Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wielka Warszawa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wielka Warszawa - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 298 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MI­LI­CJAN­CI WAR­SZAW­SCY.

Mie­li­śmy kil­ka dni, któ­re prze­szły jak w go­rącz­ko­wym śnie. Nikt nie my­ślał o tem, co jest, tyl­ko o tem, co bę­dzie w przy­szło­ści. Może dla­te­go lu­dzie cho­dzi­li naj­spo­koj­niej po uli­cach, po któ­rych świ­sta­ły kule. Chwi­la­mi od­no­si­ło się wra­że­nie, że War­sza­wa nie or­jen­to­wa­ła się w tem na­wet, że była te­re­nem bi­twy. A sta­now­czo z da­le­ko więk­szym nie­po­ko­jem mó­wi­ło się nie­daw­no: "Oho, biją się już pod Pia­secz­nem!", niż: "Strze­la­ją na Bed­nar­skiej". Wi­dok, jaki we czwar­tek po po­łu­dniu przed­sta­wia­ła cu­kier­nia Lo­ur­se'a, był chy­ba je­dy­ny na świe­cie. Z Ka­ro­wej sy­pa­ły się kule, na Zjeź­dzie trzesz­cza­ły mi­tral­je­zy, a po­środ­ku w cu­kier­ni wol­ne­go miej­sca nie moż­na było zna­leźć. Na dole wszyst­kie bi­lar­dy były na­wet za­ję­te i trzask kul pi­ra­mid­ko­wych kon­ku­ro­wał jak mógł z sal­wa­mi ka­ra­bi­no­we­mi.

Ten brak po­czu­cia nie­bez­pie­czeń­stwa, któ­re jed­nak na­praw­dę było i gro­zi­ło na każ­dym kro­ku, wy­ni­kał przedew­szyst­kiem z tego, że ży­cie na­sze nie wy­ko­le­iło się ani na chwi­lę. Lu­dzie po­szli do swo­ich za­jęć, skle­py były po­otwie­ra­ne, tram­wa­je cho­dzi­ły. Ład na uli­cach pa­no­wał wzo­ro­wy i to da­wa­ło tłu­mom złud­ny po­zór co­dzien­no­ści, do któ­rej, jak wia­do­mo, nie na­le­ży – pę­ka­nie szrap­ne­li na da­chach tram­wa­jów.

Od pierw­szej chwi­li wie­dzia­no zresz­tą, ie moż­na cho­dzić, bo tam, gdzie jest na­praw­dę nie­bez­piecz­nie, "nie pusz­cza mi­li­cja". I rze­czy­wi­ście u wy­lo­tu ulic, wio­dą­cych na Po­wi­śle, naj­bar­dziej na strza­ły na­ra­żo­nych, czu­wa­li ochot­ni­cy w bia­ło­ama­ran­to­wych prze­pa­skach. Sami pod gra­dem kul sta­li tak spo­koj­nie, że może dla­te­go wła­śnie tłum nie do­wie­rzał, żeby tam mo­gło być na­praw­dę nie­bez­piecz­nie, i sta­rał się przez kor­do­ny prze­ci­skać.

Na ra­zie w pod­nie­ce­niu, w tro­sce o rze­czy więk­sze nie było cza­su na za­sta­na­wia­nie się nad spraw­no­ścią na­szej Stra­ży Oby­wa­tel­skiej. Do­pie­ro dziś, gdy ner­wy otrza­ska­ły się już tro­chę z no­we­mi wra­że­nia­mi, przy­cho­dzi chwi­la, w któ­rej za­czy­na­my to so­bie uświa­da­miać. I ze wszyst­kich stron sy­pią się na nich po­chwa­ły:

– Dziel­ne zu­chy!

A, nie, nie! prze­pra­szam, za­ga­lo­po­wa­łem się… Są i lu­dzie, któ­rzy wy­my­śla­ją. Przy­ta­cza­ją przy – kła­dy "bru­tal­no­ści" mi­li­cjan­tów. Oczy­wi­ście, je­śli tu i owdzie mło­dy ochot­nik, nie mo­gąc dać so­bie rady z nie­spo­koj­nym tłu­mem, zwró­ci czy­jąś uwa­gę pod­nie­sio­nym gło­sem, to musi ra­zić lu­dzi, wy­cho­wa­nych w wy­twor­nej szko­le na­szych "stój­ko­wych" i "re­wi­ro­wych".

* * *

Mi­li­cja war­szaw­ska mia­ła tak mało cza­su na zor­ga­ni­zo­wa­nie się, że ra­czej na­le­ży ją na­zy­wać za­im­pro­wi­zo­wa­ną. Wszyst­ko mu­sia­ło się zro­bić w kil­ka dni. I dzia­ła spraw­nie. To do­wo­dzi, że dłu­go­let­nia kul­tu­ra anar­chji nie zdo­ła­ła w nas za­bić zdol­no­ści do wspól­nej pra­cy. I o ile Bóg da, że zdol­no­ści te będą się mo­gły roz­wi­jać w wa­run­kach po­myśl­nych, na­pew­no wy­da­dzą re­zul­ta­ty im­po­nu­ją­ce.

Gdy tyl­ko w pi­smach uka­za­ły się pierw­sze we­zwa­nia do biur wer­bun­ko­wych, syp­nę­ły się od­ra­zu tłu­my. Kto się nie zgła­szał! Do jed­ne­go z okrę­gów zja­wia się ja­kiś ma­lec, może dwu­na­sto, trzy­na­sto­let­ni, i jesz­cze jak na swój wiek mi­zer­ny i drob­ny, i chce być mi­li­cjan­tem. Trze­ba mu było te do­bre chę­ci wy­tłó­ma­czyć po­glą­do­wo:

– Wi­dział pan kie­dy ta­kie­go stój­ko­we­go, jak pan?

– Nie.

– No, to jak­że pan chce być mi­li­cjan­tem? Zgo­dził się i od­szedł.

Mi­li­cja war­szaw­ska zre­kru­to­wa­ła się ze wszyst­kich sfer.

W tych dniach opo­wia­dał mi je­den ze zna­jo­mych:

– Pa­trzę, za­jeż­dża na róg uli­cy po­wóz, za­przę­żo­ny w dwa prze­pysz­ne ko­nie, wy­sia­da ja­kiś mło­dy fa­cet, za­kła­da na rękę prze­pa­skę mi­li­cyj­ną, po­wóz od­jeż­dża, a on zo­sta­je na po­ste­run­ku.

Wes­tchnął­by nie­je­den stój­ko­wy war­szaw­ski, uj­rzaw­szy ta­kie oby­cza­je.

Lu­dzie o ten­den­cjach zgryź­li­wych za­pi­sy­wa­nie się do mi­li­cji za­czę­li od­ra­zu tłó­ma­czyć "war­szaw­ską modą". Ale trze­ba przy­znać, że to moda nie­bar­dzo wy­god­na i uciąż­li­wa. Nie­któ­rzy mi­li­cjan­ci w pierw­szych dniach po­zo­sta­wa­li po szes­na­ście go­dzin na po­ste­run­kach. Ko­mi­sarz jed­ne­go z okrę­gów był czter­dzie­ści je­den go­dzin na no­gach.

I kul­ki nie­raz świ­sta­ły im koło uszu.

A wszy­scy do dziś dnia prze­cią­że­ni są pra­cą. Zwłasz­cza w biu­rach okrę­go­wych. Bo z czem tam lu­dzie nie przy­cho­dzą! Ja­kiś stróż z Po­wi­śla pro­si, żeby mu sprze­dać kwar­tę naf­ty, ja­kaś ko­bie­ci­na do­py­tu­je się, jak wy­słać list do Miń­ska. I set­ki in­nych "in­te­re­sów" w tym ro­dza­ju. Od rana do wie­czo­ra cią­gną tłu­my bie­do­ty, bez­dom­nych, wy­głod­nia­łych po po­moc i opie­kę.

Po po­moc i opie­kę – do cyr­ku­łu. Z ser­decz­nem za­ufa­niem. Gdy­byż to mógł oczy­ma du­szy uj­rzeć te­raz któ­ry z pa­nów ko­mi­sa­rzy!

iŁA­PÓW­KI.

Je­den z mo­ich przy­ja­ciół, któ­ry jest człon­kiem Stra­ży Oby­wa­tel­skiej i peł­ni w ko­mi­sar­ja­cie obo­wiąz­ki se­kre­ta­rza, opo­wia­dał mi o za­baw­nem roz­tar­gnie­niu.

– Niech pan so­bie wy­obra­zi… kie­dy pierw­szy raz sze­dłem urzę­do­wać, wła­żę do mo­je­go daw­ne­go cyr­ku­łu na scho­dy, za­my­śli­łem się o czemś in­nem co praw­da i – ma­chi­nal­nie się­gam ręką do kie­sze­ni, wyj­mu­ję trzy ru­ble i roz­wi­jam w pal­cach…

– Siła przy­zwy­cza­je­nia.

– Tak. I do­pie­ro, ja­kem już tę trzy­ru­blów­kę tak ślicz­nie zwi­nął, że tyl­ko urzęd­ni­ko­wi w rękę wsu­nąć, uprzy­tom­ni­łem so­bie, że to prze­cież ja sam je­stem pa­nem se­kre­ta­rzem.

Za­baw­ne roz­tar­gnie­nie, ale moż­na je zro­zu­mieć i wy­ba­czyć. Czyż w at­mos­fe­rze cyr­ku­ło­wych sie­ni na tych brud­nych drew­nia­nych scho­dach, po­obwie­sza­nych na­pi­sa­mi na ta­blicz­kach z czer­wo­nej bla­chy, nie było cze­goś fa­scy­nu­ją­ce­go, co spra­wia­ło, że ręka sama się­ga­ła do kie­sze­ni?

Wie­le rze­czy może się jesz­cze zmie­nić, ale ta sie­lan­ka mi­nę­ła już bez­pow­rot­nie.

Na tle oby­cza­jów cyr­ku­ło­wych po­wsta­wa­ły spe­cjal­ne zu­peł­nie cha­rak­te­ry­sty­ki psy­cho­lo­gicz­ne. Mó­wi­ło się o tym czy owym ko­mi­sa­rzu:

– O, to bar­dzo uczyn­ny czło­wiek! Moż­na mu dać pół ru­bla i weź­mie.

Rze­czy­wi­ście uczyn­ność za­dzi­wia­ją­ca.

Pew­na nuta wdzięcz­no­ści jed­nak za to, że ktoś chciał wziąć pół ru­bla, mia­ła swo­je uza­sad­nie­nie. Na po­zór, gdy je­den czło­wiek chciał dać, a dru­gi wziąć i to na­wet bar­dzo, była to naj­ła­twiej­sza pod słoń­cem tran­zak­cja do prze­pro­wa­dze­nia. A jed­nak ile razy da­wa­ło się sły­szeć wes­tchnie­nie:

– Ja nie po­tra­fię da­wać ła­pó­wek!

Sko­ro więc na od­po­wied­niem sta­no­wi­sku zna­lazł się czło­wiek, któ­ry po­tra­fił te wa­ha­nia zła­go­dzić, na­le­ża­ło mu się za to uzna­nie.

Ja­kim cu­dem ucho­wy­wa­li się u nas lu­dzie, któ­rzy nie umie­li da­wać ła­pó­wek, tego nie wiem. Po tylu dzie­siąt­kach lat wy­cho­waw­czych za­bie­gów w tym kie­run­ku. Fak­tem jed­nak jest, że byli. Sam na­le­ża­łem do ich licz­by. Za mo­ich mło­dych lat wy­padł mi ja­kiś in­te­res w cyr­ku­le w spra­wie pasz­por­tu za­gra­nicz­ne­go. Nig­dy w ży­ciu przed­tem w tej in­sty­tu­cji nie by­łem i w wy­obraź­ni cyr­kuł, jako sie­dzi­ba władz, przed­sta­wiał mi się uro­czy­ście i po­nu­ro. Zna­jo­mi po­cie­sza­li mię, że moja spra­wa bę­dzie bar­dzo ła­twa do prze­pro­wa­dze­nia.

– Wsu­niesz se­kre­ta­rzo­wi trzy ru­ble w łapę i od­ra­zu ci to zro­bi.

Po­wta­rza­łem so­bie dla do­da­nia otu­chy: "Wsu­nę se­kre­ta­rzo­wi trzy ru­ble w łapę", ale w du­szy mia­łem tre­mę. I tego dnia, kie­dy wresz­cie spra­wę na­le­ża­ło za­ła­twić, ze­rwa­łem się o siód­mej rano, ka­za­łem się ostrzydz u fry­zy­era i wy­świe­żo­ny, wo­nie­ją­cy pach­ni­dła­mi, z no­wiu­teń­ką, sze­lesz­czą­cą trzy­ru­blów­ką, za­wcza­su na ten cel przy­go­to­wa­ną, po­wę­dro­wa­łem do cyr­ku­łu.

Ale kie­dym uj­rzał przed sobą po­waż­ne­go męż­czy­znę z dłu­gą czar­ną bro­dą, w zło­tych bi­no­klach, któ­ry, w mo­ich oczach otarł­szy pió­ro o połę ma­ry­nar­ki, po­czął niem sta­ran­nie czy­ścić pa­znok­cie, od­wa­ga mię opu­ści­ła. Wy­krztu­si­łem cel mo­jej wi­zy­ty, ale po­ło­żyć trzech ru­bli – ani rusz.

Na szczę­ście tra­fi­łem na czło­wie­ka po­czci­we­go i wy­ro­zu­mia­łe­go dla nie­śmia­ło­ści ludz­kiej. Uśmiech­nął się i, wska­zu­jąc oczy­ma na moją kur­czo­wo za­ci­śnię­tą pięść, ode­zwał się do­bro­tli­wie:

– No, co pan tam ma?

Krew ude­rzy­ła mi do gło­wy. Wy­da­ło mi się, że za­raz zo­sta­nę skom­pro­mi­to­wa­ny, oskar­żo­ny o usi­ło­wa­nie prze­kup­stwa urzęd­ni­ka.

A on, uj­mu­jąc mię za rękę, ode­zwał się jesz­cze ła­god­niej:

– No, niech pan po­ka­że.

I czło­wiek ten wi­docz­nie był "za­po­zna­nym" ma­gi­kiem, bo tak ja­koś zręcz­nie wy­jął mi try­ru­blów­kę z ręki, że ja dło­ni nie otwo­rzy­łem, a trzy­ru­blów­ki nie było.

* * *

Kie­dy dziś so­bie tę sce­nę przy­po­mi­nam, ogar­nia mię nie­okre­ślo­ne zdu­mie­nie. Jak­to! czyż­by na­praw­dę miał już prze­mi­nąć ten czas, kie­dy za każ­dą rzecz w biu­rach trze­ba było pła­cić, kie­dy, rzad­ko co praw­da, ale mó­wi­ło się z ak­cen­tem za­lęk­nie­nia w gło­sie:

– O, to świ­nia!

– Dla­cze­go?

– Nie bie­rze ła­pó­wek.

Na pierw­szy rzut oka – tro­chę dziw­na nor­ma etycz­na, ale ła­pow­nic­two wy­two­rzy­ło zu­peł­nie spe­cjal­ne sub­tel­no­ści etycz­ne. Opo­wia­da­no mi nie­daw­no au­ten­tycz­ny fakt o urzęd­ni­ku, któ­ry już po wy­bu­chu woj­ny na­raz za­prze­stał bra­nia ła­pó­wek. Po­smut­niał, spo­sęp­niał, ale – ani gro­sza nie chciał brać. Lu­dzi, któ­rzy z nim mie­wa­li sto­sun­ki, za­nie­po­ko­iła ta na­gła i nic do­bre­go nie wró­żą­ca zmia­na. Za­czę­li go na­wra­cać:

– Nie­chże pan weź­mie.

– Nie.

– Ale dla­cze­go? Zro­bi nam pan przy­jem­ność.

– Nie.

Jak mur. Wszy­scy w gło­wę za­cho­dzi­li, co się mo­gło stać. Aż na­resz­cie jed­ne­mu z za­in­te­re­so­wa­nych uda­ło się wy­cią­gnąć za­sę­pio­ne­go czy­now­ni­ka na zwie­rze­nia.

– Daw­niej bra­łem, bo była wód­ka. Czło­wiek wziął, prze­pił i nie miał wy­rzu­tów su­mie­nia. Ale brać tak na zim­no, może jesz­cze do kasy skła­dać… Nie. Du­sza nie ścier­pi.

Jak wi­dzi­my, bra­nie ła­pó­wek wca­le nie wy­klu­cza­ło wraż­li­wo­ści su­mie­nia. Czy też może lu­dzie o wraż­li­wych su­mie­niach tak­że bra­li ła­pów­ki, po­pro­stu, aby nie na­ra­żać się opi­nii.

W każ­dym ra­zie za­ła­twia­nie róż­nych spraw za po­mo­cą ła­pó­wek mia­ło wi­docz­nie swój urok, bo już dziś, po ty­go­dniu bu­dzą się gło­sy tę­sk­no­ty. Kil­ka razy obi­ły mi się o uszy na­rze­ka­nia na "pe­dan­tyzm" mi­li­cji:

– Trze­ba stać, cze­kać swo­jej ko­lei. Wi­dzą prze­cież, że się śpie­szę… Daw­niej czło­wiek dał re­wi­ro­we­mu ru­bla i miał, co chciał, od­ra­zu.

Ja­kąż po­cie­chą by­ły­by te skar­gi dla ewa­ku­owa­nych re­wi­ro­wych!USŁUŻ­NOŚĆ.

Spo­tka­łem przy­ja­cie­la Mi­sia, z któ­rym nie wi­dzie­li­śmy się ka­wał cza­su. Nie wiem, gdzie prze­pa­dał. Po­nie­waż od Mi­sia za­wsze coś cie­ka­we­go usły­szeć moż­na, więc rzu­ci­łem się ku nie­mu z ra­do­ścią. I Miś nie za­wiódł mo­ich ocze­ki­wań. Pierw­sze sło­wa, od któ­rych za­czął roz­mo­wę, były:

– Co za ka­wał!

– No?

– Wy­obraź so­bie, że przed ja­ki­miś dwo­ma mie­sią­ca­mi do tego domu, w któ­rym miesz­kam, spro­wa­dził się mój kra­wiec.

– Żeby cię mieć pod ręką…

– Chy­ba. Ale ja z tego po­wo­du mia­łem za­miar się wy­pro­wa­dzić. Bo mieć w jed­nym domu i wła­ści­cie­la domu i kraw­ca, to już sta­now­czo za dużo. Zwłasz­cza kraw­ca nie mo­głem zno­sić. Ka­na­lia! Naj­bar­dziej mię obu­rza­ła ta po­gar­da, z jaką trak­to­wał moje wyż­sze sta­no­wi­sko umy­sło­we. Że­byś ty sły­szał, jak on mó­wił: "Pan in­te­li­gent­ny czło –

wiek"… Ile w tem było zło­śli­wej iron­ji! Ale przy­szła koza do woza.

– Jak­to?

– On do mo­jej in­te­li­gen­cji, że tak po­wiem. Kil­ka dni temu rano ktoś puka. Może to było naj­wy­żej wpół do ósmej. Wście­kły, zry­wam się z łóż­ka, otwie­ram i kto?… Kra­wiec. Wiesz, że osłu­pia­łem na taką bez­czel­ność. Ale ni­mem zdą­żył usta otwo­rzyć, on sam za­czy­na po­kor­niut­kim gło­sem: "Naj­moc­niej sza­now­ne­go pana prze­pra­szam, że się ośmie­lam tak wcze­śnie go nie­po­ko­ić". Po­tem jesz­cze bar­dziej osłu­pia­łem. A on kur­czy się przede mną, żeby jak naj­mniej miej­sca zaj­mo­wać. Aż mię ża­łość zdję­ła.

– Cze­go pan chce?

– Sza­now­ny pan jest in­te­li­gent­ny czło­wiek (te­raz już to bez iro­nii ka­nal­ja po­wie­dział). Żeby mi sza­now­ny pan prze­tłó­ma­czył to na nie­miec­kie.

I po­da­je mi kart­kę, na któ­rej na­ba­zgra­ne:

– "Za wy­pra­so­wa­nie spodni – rb. 1, 50".

– Czy­jeż to spodnie? – do­py­tu­ję się z wy­nio­słą miną, czu­jąc, że je­stem pa­nem sy­tu­acji.

– A to tu obok, z ho­te­lu ofi­cer mi przy­słał. O, może sza­now­ny pan na­tem na­pi­sze!

I po­da­je mi czy­sty "ra­chu­nek". Pierw­szy raz w ży­ciu do­sta­łem czy­sty ra­chu­nek od kraw­ca. Po­nie­waż w na­głów­ku było: "Nota dla JWP. ", więc chcia­łem wszyst­ko wy­pi­sać po­rząd­nie. I py­tam się:

– A nie wie pan, jak się ten ofi­cer na­zy­wa?

– Wiem.

I wali mi naj­czyst­sze pol­skie na­zwi­sko.

– No, to Po­lak – mó­wię.

– Po­lak.

– A cze­muż mu pan po nie­miec­ku ra­chu­nek wy­pi­su­je?

– No, bo za­wsze…

Pa­mię­ta­łem na szczę­ście, jak jest po nie­miec­ku "pra­so­wać". I do­ko­na­łem prze­kła­du. Na­wet, żeby wszyst­ko było w har­mon­ji, cenę prze­ło­ży­łem na mar­ki. Trze­ba ci było wi­dzieć, z ja­kiem na­bo­żeń­stwem mój kra­wiec mi się przy­glą­dał. Stał, jak tru­sia. Wresz­cie, kie­dy skoń­czy­łem pi­sać, wes­tchnął:

– Po ro­syj­sku to czło­wiek tro­chę umiał, po nie­miec­ku ani rusz.

– I może tak­że się panu zda­rza­ło od­zy­wać do Po­la­ków po ro­syj­sku?

Mój kra­wiec nic mi na to py­ta­nie nie od­po­wie­dział. Ale za to po­że­gnał mię kom­ple­men­tem:

– Żeby to mieć ta­kie wy­kształ­ce­nie, jak sza­now­ny pan!

Tak mu to za­im­po­no­wa­ło, że wie­dzia­łem jak jest po nie­miec­ku "pra­so­wać"… Nie wiesz co to za pułk? – prze­rwał na­gle Miś, wska­zu­jąc mi dwóch ofi­ce­rów nie­miec­kich, któ­rzy we­szli do ka­wiar­ni. Tego nie wie­dzia­łem. Ale za­uwa­ży­łem, że je­den z ofi­ce­rów trzy­mał w ręku sa­mo­uczek pol­sko-nie­miec­ki. I nie mo­głem się po­wstrzy­mać od uśmie­chu. Czło­wiek ten są­dził, że w pol­skiem mie­ście trze­ba umieć tro­chę po pol­sku. Jak­że się sła­bo or­jen­to­wał w usłuż­nej psy­cho­lo­gji na­szych mas!OFIA­RA AU­TEN­TYCZ­NYCH WIA­DO­MO­ŚCI.

Otrzy­ma­łem od pani Ka­łu­żyń­skiej list z proś­bą, że­bym ko­niecz­nie do nich przy­szedł. Wy­raz ko­niecz­nie był dwa razy pod­kre­ślo­ny. Do­sta­łem list rano i po po­łu­dniu wy­bra­łem się do Ka­łu­żyń­skich. Na­wia­sem mó­wiąc, ka­wał cza­su u nich nie by­łem. Drzwi otwo­rzy­ła mi sama pani Ka­łu­żyń­ska i za­raz zo­ba­czy­łem, że sta­ło się coś nie­do­bre­go.

Pani Ka­łu­żyń­ska nie dała mi tra­cić cza­su na do­my­sły. Od­ra­zu jęk­nę­ła zbo­la­łym gło­sem:

– Mąż…

I, pod­nió­sł­szy rękę do czo­ła, po­czę­ła kre­ślić małe kół­ka. Czy­ni­ła to tak ja­koś ład­nie i zgrab­nie, że mia­łem ocho­tę po­wie­dzieć jej kom­ple­ment. Ale sy­tu­acja nie­bar­dzo się nada­wa­ła do tego. Oświad­cze­nie jej zdu­mia­ło mię. Ka­łu­żyń­ski, taki spo­koj­ny, zrów­no­wa­żo­ny czło­wiek. Wy­da­ło mi się ra­czej, że ona prze­sa­dza. Wia­do­mo, że na to, aby zo­stać war­ja­tem w opin­ji żony, nie­wie­le po­trze­ba. Pod tym wzglę­dem żony są znacz­nie bar­dziej to­le­ran­cyj­ne od psy­chja­trów.

Pani Ka­łu­żyń­ska, jak­by wy­czuw­szy moje wa­ha­nie, po­wtó­rzy­ła z na­ci­skiem:

– Mó­wię panu… Mąż…

I znów po­czę­ła kre­ślić kół­ka na czo­le.

– Jak­to, na­praw­dę?

I stuk­ną­łem się trzy razy pal­cem w czo­ło. Gdy cho­dzi o rze­czy nie­mi­łe, ła­twiej jest nie­raz wy­ra­zić coś ge­stem, niż sło­wa­mi.

– Pa­nie, czyż ja­bym żar­to­wa­ła?… Mó­wię panu, że na­praw­dę…

I znów trzy kół­ka na czo­le.

– To nie do wia­ry. Żeby pan Ka­łu­żyń­ski… I stuk­ną­łem się trzy razy w czo­ło.

Ten dja­log, w któ­ry za­czy­na­li­śmy się obo­je wpra­wiać, mógł się dłu­żyć w nie­skoń­czo­ność. Prze­rwa­ła go pani Ka­łu­żyń­ska:

– Za­raz się pan sam prze­ko­na.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: