Wielka historia małej wyspy. Jak Islandia zmieniła świat - ebook
Wielka historia małej wyspy. Jak Islandia zmieniła świat - ebook
LEKTURA OBOWIĄZKOWA DLA KAŻDEGO, KTO MARZY O PODRÓŻY NA ISLANDIĘ.
Kiedy 1200 lat temu wódz WikingówIngólfur Arnarson osiadł statkiem na mieliźnie na środku północnego Atlantyku, nie wiedział, że odkrył wyspę, która na zawsze zmieni świat.
To właśnie tam powstał naród, który po cichu odegrał kluczową rolę w kształtowaniu świata, jaki znamy. Zaczynając choćby od tego, że to Islandczycy (a nie Kolumb) pierwsi odkryli Amerykę, ale są zbyt skromni, żeby mówić o tym głośno.
Gdyby nie Islandia, Avengersi nie mieliby Thora, człowiek nie postawiłby stopy na Księżycu, a Tolkien nigdy nie napisałby Władcy Pierścieni i być może nie doszłoby do wybuchu Rewolucji Francuskiej.
Wielka historia małej wyspy jest pełna niezwykłych opowieści przedstawiających dzieje tego fascynującego kraju, który stał się jednym z najchętniej odwiedzanych miejsc.
Islandia niezmiennie jest marzeniem podróżników. Ta mała wyspa na „końcu świata” to nie tylko oszałamiające widoki, wulkany, gejzery, lodowce, zorze polarne i czerwone domki w Reykjaviku. To również miejsce, gdzie doszło do pierwszego strajku kobiet, przywódcy mocarstw debatują o losach świata podczas spotkań w nawiedzonym domu, a najstarszy na świecie parlament usunął z alfabetu literę „z” (z wyjątkiem słowa „pizza” oczywiście).
Poznaj niesamowitą historię Islandii i jej mieszkańców.
„Fascynujący wgląd w islandzką kulturę i świeże spojrzenie na jej globalny wpływ. UWAGA: może sprawić, że czytelnicy zapragną być Islandczykami”. – Helen Russell, autorka Życia po duńsku
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8719-8 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przez dziewięćset lat od powstania mojej osady, która przycupnęła na wschodnim brzegu wartkiej, największej w kraju rzeki Ölfusá, wypływającej z odległego o niecałe sto siedemdziesiąt kilometrów lodowca, zapuszczało się tutaj niewielu przybyszów. W trakcie konnej czy wiosłowej przeprawy przez rwący nurt rzeki ryzykowało się życie – bądźmy szczerzy, gra niewarta była świeczki. Koniec końców islandzkie i duńskie władze podjęły decyzję o budowie w Selfoss wiszącego mostu. Ukończony w 1891 roku, trzynaście lat przed pojawieniem się w tych stronach pierwszego auta, most dosłownie i symbolicznie połączył zachodnią i południową Islandię. Moje miasteczko stało się miejscem popasu podczas dalekich podróży, miejscem, gdzie można było wysuszyć ubrania, a od ludzi, którzy tu docierali z przeciwnego kierunku, dowiedzieć się o pogodzie. Dzisiaj przerwę w podróży robi się tu na hot doga.
Na naszym moście wciąż utrzymuje się ożywiony ruch, most jak nabrzeże nadmorskiego miasta jest osią, wokół której koncentruje się życie Selfoss. W ośrodkach portowych są przetwórnie rybne, my zaś mamy zakład mleczarski. I skoro nie możemy patrzeć na statki przybijające do przystani i wychodzące w morze, śledzimy strumienie samochodów objeżdżających nasze główne, imponujące rondo. Jesteśmy przecież „metropolią”, z naszą ośmiotysięczną populacją należymy, było nie było, do największych miast Islandii. Tak więc jeśli akurat rzuciło cię do nas, nie daj się przytłoczyć ogromem Selfoss; i nie martw się pustką naszych ulic, na których natkniesz się tylko na dzieciaki lub kogoś, komu odebrano prawo jazdy za prowadzenie auta po pijaku.
Na naszej głównej arterii zobaczysz, między innymi, pięć salonów fryzjerskich, oddziały trzech banków, księgarnię moich rodziców, pasmanterię, sklep z ozdobami bożonarodzeniowymi oraz supermarket Krónan. To właśnie przed wejściem do tego ostatniego zaczęła się moja kariera dziennikarska. Sterczałem tam z notatnikiem i najtańszym aparatem fotograficznym, by na potrzeby stałej rubryki w naszej lokalnej gazecie „Sunnlenska” nagabywać klientów spożywczaka, zadając im „pytanie dnia”. Prosiłem tych nieszczęsnych ludzi o wypowiedzi na gorąco o sprawach bieżących, wprowadzając ich zwykle w zakłopotanie, bo najczęściej kwestie te kompletnie ich nie obchodziły i nie mieli o nich zielonego pojęcia. Przyłapani na swej ignorancji, świecili oczami, a ja pilnie dokumentowałem to na zdjęciach, które nazajutrz ukazywały się na naszych łamach.
Z czasem awansowałem do działu wiadomości. _To nie są maski do nurkowania: gadżety erotyczne na basenie!_, krzyczał jeden z moich pierwszych nagłówków. W innym tekście doniosłem o zbrodniczym procederze pewnego hodowcy pomidorów, który, jak się okazało, uprawiał marihuanę w opustoszałej rzeźni. Narkotykowy biznes w małej dziurze kosztuje wiele nerwów, skarżył się ten człowiek i twierdził, że hodował zioło na własne potrzeby.
Byłem wtedy tuż po dwudziestce, gazeta „Sunnlenska” utrzymywała się na powierzchni dzięki swemu bardzo obrotnemu właścicielowi. Do jego znakomitych pomysłów na przetrwanie zaliczał się swoisty barter – w zamian za reklamę w naszym tytule od miejscowych przedsiębiorców nie pobierał opłat i rozliczał się z nimi w naturze. Swoich pracowników też lubił wynagradzać w ten sposób, na przykład z okazji Gwiazdki rozdawał nam sztuczne ognie i nadesłane do gazety egzemplarze recenzyjne książek. Kiedyś, w dniu wiosennej wypłaty, zjawił się w redakcji z wypasionym rowerem górskim, wyposażonym w dwadzieścia siedem przerzutek i tylny bagażnik. „To cudo mam dla ciebie”, oznajmił mi uradowany swym dealem z reklamodawcą. Tego miesiąca nie zobaczyłem ani grosza.
Żeby nacieszyć się moim bonusem, musiałem wyruszyć na wycieczkę rowerową. Jak podkreśla jeden z przewodników po kraju, wśród wielkich atutów Selfoss jest to, że łatwo stąd wyjechać. Nasze miasto przecina bowiem droga numer 1, czyli słynna islandzka obwodnica.
Objuczony namiotem i solidnym zapasem kuskusu, zostawiłem za sobą mleczarnię i z ronda skierowałem się na wschód.
Wspomniana obwodnica łączy większość miasteczek i wsi naszej wyspy, tworząc pętlę o długości tysiąca trzystu kilometrów. Samochodem można ją pokonać w piętnaście godzin z niewielkim okładem. Rowerem trwałoby to znacznie dłużej. Islandia, jak wiadomo, jest mocno pofałdowana, a na wybrzeżach wieje jak diabli. Ale żadne dane meteorologiczne nie podają, że cyklista zawsze musi pedałować pod wiatr. Zawsze, ale to zawsze, przysięgam.
Choć zdobyczny rower sprawował się na medal, nieprzyjazne podmuchy oraz długie podjazdy tak mnie wymęczyły, że po dotarciu do rybackiego portu Húsavík musiałem trochę odsapnąć.
Miasteczko Húsavík leży na północnym wybrzeżu wyspy, nad szeroką zatoką Skjálfandi na Morzu Islandzkim, które stanowi wrota do Arktyki, łącząc się z Morzem Grenlandzkim i dalej, z sięgającym bieguna północnego Oceanem Arktycznym.
Z obolałym kolanem pokuśtykałem na przystań, gdzie zagadnął mnie kapitan drewnianego szkunera, mówiąc, że brakuje mu okrętowego majtka. Od słowa do słowa okazało się, że Hörður Sigurbjarnarson stanowi obecnie całą załogę swej jednostki żaglowej i że poszukuje pomocnika. Był jak postać starego szypra żywcem wzięta z filmu rysunkowego (tyle że bez fajki w zębach, bo jak mi napomknął, jest nieprzejednanym wrogiem palenia): chrapliwy głos, siwa czupryna, zafrasowana mina, mocny uścisk dłoni. Wszystko to okraszone serdecznym uśmiechem.
Gdy podzieliłem się z nim teorią o wietrze zawsze wiejącym rowerzyście w twarz, nie podjął tego wątku. Najwyraźniej to zagadnienie go nie interesowało.
– Cierpisz na chorobę morską? – przerwał mi, inicjując rozmowę kwalifikacyjną.
A niby skąd miałem to wiedzieć? Równie dobrze mógłby spytać, jak się czuję w czasie lotu w kosmos. Na pełnym morzu nigdy nie byłem i nie było okazji sprawdzić, jak znoszę bujanie na falach. O węzłach żeglarskich też nie miałem zielonego pojęcia.
Podrapawszy się w głowę, kapitan przekrzywił ją, tak jakby chciał się pozbyć wody z ucha.
– Wpadnij po południu, zobaczymy, czy się nadajesz – powiedział.
Wyszło na to, że nie należę do tych trzydziestu pięciu procent ludzi, którzy są szczególnie podatni na chorobę morską. Przypiąłem rower na przystani, po czym zadzwoniłem do gazety z wiadomością, że nie wracam do jesieni. Szef miał właśnie sfinalizować korzystny kontrakt reklamowy z akwizytorem jacuzzi. Podczas tygodni ziąbu na morzu nieraz łapała mnie myśl, że może jednak byłoby lepiej zanurzyć się w wannie gorącej wody z bąbelkami.
Po ekspresowym przeszkoleniu w zakresie węzłów i ożaglowania dostałem robotę. Pracowałem po dwanaście godzin na dobę w przeszywającym zimnie, przed którym miała mnie chronić gruba jaskrawożółta czapka z wełny podarowana przez kapitana.
– Jeśli wypadniesz za burtę, żółty kolor przyciągnie mój wzrok – wyjaśnił mi uspokajająco.
Hörður był prawdziwym wilkiem morskim. Do pajdy chleba, zwanej przez niego pizzą, dobierał sobie w mesie pięć rybnych dodatków i nawet na lądzie, jak choćby w sklepie żelaznym, zawsze bez pudła umiał wskazać północ. Zadziwiała go moja dezorientacja w tej kwestii. Na szkunerze Hildur pływał od ćwierćwiecza, zabierając z macierzystego Húsavíku turystów na rejsy wycieczkowe oraz oglądanie wielorybów.
Po tamtym pierwszym, nieoczekiwanym lecie kabina jego statku była przez parę kolejnych sezonów moim domem wakacyjnym. Co rok na początku maja wracałem do Húsavíku i z przystani wypływałem w morze wraz z pasażerami, którzy chcieli się gnieździć pod żaglami o łącznej powierzchni dwustu pięćdziesięciu metrów kwadratowych po to, żeby zobaczyć wieloryby i maskonury. Od wiosny do jesieni dzień w dzień zabawialiśmy z kapitanem wycieczkowiczów tymi samymi opowieściami i żartami, dzień w dzień wpatrując się w horyzont, aż zamajaczyły na nim wieloryby, wypływające z islandzkiej zatoki w szeroki świat.
Dzięki wyprawom morskim uświadomiłem sobie, jak przedziwną krainą jest Islandia, która poniekąd stanowi pępek tego świata, choć równocześnie bywa marginalizowana jako osobliwość. W dobrej wierze pasażerowie zadawali nam zdumiewające czy wręcz lekko obraźliwe pytania: drążyli na przykład, czy nasz kraj ma wystarczającą liczbę kompetentnych kadr rządowych. Zagraniczni turyści przyjeżdżają tutaj z wyrobionymi z góry wyobrażeniami na temat Islandii. Traktują ją jak inną planetę. Myślą, że jest lodową pustynią. Jakimś luksusowym parkiem rozrywki czy twierdzą wikingów. Wypatrując z kapitanem wielorybów, próbowaliśmy te mity rozwiewać albo odszukiwać w nich ziarna prawdy.
– Wieloryb pobudza ludzką wyobraźnię – powiedział mi kiedyś Hörður. – Wystarczy, że człowiekowi coś mignie w oddali, a w oczach stanie mu wyraźnie cały morski ssak, od czubka paszczy aż po ogon.
Podobnie jest z Islandią.
Ta książka to opowieść, która ma na celu skłonić do świeżego spojrzenia na kanon historii Zachodu. Próba ukazania Islandii jako głównego aktora na arenie globalnej na pierwszy rzut oka może wydać się zbyt śmiała. Przecież moja wyspa nigdy nie miała armii i nigdy nie atakowała militarnie innych krajów. Nie spiskowała przeciwko zagranicznym liderom czy władcom, nie prowadziła wojen i nigdy nie miała mocarstwowych aspiracji. Jak zatem można by wyjaśnić to, że nasze odciski palców znaczą całe dzieje Zachodu? Gdyby nie Islandczycy, nie spisano by mitologii nordyckiej ani kronik średniowiecznych królestw Północy. Gdyby nie wydarzenia na naszej wyspie, świat, od Anglii po Egipt, nie doświadczyłby wielkiej klęski głodu, która wstrząsnęła nim politycznie i doprowadziła do rewolucji francuskiej. Bez nas w walce z imperializmem zabrakłoby pewnego bohatera, a Neil Armstrong nie mógłby przećwiczyć na Ziemi księżycowego spaceru. To u nas w dobie zimnej wojny odbył się pamiętny mecz szachowy. Gdyby nie nasz kraj, świat musiałby czekać dłużej na pierwszą kobietę powołaną w wyborach powszechnych na urząd prezydencki. Gdyby nie Islandia, w drugiej wojnie światowej kontrolę nad północnym Atlantykiem mogliby przejąć naziści, czego konsekwencje byłyby dla aliantów tragiczne.
W przedstawionym tu ujęciu naszej historii ukazuję losy sławnych i nieznanych z nazwiska Islandczyków, odwołując się do najnowszych badań naukowych oraz pomijanych dotąd narracji. Rozdziały tej książki to obejmująca tysiąc dwieście lat kronika niezwykłych dziejów mojej wyspy od początków osadnictwa, od chwili, w której nawigator jakiejś wikińskiej wyprawy zawiódł i załodze jego statku przyszło wylądować w bezludnej krainie pośrodku Atlantyku. Islandia przestała być wtedy tylko miejscem postojowym dla migrującej z Arktyki rybitwy popielatej. Z czasem miał tu wyrosnąć naród dyplomatów i muzyków, żeglarzy, rybaków i pisarzy, dzielny naród, który będzie stawiał czoło przeróżnym przeciwnościom i spokojnie, bez rozgłosu, zmieniał naszą planetę na zawsze.
Z kapitanem Hörðurem połączyła mnie przyjaźń do grobowej deski. Tę książkę zawdzięczam przede wszystkim jemu i naszym wspólnym wyprawom morskim na Grenlandię oraz do Norwegii, Szwecji i Danii.
Gdy trzy lata po naszym pierwszym spotkaniu wyruszaliśmy żaglowcem Hörður w pierwszą ekspedycję zagraniczną, był letni, słoneczny dzień i na przystani żegnał nas spory tłumek, ponad dwadzieścia osób. Żona bosmana słała z nabrzeża całusy. Pożegnalne emocje udzieliły się najwyraźniej paru turystom, którzy odeszli od stoiska z hot dogami i przyłączyli się do machającej nam grupy. Gdy odcumowany statek powoli odbijał od kei, pięcioletni wnuk kapitana wołał coraz głośniej: „Do zobaczenia!”. Mały był tak przejęty, że ogarnął mnie strach, czy nie dostanie ataku serca.
Życie na morzu było proste, co nie oznacza, że monotonne. Jego dominantę stanowił problem wiatru i warunków pogodowych. Niekiedy fordewind pchał nas naprzód z prędkością ośmiu mil morskich (piętnastu kilometrów) na godzinę; bywało, że niesprzyjający wiatr i prądy morskie zwalniały naszą prędkość do czterech czy pięciu węzłów (od siedmiu do dziewięciu kilometrów na godzinę). Czas mijał osobliwie, odmierzany nie tyle godzinami, ile odległością pokonywaną na falach. Dzień za dniem ze wszystkich stron otaczał nas bezkres wody. Woda, woda, woda. I wreszcie daleki ląd!
Dobiliśmy do celu, czyli brzegu Grenlandii. Następnie opłynęliśmy Scoresby Sound, najdłuższy fiord na świecie, by pokazać naszym pasażerom jeden z największych nieskażonych jeszcze turystyką masową obszarów przyrodniczych. Wypiętrzone kry odrywają się tam od pokrywającej Grenlandię czapy lodowca. Topniejące masy lodu tak obniżają poziom zasolenia oceanu, że morskiej wody można użyć do ugotowania makaronu albo ziemniaków. Jako kucharz pokładowy mogłem nawet płukać w niej naczynia i dodawać ją do chlebowego ciasta. Choć moje wypieki okazywały się zbyt słone, oszczędny z natury Hörður pałaszował je ze smakiem.
Kapitan cierpiał srodze, gdy spoglądał na wycieczkowiczów wałkoniących się na pokładzie. Widok ludzi, którzy stoją sobie bezczynnie, działał mu na nerwy. Jeśli pasażerowie nie oddawali się akurat manii fotografowania albo nie dziergali kompulsywnie na drutach, krótko mówiąc, jeśli nie zajmowali się czymś produktywnym, to Hörður nie potrafił się pohamować przed zaprzęganiem ich do roboty. Rejsy trwały osiem dni i koniec końców każdy na pokładzie dostawał od kapitana jakąś pracę. Podczas wieczornej odprawy oraz przed porannym podniesieniem kotwicy pasażerowie meldowali mu posłusznie o zaobserwowanych górach lodowych.
Fiordy, które opływaliśmy, i góry, po których chodziliśmy, miały zwykle dwie nazwy: jedną z czasów zmapowania tych terenów przez Europejczyków, drugą używaną przez inuickich autochtonów. Inuickie nazwy topograficzne, jak „Fiord z Czerwoną Górą” albo „Grzbiet z Dwoma Szczytami”, cechuje opisowość, która pozwala rdzennym mieszkańcom obrazowo objaśniać drogę przybywającym w ich strony. Europejskie mapy morskie upamiętniają natomiast dawnych odkrywców i żeglarzy, którzy w swym zadufaniu chrzcili wyspę własnymi nazwiskami albo imionami swych matek czy innych postaci lub miejscowości drogich ich sercu. Znajdziemy więc w tych stronach na przykład Fiord Carlsberga, Ziemię Liverpoolu i Zatokę Charcota. Pewien angielski statek wielorybniczy, płynący przed stu laty wzdłuż wybrzeży Grenlandii, najwyraźniej wyczerpał listę nazw i sięgnął do imion załogantów, by na koniec uhonorować nawet chłopca okrętowego.
Ten sposób mapowania Grenlandii zapoczątkowali pierwsi przybysze1. Skazany w Islandii na banicję Eryk Rudy, który wraz z grupą moich rodaków dopłynął do wyspy, założył na niej pierwszą europejską kolonię, nazwaną, rzecz jasna, na jego cześć: Eriksfjord. Wśród ludzi towarzyszących mu w wyprawie na nowy, nieznany ląd była niezwykła kobieta: Guðríður (Gudrid) Þorbjarnardóttir, która jako odkrywczyni zapisze się złotymi zgłoskami w islandzkiej historii.
Gudrid na krótko osiadła w założonym w południowo-zachodniej części Grenlandii Eriksfjordzie. Doszły do niej słuchy o lesistej krainie za morzem, jeszcze dalej na zachód, tam, gdzie nie sięgały żadne ówczesne mapy. Po dwóch nieudanych próbach Gudrid dopłynęła w końcu do celu, choć w tych ekspedycjach straciła swoich dwóch kolejnych małżonków. Dotarłszy do Ameryki pięćset lat przed Kolumbem, wydała tam na świat pierwszego Amerykanina europejskiego pochodzenia.
Nieskolonizowana Ameryka rozczarowała jednak Islandczyków, którzy opuścili ten wielki kontynent, pozostawiając go w zapomnieniu na kolejne osiem stuleci. Kroniki historyczne zapomniały także o dzielnej Gudrid, która powróciła do Europy, odwiedziła Rzym i wreszcie odnalazła spokój i dożyła swych dni w rodzinnym majątku w Islandii. Jej amerykańska osada z czasem popadła w ruinę i zarosła chwastami.
Gdy po dwóch miesiącach podróży przybiliśmy z kapitanem Hörðurem do macierzystego portu, na nabrzeżu witał nas ten sam tłumek, który wcześniej machał nam na pożegnanie. Jakby przez cały czas czekano w porcie na nasz powrót.
Na morzu, gdzie każdego dnia coś może żeglarzom zagrozić, dwa miesiące to długi czas. Ale gdy wróciłem do codzienności, z którą wcześniej rozstałem się z dnia na dzień, zachowane w mojej pamięci wielkie jak wieżowce góry lodowe i wędrujące niedźwiedzie polarne wydawały mi się nie tyle wspomnieniem niedawnej przygody, ile jakąś ekscentryczną halucynacją. Posiłkując się mapami, obrazami satelitarnymi czy materiałem zdjęciowym, możemy łatwo odtworzyć naszą trasę i wiemy, dokąd zdołaliśmy dotrzeć. Trudno nam jednak wyobrazić sobie doświadczenia Gudrid, gdy po latach wróciła na Islandię i próbowała opowiedzieć tamtejszym ludziom o leżącym za morzami dalekim kontynencie, którego nikt z nich nie widział.
Spróbujemy zatem oddać jej sprawiedliwość, rekonstruując losy tej postaci oraz przywracając do życia inne kluczowe dla islandzkiej historii wątki, które się zamazały i odeszły w niepamięć. Aby zrozumieć dzieje wyspy, trzeba będzie także podważyć nasze ukochane mity: o bohaterskim odkrywcy, o nadzwyczajnym geniuszu szachowym, o szlachetnym mieszkańcu Północy. Wyłoni się nam bogatsza i znacznie bardziej złożona materia historyczna. Jej początki – oczywiście – wiążą się z żeglugą.Na północnych połaciach Atlantyku, gdzieś między Islandią a Norwegią, Þorsteinn (Thorsteinn) Ólafsson stał się mimowolnym uczestnikiem najbardziej zagadkowej sprawy średniowiecza, a wszystko przez to, że zboczył z kursu o kilka stopni na zachód. Pasażerowie jego statku pragnęli przybić do rodzimej Islandii, ale czekało ich spotkanie z górą lodową. Widzieli ją jak na dłoni, góra otarła się o burtę, uszkodzona drewniana łódź zatrzeszczała niby potężne drzewo łamane huraganem. Napierała na nich ogromna, twarda jak skała masa lodu, ich los wydawał się przesądzony. Nie byli w stanie uciec przed niesionym prądem morskim lodowym kolosem, mogli jedynie dryfować wraz z nim.
Na szczęście w końcu dotarli do brzegu, choć nie do tego, do którego mieli dopłynąć. W sporządzonym jakieś pięć lat później lakonicznym zapisie czytamy: „W porze zimowej – sformułowanie to nie oddaje arktycznej grozy – nasz statek przybył do Osiedla Wschodniego na Grenlandii”.
Dopłynęli do największej wyspy na świecie. Formalnie rzecz biorąc, Thorsteinn swych pasażerów wysadził w Islandii: Osiedle Wschodnie na południu Grenlandii było bowiem islandzką kolonią.
Pomimo wielomiesięcznej tułaczki po północnym Atlantyku przybysze najwyraźniej zdążyli się nawzajem polubić. Przez następne cztery lata nikt z nich nie wskoczył na statek do Islandii (choć nie wiemy na pewno, czy mieli ku temu okazję). Thorsteinn okazał się kiepskim nawigatorem, ale – jak się zdaje – był porządnym człowiekiem. Zapałał miłością do towarzyszki z wyprawy, niejakiej Sigríður (Sigrid) Björnsdóttir, i poprosił wuja dziewczyny o jej rękę. Ich ślub odbył się w okazałym kamiennym kościele, którym wielce chlubiła się społeczność grenlandzka.
Gdy pogodnego wrześniowego poranka Sigrid Björnsdóttir szła do ołtarza, jej przyszłość malowała się tak przewidywalnie jak następstwo pór roku. W tutejszej kronice odnotowano, że na gęsty, zgromadzony w majestatycznym kościele tłum „szlachetnych ludzi, zarówno nowych przybyszy, jak i miejscowych”, z okna sklepionego pięknym łukiem sączyło się słońce. Wypowiedziawszy sakramentalne „tak”, dwoje szczęśliwych imigrantów zostało małżeństwem.
Ich sygnowany przez grenlandzkiego proboszcza Pálla Hallvarðssona akt ślubu, złożony później u biskupa Islandii, przez stulecia leżał w Skálholt, aż odnaleźli go historycy i starannie zweryfikowali jego datę. Wydany 16 września 1408 roku, stanowi najpóźniejszy dokument sporządzony na Grenlandii skolonizowanej przez Eryka Rudego. Wkrótce bowiem, po mniej więcej czterystu latach nordyckiego osadnictwa, cała tętniąca życiem kolonia miała przestać istnieć. Do dziś nie wiemy dokładnie, dlaczego zniknęła.
Grenlandię odkryli poszukujący terenów rolniczych Islandczycy epoki wikińskiej, którzy z czasem uprawę ziemi połączyli z zaangażowaniem w światowy handel surowcami pozyskiwanymi od tutejszych morsów i narwali. Złaknieni drewna i pszenicy islandzcy Grenlandczycy wyprawiali się z wyspy dalej na zachód, by pięćset lat przed Kolumbem przetrzeć szlaki morskie do Ameryki Północnej. Koloniści założyli na Grenlandii wiele osad; stworzyli tam kwitnące imperium handlowe, za którego pośrednictwem północnoamerykańskie surowce docierały do prężnej cywilizacji wikińskiej w Norwegii. Dzięki znaleziskom archeologicznym wiemy obecnie, że skala osadnictwa była znacznie większa, niż szacowano wcześniej na podstawie źródeł pisanych.
Co się więc stało, że istniejąca blisko pięćset lat wielotysięczna społeczność po prostu zniknęła bez śladu? Dlaczego jej osady całkowicie opustoszały? I jak ówczesna Ameryka przyjmowała docierających do niej ludzi?
Aby spróbować rozwikłać tę tajemnicę, przyjrzymy się trójce najsłynniejszych odkrywców islandzkich – Erykowi, Leifowi i Gudrid – i zrekonstruujemy ich historie obfitujące w niezwykłe, krwawe i szczęśliwe wydarzenia, które przesądziły o losach naszych bohaterów. Wiele osób zna koleje ich życia w wersjach uproszczonych, ale prawda, jak zwykle, okazuje się znacznie bardziej złożona. Eryk i Leif mordowali i błądzili na morzu, przyjęli chrzest, ale wciąż zabijali, wdawali się w zatargi, oszukiwali, byli przekupni, choć potrafili też miłosiernie ratować rozbitków, i obaj dokonali żywota na swoich włościach. Podczas gdy dokonania Eryka Rudego i Leifura (Leifa) Eiríkssona weszły do historii, jej zapoznaną bohaterką jest wybitna odkrywczyni Guðríður Þorbjarnardóttir. Porzuciwszy wygodne życie, rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej traktowała z szacunkiem, natomiast Eryk i Leif zaciekle się zwalczali. Choć trudno w to uwierzyć, całą trójkę łączyły więzy krwi lub powinowactwa. Opis grenlandzkiej tajemnicy zaczniemy zatem od genealogii.
Nasza opowieść zakończy się niewyjaśnionym w pełni odejściem w niebyt tamtejszej społeczności. Początek samej historii wiąże się z wygnaniem.
Podobnie jak wielu z nas miałem kiedyś romantyczną wizję podróży przez wzburzony ocean. Spienione fale zalewające pokład, noże fruwające po kambuzie, żeglarze walczący z nieokiełznanym żywiołem o życie. I „uszami duszy” słyszałem komendy: „Refować grota! Szot wybierz! Kurs dziesięć stopni w prawo!”. Gdy przed paru laty przeżyłem morskie sztormy, zrozumiałem, że to nie jest tak romantyczne.
W huku i ogólnym rozgardiaszu musiałem wrzeszczeć, nawet gdy stałem z kimś twarzą w twarz. Zdrętwiałymi palcami ściskałem ramię towarzysza. „Idź w cholerę, odpocznij chwilę!”, krzyknął. Pod pokładem mogłem ściągnąć z siebie przemoczone ubranie tylko na leżąco. W nocy obudziła mnie cieknąca na pryczę lodowata woda, której krople spadały mi na policzek i powoli zalewały ucho. Skoro nie dało się spać, powlokłem się na pokład, kurczowo chwytając się oparcia, relingu, drabiny, czego tylko się dało. Na górze niemal rozdeptałem naszego kucharza, który „chciał zaczerpnąć świeżego powietrza” i nie był w stanie utrzymać się na nogach. Kiedy pełni animuszu odbijaliśmy z portu w północnej Islandii, żartowaliśmy jeden przez drugiego, że jak nas rozbuja, warto będzie nakręcić dla telewizji materiał o gotowaniu na statku. Nasz blady teraz jak ściana kucharz okrętowy raczej nie zdołałyby się popisać w takim filmie. „W chorobie morskiej najgorsze jest to, że wiesz, że na to nie umrzesz”, wydusił, próbując dźwignąć się na łokciach. Tego dnia trzeba było odwołać posiłki.
Ta nieromantyczna przygoda zdarzyła się nam podczas rejsu z Islandii do norweskiego Stavanger. Płynęliśmy trasą pierwszej podróży Eryka Rudego sprzed tysiąca lat, tyle że w przeciwną stronę, by nasz drewniany szkuner Opal oddać do suchego doku w ręce najlepszych szkutników Skandynawii. Eryk Rudy był, oczywiście, założycielem pierwszej islandzkiej osady na Grenlandii, ale jego historia nie ma zbyt nobliwych początków.
Eryk był brzdącem, kiedy jego ojca Þorvaldura (Thorvalda) „za parę morderstw” skazano w Norwegii na banicję. Wyruszyli do Islandii i po tygodniu zmagań ze wzburzonym morzem ich knara dotarła do celu. Knarami, czyli szerokokadłubowymi statkami obsługiwanymi przez niewielką załogę, wikingowie wyprawiali się z ładunkiem towarowym na otwarte wody północnego Atlantyku. To, czy dotrą do celu, pozostawało w gestii Njörðura, boga morza. Choć kapitan manewrował sterem znajdującym się na prawej burcie knary, o losach statku decydował przypadek. Jednomasztową knarę silne uderzenie wiatru mogło pozbawić tego najważniejszego elementu konstrukcyjnego. Bywało, że w czasie wielodniowej flauty żeglarze patrzyli bezsilnie na linię brzegową, do której nadaremnie próbowali dopłynąć. Przy sprzyjającym wietrze knara nie przekraczała prędkości ośmiu węzłów (dla porównania foka pospolita potrafi pływać o dwa węzły szybciej).
Eryk i Thorvald wyruszyli przez Morze Norweskie na zachód. Gdy silnie wiało, mały marzł, gdy padało, mókł w deszczu. Zalewające statek fale nie pozwalały mu zasnąć. Pod pokładem knary jest za mało miejsca, żeby się schronić. Jeśli założymy, że ich podróż przebiegła bez przygód, do Islandii dotarli po siedmiu–dziesięciu dobach. Jak ustalili dociekliwi archeolodzy, w dłuższych rejsach średnia prędkość knary wynosiła sześć i pół węzła – ale o sukcesie wyprawy przesądzały, rzecz jasna, także inne czynniki.
Szkuner, którym płynąłem kilkaset lat później, nie był szybszy od statków wikińskich; wiatry przecież wieją tak samo jak przed tysiącem lat. Gdy warunki na morzu sprzyjały, osiągaliśmy prędkość ośmiu węzłów. Ale na falach i kiedy nie sprzyjały nam prądy morskie, poruszaliśmy się znacznie wolniej, cztery do pięciu mil morskich na godzinę. Od tempa, w jakim się biega, przechodziliśmy w tempo truchtu, od truchtu do biegu. Byliśmy, rzecz jasna, w lepszej sytuacji niż wikingowie: w odróżnieniu od nich mieliśmy kabiny pod pokładem, nieprzemakalne sztormiaki i trapionego chorobą morską kucharza, ale – co najważniejsze – żeby nie zgubić drogi, nie musieliśmy obserwować ptaków ani wielorybów, położenia gwiazd czy ruchu Słońca. My, współcześni żeglarze, mamy na szczęście kompas.
Gdybyśmy chcieli powiedzieć, że Islandię, Grenlandię i Ameryką Północną odkryli ludzie, których zniosło z kursu, musielibyśmy założyć, że kurs można było wyznaczyć. Tymczasem wikińscy żeglarze w gruncie rzeczy nawigowali „na czuja”. Islandzki słownik podaje sto pięćdziesiąt sześć terminów określających wiatr, a wikingowie stworzyli słowo _hafvilla_, które znaczy „zbłądzić na morzu”. Dawne źródła pisane nie określają, jak pierwsi osadnicy docierali do Islandii bez kompasu. Czy używali kwadrantu i zegara słonecznego? Jeśli tak, nie było to łatwe w tej części świata, gdzie zimy są długie i ciemne, a niebo często jest zachmurzone. Prowadziły ich gwiazdy? Na Islandię żeglowano najczęściej w lecie, kiedy światło słoneczne sprawia, że gwiazd nie widać nawet o północy.
Choć wikingowie nie mieli kompasu, ich imponujące umiejętności nawigacyjne przesądziły o biegu historii. Gdyby Eryk Rudy i jego ojciec nie zdołali odnaleźć Islandii – gdyby skierowali się zaledwie o kilka stopni na południe i minęli wyspę – nie doszłoby zapewne do kilkusetletniego osadnictwa nordyckiego na Grenlandii i wypraw do Ameryki Północnej. Mimo braku precyzyjnych narzędzi nawigacyjnych wikingowie z powodzeniem podejmowali dalekie wyprawy, podczas których nie żeglowali całkowicie „w ciemno”. Ich podróże wpłynęły na historię półkuli północnej. W zmaganiach z morzem jednym dopisało więcej szczęścia, innym mniej. Jak zobaczymy, Eryk dotarł prosto do celu, tymczasem Leif popłynął w ślady kogoś, kto zabłądził, Gudrid zaś przeżyła katastrofę statku na oceanie. O ich losach i późniejszym rozwoju wydarzeń decydował więc także ślepy traf.
Islandia to jedyny kraj europejski, którego mieszkańcy pamiętają swoje początki jako narodu. Jak pisze Magnús Magnússon, zostały one „udokumentowane w dziełach pierwszych historyków”. Powstała przed milionami lat daleka wyspa na północnym Atlantyku długo była jedynie przyjaznym siedliskiem ptaków i karmiących się nimi do woli lisów polarnych – jedynych ssaków na tym lądzie żyjących tu w czasach, gdy ludzie odnaleźli drogę do jego brzegów. Wcześniej Islandia, odpowiadająca rozmiarem połowie Wielkiej Brytanii albo całemu stanowi Ohio, była ostatnim na półkuli północnej rozległym obszarem niezaludnionym, na którym mógł zamieszkać człowiek. Kilkaset lat później Maorysi zasiedlili Nową Zelandię – tak ludzie skolonizowali cały świat z wyjątkiem kilku enklaw wyspiarskich (jak Wyspy Zielonego Przylądka) oraz terenów, gdzie panują ekstremalne warunki pogodowe (jak archipelag Svalbard z jego największą wyspą Spitsbergen).
Jako pierwsi, jeden po drugim, dopłynęli do Islandii trzej śmiałkowie, wiedzeni przede wszystkim ciekawością i chęcią sprawdzenia, czy prawdziwe są przechwałki o odnalezieniu wielkiej bezludnej wyspy. Flóki Vilgerðarson, trzeci z owej trójki, nadał wyspie nazwę Islandia, stojąc rzekomo na szczycie góry wznoszącej się nad skutą lodem zatoką Breiðafjörður. Wśród innych wymyślonych w tamtej epoce nazw wyspy były „Kraina Śniegu”, „Wyspa Gardara” i „Thule”.
Ale ci trzej przybysze tylko się rozejrzeli, po czym odpłynęli z wyspy. Prawdziwy dzień pierwszy w historii Islandii – który zapoczątkował tutejsze osadnictwo – nastąpił pewnego letniego popołudnia w roku 874, kiedy norweski rolnik Ingólfur Arnarson wraz z rodziną i niewolnikami przewędrował z przylądka Ingólfshöfði w okolice dzisiejszego Reykjavíku na południowym zachodzie wyspy. Najdawniejsza islandzka kronika historyczna _Księga osadnictwa_ (_Landnámabók_) opowiada historię Ingólfura oraz wymienia imiona tysięcy osadników, którzy przyszli po nim. Jest to swego rodzaju wikińska lista VIP-ów, spisana prawdopodobnie przez Ariego Þorgilssona Mądrego, pierwszego kujona w Islandii, który postanowił udokumentować czcigodne korzenie pionierów: pokazać, że wyspę zaludnili nie tylko niewolnicy i mordercy. Islandia, jak dowodzi Ari w stu dwóch rozdziałach swej księgi, to kraina zasiedlona przez dzielnych Norwegów.
Ale w krótkiej notce zamieszczonej na początku, rzuconej jakby specjalnie po to, żeby mieli się o co spierać dzisiejsi uczeni, Ari wspomina, że zanim na wyspie pojawili się osadnicy z Norwegii, mieszkali tu „pewni ludzie” – irlandzcy mnisi, zwani _papar_. Ari wspomina o nich również w swej późniejszej _Księdze o Islandczykach_ (_Íslendingabók_) i dodaje, że mnisi opuścili Islandię, porzuciwszy „irlandzkie księgi, dzwony i pastorały”, bo nie chcieli mieszkać pospołu z nordyckimi poganami.
Choć historycy i archeolodzy próbowali usilnie zweryfikować świadectwo Ariego, do dziś nie zdołali tego uczynić. Niektóre dawne nazwy topograficzne, jak wyspa Papar na wschód od Islandii, wskazują, że osadnicy dawali wiarę wcześniejszej kolonizacji przez tajemniczych eremitów. Na początku XX wieku odnaleziono trzy srebrne rzymskie monety w trzech lokalizacjach w południowo-wschodniej Islandii, gdzie irlandzkim statkom byłoby najłatwiej przybić. I co więcej, przetrwały teksty irlandzkiego mnicha o wspólnocie monastycznej na północnej wyspie zwanej Thule, gdzie w lecie nie zachodzi słońce, teksty spisane pół wieku przed przybyciem skandynawskich osadników.
Krytycy teorii o przedwikińskiej obecności ludzi na Islandii uważają jednak, że słowo _papar_ nie jest jednoznaczne i że w tym tekście oznacza górzysty krajobraz. Nie przywiązują też wagi do odnalezienia wspomnianych monet rzymskich – twierdzą, że to świadczy jedynie o wędrówce pieniądza, o czym można przekonać się naocznie, gdy zajrzymy pod poduszki domowej kanapy. Ponadto, utrzymują sceptycy, opis Thule równie dobrze pasuje do którejś z Wysp Owczych albo Szetlandów, do Grenlandii, estońskiej Saremy czy norweskiej wyspy Smøla, których mieszkańcy twierdzą, że zaludnili ów tajemniczy północny ląd. Ale jednej kwestii w „teorii o mnichach” z całą pewnością nie da się włożyć między bajki: otóż Islandczycy są z Irlandczykami blisko spokrewnieni. Dowodzą tego bezspornie badania naukowców z firmy deCODE w Reykjavíku, którzy w 2018 roku zsekwencjonowali przechowywane w stołecznym Muzeum Narodowym genomy dwudziestu pięciu dawnych Islandczyków i porównali je z DNA Skandynawów oraz celtyckich Brytów. Okazało się, że materiał genetyczny pierwszych mieszkańców Islandii w pięćdziesięciu ośmiu procentach jest pochodzenia nordyckiego, a reszta ich puli genowej ma proweniencję celtycką bądź „mieszaną”. Do zmieszania genów doszło przypuszczalnie w Brytanii i w Irlandii, głównie za sprawą celtyckich kobiet. Innymi słowy, część wikingów w drodze na Islandię prawdopodobnie zahaczyła o Irlandię i być może porwała tamtejsze mieszkanki, by zabrać je ze sobą na zachód. Jeden z angielskich tabloidów ujął to w następującym nagłówku: _Wikińscy seksturyści żyli długo i szczęśliwie z Irlandkami_.
Ale na podstawie analiz DNA nie sposób orzec z niezbitą pewnością, że irlandzkie geny u wczesnych mieszkańców Islandii to skutek dokonanej przez wikingów branki. Niewykluczone, że Irlandki zostały oczarowane przez biegłych w sztuce żeglarskiej skandynawskich przybyszy. Może ujęła je ich dbałość o wygląd i higienę osobistą, bo jak pokazują wykopaliska w miejscach ich pochówków, wikingowie używali kościanych lub rogowych brzytw, grzebieni, szczypczyków i narzędzi do czyszczenia uszu. Mówili w języku staronordyjskim, przywieźli własne zwyczaje i – co może było najważniejsze w pogańskiej Irlandii – nie wierzyli w Jezusa.
Ówczesna Skandynawia była bowiem ostatnią w Europie ostoją pogaństwa. Choć termin „wiking” wiązał się z „bezbożnością”, jego dokładne znaczenie wciąż pozostaje w sferze domysłów. Interpretacja w znacznej mierze zależy od tego, jak postrzegamy główne zajęcie wikingów. Jeśli przyjmiemy, że przede wszystkim trudnili się rozbojem, to możemy ich zdefiniować jako „piratów plądrujących wybrzeża” (nordyjski przedrostek _vik_ znaczy „zatoka wąsko wcinająca się w ląd”). Ale wikingowie stworzyli także sieć handlową w zachodniej Europie i nad Bałtykiem. O ewolucji, w której uprawiający grabież najeźdźcy mieli z czasem zamienić się w kupców, przesądziło zapewne wiele czynników, w tym ograniczenia dotyczące grabionych zasobów, jakie można zagrabić: bo ile terenów da się złupić, ilu ludzi uprowadzić?
Chyba że podbije się nowe terytoria.
A zatem po mniej więcej stuleciu od początku epoki wikingów Islandia stała się głównym terenem ich ekspansji. W 960 roku, gdy wraz z ojcem dotarł tu Eryk Rudy, najlepsze ziemie nadające się pod rolnictwo były już zajęte. Spóźnili się o jakieś pięćdziesiąt lat.
W tym czasie wikingowie mieli swoistą metodę wytyczania obejmowanego w posiadanie areału. Jak mówią sagi, osadnik o wschodzie słońca rozpalał u siebie ognisko, po czym szedł do wieczora i tam, gdzie zastał go zachód, wzniecał następny ogień. W ten sposób nikt nie mógł zająć więcej ziemi niż w granicach jednodniowej pieszej wędrówki. System ten skutecznie regulował stosunki własnościowe – jeden przybysz nie zagarniał całości dostępnego terenu, tylko jego część. Ale gdy zasoby ziemi w danej okolicy były na wyczerpaniu, ci, którzy przybyli później, musieli odchodzić z kwitkiem. Gdy wygnani z ojczyzny Eryk i jego ojciec przemoczeni do suchej nitki wysiedli z knary na obcej wyspie, okazało się, że aby jakoś przetrwać, muszą się udać na półwysep Hornstrandir, jako jedyny jeszcze niezaludniony. Ich gospodarstwo przycupnęło na klifie nad oceanem. W tych stronach jedyną roślinnością były na dobrą sprawę wodorosty. Śnieżyce i gęste mgły doskwierały im przez okrągły rok. Ataki niedźwiedzi polarnych stanowiły codzienność. Nasz bohater Eryk Rudy nudził się śmiertelnie w tej głuszy. Miał jej dość i po śmierci ojca zaczął szukać sposobu, żeby się stamtąd wydostać.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_