoja nie byłby sobą, gdyby wcześniej skrupulatnie nie poznał historii inwestycji Hoffmana. Okazało się, że – pomijając szczęśliwą koligację z autorem Sanatorium pod Klepsydrą – los nie był dla niego łaskawy, jeśli chodzi o interesy. Po stratach na giełdzie w 2009 roku jego fundusze w Goldman Sachs ulotniły się bezpowrotnie. Potem w desperacji i na przekór bankom przerzucił się na bitcoiny. Kryptowaluty kopali za niego oczywiście pośrednicy, którzy ulotnili się w sieci, zanim Lucas się zorientował, jak działa ta kolejna bańka spekulacyjna. Po tych doświadczeniach przeniósł się do Polski i zaczął przez pośredników sprzedawać prace Schulza na aukcjach w Monachium i Londynie. Pozbywał się w ten sposób swojego jedynego funduszu emerytalnego.
Sądząc po wysokości czynszu w tej kamienicy, jakoś wiąże koniec z końcem – pomyślał marszand, naciskając guzik windy.
– Witam pana prezesa! Zapraszam w moje skromne progi!
Podczas ceremonialnej wymiany zdań na temat różnic między graczami Ostoja usiadł na sofie w imponującym salonie ze świetlikami w suficie i podłogą z palisandru. Uważnie przyglądał się wiszącym na ścianach obrazom. Oprócz Schulza dostrzegł tam pastel Chwistka i rysunki chłopięcych główek mogące wskazywać na Tadeusza Makowskiego lub jego naśladowców. Obok nich wszędzie wisiały, stały i przeszkadzały mu w kontemplacji obrazów golfowe trofea. Na intarsjowanym biurku umieszczona była fotografia Tigera Woodsa z autografem oraz zdjęcie Hoffmana z Samim Rabinem.
– Imponująca kolekcja – pochwalił właściciela, nie precyzując, czy chodzi mu o malarstwo, czy sport.
– To tylko część. Co do prac mojego szacownego przodka, większość jest w depozycie, w muzeum. Dzięki temu szkolne wycieczki do Warszawy mają szansę pooglądać sobie orgie.
– Pod warunkiem, że je zauważą na tych małych obrazkach, zamiast się gapić w smartfony.
– To prawda. – Lucas sięgnął do barku po butelkę macallana i nalał do szklanek z rżniętego kryształu. – Osiemnastoletnia z ciekawym posmakiem gorzkiej pomarańczy – nie omieszkał dodać.
Jan upił łyk i nie pozostał dłużny w opinii na temat alkoholu, który czuć było torfem:
– Dla mnie lekko trąci toffi i dymem. Może jeszcze rodzynkami?
– Rzecz jasna, rzecz jasna. – Lucas uśmiechnął się do swojej szklanki. Był dumny, że może pochwalić się trofeami przed tak wyrobionym i znającym się na rzeczy kolegą z pola golfowego.
– Ale proszę wybaczyć mi wścibstwo. – Ostoja wiedział, co zaraz usłyszy, lecz chciał uzyskać potwierdzenie. – W Muzeum Literatury oprócz grafik mają też obraz olejny. Jedyny.
– Jedyny odnaleziony. – Hoffman uśmiechnął się tajemniczo. – Kupili go na aukcji dawno temu. Za śmieszne pieniądze. Wtedy nie byłem tym zainteresowany. Dziś nie byłoby ich na niego stać. Ale niech znają moje polskie serce! Dałem im do kompletu w depozycie grafiki. Jestem najpoważniejszym mecenasem tego muzeum.
– Nie myślał pan o ich sprzedaży?
– Komu? Muzeum w Tel Awiwie? Fundacji Laudera? Rozszarpaliby mnie tu w Polsce, a tak? Dostanę po śmierci tablicę honorową na Starym Mieście. Poza tym, jak pan widzi, mam jeszcze co sprzedawać.
Ostoja głośno przyznał mu rację. Tym, co zobaczył na ścianach, był jednak w głębi ducha rozczarowany. Parę rysunków, niektóre niezbyt udane lub wyglądające na podróbki, do tego grafiki, których duplikaty były w muzeum, pastele o wyblakłych barwach, pewnie juwenilia, ilustracje do Sklepów cynamonowych, które przypominały reprint. Wszystko wskazywało na to, że większość schedy po Schulzu ocalałej z Holocaustu zniknęła niczym piłeczka golfowa w piaszczystej przeszkodzie sand bunker na luksusowym polu w Miami. No chyba że Hoffman miał jakiegoś asa ukrytego w rękawie. Nagle marszandowi przyszło do głowy, że ten mężczyzna rzeczywiście ma atut przebijający wszystko, tylko jeszcze o tym nie wie. Oprócz grafik i rysunków Schulza posiadał przecież coś, na czym Ostoja mógł zabudować renomę swojej galerii – proweniencję.
Marszand nie zważał na wygórowaną cenę pierwszej transakcji. Na spotkaniu kupił nieco wyblakły rysunek tuszem. Przedstawiał dynamicznie narysowane rącze konie ciągnące odkrytą dorożkę, w której siedzi naga kobieta wśród gości w cylindrach. W rogu była wyraźna sygnatura i data 1926. Ostoja był przekonany, że mimo iż przepłacił, była to dobra inwestycja.5
Basen
Julia Nałkowska zabrała się za zmianę ekspozycji. Po unieruchomieniu zabezpieczeń zdjęła ze ściany cztery małe obrazki, które niczym nie odróżniały się od pozostałych z kolekcji prac Schulza. Zaniosła je do sejfu i umieściła na półce obok innych rysunków, grafik i obrazu przedstawiającego Jezusa w otoczeniu żydowskich mędrców. Skarbiec ukryty w ścianie w piwnicznej kondygnacji budynku miał szczególne zastosowanie. Był dodatkową polisą właściciela galerii. Pieniądze, rzecz jasna, Ostoja trzymał gdzie indziej. Na koncie w banku. Oprócz kont w kraju, jak większość ludzi jego profesji i z jego dochodami, miał też konto w Szwajcarii. Tamtejsze banki zapewniały większe poczucie bezpieczeństwa i zadawały mniej pytań.
Kiedy asystentka wróciła na górę, Jan się uśmiechał, przeglądając media społecznościowe na komputerze w swoim gabinecie. Zauważyła na szybie jaskrawy rozprysk czerwonej farby.
– Oburzeni patrioci nie próżnują – skomentował Ostoja. – Nie tylko na fejsie. Nie przejmuj się. – Objął ją delikatnie. – Nie musisz tu siedzieć. Wystarczy, że będziesz na konferencji prasowej. No i jutro… w muzeum.
– Tak. W muzeum – powtórzyła. – Jasne, rzucasz mnie na pożarcie. – Odsunęła się od Ostoi. – Jadę na basen.
Pół godziny później zaparkowała swojego czerwono-czarnego mini przy Trojdena. Był tam basen olimpijski. Po chwili wyszła z szatni w jednoczęściowym kostiumie kąpielowym, który idealnie podkreślał jej wysportowaną figurę. Założyła czepek i małe okulary do pływania, a potem, nie zważając na ratownika, skoczyła ze słupka startowego, wślizgując się płasko do wody. Ratownik, znając jej możliwości, kiwnął głową z przyzwoleniem i uznaniem dla techniki skoku. Julia szybko złapała rytm stylu klasycznego, a po przepłynięciu pierwszych pięćdziesięciu metrów wykonała zwrot pod wodą i przeszła do kraula. Zanurzona w wodzie mogła spokojnie pomyśleć.
Czy miała wyrzuty sumienia? Była współodpowiedzialna za proceder Jana. O ile on był siłą napędową, mózgiem operacji i mistrzem budowania relacji z zamożnymi klientami, o tyle ona wykonywała w jego interesach większość działań, które nigdy nie wychodziły na światło dzienne. Nie miała mu tego za złe, choć uważała, że zamiana bezcennych dzieł sztuki na inwestycje finansowe jest rzucaniem pereł przed wieprze. Część klientów galerii, którzy nabywali obrazy mogące być chlubą muzeów i publicznych placówek kultury, nie posiadała nawet elementarnego wyczucia smaku. Wystarczyło spojrzeć na ich domy, samochody, sposób ubierania się i ilość silikonu wpakowanego w ich żony lub kochanki. Dla takich wyróżnikiem wartości dzieła były tylko słupki aukcyjne. Bywały oczywiście wyjątki: kolekcjonerzy, bogaci miłośnicy sztuki, wykształceni inwestorzy lub po prostu klienci potrafiący słuchać kompetentnych doradców. Im nie proponowali podejrzanych transakcji. Wszystko odbywało się zgodnie z prawem i dobrymi obyczajami. Ostoja bezbłędnie wyczuwał tych pozostałych, którzy chcieli za wszelką cenę pokazać, że są bogaci, a ich bogactwo jest nobliwe i godne szacunku. Konsulów honorowych afrykańskich państewek lub dawnych posowieckich republik, laureatów konkursów na misterów biznesu i biznesmenów roku, jurorów Miss Polonia i innych nowobogackich, którzy życiowe wzorce czerpali z telewizyjnych seriali i amerykańskich filmów oglądanych dawno temu na kasecie VHS. Kiedy słyszał od nich: „A może byśmy się jakoś dogadali”, wiedział, że jego klient najlepiej się czuje w niejawnych transakcjach, bez rachunków i faktur, w których uiszczało się należność workami pieniędzy zarobionymi w podejrzanych okolicznościach, w szarej strefie, gdzie nie płaciło się podatków, a pozycję społeczną należało jakoś uwiarygodnić. Takim, oprócz statusu, oferował pomnożenie aktywów. Podchodził ich, nie szczędząc środków na cele reprezentacyjne (same kije do golfa kosztowały tyle co samochód Julii), osaczał, aż dali się skusić, pewni, że robią świetny interes. Oficjalnie, rzecz jasna, sprzedawał Wierusza-Kowalskiego i Brandta tym, którzy utrzymywali własne stajnie, Chełmońskiego lub Fałata – miłośnikom rodzimego pejzażu, Rosjanom – Siemiradzkiego, bo mieli największy metraż w swoich rezydencjach. Bardziej postępowi kupowali Fangora, bo kolorowy, lub Dwurnika, bo nie mieli, jak chciał poeta, w dupie małych miasteczek. Przy takich wielomilionowych transakcjach nie przywiązywano zbyt wielkiej wagi do oryginalności okazyjnie podsuwanych im rysunków na papierze lub unikatowych grafik, których koszt był ułamkiem całości zakupu. Takich jak prace chowane przez nią do sejfu. Pochodziły od Dostawcy, głęboko ukrytego przed światem samotnego geniusza posiadającego zarówno benedyktyńską cierpliwość kopisty, jak i talent bezbłędnego wyczucia stylu artysty, dzięki czemu wzbogacał jego dorobek. Jak dotąd nie było reklamacji. Ostatecznie, gdyby się wydało, nuworysz musiałby się przyznać, że dzieło sztuki wiszące nad kominkiem, obok portretu przodka w kontuszu, jest falsyfikatem.
Julia wynurzyła się z wody, by zaczerpnąć powietrza. Wróciła do stylu klasycznego. Z każdym kolejnym przepłyniętym basenem zostawiała za sobą wątpliwości. Kto mógłby udowodnić to oszustwo? Badania laboratoryjne, proweniencja, atrybucja i wszystkie te zawiłe metody nie mogły jednoznacznie potwierdzić ani zaprzeczyć autentyczności dzieł oferowanych przez ich galerię. Ostoja dostarczał doskonały produkt. A krytycy i rzeczoznawcy? Doskonale pamiętali kłopoty, na jakie naraził się krytyk kolekcji Porczyńskich. Odważył się na przekór wszystkim powiedzieć, że król jest nagi, a chluba narodu, kolekcja imienia Jana Pawła II, jest zbiorem tandetnych obrazów i kopii z magazynów w Zurychu i Londynie. Na rzeczoznawcę spadły wtedy gromy narodowego ostracyzmu i realne groźby sądowych pozwów. Jego postawa była jednak wyjątkiem. Większość stosowała się do maksymy Don’t crap where you eat. Toteż historycy sztuki i rzeczoznawcy woleli pisać pochlebne recenzje do katalogów wystaw, niż wdawać się w konflikt z prawnikami Jana Ostoi-Maleckiego, którzy podobnie jak kije golfowe byli zawsze z najwyższej półki. Wszystkie eksponaty z galerii Ostoja miały solidną dokumentację, stylowe ramy i wyglądały na swoją cenę. Działała magia wielkich nazwisk i milionowych transakcji na aukcjach. Większość klientów nie pochyliłaby się nad małym obrazkiem sprzed wieku, gdyby nie świadomość, że patrzą na setki tysięcy dolarów. Czy doceniliby kunszt genialnego fałszerza? Wątpliwe. Kariery van Meegerena i Beltracchiego były wyjątkami potwierdzającymi regułę. Istotą fałszerstwa jest pozostanie w cieniu. Ci, którzy chcieli złamać tę zasadę, zwykle kończyli marnie. Czy taki los spotkał także Dostawcę? W ich przedsięwzięciu wszystko miało być na swoim miejscu, by interes się kręcił.
Ona miała tego dopilnować…
Wszystko było pod kontrolą do czasu afery z obrazem olejnym Schulza. Julia z początku miała wątpliwości. Uważała, że ich interesy lubią ciszę i dyskrecję, a tu wszystko nagle zaczęło odbywać się na widoku. Obraz jednak był autentyczny. Wszystko było przygotowane. Jeżeli sąd uznał tytuł własności…
Tyle że wszystkie światła reflektorów padały teraz na galerię Ostoja. Jej właściciel jak zawsze był pewny siebie. Pewny siebie w interesach, pewny siebie w łóżku. Ona z kompetentnej historyk sztuki przeistaczała się wtedy w boginię seksu. Ideał podwładnej z nielimitowanymi godzinami pracy.
Zrobiła swoją dzienną liczbę basenów z nawiązką i poszła pod prysznic. Wciąż nie mogła opędzić się od myśli.
Co na to powiedziałby jej ojciec? Nie zdążyła go dobrze poznać. Pojawił się w jej życiu na zbyt krótko, kiedy niespodziewanie zbliżyli się do siebie, i bezpowrotnie zniknął. Pewnie by się niepokoił. Te skłonności do zmartwień doprowadziły go do śmierci. Zamiast się tak przejmować, mógł się o nią zatroszczyć! Teraz już za późno, musiała sama o siebie zadbać.
Wyszła naga spod natrysku, owinęła się puszystym ręcznikiem i ruszyła do szatni. Już nie miała wątpliwości.6
Podróby
Obecnie
– Dobra, zostaw już te podróby! Kurwa, głodny jestem!
Starszy aspirant Cezary Maligłówka z Komendy Stołecznej Policji miał już dosyć tej z góry skazanej na niepowodzenie roboty na peryferiach Warszawy. Grzebanie w straganach z odzieżą lub galanterią z podrabianymi logotypami oferowanymi przez skośnookich lub śniadych właścicieli, którzy nawet nie potrafili się porozumieć w jedynym języku, jaki znali, czyli ich rodzimym, było zdecydowanie poniżej jego godności. Poza tym sam miał w domu lewy dres Adidasa i czarne koszulki Emporio Armaniego z bazaru. I komu to przeszkadzało? Dużą zaletą Polskiego Centrum Handlowego w Wólce Kosowskiej, które polską miało tylko lokalizację, była dla aspiranta tutejsza gastronomia. Bardzo lubił fast foody, a zwłaszcza chińszczyznę. Główka – zwany tak nie tylko z powodu nazwiska, ale też ze względu na małą łysą głowę osadzoną na grubym karku – zawsze miał wielki apetyt na śmieciowe żarcie. Pochłaniał monstrualne ilości kebabów, sajgonek, pad thajów, krewetek w tempurze, wieprzowiny w sosie słodko-kwaśnym i wołowiny w pięciu smakach, kurczaków z gorącego półmiska, siorbiąc przy tym ramen lub zupę pho z talerzy o pojemności małego wiadra. Miał gdzie to zmieścić. Jego zwaliste ciało anabolicznego kulturysty ozdobione patriotycznymi tatuażami już dawno wzbogaciło się z przodu o nowy „mięsień”. Brzuch w miarę powiększania się zdeformował nieco kotwicę Polski Walczącej oraz wilka Żołnierzy Wyklętych, lecz całość jego potężnej, blisko dwumetrowej postury nadal budziła szacunek i respekt. Wyglądem bardziej pasował do Żylety na Legii niż do pałacu Mostowskich.
Jego partnerka, młodsza aspirantka Marta Bryk, odłożyła na stragan plastikowe torebki z logo Guccich:
– Wiem. Bo zawsze jesteś głodny.
Marta, w przeciwieństwie do swojego policyjnego kolegi, nie miała apetytu. Nie tylko pod tym względem stanowiła jego przeciwieństwo. Mimo przekroczonej trzydziestki wciąż wyglądała jak wychudzona nastolatka, a cała jej fizjonomia wysyłała sygnał: jestem nerdką i świat offline sprawia mi trudności adaptacyjne, odwrotnie niż ten wirtualny. Poprzez smartfon, będący przedłużeniem jej ręki, była nieustająco połączona z alternatywnym uniwersum. Dzięki temu tam, gdzie chwytała przestępców, mogła także złowić pokemony. Jedyną jej biżuterią, nie licząc kajdanek z tyłu paska, był ortodontyczny aparat korekcyjny z czarnymi gumkami, wypełniający jej usta. Ubierała się w workowate czarne ciuchy z second handu. Do niedawna, w czasach covidu, nosiła jeszcze na twarzy czarną maseczkę. W odróżnieniu od Maligłówki, który zaliczał się do antymaseczkowców i antyszczepionkowców, lubiła ją. Zapewniała jej anonimowość, czuła się w niej ukryta przed obcym światem.
Wyszli przed halę.
– No dobra, może tu coś wsuniemy? – powiedział Główka, wskazując blaszany kontenerowy pawilon restauracyjny.
Weszli do środka. Nikt tu nie zamierzał przestrzegać reżimów sanitarnych. Za ladą siedział Azjata w nieokreślonym wieku i palił papierosa. Wydawał się całkowicie pochłonięty programem kalkulacyjnym w swoim laptopie. Klientów obsługiwała drobna stara kobieta o twarzy pomarszczonej jak pergamin. Na sali było zaledwie kilka stolików przykrytych ceratowymi obrusami w orientalne wzory. Ściany zdobiły kontrastujące z mizerią lokalu kunsztowne akwarele z dalekowschodnimi pejzażami. Wiszące za ladą menu napisane było po wietnamsku i chińsku, jakby właściciele nie przewidywali tu wizyt innych nacji. Główce to nie przeszkadzało. Złożył zamówienie na migi, palcem wskazując stojące za barem naczynia z gorącymi posiłkami. Marta zadowoliła się ryżowymi chipsami. Po chwili stara kobieta przyniosła mu dymiący talerz czegoś, co niezupełnie przypominało wołowinę w pięciu smakach, i miskę ryżu. Maligłówka z obrażoną miną oddał jej pałeczki.
– Nie przyszedłem tu robić na drutach. – I zażądał sztućców.
Kobieta zaczęła trajkotać w niezrozumiałym języku i gestykulować. Konflikt zażegnała Marta, dostrzegając za ladą plastikowe jednorazówki. Podała je koneserowi orientalnej kuchni.
– Kurwa, jesteśmy w Polsce, a nie w Chinach! – skomentował patriotycznie Główka, mieszając swoje danie z ryżem.
– Trzeba było iść do McDonalda – powiedziała młodsza aspirantka, głośno gryząc chipsy. – A poza tym to są Wietnamczycy – dodała, wracając do wpatrywania się w telefon.
– Jeden chuj – skwitował Główka. – Skąd wiesz?
Marta pokazała mu wizytówkę, których sterta leżała na barze obok poplamionej gazety „Quê Việt”. Na kartoniku napisane było: Nguen Van Vo was born in Hanoi, he emigrated to Poland.
Maligłówka wzruszył ramionami. Zajął się jedzeniem. Po chwili zarządził z pełnymi ustami:
– Ty dzisiaj piszesz notatkę.
– Dzisiaj też. Tak jak wczoraj. I zawsze – odpowiedziała mu zrezygnowanym głosem, jedną ręką sięgając po chipsy, a drugą surfując po internecie na smartfonie.
Przez chwilę jedli w milczeniu. Nagle starszy aspirant poruszył się niespokojnie na plastikowym krześle.
– Z czego oni zrobili to żarcie? Z kotów? – Mina Główki świadczyła, że nie będzie to jego ulubiony fast food. Poczerwieniał na twarzy, chwycił się za brzuch, a bolesny skurcz wykrzywił mu usta.
– Nie jedz tak łapczywie – upomniała go Marta.
– Zawsze tak jem – odburknął i z trudem stłumił beknięcie.
– Właśnie dlatego cię boli. Od razu się zatrułeś? Zanim zjadłeś? – Widząc, że Maligłówka rzeczywiście cierpi, przestała się z niego nabijać i spojrzała z troską.
– Co mi jest, kurwa?! – Rozejrzał się nerwowo po sali. – Chyba muszę szybko… widzisz tu gdzieś klop?
– Nie wiem. Drzwi mają napisy tylko po wietnamsku – odpowiedziała aspirantka, wstając od stolika. – Musiałeś wcześniej coś zjeść, jakieś śmieciowe żarcie.
Maligłówka nie mógł czekać, aż jego jelita eksplodują. Pod wpływem kolejnego skurczu żołądka zgiął się wpół. Podszedł do pierwszych drzwi. Były zamknięte. Tak samo drugie. Liczyła się każda sekunda, oszalałe jelita nie dawały mu wyboru. W desperacji naparł swoim cielskiem na pierwsze drzwi. Te od razu puściły. Zamiast toalety zobaczył magazyn pojemników ze śmieciowym żarciem, worki z chipsami i zgrzewki napojów z aloesu. Otarł pot zalewający mu oczy i sforsował drugie drzwi. Z rozpędu wpadł do małego pomieszczenia. W środku zamiast ubikacji zobaczył stosy banknotów – leżały na półkach, podłodze i w każdym wolnym miejscu. Sortowały je dwie filigranowe kobiety o skośnych oczach. Przed nimi terkotały liczarki do pieniędzy, a opadające studolarówki powodowały delikatny wiaterek.
– Co to, kurwa, ma być?! – ryknął policjant na widok stosów pieniędzy i sięgnął po broń. – Gleba, kurwa, gleba! – wrzeszczał, desperacko rozglądając się za partnerką. Wietnamki zamiast leżeć na podłodze w stertach banknotów, dostały ataku histerii.
– Mała, weź ich skuj! Wszystkich! To jakaś chińska mafia! Bo ja muszę… o Jezu!
– Jest z tyłu. Za pawilonem – poinformowała go Marta, ocalając go w ostatniej chwili przed zrobieniem w spodnie.
Spokojnie zastąpiła go w wykonywaniu czynności służbowych. Sięgnęła po kajdanki i wezwała pomoc. Chwilę potem, gdy starszy aspirant wyszedł z toalety z ulgą na twarzy, w Wólce Kosowskiej zamigotały światła i zawyły syreny policyjnych radiowozów. Dzięki rozwolnieniu Maligłówki wykryto największy nielegalny transfer pieniędzy na Daleki Wschód w historii polskiej kryminalistyki.