- W empik go
Wielka Warszawa - ebook
Wielka Warszawa - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 298 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mieliśmy kilka dni, które przeszły jak w gorączkowym śnie. Nikt nie myślał o tem, co jest, tylko o tem, co będzie w przyszłości. Może dlatego ludzie chodzili najspokojniej po ulicach, po których świstały kule. Chwilami odnosiło się wrażenie, że Warszawa nie orjentowała się w tem nawet, że była terenem bitwy. A stanowczo z daleko większym niepokojem mówiło się niedawno: "Oho, biją się już pod Piasecznem!", niż: "Strzelają na Bednarskiej". Widok, jaki we czwartek po południu przedstawiała cukiernia Lourse'a, był chyba jedyny na świecie. Z Karowej sypały się kule, na Zjeździe trzeszczały mitraljezy, a pośrodku w cukierni wolnego miejsca nie można było znaleźć. Na dole wszystkie bilardy były nawet zajęte i trzask kul piramidkowych konkurował jak mógł z salwami karabinowemi.
Ten brak poczucia niebezpieczeństwa, które jednak naprawdę było i groziło na każdym kroku, wynikał przedewszystkiem z tego, że życie nasze nie wykoleiło się ani na chwilę. Ludzie poszli do swoich zajęć, sklepy były pootwierane, tramwaje chodziły. Ład na ulicach panował wzorowy i to dawało tłumom złudny pozór codzienności, do której, jak wiadomo, nie należy – pękanie szrapneli na dachach tramwajów.
Od pierwszej chwili wiedziano zresztą, ie można chodzić, bo tam, gdzie jest naprawdę niebezpiecznie, "nie puszcza milicja". I rzeczywiście u wylotu ulic, wiodących na Powiśle, najbardziej na strzały narażonych, czuwali ochotnicy w białoamarantowych przepaskach. Sami pod gradem kul stali tak spokojnie, że może dlatego właśnie tłum nie dowierzał, żeby tam mogło być naprawdę niebezpiecznie, i starał się przez kordony przeciskać.
Na razie w podnieceniu, w trosce o rzeczy większe nie było czasu na zastanawianie się nad sprawnością naszej Straży Obywatelskiej. Dopiero dziś, gdy nerwy otrzaskały się już trochę z nowemi wrażeniami, przychodzi chwila, w której zaczynamy to sobie uświadamiać. I ze wszystkich stron sypią się na nich pochwały:
– Dzielne zuchy!
A, nie, nie! przepraszam, zagalopowałem się… Są i ludzie, którzy wymyślają. Przytaczają przy – kłady "brutalności" milicjantów. Oczywiście, jeśli tu i owdzie młody ochotnik, nie mogąc dać sobie rady z niespokojnym tłumem, zwróci czyjąś uwagę podniesionym głosem, to musi razić ludzi, wychowanych w wytwornej szkole naszych "stójkowych" i "rewirowych".
* * *
Milicja warszawska miała tak mało czasu na zorganizowanie się, że raczej należy ją nazywać zaimprowizowaną. Wszystko musiało się zrobić w kilka dni. I działa sprawnie. To dowodzi, że długoletnia kultura anarchji nie zdołała w nas zabić zdolności do wspólnej pracy. I o ile Bóg da, że zdolności te będą się mogły rozwijać w warunkach pomyślnych, napewno wydadzą rezultaty imponujące.
Gdy tylko w pismach ukazały się pierwsze wezwania do biur werbunkowych, sypnęły się odrazu tłumy. Kto się nie zgłaszał! Do jednego z okręgów zjawia się jakiś malec, może dwunasto, trzynastoletni, i jeszcze jak na swój wiek mizerny i drobny, i chce być milicjantem. Trzeba mu było te dobre chęci wytłómaczyć poglądowo:
– Widział pan kiedy takiego stójkowego, jak pan?
– Nie.
– No, to jakże pan chce być milicjantem? Zgodził się i odszedł.
Milicja warszawska zrekrutowała się ze wszystkich sfer.
W tych dniach opowiadał mi jeden ze znajomych:
– Patrzę, zajeżdża na róg ulicy powóz, zaprzężony w dwa przepyszne konie, wysiada jakiś młody facet, zakłada na rękę przepaskę milicyjną, powóz odjeżdża, a on zostaje na posterunku.
Westchnąłby niejeden stójkowy warszawski, ujrzawszy takie obyczaje.
Ludzie o tendencjach zgryźliwych zapisywanie się do milicji zaczęli odrazu tłómaczyć "warszawską modą". Ale trzeba przyznać, że to moda niebardzo wygodna i uciążliwa. Niektórzy milicjanci w pierwszych dniach pozostawali po szesnaście godzin na posterunkach. Komisarz jednego z okręgów był czterdzieści jeden godzin na nogach.
I kulki nieraz świstały im koło uszu.
A wszyscy do dziś dnia przeciążeni są pracą. Zwłaszcza w biurach okręgowych. Bo z czem tam ludzie nie przychodzą! Jakiś stróż z Powiśla prosi, żeby mu sprzedać kwartę nafty, jakaś kobiecina dopytuje się, jak wysłać list do Mińska. I setki innych "interesów" w tym rodzaju. Od rana do wieczora ciągną tłumy biedoty, bezdomnych, wygłodniałych po pomoc i opiekę.
Po pomoc i opiekę – do cyrkułu. Z serdecznem zaufaniem. Gdybyż to mógł oczyma duszy ujrzeć teraz który z panów komisarzy!
iŁAPÓWKI.
Jeden z moich przyjaciół, który jest członkiem Straży Obywatelskiej i pełni w komisarjacie obowiązki sekretarza, opowiadał mi o zabawnem roztargnieniu.
– Niech pan sobie wyobrazi… kiedy pierwszy raz szedłem urzędować, włażę do mojego dawnego cyrkułu na schody, zamyśliłem się o czemś innem co prawda i – machinalnie sięgam ręką do kieszeni, wyjmuję trzy ruble i rozwijam w palcach…
– Siła przyzwyczajenia.
– Tak. I dopiero, jakem już tę trzyrublówkę tak ślicznie zwinął, że tylko urzędnikowi w rękę wsunąć, uprzytomniłem sobie, że to przecież ja sam jestem panem sekretarzem.
Zabawne roztargnienie, ale można je zrozumieć i wybaczyć. Czyż w atmosferze cyrkułowych sieni na tych brudnych drewnianych schodach, poobwieszanych napisami na tabliczkach z czerwonej blachy, nie było czegoś fascynującego, co sprawiało, że ręka sama sięgała do kieszeni?
Wiele rzeczy może się jeszcze zmienić, ale ta sielanka minęła już bezpowrotnie.
Na tle obyczajów cyrkułowych powstawały specjalne zupełnie charakterystyki psychologiczne. Mówiło się o tym czy owym komisarzu:
– O, to bardzo uczynny człowiek! Można mu dać pół rubla i weźmie.
Rzeczywiście uczynność zadziwiająca.
Pewna nuta wdzięczności jednak za to, że ktoś chciał wziąć pół rubla, miała swoje uzasadnienie. Na pozór, gdy jeden człowiek chciał dać, a drugi wziąć i to nawet bardzo, była to najłatwiejsza pod słońcem tranzakcja do przeprowadzenia. A jednak ile razy dawało się słyszeć westchnienie:
– Ja nie potrafię dawać łapówek!
Skoro więc na odpowiedniem stanowisku znalazł się człowiek, który potrafił te wahania złagodzić, należało mu się za to uznanie.
Jakim cudem uchowywali się u nas ludzie, którzy nie umieli dawać łapówek, tego nie wiem. Po tylu dziesiątkach lat wychowawczych zabiegów w tym kierunku. Faktem jednak jest, że byli. Sam należałem do ich liczby. Za moich młodych lat wypadł mi jakiś interes w cyrkule w sprawie paszportu zagranicznego. Nigdy w życiu przedtem w tej instytucji nie byłem i w wyobraźni cyrkuł, jako siedziba władz, przedstawiał mi się uroczyście i ponuro. Znajomi pocieszali mię, że moja sprawa będzie bardzo łatwa do przeprowadzenia.
– Wsuniesz sekretarzowi trzy ruble w łapę i odrazu ci to zrobi.
Powtarzałem sobie dla dodania otuchy: "Wsunę sekretarzowi trzy ruble w łapę", ale w duszy miałem tremę. I tego dnia, kiedy wreszcie sprawę należało załatwić, zerwałem się o siódmej rano, kazałem się ostrzydz u fryzyera i wyświeżony, woniejący pachnidłami, z nowiuteńką, szeleszczącą trzyrublówką, zawczasu na ten cel przygotowaną, powędrowałem do cyrkułu.
Ale kiedym ujrzał przed sobą poważnego mężczyznę z długą czarną brodą, w złotych binoklach, który, w moich oczach otarłszy pióro o połę marynarki, począł niem starannie czyścić paznokcie, odwaga mię opuściła. Wykrztusiłem cel mojej wizyty, ale położyć trzech rubli – ani rusz.
Na szczęście trafiłem na człowieka poczciwego i wyrozumiałego dla nieśmiałości ludzkiej. Uśmiechnął się i, wskazując oczyma na moją kurczowo zaciśniętą pięść, odezwał się dobrotliwie:
– No, co pan tam ma?
Krew uderzyła mi do głowy. Wydało mi się, że zaraz zostanę skompromitowany, oskarżony o usiłowanie przekupstwa urzędnika.
A on, ujmując mię za rękę, odezwał się jeszcze łagodniej:
– No, niech pan pokaże.
I człowiek ten widocznie był "zapoznanym" magikiem, bo tak jakoś zręcznie wyjął mi tryrublówkę z ręki, że ja dłoni nie otworzyłem, a trzyrublówki nie było.
* * *
Kiedy dziś sobie tę scenę przypominam, ogarnia mię nieokreślone zdumienie. Jakto! czyżby naprawdę miał już przeminąć ten czas, kiedy za każdą rzecz w biurach trzeba było płacić, kiedy, rzadko co prawda, ale mówiło się z akcentem zalęknienia w głosie:
– O, to świnia!
– Dlaczego?
– Nie bierze łapówek.
Na pierwszy rzut oka – trochę dziwna norma etyczna, ale łapownictwo wytworzyło zupełnie specjalne subtelności etyczne. Opowiadano mi niedawno autentyczny fakt o urzędniku, który już po wybuchu wojny naraz zaprzestał brania łapówek. Posmutniał, sposępniał, ale – ani grosza nie chciał brać. Ludzi, którzy z nim miewali stosunki, zaniepokoiła ta nagła i nic dobrego nie wróżąca zmiana. Zaczęli go nawracać:
– Niechże pan weźmie.
– Nie.
– Ale dlaczego? Zrobi nam pan przyjemność.
– Nie.
Jak mur. Wszyscy w głowę zachodzili, co się mogło stać. Aż nareszcie jednemu z zainteresowanych udało się wyciągnąć zasępionego czynownika na zwierzenia.
– Dawniej brałem, bo była wódka. Człowiek wziął, przepił i nie miał wyrzutów sumienia. Ale brać tak na zimno, może jeszcze do kasy składać… Nie. Dusza nie ścierpi.
Jak widzimy, branie łapówek wcale nie wykluczało wrażliwości sumienia. Czy też może ludzie o wrażliwych sumieniach także brali łapówki, poprostu, aby nie narażać się opinii.
W każdym razie załatwianie różnych spraw za pomocą łapówek miało widocznie swój urok, bo już dziś, po tygodniu budzą się głosy tęsknoty. Kilka razy obiły mi się o uszy narzekania na "pedantyzm" milicji:
– Trzeba stać, czekać swojej kolei. Widzą przecież, że się śpieszę… Dawniej człowiek dał rewirowemu rubla i miał, co chciał, odrazu.
Jakąż pociechą byłyby te skargi dla ewakuowanych rewirowych!USŁUŻNOŚĆ.
Spotkałem przyjaciela Misia, z którym nie widzieliśmy się kawał czasu. Nie wiem, gdzie przepadał. Ponieważ od Misia zawsze coś ciekawego usłyszeć można, więc rzuciłem się ku niemu z radością. I Miś nie zawiódł moich oczekiwań. Pierwsze słowa, od których zaczął rozmowę, były:
– Co za kawał!
– No?
– Wyobraź sobie, że przed jakimiś dwoma miesiącami do tego domu, w którym mieszkam, sprowadził się mój krawiec.
– Żeby cię mieć pod ręką…
– Chyba. Ale ja z tego powodu miałem zamiar się wyprowadzić. Bo mieć w jednym domu i właściciela domu i krawca, to już stanowczo za dużo. Zwłaszcza krawca nie mogłem znosić. Kanalia! Najbardziej mię oburzała ta pogarda, z jaką traktował moje wyższe stanowisko umysłowe. Żebyś ty słyszał, jak on mówił: "Pan inteligentny czło –
wiek"… Ile w tem było złośliwej ironji! Ale przyszła koza do woza.
– Jakto?
– On do mojej inteligencji, że tak powiem. Kilka dni temu rano ktoś puka. Może to było najwyżej wpół do ósmej. Wściekły, zrywam się z łóżka, otwieram i kto?… Krawiec. Wiesz, że osłupiałem na taką bezczelność. Ale nimem zdążył usta otworzyć, on sam zaczyna pokorniutkim głosem: "Najmocniej szanownego pana przepraszam, że się ośmielam tak wcześnie go niepokoić". Potem jeszcze bardziej osłupiałem. A on kurczy się przede mną, żeby jak najmniej miejsca zajmować. Aż mię żałość zdjęła.
– Czego pan chce?
– Szanowny pan jest inteligentny człowiek (teraz już to bez ironii kanalja powiedział). Żeby mi szanowny pan przetłómaczył to na niemieckie.
I podaje mi kartkę, na której nabazgrane:
– "Za wyprasowanie spodni – rb. 1, 50".
– Czyjeż to spodnie? – dopytuję się z wyniosłą miną, czując, że jestem panem sytuacji.
– A to tu obok, z hotelu oficer mi przysłał. O, może szanowny pan natem napisze!
I podaje mi czysty "rachunek". Pierwszy raz w życiu dostałem czysty rachunek od krawca. Ponieważ w nagłówku było: "Nota dla JWP. ", więc chciałem wszystko wypisać porządnie. I pytam się:
– A nie wie pan, jak się ten oficer nazywa?
– Wiem.
I wali mi najczystsze polskie nazwisko.
– No, to Polak – mówię.
– Polak.
– A czemuż mu pan po niemiecku rachunek wypisuje?
– No, bo zawsze…
Pamiętałem na szczęście, jak jest po niemiecku "prasować". I dokonałem przekładu. Nawet, żeby wszystko było w harmonji, cenę przełożyłem na marki. Trzeba ci było widzieć, z jakiem nabożeństwem mój krawiec mi się przyglądał. Stał, jak trusia. Wreszcie, kiedy skończyłem pisać, westchnął:
– Po rosyjsku to człowiek trochę umiał, po niemiecku ani rusz.
– I może także się panu zdarzało odzywać do Polaków po rosyjsku?
Mój krawiec nic mi na to pytanie nie odpowiedział. Ale za to pożegnał mię komplementem:
– Żeby to mieć takie wykształcenie, jak szanowny pan!
Tak mu to zaimponowało, że wiedziałem jak jest po niemiecku "prasować"… Nie wiesz co to za pułk? – przerwał nagle Miś, wskazując mi dwóch oficerów niemieckich, którzy weszli do kawiarni. Tego nie wiedziałem. Ale zauważyłem, że jeden z oficerów trzymał w ręku samouczek polsko-niemiecki. I nie mogłem się powstrzymać od uśmiechu. Człowiek ten sądził, że w polskiem mieście trzeba umieć trochę po polsku. Jakże się słabo orjentował w usłużnej psychologji naszych mas!OFIARA AUTENTYCZNYCH WIADOMOŚCI.
Otrzymałem od pani Kałużyńskiej list z prośbą, żebym koniecznie do nich przyszedł. Wyraz koniecznie był dwa razy podkreślony. Dostałem list rano i po południu wybrałem się do Kałużyńskich. Nawiasem mówiąc, kawał czasu u nich nie byłem. Drzwi otworzyła mi sama pani Kałużyńska i zaraz zobaczyłem, że stało się coś niedobrego.
Pani Kałużyńska nie dała mi tracić czasu na domysły. Odrazu jęknęła zbolałym głosem:
– Mąż…
I, podniósłszy rękę do czoła, poczęła kreślić małe kółka. Czyniła to tak jakoś ładnie i zgrabnie, że miałem ochotę powiedzieć jej komplement. Ale sytuacja niebardzo się nadawała do tego. Oświadczenie jej zdumiało mię. Kałużyński, taki spokojny, zrównoważony człowiek. Wydało mi się raczej, że ona przesadza. Wiadomo, że na to, aby zostać warjatem w opinji żony, niewiele potrzeba. Pod tym względem żony są znacznie bardziej tolerancyjne od psychjatrów.
Pani Kałużyńska, jakby wyczuwszy moje wahanie, powtórzyła z naciskiem:
– Mówię panu… Mąż…
I znów poczęła kreślić kółka na czole.
– Jakto, naprawdę?
I stuknąłem się trzy razy palcem w czoło. Gdy chodzi o rzeczy niemiłe, łatwiej jest nieraz wyrazić coś gestem, niż słowami.
– Panie, czyż jabym żartowała?… Mówię panu, że naprawdę…
I znów trzy kółka na czole.
– To nie do wiary. Żeby pan Kałużyński… I stuknąłem się trzy razy w czoło.
Ten djalog, w który zaczynaliśmy się oboje wprawiać, mógł się dłużyć w nieskończoność. Przerwała go pani Kałużyńska:
– Zaraz się pan sam przekona.