- W empik go
Wielka trwoga w górach - ebook
Wielka trwoga w górach - ebook
O czym myśli i co czuje turysta w obliczu groźnej potęgi tajemniczych gór? Czy zwykłemu śmiertelnikowi będzie dane uniknąć zagłady przy heroicznych próbach zawładnięcia zwodniczym górskim stokiem Sasseneire?
Oto najwybitniejsze dzieło Ch. R. Ramuza wydane po raz pierwszy w 1926 r., cenione przez krytyków za trzymającą w napięciu fabułę i poetycki język. Góry ukazane tutaj to nie tylko sceneria pełnej grozy i niepokoju akcji, ale też alegoria sił przerastających możliwości człowieka i sytuacji, w obliczu których trzeba na nowo określić swój życiowy cel i własny system wartości.
Jeśli lubisz wzbudzające niepokój, wieloznaczne opowieści o podwójnym obliczu natury i ludziach szukających prawdziwej wolności, oto zbiór opowiadań idealny właśnie dla ciebie.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-285-1220-3 |
Rozmiar pliku: | 667 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sołtys mówił i mówił.
Posiedzenie Rady Gminnej, które się zaczęło o siódmej wieczór, trwało jeszcze o dziesiątej.
Sołtys mówił:
— To bzdury. Nie dowiedzieliśmy się nigdy naprawdę, co tam się stało, minęło już dwadzieścia lat, stara historia. Najważniejsze moim zdaniem jest to, że od dwudziestu lat marnuje się piękna trawa. Tyle trawy, że starczyłoby jej dla siedemdziesięciu sztuk bydła przez całe lato. Jeśli myślicie, że gmina jest dosyć bogata, żeby sobie pozwalać na takie marnotrawstwo, to mówcie otwarcie, ale ja tak nie myślę, a ja tu odpowiadam za wszystko.
Nasz sołtys Maurycy Prâlong został wybrany przez młodych, toteż młodzi go popierali, starzy natomiast występowali przeciw niemu.
— Ano właśnie — powiedział Munier — ty jesteś za młody. Dwadzieścia lat to kawał czasu, wy tego nie możecie pamiętać... Ale my pamiętamy.
I opowiedział, po raz nie wiadomo już który, o tym, co się stało przed dwudziestu laty na pastwisku górskim zwanym Sasseneire. Po czym oświadczył:
— Zależy nam na trawie tak samo jak wam, tak samo jak wy dbamy o dochody gminy, ale czy pieniądze się liczą, kiedy chodzi o życie?
W odpowiedzi rozległy się śmiechy, ale Munier ciągnął dalej:
— Owszem, jest tak, jak ja mówię i jeszcze raz mogę powtórzyć.
— Ależ... — powiedział sołtys.
Młodzi nadal go popierali, ale starzy protestowali ciągle i Munier powtórzył:
— Chodzi o życie, życie zwierząt i życie ludzi...
— Ależ — wtrącił się znowu sołtys — to bzdury... Mój kuzyn Crittin jest człowiekiem poważnym, można mu zaufać. I jak powiedziałem, co najmniej siedemdziesiąt sztuk bydła moglibyśmy tam wypasać przez całe lato, a nie wiadomo doprawdy, jak je tutaj wyżywić. Cała trawa na Sasseneire marnuje się tylko: zielenieje, rośnie, dojrzewa, schnie i nikt z niej nie korzysta... Musielibyśmy tylko wydać kilkaset franków na odnowienie wszystkiego... Gdybyście się na to zgodzili...
Munier pokręcił głową:
— Ja mówię nie.
Kilku starych powiedziało także nie.
Munier znowu wstał:
— Nawet gdyby gmina miała na tym zarobić rocznie pięć tysięcy franków, dziesięć tysięcy franków, piętnaście tysięcy franków, gdyby nawet miała zarobić pięćdziesiąt tysięcy franków, powiedziałbym jednak nie i jeszcze raz nie, i ciągle nie. Bo tu chodzi o życie ludzi, i to nie tylko na tym świecie, ale także na tamtym, a to życie więcej jest warte niż złoto, choćby go nagromadzić tyle, że sięgałoby ponad dachy domów...
Ale młodzi przerwali mu, krzycząc:
— Dość tego!
Postanowili:
— Dobra, będziemy głosować!
Niektórzy wyciągali zegarki.
— Już trzy godziny trwa to gadanie... Kto jest za? A kto przeciw?
Najpierw głosowali podnosząc ręce, czy ma być głosowanie w sprawie łąki, potem głosowali za albo przeciw.
— Ci, co są za wydzierżawieniem pastwiska Sasseneire, niech podniosą rękę — powiedział sołtys.
Podniosło się pięćdziesiąt osiem rąk, a tylko trzydzieści trzy się nie poruszyły.2
Zaczęły się więc pertraktacje z dzierżawcą Piotrem Crittin, który mieszkał w dolinie.
Ludzie z doliny mają na wszystko własne poglądy, nie zawsze takie same jak my, bo mieszkają w pobliżu kolei. Maurycy Prâlong był spowinowacony z Piotrem Crittin przez żonę, cała zaś sprawa wynikła z rozmowy, jaką prowadzili kiedyś w zimie. Crittin dziwił się wtedy, że gmina nie korzysta z tego pastwiska na górze, a dowiedziawszy się od sołtysa powodu, śmiał się, bo jest człowiekiem z doliny. Powiedział sołtysowi:
— Wezmę tę górę, kiedy tylko zechcesz.
— Och! Gdyby to tylko ode mnie zależało... — odparł sołtys.
— Posłuchaj — powiedział Crittin — w przyszłym roku nie będę już dzierżawił w lecie Chenalette, bo za drogo kosztuje; szukam więc czegoś... Powiedziałem ci: wezmę Sasseneire, jak tylko oni się zgodzą... Powinieneś zaproponować to Radzie. Dziwiłbym się, gdyby się jeszcze opierali. Przecież ta historia jest stara jak świat, sam w nią nie wierzysz, no nie?
— Pewnie, że nie wierzę!
— A więc...
Crittin podniósł w górę szklaneczkę muskatu:
— Twoje zdrowie... Oczywiście — podjął po chwili — że nie mógłbym wam dużo zapłacić w pierwszym roku, bo musiałbym tam zrobić porządek, ale jak się człowiek do tego zabierze... To mi się nawet podoba — odnowić pastwisko... To mnie interesuje... Ty byś także na tym dobrze wyszedł, bo wszyscy nabraliby do ciebie szacunku, gdyby ci się udało podreperować finanse gminy. A z tym, jak mi się zdaje, macie trochę kłopotu...
— Tak, pewnie, że mamy.
— Sam widzisz.
Więc wychylili jeszcze po jednej szklaneczce w piwnicy, potem jeszcze po jednej. I sołtys powiedział:
— Och! Wiesz, jeśli chodzi o mnie, zgadzam się. Od dawna już o tym myślałem, trzeba było tylko znaleźć dzierżawcę. Ale teraz, oczywiście, tę sprawę można załatwić tylko na Radzie i przez Radę. Muszę więc z początku zobaczyć, co oni o tym myślą... Tak, urobić opinię. Potem dam ci znać...
— Zgoda!
Wypili jeszcze po szklaneczce.
— Jeśli chodzi o mnie — powiedział Crittin — nie wątpię ani trochę, że sprawa zostanie załatwiona pomyślnie, byleby poprowadzić ją z głową, bo nikt już właściwie nie wierzy w tamtą historię oprócz paru staruchów. Moim zdaniem powinieneś się do tego zabrać energicznie, to może tylko wzmocnić twoją pozycję w gminie, zobaczysz, bo młodzi są za tobą... Twoje zdrowie!
— Zdrowie!
— Trzeba będzie tylko jeszcze omówić warunki, ale na pewno się dogadamy. Zabiorę ze sobą Modesta, mojego bratanka, mam kocioł i wszystko, co trzeba... Można będzie rozpocząć prace w połowie maja... Wszystko będzie gotowe pod koniec czerwca...
Cała sprawa zaczęła się więc od tej rozmowy sołtysa z kuzynem w czasie świąt Bożego Narodzenia. I rzeczywiście opór okazał się wcale nie tak wielki, jak obawiał się sołtys, który był z natury człowiekiem lękliwym. Wszyscy ci, co mieli poniżej czterdziestki, mówili mu:
— Och! Jeśli masz kogoś... Pomyślelibyśmy już o tym wcześniej, ale sęk w tym, żeśmy nie znali nikogo odpowiedniego. Wiesz, tamta historia... Tyle narobiła kiedyś hałasu... Ale jeśli teraz masz kogoś, i to kogoś pewnego, komu można zaufać, my się zgadzamy, będziemy głosować za twoim wnioskiem.
Minął miesiąc, dwa miesiące. Sołtys nadal z rozwagą opowiadał o swoim projekcie ludziom, których napotkał. Niektórzy kiwali z powątpiewaniem głowami, ale większość nie miała specjalnych zastrzeżeń; wiedziano, że stare historie sprzed dwudziestu lat poszły już rzeczywiście w niepamięć. Tak że w końcu sołtys musiał tylko policzyć: ten jest za, ten także za, a tamten przeciw; w ten sposób otrzymał bez trudu dwie sumy, które z początku miał w głowie, a potem zanotował na papierze. Wtedy zwołał Radę.
Rada Gminna zebrała się na jedno posiedzenie, potem na drugie. Obliczenia sołtysa, jak już o tym mówiliśmy, okazały się dosyć słuszne. Pięćdziesiąt osiem „tak”, trzydzieści trzy „nie” — znakomita większość. Starzy nie ukrywali jednak niezadowolenia i po głosowaniu wielu z nich odeszło, ale myśmy nic sobie z tego nie robili, skoro głosowanie zostało należycie przeprowadzone. Sołtys zaś myślał: „W każdym razie ja jestem kryty”, a na tym mu przede wszystkim zależało. Nazajutrz zaś po zebraniu Rady napisał z samego rana do kuzyna, bo trzeba było jeszcze ustalić warunki dzierżawy, ale to należało do zarządu gminy, który się składał tylko z czterech członków (wszyscy czterej mieli poniżej pięćdziesiątki, tak było od czasu ostatnich wyborów, kiedy to Prâlong został sołtysem).
Młodzi się wybijają i ciągną ze sobą ludzi o tych samych co oni poglądach, poglądy zaś mają takie, że tylko oni sie na wszystkim znają, bo są wykształceni, starzy natomiast ledwie umieją czytać i pisać. Młodzi więc zwyciężyli na zebraniu i Piotr Crittin zjawił się znowu w wiosce. Warunki dzierżawy zostały ustalone bez wielkiego trudu; po czym członkowie Zarządu postanowili pójść i zobaczyć na miejscu, jak wszystko wygląda, nim ostatecznie dobiją targu.
Musieli zaczekać, aż śnieg zacznie topnieć. Zima tego roku była wprawdzie mroźna, ale na szczęście sucha, i wiosna nadeszła wcześnie. Pastwisko Sasseneire znajduje się na wysokości 2300 metrów, znacznie wyżej od innych należących także do gminy — to znaczy od trzech pastwisk, które się rozpościerają na zboczach ponad doliną — i w przeciwieństwie do nich leży w samym sercu gór u stóp lodowca. Niekiedy w miejscach nie nasłonecznionych widać tam jeszcze w czerwcu warstwę śniegu grubości dwóch, trzech stóp. W tym roku Crittin miał szczęście, bo biała warstwa była mniej gruba niż zazwyczaj i szybciej stopniała w dobroczynnym cieple słońca, które zaczęło przygrzewać już w marcu. Tak że w pierwszej połowie maja można było już wybrać się w góry; poszło ich pięciu — sołtys, Crittin z bratankiem, Compondu i strażnik gminny. Wyruszyli w drogę o czwartej rano, z latarniami w ręku; zabierając zaś ze sobą trochę żywności nie zapomnieli o paru gąsiorkach muskatu (płaskich gąsiorkach z modrzewia objętości półtora litra). Buty mieli podkute; Crittinowie włożyli ponadto sztylpy, a reszta — sukienne getry zapięte z boku na guziki. Z początku szli płaskim lewym brzegiem strumienia płynącego korytem wciśniętym między skały, z otoczką piaszczystych wydm, które się wyłaniają jak tylko strumień zaczyna wysychać; o tej porze roku woda pokrywała jednak całkowicie i wydmy, i oba skaliste brzegi. Mieli wrażenie, że przecinając łąkę strumień wygina swój biały grzbiet i jakby porusza się w miejscu. Piękna okolica, przez którą jeszcze się posuwali, zieleniła się wysoką już, pełną kwiatów trawą; bo okolica ta jest naprawdę piękna, strumień płynie tam wśród traw bezgłośnie i spokojnie jak krowina, co się pasie na łące.
Szli dwiema grupkami: sołtys i Crittin kroczyli na przedzie. Sołtys niósł latarnię, strażnik gminny niósł także latarnię. Zaczęli się wspinać pod górę. Oddalali się powoli od strumienia, który niemal prostopadle, jak napięty sznur, płynął w lewo, oni zaś skierowali się na prawo, klucząc wśród pagórków, które wybiegały na ich spotkanie i stawały w poprzek drogi, tak że raz po raz musieli się cofać i na nowo wspinać pod górę. Minęli niewielką grupkę stogów siana, które przyglądały się im w milczeniu, aby się dobrze przypatrzeć, potem przytuliły się do siebie, jak gdyby chciały sobie coś opowiedzieć. Było tu jeszcze widno, bo przyświecały im gwiazdy i dość szerokie pasmo nieba rozpościerało się wysoko w górze. Niebawem brzegi doliny zbliżyły się, a jednocześnie na spotkanie przybyszy wyszła jakaś nowa noc, czarniejsza od tamtej i ukryta w jej głębi, jak gdyby po to, aby nie mogli iść dalej. Sołtys podniósł latarnię, smugi światła padły przez kwadratowe szybki na ścieżkę przed nim i po bokach, wydłużyły się nagle: jedna uderzyła w strome zbocze naprzeciw i głazy rzuciły cienie, dwie boczne wydobyły z mroku po obu stronach drogi czerwone pnie sosen, które wydawały się złamane wichurą tuż ponad ziemią. Szli pośród tych kikutów kolumn jak przez podziemny korytarz wzniesiony światłem latarni; latarnia przebijała mrok, drążyła przed nimi ten korytarz, w miarę jak się wspinali, powoli usuwała go sprzed ich oczu i wtedy spadały na nich ciemności. Wchłaniały ich, kładły się ciężarem na barki, głowę, uda, ogarniały ręce, ramiona, hamowały ruchy, wdzierały się do ust; przeżuwali je, wypluwali, znów przeżuwali i znów nimi pluli. Walczyli tak chwilę z ciemnością jak ludzie żywcem pogrzebani, aż światło latarni przywracało ich znowu do życia i mogli iść dalej. Było ich pięciu. Od czasu do czasu kamień strącony nogą toczył się zboczem, po którym się wspinali, i odgłos spadającego kamienia zlewał się ze stukotem grubych butów. Kilku paliło, ale w taką noc i palenie nic człowiekowi nie daje: jakby wcale nie palił.
Daremnie usiłuje jak najmocniej pociągnąć z fajki i wchłonąć w płuca jak najwięcej dymu; kiedy dymu nie widzi, nie czuje naprawdę, że pali. Powoli więc pozwolili fajkom zgasnąć i schowali je do kieszeni. Szli bez fajek, w milczeniu, słychać było tylko ich kroki. Od czasu do czasu któryś coś mówił, ale ze słowami, których nie widać, jest tak samo jak z fajką — nie mają smaku. W końcu umilkli. Wówczas wyraźniej usłyszeli potok, bo zbliżał się do nich wraz ze swoim szumem. Z początku wracał powoli, potem nagle, za jakimś zakrętem, wybuchnął gwałtownie. Bo weszli właśnie do wąwozu. Mogliby krzyczeć na cały głos, nikt by ich nie usłyszał. Mogliby strzelać z dubeltówki, odgłosy strzałów zginęłyby w tym ogromie huku, który tak oszałamiał, że nawet przystanęli na chwilę. Potem znów błysnęła latarnia sołtysa, zataczająca półkole nie wiadomo na jakiej wysokości ani w czyim ręku. Zatoczyła jak gdyby sama parę razy koła w powietrzu, potem smugi światła uderzyły po lewej stronie o drewnianą barierę, po prawej o kamieniste wzniesienie, wprost przed nimi ukazała się znowu droga, a raczej ścieżka, którą mógł iść zaledwie jeden człowiek: ruszyli więc gęsiego. Przejście było tutaj wykute w skale, którą wysadzono w powietrze dynamitem. Skalna ściana po lewej stronie spadała stromo, tak że wszelkie dźwięki wzbijały się prosto do góry, uderzały pod brodą, pod uchem, po jednej stronie twarzy. Potem, prawem kontrastu, otoczyła ich niemal całkowita cisza, spokój i pustka, tak że musieli wytężać słuch, by cokolwiek usłyszeć; przybyli bowiem do wgłębienia w skale.
Wspinają się, idą znowu po płaskim terenie i znów się wspinają coraz wyżej. Wędrówka do szałasu jest długa, bo po drodze trzeba przemierzyć od końca do końca wąwóz. W pogodny dzień podejście trwa tu cztery godziny, a powrót — trzy, ale na początku maja pogoda nie sprzyja górskim wyprawom: szli więc już znacznie dłużej niż cztery godziny. Lecz oto jodły zaczęły się wreszcie przerzedzać, stały się widoczne po same wierzchołki, które tonęły w delikatnej mgiełce światła podobnej do pyłu, jaki wiatr podnosi na drogach. Pnie niektórych drzew rysowały się nieco czarniej w szarości powietrza, a jednocześnie wysoko wśród drzew błyskały prześwity podobne do okienek o zakurzonych szybach. Zrobili jeszcze kawałek drogi usuwając przed sobą raz po raz ostatnią zasłonę cienia, po czym wyszli na pełne światło i znaleźli się na odkrytej polanie, gdzie latarnie przeobraziły się w dwie kolorowe plamki i stały się zupełnie niepotrzebne, tak że je od razu zgasili. Musieli się teraz posuwać ostrożnie po topniejącym śniegu. Crittin szedł na przedzie ze swoją podkutą laską i nim zrobił krok, starannie wykopywał w śniegu dziurę zanurzając w niej nogę aż do połowy łydki. Inni stąpali gęsiego po jego głębokich śladach. Tak posuwali się stopniowo, z przystankami, niejako małymi skokami, podobni do pięciu punkcików, do pięciu malutkich czarnych punkcików wśród bieli. Znaleźli się znów na topniejącym śniegu, potem szli wśród kamieni; na przedzie i po bokach zaczęły się wyłaniać wysokie ściany skalne; wspinali się krętymi ścieżkami do tych skał, a skały schodziły do nich coraz gwałtowniejszymi, na pozór coraz bardziej niedostępnymi urwiskami. Tu nie było już żadnych drzew, nie było już nawet śladu trawy: tylko szarość i biel; szarość, a potem biel, sama szarość i biel. Wydawali się coraz mniejsi na wysokich ścianach skalnych, szarych, ciemnoszarych, potem jasnoszarych, potem nagle różowych, ale tylko na pozór różowych, bo zwodniczy ten kolor, podobny do barwy kwiatów, nie trwa długo i szybko się rozpływa; nie ma tu bowiem kwiatów ani żadnego znaku życia; tu zaczyna się kraina zła, niemiła dla oczu i groźna. Kraina, co leży ponad kwiatami, ciepłem, trawą, ponad wszystkimi dobrymi rzeczami, ponad śpiewem ptaków nawet, bo ptaki umieją tu tylko skrzeczeć: wrona śnieżna, kawka czerwonodzioba, ptaki czarne, białe czy szare, które mogą tu jeszcze żyć, nie potrafią śpiewać. Poza tym nie ma tutaj nic i nikogo, wszystko jest dalekie od dobrego życia i ludzi. Szli więc, a światło słoneczne padało na nich z lewej strony. Szli na górskie pastwisko, które żyje dwa, najwyżej trzy miesiące w roku.
Ludzie muszą tam jednak chodzić, żeby zdobyć bodaj trochę pożywienia dla bydła. Dlatego właśnie wspinali się coraz wyżej i z początku promienie słoneczne oświetlały ich z lewej strony. Potem szli pod słońce oślepieni blaskiem śniegu, przez który musieli jeszcze przebrnąć. Tu i ówdzie napotykali obsunięte lawiny.
Zbliżyli się znów do potoku, zobaczyli go: wisiał przed nimi na skałach.
Posuwali się krętymi ścieżkami, wspinając się na ostatnią przegrodę skalną. I późnym rankiem znaleźli się na skraju ostatniego progu, zza którego zaczęli się powoli wyłaniać: z początku kapelusze i głowy, potem ramiona; wreszcie rozpostarło się przed nimi całe pastwisko.
W głębi widniał lodowiec. Wisiał tam, mieniąc się wszystkimi kolorami tęczy, podobnie jak cała góra. Te piękne kolory szły na ich spotkanie, ale oni nie dostrzegali kolorów, pochłonięci innymi sprawami.
Prâlong powiedział tylko do swojego kuzyna:
— No co, widzisz teraz, że nie brak tu miejsca.
A Crittin odrzekł:
— Tak, miejsca tu nie brak...
Po czym bez słowa ruszyli znów w drogę; znaleźli się wśród bloków skalnych wielkich jak domy i szli zapadając się w śnieg. Posuwali się teraz wąskimi ścieżkami, które wyglądały jak malutkie zasypane śniegiem uliczki; a kiedy wydostali się stamtąd, musieli brnąć przez rumowiska, wspinać się po zboczu porośniętym gładziutką jak pilśń trawą, wilgotną jeszcze i uginającą się sprężyście pod nogami, bo śnieg tam dopiero co stopniał. Wspinając się ciągle, dotarli do ściany skalnej.
Tam zobaczyli szałas. Zlewał się prawie ze zboczem, o które się opierał, tak że belkowanie jednospadowego dachu zaczynało się przy samej skale. Musieli podejść bliżej, żeby zauważyć, że w dachu zieją dziury, a drzwi ledwie się trzymają w zawiasach i ze szczytów ścian spadło sporo kamieni: ale tego mogli się spodziewać.
Dobrze obejrzawszy wszystko Crittin usiadł i zaczął pisać cyfry w notesie. Drewniany korek wyciągnięty z gąsiorka zwisał na sznurku. Podawali sobie gąsiorek z rąk do rąk, pili i jedli, po czym obeszli naokoło pastwisko, a gdy wrócili na miejsce, znów pociągnęli z gąsiorka i posilili się trochę. Wtedy Crittin odpowiedział na pytanie Prâlonga, gdyż przez cały ten czas nie przestawali roztrząsać sprawy pastwiska:
— Ha, cóż! Na tych warunkach mógłbym się zgodzić...3
Tak więc załatwili wszystko, złożyli podpisy na papierach i jak tylko to się stało możliwe, wyprawili na pastwisko robotników. Pokierowali pracami tak energicznie, że w dwa tygodnie wszystko było zrobione.
Wreszcie sprowadzili sienniki i ułożyli je na zbitych z desek pryczach. Potem trzeba było jeszcze zawieźć kocioł do sera, a przedsięwzięcie to wymagało nie lada trudu, doprowadzono je jednak szczęśliwie do końca.
Pozostawało tylko wynająć ludzi, którzy by poszli w góry ze stadem.
Trzeba powiedzieć, że ta sprawa niepokoiła sołtysa.
Przez wiele dni nikt się nie zgłaszał. Wreszcie zjawił się Clou, ale sołtys stropił się nieco, kiedy zobaczył, że to właśnie Clou przyszedł pierwszy ofiarować swoje usługi.
Clou miał głowę przechyloną na bok, chrząknął.
— Podobno — powiedział — to u was trzeba się zgłaszać do pracy na pastwisku...
Przyglądał się sołtysowi, unosząc jedną powiekę, tę, którą mógł jeszcze poruszać, bo druga była zawsze nieruchoma i przesłaniała pusty oczodół; nos miał krzywy, twarz niesymetryczną — lewa strona była mniejsza od prawej. Stał przed sołtysem z rękoma w kieszeniach, z głową przechyloną na jedno ramię.
Przyglądał się Prâlongowi swoim jedynym, prawym okiem; a nigdy nie było wiadomo, czy patrzy na człowieka, czy nie.
Z nim nigdy nic nie było wiadomo, tak że sołtys znalazł się w kłopocie, bo z jednej strony nie zdołał jeszcze nikogo zwerbować, a z drugiej wolałby, gdyby się dało, nie mieć do czynienia z ludzmi tego pokroju. Wolałby nie wysyłać do Sasseneire człowieka, którego nikt od dawna już nie chciał i który żył, nie wiadomo właściwie z czego: kłusował, łowił ryby bez zezwolenia, bez zezwolenia zbierał zioła w górach, szukał kamieni, a podobno także i złota; wiele jeszcze krążyło o nim pogłosek, które powtarzano tylko na ucho.
— Cóż — powiedział sołtys — rozumiesz, to zależy od mojego kuzyna. Dam mu znać...
— To by mi nawet było na rękę tego lata — powiedział Clou. — Bo w górach mógłbym...
Zaczynała już zapadać noc, a była to sobota wieczór. Byli sami, tylko we dwoje. We dwoje wspinali się jeszcze raz ścieżką, która biegnie za wsią, podczas gdy Clou rozmawiał z sołtysem. Wspinali się ścieżką, skręcili razem ze ścieżką. Nieco dalej mieli swoje ulubione miejsce, chętnie tam przebywali tylko we dwoje. Słońce zachodziło za ich plecami. W płocie była dziura, Józef przeszedł pierwszy, potem odwrócił się, żeby podać Wiktorynce rękę. Wziął ją za rękę, powiedział:
— Uważaj na spódnicę.
Szła za nim zgięta, wysunęła głowę przez dziurę w płocie. Wtedy on wyprostował się nie wypuszczając jej ręki, ona zrobiła krok i w świetle zachodu podniosła do niego opaloną twarz ze spadającym na oczy pasmem czarnych wijących się włosów, które się wyśliznęły spod grzebienia. Odgarnęła je za ucho i wyprostowała się także. Potem uśmiechnęła się do niego wszystkimi zębami — biała smuga błysnęła na opalonej twarzy...
— Jak sobie życzycie — powiedział Clou. — Ja mam czas, decydujcie się. Dacie mi znać...
Za plecami tamtych dwojga zachodziło już słońce, usiedli na trawie przy płocie.
Dobrze się czuli w blasku zachodzącego słońca, osłonięci płotem.
Na zboczu przed nimi rozpościerały się łąki, po których wioska jak gdyby ześliznęła się na dół, jak chłopcy ześlizgują się na siedzeniu.
Nie opodal potoku, na dość płaskim terenie, tam gdzie wioska się zatrzymała, skupiły się w gromadkę małe dachy, tuląc się do siebie pod smużkami niebieskich dymów.
Poprzez te dymy prześwitywał kolor dachówek, kolor drzewa, prześwitywały szare dachówki. Stały tam ściany domów ułożone ze starych belek, czerwonych, brunatnych lub czarnych, na podmurowaniu pociągniętym wapnem. Widać było, że dachy trzymają się razem, ustawiły się razem, lubią być razem, tulą się do siebie przyjaźnie. Clou powiedział, że mu się nie śpieszy. Widniały tam otoczone parkanem ogrody, które zaczynały zielenieć, a żółte, niebieskie i czerwone plamy błyskały wśród zieloności.
Dobrze się czuli za płotem, z dala od spojrzeń ludzkich. Naprzeciw wznosiły się różowe góry. Z uliczek docierały odgłosy rozmów, skrzypienie drzwi na zardzewiałych zawiasach. Przeciągły zgrzyt zasuwy w chlewie brzmiał niemal tak samo jak chrząkanie zamkniętych w nim zwierząt.
W tej chwili Clou zrobił pół obrotu nie wyjmując rąk z kieszeni. Powiedział:
— To by mi było na rękę i tyle... No to, zastanówcie się.
Trzeba dodać, że dobrze wiedział, jak się go ludzie boją, i korzystał z tej sytuacji; góra nie była już wtedy różowa, była żółta.
Słychać stukanie młotka, zgrzyt piły przesuwającej się po drzewie.
Był to jeden z pierwszych wieczorów czerwcowych. W tym okresie należało już mieć ludzi do pracy na pastwisku Sasseneire, a tymczasem nikt się jeszcze nie zgłosił oprócz Clou, jak już o tym mówiliśmy.
Stali więc tam znowu oboje przy płocie. Milczeli długo. Teraz góra przed nimi zrobiła się szara; nawet najwyższe szczyty straciły swoje barwy na tle nieba.
Ciągle milczeli. Wiktorynka czekała, aż Józef odezwie się pierwszy. Wreszcie odwróciła się do niego, zdziwiona. Spojrzała na niego raz, spojrzała drugi, jak gdyby chciała zapytać: „Co ci jest?”
A góra zrobiła się szara jak popiół, który przykrywa głownie.
Usłyszeli trzaskanie z bata. Zobaczyli, że to krowy idą do wodopoju — ciemne plamy przesuwały się w mroku, bo tutejsze krowy są małe i czarne.
Na wsi toczyły się jeszcze pogwarki. Clou odszedł zgarbiony, z lewym ramieniem niższym od prawego. Wtedy właśnie Wiktorynka jeszcze raz spojrzała na Józefa.
On milczał uparcie. Zrozumiał jednak, że to nie może już dłużej trwać. Siedzieli przy płocie, gdzie tak często siadywali oboje, i nagle:
— Posłuchaj, Wiktorynko...
Głęboka cisza, która panowała między nimi przed chwilą, zaczęła teraz ogarniać wszystko prócz wody, co płynie, liści, co drgają, i brzęczenia dzwoneczka, którego nie zdjęto kozie i którym ona potrząsa przez całą noc. Ale ludzie się uciszyli, ucichły ludzkie hałasy; mężczyźni wrócili do domu i jedzą kolację.
Józef jak gdyby czekał na tę właśnie chwilę, aby Wiktorynka lepiej mogła usłyszeć to, co chciał jej powiedzieć. Ciągnął dalej:
— Wiesz, obliczyłem wszystko... Zabraknie nam dwustu franków, jeśli mamy się pobrać na jesieni... A może się już rozmyśliłaś?
Spojrzał na nią spod oka; zobaczył, że się odwraca, spuściła głowę; i znowu podjął:
— Więc jeszcze chcesz?
Przekornie pokręciła głową, a on znowu swoje:
— Więc jeśli jeszcze chcesz...
Potem urwał na chwilę.
— Posłuchaj, Wiktorynko, musimy być rozsądni... Mam pomysł... Te dwieście franków... Posłuchaj, postanowiłem, że pójdę na Sasseneire. Trzeba tam ludzi do pracy. Matka da sobie radę sama, bo obie krowy pójdą w góry. Muszę tylko pogadać z sołtysem... Dwieście franków jak znalazł, wiesz przecież sama, że nie jesteśmy bogaci. Będziemy mogli kupić sobie łóżko, pościel, wszystko, czego nam jeszcze brakuje. Będziemy mogli odnowić pokój przed zimą. Wszystko przygotujemy na listopad, bo przecież mówiliśmy o listopadzie, chyba że już ci nie zależy. W takim razie można jeszcze poczekać, ale ja bym wolał, żebyśmy już nie czekali... A ty?
Powiedział to wszystko jednym tchem. I choć chciał jeszcze mówić dalej, musiał się jednak zatrzymać, bo zobaczył, że ona spuściła głowę i położyła splecione ręce między kolanami, kuląc się, jak gdyby było jej zimno.
Szybkie, urywane brzęczenie koziego dzwoneczka zbliżało się coraz bardziej, potem potok zaczął znowu gaworzyć i już nie miał umilknąć do rana. Józef słuchał coraz głośniejszego szumu wody powtarzającej długie, wciąż te same zdania. Teraz czekał, żeby Wiktorynka się odezwała, ale ona milczała uparcie.
— No i co? Wiktorynko! Wiktorynko, gniewasz się?... To tylko trzy miesiące, Wiktorynko. Ale jeśli nie chcesz, wymyślę coś innego... Wiktorynko, nic nie mówisz?
Chciał ująć dziewczynę za rękę, ale cofnęła ją.
— Wiktorynko, obraziłaś się?
Chciał do niej się zbliżyć, ale poruszyła się i odsunęła od niego.
— Naprawdę? Gniewasz się?... No cóż, na razie nie będziemy mogli się pobrać. Wiesz sama, że tutaj pieniądze niełatwo zarobić. Zastanawiałem się długo, wierz mi, i wcale nie mam ochoty iść w góry, naprawdę. Ale ja to robię dla ciebie, to znaczy dla nas, dla nas obojga. Bo kiedy mówię o tobie, mówię także o sobie, a kiedy mówię o sobie, mówię o tobie. Jesteśmy jak jeden człowiek, prawda? Wiktorynko, my dwoje...
— Och! Tak — powiedziała. — Ale... och!
Trawa była wilgotna, wyczuł to ręką. Głos Wiktorynki drżał.
— Och! Tylko nie tam, nie na tej górze, bo...
Potem głos jej się nagle załamał, jak pęka nić, kiedy już nie jest dość mocna.
— Bo co?
— Sam wiesz...
— Nie mów nic, Wiktorynko...
Teraz na niego przyszła kolej, żeby się trochę pogniewać.
— To bajki. Nikt już w te bajki nie wierzy...
Położył rękę na jej ramieniu; ostrożnie przyciągnął ją do siebie, mówił:
— No, bądźże rozsądna.
Wyciąga rękę w mroku, kładzie rękę na jej bawełnianym żakieciku. Czuje dłonią okrągłość, ciepłą okrągłość pod żakiecikiem w chłodnym, coraz chłodniejszym powietrzu. Pierwsza gwiazda, jeszcze samotna, rozbłysła nad górami.
Ta ciepła okrągłość pod jego ręką, to coś ciepłego i okrągłego drgnęło leciutko, potem już się nie ruszało, bo Józef mówił:
— Cóż, trzeba wybierać, maleńka... Człowiek nie robi tego, co chce, kiedy nie jest bogaty. Ja chcę tam iść dlatego, że cię kocham. A ty, czy ty mnie kochasz?... Więc powiedz, że się zgadzasz.
Kiedy tylko zgasło światło dnia, rozbłysła pierwsza gwiazda, jak owe żółte kwiaty, które się otwierają wśród trawy na łące, kiedy topnieje śnieg...
— W innych szałasach już mają ludzi, więc pójdę w góry z Piotrem Crittin. A potem urządzimy sobie pięknie pokój, będziemy mieli nowe łóżko, tuzin prześcieradeł z cienkiego płótna, kupię ci sukienkę. Już obliczyłem — na wszystko mi starczy... No i to tylko trzy miesiące w górach, będziemy się widywali od czasu do czasu, w niedzielę.
Wysoko zapaliły się dwie gwiazdy, potem trzy, potem cztery, a on mówił:
— Tamte historie to głupstwa, nigdy nawet nie mogliśmy się dowiedzieć dokładnie, o co chodziło, bo ci, co tam byli, zaprzeczali sami sobie... I to takie dawne czasy, dwadzieścia lat temu... Nie byłem tam ani ty tam nie byłaś.
Śmiał się.
— No, uśmiechnij się! No, powiedz tak. Wiktorynko! Wiktorynko, jutro pójdę do sołtysa... Wiktorynko, pójdę do sołtysa. Jutro... Do sołtysa... Tak czy nie? Jeśli nic nie powiesz, to znaczy, że tak... Raz...
Nie powiedziała nic. On:
— Dwa.
Czeka.
— Trzy...
Wiktorynka ciągle milczała.
Wtedy Józef spojrzał na nią uważnie, potem powiedział cichutko:
— Wiktorynko, chodź tutaj.
I ostrożnie pociągnął ją ku sobie, bo przez cały czas trzymał ją za ramię. Coraz więcej gwiazd zapalało się na niebie, tworzyły trójkąty, kwadraty, długie kreski; wreszcie rozbłysły wszystkie; gdyby ktoś mógł je policzyć, zobaczyłby, że nie brak ani jednej.
Nie mówili już nic, w pobliżu brzęczał dzwonek kozy.
I nic więcej; tylko woda nie przestawała gaworzyć swoim niskim głosem, bo tylko ona nocą ma głos, tylko ona co noc i przez całą noc gaworzy. Od ósmej wieczór aż do piątej rano, kiedy to drzwi domów otwierają się znowu skrzypiąc na zardzewiałych zawiasach, jak gdyby się kłóciły kobiety.4
Można by sądzić, że przyjście Józefa rozstrzygnęło o wszystkim, gdyż tego samego dnia zgłosiła się do sołtysa matka małego Ernesta prosząc, aby wziął do roboty jej syna, choć skończył dopiero trzynaście lat (ale mali pastuszkowie przydają się w górach przy drobnych robotach, którym mogą podołać w tym wieku). Potem, po wieczerzy, przyszedł stary Bartłomiej, który miał ochotę zmienić pracę.
— Jeśli zechcecie mnie wziąć, to wrócę na Sasseneire. Byłem tam dwadzieścia lat temu.
— Ach tak? — powiedział sołtys. — Byliście tam?
— Pewnie, że byłem...
Głos starego dobywał się z głębi gęstej, krótkiej brody koloru suchego mchu i spod włosów zwisających na brwi między rondem filcowego kapelusza a czołem.
— Pewnie, że byłem... I wróciłem stamtąd, jak widzicie. A jeśli zechcecie, mogę tam pójść znowu.
— Och! Co do mnie — powiedział sołtys — wszystkie te historie...
— Och! Co do mnie... — przerwał mu Bartłomiej.
Po czym, innym już głosem:
— Ja mam coś, co mnie chroni.
Wyjął z ust fajkę, sięgnął palcami pod koszulę, wydobył na światło dzienne czarną z brudu tasiemkę, którą nosił na szyi, i pokazał sołtysowi coś w rodzaju malutkiego woreczka. Powiedział:
— To jest tam, w środku. To papier.
Powiedział:
— Z tym papierem nic człowiekowi nie grozi. Bo oni wtedy nie wrócili wszyscy z gór... Ale teraz ja mam papier...
Sołtys wybuchnął śmiechem.
— No, jeśli macie papier...
Nazajutrz wszystko wydawało się już załatwione, bo Crittinowie, stryj i bratanek, to było już dwóch do roboty, z Józefem — trzech, z Ernestem, pastuszkiem — czterech, ze starym Bartłomiejem wreszcie — pięciu. Wtedy przyszedł jeszcze niejaki Roman Reynier, rosły, osiemnastoletni chłopak, który też miał ochotę iść w góry. Było więc ich sześciu. Zostało tylko jedno wolne miejsce, na które już przedtem zgłosił się Clou. I znów sołtys się zastanawiał, czy go wziąć, bo wolałby nie brać. Pomyślał jednak: „Jeśli mu odmówimy, każe nam za to drogo zapłacić, to do niego podobne”.
W końcu powiedział sobie: „Lepiej niech Clou będzie w górach niż tutaj, bo reszta to ludzie pewni, potrafią utrzymać go w karbach”.
Zawiadomił więc Clou, że go bierze do pracy na pastwisku.
Clou natychmiast poszedł do gospody, zamówił pół litra nalewki i zasiadł do picia: pił na kredyt, z myślą o wypłacie, którą miał otrzymać pod koniec lata.
Siedział w rogu sali przed karafką i kieliszkiem, mniejszym od kieliszków do wina i wypełnionym białym płynem, niepodobnym wcale do owego pięknego, złocistego napoju, jaki lubią porządni ludzie.
Patrzał przez okno na przechodniów mijających gospodę. Przyszedł tam znacznie wcześniej, niż ludzie zazwyczaj wstępują, żeby się czegoś napić. Przez parę godzin tkwił więc zupełnie sam w swoim kącie i patrzył — przezornie usadowiwszy się dobrym okiem do szybek okiennych.
Palił fajkę.
Od czasu do czasu uderzał w stół pustą karafką.
Wówczas zjawiała się gruba Apolonia. Mówił do grubej Apolonii:
— Ano, jeszcze jedną.
Mówił też:
— Jak się miewasz? Wszystko w porządku?
Mógł o to nie pytać, wystarczyło na nią spojrzeć, ale tak nawiązywał rozmowę.
Po jakimś czasie gruba Apolonia zapytała Clou:
— A czy on pokazywał już panu ten swój papierek?
— Kto taki?
— Bartłomiej.
— Nie.
— To pan nic nie wie?
— Nie.
— Bo podobno trzeba mieć jakiś papier, żeby iść tam, w góry. Podobno to papier świętego Maurycego. Tak on mówi. Trzeba napisać na nim różności i zanurzyć go w kropielnicy w kościele Saint-Maurice-du-Lac. Potem uszyć woreczek i zawiesić go sobie na szyi...
Clou odparł:
— E, tam! Ja nie potrzebuję żadnego papierka.
Była to gruba i dość głupawa dziewczyna. Ciągnęła:
— To samo mówi też Józef i to samo Roman. Crittinowie też śmieli się z Bartłomieja, kiedy opowiadał im swoją historię. Ale ja nie wiem, co mam o tym myśleć...
— Myśl jak oni i myśl jak ja — odpowiedział Clou.
Jednocześnie zacisnął mocniej chorą powiekę, żeby szerzej otworzyć drugą, i zwrócił do Apolonii swoją krzywą twarz z wąsami krótszymi po lewej stronie. Ciągnął dalej:
— Ja jestem filozof... Wiesz, co to znaczy? To znaczy, że wiem, co trzeba robić, ale nic nie mów nikomu.
Po czym nagle umilkł, bo ktoś wszedł do gospody.
Wieczorne dzwony na Anioł Pański zagłuszyły hałas przesuwanych ławek. Trzej mężczyźni, którzy właśnie weszli, zdjęli kapelusze siadając plecami do Clou, tak że nie mogli zobaczyć, czy on także zdjął kapelusz.
Wszystkie dzwony biły na wieży, potem trzy razy odezwał się wielki dzwon i znów było słychać przesuwanie ławek w gospodzie.
Za szybami okien rozległy się znowu hałasy. Tamci trzej podeszli do Clou: był to sołtys i dwaj Crittinowie.
Mieli iść na pastwisko pojutrze, w dzień świętego Jana Chrzciciela, i sołtys chciał, aby wszystko się odbyło zgodnie ze starą tradycją, to znaczy, postanowił przy tej okazji urządzić zabawę według odwiecznego w tej okolicy zwyczaju. Zdania były jednak podzielone. Wielu mówiło: „Zaczekajmy. Można będzie naprawdę świętować na przyszły rok, jeśli wszystko dobrze nam pójdzie tego lata”. Ale sołtys upierał się przy swoim pomyśle. Od kilku dni usilnie namawiał ludzi i stawiał wino co znaczniejszym w wiosce gospodarzom. Tego wieczoru także umówił się z kilkoma osobami i miał nadzieję, że obecność Crittinów zrobi swoje. Od kilku dni uparcie, od rana do wieczora przytaczał te same argumenty wbrew temu, co myśleli starzy ludzie z Bartłomiejem na czele. A Bartłomiej musiał przecież dobrze wiedzieć i on właśnie powtarzał: „Nie trzeba, aby nas było za dużo, nie róbmy tym razem za dużo szumu”. Sołtys wzruszał ramionami i mówił: „Och! Znamy was. I ten wasz papierek...” Wszyscy się śmieli. Po czym sołtys znowu wykładał swoje racje, mówił o kosztach, jakie poniosła gmina przy odnawianiu szałasu i naprawie drogi, i o trudzie, jaki sobie przy tym zadano: i po tym wszystkim mieliby nie świętować tej wyprawy w góry? Byłoby to sprzeczne ze zwykłą logiką i krzywdzące dla Crittinów (którzy jeszcze nie nadeszli). Zrobiono by im w ten sposób afront, a w interesie wszystkich leżało, aby potraktować ich jak najlepiej; idą przecież gminie na rękę, a nie wiadomo, jak będzie w przyszłym roku.
Wszystko stawało się różowe. Różowość ogarnęła niebo po stronie zachodniej. Stojąc u stóp kościoła widzieli czarny żelazny krzyż na tle różowości.
Na szczycie wielkiej kamiennej dzwonnicy wznosił się żelazny krzyż. Z początku wydawał się czarny wśród różowości i odcinał się bardzo wyraźnie gdzieś na tle nieba, potem zaczął powoli się zniżać.
Widzieli go coraz niżej, w miarę jak sami wspinali się coraz wyżej. Odcinał się czernią na tle gór, potem ześlizgiwał wzdłuż skał, potem stał się już niewidoczny, znikł na tle drzew, równie czarnych.
Byli znowu sami we dwoje. Raz jeszcze usiedli przy płocie. Patrzyli, jak małe czerwone i czarne ślimaczki wyłażą ze swoich kryjówek i pełzną po wilgotnej trawie. Józef powiedział:
— Muszę ci podziękować, Wiktorynko, byłaś bardzo miła. Dostaniesz ode mnie prezent. Dostaniesz jeszcze jeden prezent — mówił. — I raz ja będę schodził do wioski, a raz ty będziesz przychodziła do mnie na górę. Tak podzielimy te trzy miesiące na kawałki i czas prędzej nam zejdzie.
Tłoczno było tego wieczoru w gospodzie; i Józef dużo mówił tego wieczoru:
— No, to umówiliśmy się, prawda? Pojutrze idziesz z nami, razem pójdziemy w góry. Jaką włożysz sukienkę?
Wiktorynka, smutna aż do tej chwili, ożywiła się nagle. Powiedziała:
— A jaka ci się najbardziej podoba?
Takie już są te dziewczęta. Zapytała:
— Mam włożyć niebieską?
— Och, tak, niebieską. I różową z zielonym chusteczkę...
— Jak chcesz.
— I kapelusz, który ci podarowałem. I łańcuszek z krzyżykiem.
Wiktorynka powiedziała:
— Wiesz, muszę upleść wianki dla waszych dwóch krów i dla naszych. O której godzinie wyruszamy?
Po chwili odezwała się znowu:
— Ale obiecujesz mi, że będziesz przychodził?
I znowu:
— Ile będziesz miał wolnych niedziel dla siebie?
Odpowiadał.
A ona:
— Pójdę narwać kwiatów, wstawię je do wody, żeby nie zwiędły. Szkoda, że mało jest jeszcze kwiatów w ogrodzie, będę musiała pójść na łąkę.
Józef mówił:
— Pójdę z tobą.
— A najlepiej upleść wianki i włożyć do wody, kiedy już są zrobione. Duża waza do zupy, ta w kwiatki, myślisz, że będzie dobra?
Dzwony zaczęły bić bardzo wcześnie wzywając do kościoła; razem byli na mszy, ona i on, potem poszli ze sznurkami po wianki. Bo sołtys jednak postawił na swoim: przekonał ludzi, tak że wszyscy niemal postanowili przyjść na zabawę. Dziewczęta szykowały wianki, które się wkłada krowom na rogi, Wiktorynka uplotła cztery najpiękniejsze, z kwiatów polnych i pierwszych kwiatów ogrodowych.
Dzień wstawał piękny, a to był dobry znak. Słońce ukazało się bardzo wcześnie, mimo że góry są tam wysokie. Nastała bowiem pora najdłuższych dni w roku. Dzień był piękny, słoneczny.
Osiodłano trzy muły. Stado liczyło siedemdziesiąt sztuk bydła, przeważnie młodego.
Crittin z bratankiem kroczył na czele pochodu. Crittin niósł wysoki kosz, bratanek także, a pierwszy muł dźwigał na kołyszącym się siodle drewniane narzędzia ułożone na kształt wieży.
Krowy miały wianki z kwiatów na rogach, mężczyźni włożyli świąteczne ubrania, dziewczęta — najładniejsze sukienki i kolorowe jedwabne chustki, które tworzyły trójkąt na plecach.
Obok pierwszego muła szedł Roman. Potem posuwało się stado grupkami po trzy lub cztery krowy. W pięknym świetle słonecznym lśniły grzbiety: łaciate, czarno-białe, brązowe, czerwone.
Ludzie trzymali się skraju drogi. Chłopcy szli z dziewczętami. Za nimi posuwał się drugi muł: prowadził go Bartłomiej. Ten muł dźwigał na plecach toboły z kocami i siennikami oraz worek soli dla krów. Umieszczono także na siodle małą dziewczynkę: siedziała między siennikami a workiem, na którym zwisały jej nogi w grubych pończochach z ciemnoczerwonej wełny i w podkutych butach.
Dzień był piękny, słoneczny i nawet dość ciepły, chociaż na tych wysokościach ranki są zazwyczaj chłodne. Pierwsze muchy brzęczały wokół uszu, jak gdyby ktoś przygrywał na trąbce. Dzień był piękny i ciepły. Krowy miały na szyi dzwoneczki albo duże brzękadła z kutego żelaza. Za stadem posuwał się trzeci muł, ten, co dźwigał żywność, to znaczy zapasy sera, suszonego mięsa i chleba na trzy tygodnie. Tego trzeciego prowadził Józef, a Józefowi towarzyszyła Wiktorynka. Zamykali pochód, bo Józef powiedział: „Tu będziemy mieli trochę spokoju”. Potem powiedział: „Usiądź na nim, to silna bestia”. Był to gruby rudy muł, miał już cztery lata. Wiktorynka odparła: „Wiesz, ile ważę?” — „Nie szkodzi, siadaj”. Wsiadła więc na muła; potem zwolnili kroku, bo chcieli trzymać się w pewnej odległości od całej kolumny. Za stadem zostało trochę wolnej drogi, potem dopiero posuwali się oni dwoje z grubym mułem, zamykając pochód.
Stado weszło do lasu. Tam ludzie i zwierzęta zaczęli stopniowo iść gęsiego, tworząc długi szereg wśród jodeł, po wewnętrznej stronie bariery. Potok znów szumiał. Na tym odcinku drogi szum wody zagłuszał dzwonienie, jakby wszystkie dzwoneczki zawieszone krowom u szyi umilkły. Zresztą zwierzęta szły teraz bardzo powoli. Gospodarz, który kroczył na czele, pierwszy zwolnił kroku, regulując w ten sposób tempo całego pochodu. Teraz już nawet dwie osoby nie mogły iść jedna obok drugiej; chłopcy posuwali się więc przodem i podając rękę dziewczętom pomagali im omijać wielkie głazy lub wchodzić na występy skalne, które tworzyły progi na górskiej drodze. Tamci dwoje zostawali coraz bardziej w tyle za pochodem. Wiktorynka zeskoczyła z muła na ścieżkę, ale nadal korzystała z jego siły, bo Józef jedną ręką trzymał zwierzę za ogon, drugą zaś ją prowadził. Nie lubiła wysiłku, a droga była długa.
Przeszli całą tę długą drogę, długą drogę górską. Z początku posuwali się wśród trawy przetykanej jaskrawymi plamami kwiatów, potem wśród jodeł, po kobiercu z igliwia upstrzonym również okrągłymi plamami i obrzeżonym złotem — łąki, las, słońce i znowu cień; potem wielki wąwóz i już tylko cień. Potem zaczęły się kamienie, rumowiska i znowu rozbłysło słońce. Długi szereg, który wspinał się wysoko po olbrzymim szarym zboczu, wydawał się coraz krótszy i prawie nieruchomy, tak że oderwawszy od niego na jakiś czas oczy odnajdowało się go niemal w tym samym miejscu, choć nie przestawał się przecież posuwać. Nadstawiając ucha można było pochwycić ledwie dosłyszalny hałas podobny do szmeru strumienia w korycie albo szelestu wietrzyka w liściach drzew...
Dzień był piękny. Mężczyźni, którzy tam przyszli, zgodnie przyznali, że trawa jest w doskonałym gatunku. Uważali, że pastwisko wygląda bogato dzięki wyjątkowemu w tym roku działaniu słońca; woda spływała wszędzie z wysokich ścian skalnych, które je otaczały.
Wody mieli więc pod dostatkiem. Wino też mieli, aż dwie beczułki, które przydźwigał rudy muł obładowany żywnością. Najpierw odpoczywali przy jedzeniu i piciu, krowy zaś natychmiast zabrały się do skubania trawy. Potem mężczyźni obejrzeli odnowiony szałas — serowarnię, izbę sypialną i pomieszczenie przeznaczone dla bydła w czasie niepogody — i stwierdzili, że wszystko jest tam w porządku. Tak, znowu mieli ładny, wygodny szałas, który całkowicie im odpowiadał. Podczas gdy zdejmowano ciężary z mułów i układano na miejsce narzędzia, kilku poszło się przejść po pastwisku.
Chłopcy i dziewczęta usiedli grupkami na trawie. Wypili jeszcze, potem zaczęły się tańce. Tańczyli i pili między jednym tańcem a drugim. Młodzież tańczyła i piła, mężczyźni pili. Józef i Wiktorynka też tańczyli i pili: przetańczyli ze sobą cały wieczór, do znacznie późniejszej godziny, niżby nakazywał rozsądek. Nie zauważyli bowiem, jak ogromne, okrągłe słońce skryło się za górą; mała wskazówka minęła już piątą godzinę, ale nikomu nie przyszło do głowy wyjmować zegarka z kieszeni. Musieli się więc śpieszyć. Józef towarzyszył Wiktorynce do pierwszego zakosu. Potem usiadł i odprowadzał ją spojrzeniem, a ona szybko schodziła na dół, oglądając się na każdym zakręcie. Szukała go także oczyma; Józef za każdym razem musiał coraz bardziej opuszczać wzrok, a Wiktorynka musiała coraz bardziej podnosić oczy.
Schodziła, a on siedział. Biegła kawałek drogi, potem stawała, odwracała się, machała chusteczką.
Wydawała się zupełnie malutka, potem doszła do miejsca, gdzie droga biegnie po równinie i nieco dalej gubi się za występem skalnym. Tam jeszcze ją widział, potem znikła mu z oczu.
Widział ją tam jeszcze po raz ostatni, obejrzała się w jego stronę, potem widział ją już tylko do pasa, potem tylko jej ramiona, potem tylko głowę i rękę uniesioną do góry.
Maleńki biały punkcik znaczył miejsce, gdzie dopiero co była jej ręka...
Teraz patrzy daremnie: nie ma już nic tam, gdzie stała przed chwilą. Jak to można zrozumieć?
Siedział, nie ruszał się z miejsca. Zastanawiał się: „Gdzie też jest Wiktorynka?”, jakby została wymazana z życia, kiedy znikła mu z oczu.
Mimo to szukał jej wzrokiem, uparcie wypatrywał jej gdzieś na dole, ale zobaczył tylko, że noc zapada, a tam, gdzie ona była przed chwilą, została jedynie szara kreska i pustka. Bo kiedy jej nie ma, nie ma nic. Wszędzie nagie skały, pustkowie, wokoło tylko chłód i wielka cisza.
Kilka wron krążyło jeszcze wysoko między ścianami skalnymi przed powrotem do gniazd ukrytych w szczelinach. Pewnie jeszcze krakały, nie dość jednak głośno, aby mógł je usłyszeć, aby krakanie ich doszło do ludzkiego ucha. Pozostał więc tylko szmer wody, którego się nie dostrzega, i wielkie pustkowie.
Józef wstał, bo poczuł, że ogarnia go zimno. Szedł wielkimi krokami, zapiął kurtkę; góry, które go otaczały, zamykały się szybko wokół pastwiska. Na ścianach skalnych wznoszących się naokoło widniały czarne plamy.
Nie mógł się powstrzymać, żeby nie obejrzeć się od czasu do czasu, potem podnosił wzrok na te ściany. Wokół ciągle panowała cisza, ale oto usłyszał, jak toczy się kamień.
Jakiś kamień znowu stoczył się po zboczu, tym razem nie opodal lodowca. Józef podniósł głowę i ujrzał przed sobą cały lodowiec: jeszcze się różowił na szczycie, ale nagle różowość ta zgasła.
W tej właśnie chwili gdy podniósł głowę, różowość zgasła, lodowiec zbladł na całej swojej długości i jakby ruszył na jego spotkanie.
Przybrał zły kolor, brzydki, bladozielony kolor i zdawał się posuwać na spotkanie człowieka. Józef nie miał odwagi podnieść oczu, szedł coraz szybciej ze spuszczoną głową. Ale oto — co za szczęście! — piękny złocisty kolor płonącego ogniska ukazał się przed nim w obramowaniu drzwi. Szedł teraz wpatrzony w ten blask, nie odrywał od niego oczu.5
Natychmiast rozpoczęli życie w górach, które miało trwać — co dzień takie samo — trzy miesiące.
Co rano przed piątą zabierali się do dojenia krów, doili je wszyscy razem, po czym Crittinowie rozpalali ogień pod dużym miedzianym kotłem zawieszonym na ruchomym drągu.
Trzech pasterzy odchodziło ze stadem, szli z tyłu, wysoko podnosząc kije. Zazwyczaj byli to Józef, Roman i mały Ernest.
Gospodarz pracował w szałasie z bratankiem, a tamci trzej odchodzili ze stadem, bo nie wolno pozwolić bydłu, aby skubało trawę, jak mu się podoba i gdzie ma ochotę, lecz co dzień trzeba prowadzić je na inne miejsce, tak żeby spożytkować całe pastwisko. A więc dwóch w szałasie i trzech ze stadem: zostawali Bartłomiej i Clou, oni wykonywali różne prace nie opodal szałasu.
Tego rana Bartłomiej krążył w pobliżu szałasu z taczką, Clou zaś poszedł nieco niżej — miał drążyć skałę kilofem. Woda, która spływała po ścianie, zatrzymywała się w jednym miejscu i niszczyła korzenie trawy, należało wyżłobić jej przejście, żeby swobodnie mogła płynąć niżej, gdzie właśnie jej brakło. Dużo jest różnych drobnych prac w górach — wystarczy na cały dzień. Człowiek ma robotę od rana do wieczora, jeśli tylko chce wszystko dobrze wykonać; ale Clou na razie nic nie robił. Korzystając z nierówności terenu usiadł w ukryciu, zapalił fajkę i uważnie przyglądał się skałom naprzeciw, wodził po nich wzrokiem: są tam na pewno kryjówki, ale trzeba wpierw wiedzieć, gdzie najłatwiej je znaleźć. Bartłomiej zaś pracował nie opodal szałasu, a gospodarz i jego bratanek robili ser.
Czas płynął. Crittinowie krzątali się ciągle przy ognisku, kiedy wydało się im nagle, że w szałasie zrobiło się ciemno, jak gdyby ktoś stanął w drzwiach. Rzeczywiście ktoś stał na progu, ale nie odwrócili się w jego stronę.
Usłyszeli głos za plecami. Poznali, że to Bartłomiej.
Zapytał:
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.