Wielki bazar kolejowy - ebook
Wielki bazar kolejowy - ebook
„Wielki bazar kolejowy” jest zapisem czteromiesięcznej podróży autora z Londynu do Tokio i z powrotem, którą odbył w całości pociągiem, a właściwie wieloma pociągami, w tym słynnym Orient Expresem i koleją transsyberyjską. I to właśnie pociąg jest w pewnym sensie głównym bohaterem tej książki, pociąg rozumiany nie tylko jako środek lokomocji, ale także jako wynalazek szczególnie sprzyjający komunikacji. Długie godziny spędzone razem w przedziale sypialnym czy też spotkanie przy herbacie w wagonie restauracyjnym to niepowtarzalna okazja do kontaktu z drugim człowiekiem, czasem bardzo intensywnego, bo niemal z definicji skazanego na przygodność i nietrwałość. W tej opowieści ważniejszy od wyliczania rozmaitych „atrakcji turystycznych” jest opis samego fenomenu podróżowania, który pozwala nam zobaczyć na własne oczy to, co odmienne i obce, doświadczyć zdziwienia i zachwytu nowością, a zarazem tęsknoty. Wszystko to sprawia, że książka Theroux wnosi w tradycyjną literaturę podróżniczą prawdziwy powiew świeżości. Opis podróży nie zamienia się tutaj w katalog informacji o odwiedzanych krajach, ich historii, krajobrazach i kulturze. Autor nie jest turystą, świadomie omija miejsca polecane w przewodnikach, wybiera raczej lokalne atrakcje i jest prawdziwym podróżnikiem – kimś, kto dostrzega sens raczej w byciu w drodze niż w docieraniu do celu.
„Więcej o pociągach i autorze niż o Azji, ale skrajny subiektywizm w wydaniu Theroux bywa ciekawszy od silenia się na obiektywizm innych pisarzy. Najlepsze pod jego piórem są portrety Europejczyków, opisy ich uprzedzeń i wyobrażeń o Wschodzie. Niestety niewiele się zmieniło od opublikowania Wielkiego bazaru kolejowego w 1975 roku. Tyle że pewnych rzeczy nie wypada już dzisiaj pisać, zarówno o wędrowcach z plecakami czy brytyjskich plantatorach kauczuku, jak i o mieszkańcach Azji. W 2005 roku pisarz ponownie odbył podróż pociągami na Wschód, ciekaw jestem, czy nadal był tak bezczelnie i pięknie egoistyczny jak w tej książce.” Max Cegielski
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-427-5 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Już w księgarniach:
Paul Theroux, Pociąg widmo do Gwiazdy Wschodu.
Szlakiem „Wielkiego bazaru kolejowego”
Colin Thubron, Po Syberii
Ted Conover, Szlaki człowieka. Podróże drogami świata
Colin Thubron, Utracone serce Azji
Hugh Thomson, Tequila Oil, czyli jak się zgubić w Meksyku
Paul Theroux, Safari mrocznej gwiazdy. Lądem z Kairu do Kapsztadu
Wolfgang Büscher, Hartland. Pieszo przez Amerykę
John Gimlette, Dzikie wybrzeże. Podróż skrajem Ameryki Południowej
Colin Thubron, Cień Jedwabnego Szlaku
Rory Stewart, Między miejscami. Z psem przez Afganistan
Colin Thubron, Góra w Tybecie. Pielgrzymka na święty szczyt
Tony Anderson, Chleb i proch. Wędrówka przez góry Gruzji
John Gimlette, Teatr ryb. Podróże po Nowej Fundlandii i Labradorze
Hugh Thomson, Biała Skała. W głąb krainy Inków
Colin Thubron, Za murem. Podróż po Chinach
Paul Theroux, Jechałem Żelaznym Kogutem. Pociągiem przez Chiny
Paul Theroux, Stary Ekspres Patagoński. Pociągiem przez Ameryki (wyd. 2)
W serii ukaże się m.in.:
Paul Theroux, Szczęśliwe wyspy Oceanii. O wiosłach przez Pacyfikprzedmowa_
Podróżowałem przeszło dziesięć lat – po Europie, Azji i Afryce – ale nigdy nie przyszło mi do głowy, by napisać książkę podróżniczą. Nie przepadałem za tego rodzaju literaturą, wydawała mi się poważna, a przy tym wybiórcza. Miałem wrażenie, że autorom zależało przede wszystkim na zrobieniu przyjemności samym sobie. Podejrzewałem, że wyrzucali znaczną część materiału i podkreślali (mocno przy tym przedobrzając) wyłącznie jasne strony. „Couleur locale wpływa na wiele pospiesznych ocen – napisał kiedyś Nabokow – ale kolor lokalny nie jest kolorem trwałym”. Od zawsze nienawidziłem zwiedzania, a tym głównie zajmowali się znani mi autorzy: piramidy, Tadź Mahal, Watykan, obrazy tu, mozaiki tam. Wyglądało na to, że w wieku masowej turystyki wszyscy jeżdżą oglądać to samo i że tym właśnie zajmuje się pisarstwo podróżnicze. Przynajmniej tak było w latach sześćdziesiątych, kiedy zacząłem podróżować.
Od książek podróżniczych wiało nudą. Nudziarze je pisywali i nudziarze czytali. Irytowało mnie, że podróżnicy ukrywają przed czytelnikami chwile rozpaczy, pożądania czy strachu. Nie pisali, że nakrzyczeli na taksówkarza albo że wyśmiewali się z ludowych tancerzy. A co jedli, co czytali, żeby zabić czas, i jakie były toalety? Najeździłem się dostatecznie dużo, by wiedzieć, że podróż składa się w połowie z opóźnień i kłopotów – autobusy się psują, hotelowi recepcjoniści są bezczelni, a handlarze na targu chciwi. Prawda o podróży jest interesująca, ale prozaiczna, i mało kto o tym pisał.
Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że artykuły podróżnicze pisane do gazet powstają ku obopólnej korzyści złaknionych przyjemności dziennikarzy i speców od reklamy, którym zależy, by pochwalna wzmianka o zaletach danego hotelu lub restauracji znalazła się w prasie. Większość tekstów podróżniczych, które znałem, dotyczyła zatem wakacji i luksusów, a nie prawdziwych doświadczeń i trudów wędrówki. Samo określenie „pisarstwo podróżnicze” zostało więc w moich oczach tak zdeprecjonowane, że nie miałem najmniejszej ochoty go używać – lecz czym można je było zastąpić albo jak odzyskać?
Od czasu do czasu udawało mi się znaleźć okruch prawdy w książce: w Labels Evelyna Waugh, błędnie przypisanej jego bratu Alexowi, w wybuchach złego humoru Naipaula w jego An Area of Darkness, w tej części The Lawless Roads, w której Greene pisze, jak strasznie nie znosi Meksykanów, albo w prawdziwie żywych dialogach u Anthony’ego Trollope’a w The West Indies and the Spanish Main. Wszędzie tam wydarzyło się coś bardzo ludzkiego i to właśnie zostało opisane. Taki jest moim zdaniem sens i cel tego pisarstwa.
Konieczna jest też prawdziwa podróż, trasa podróży, tymczasem wiele książek, które czytałem i które zrobiły na mnie fatalne wrażenie, powstało w efekcie nerwowego uganiania się po jakimś mieście albo niedużym kraju – Odkrywanie Portugalii, czy coś w tym rodzaju. Nie była to prawdziwa podróż, tylko forma przedłużonego pobytu, którą dobrze znałem z lat spędzonych w Malawi, Ugandzie czy Singapurze. Pojechałem tam, zostałem, zajmowałem się pracą, miałem prawo jazdy, co sobotę chodziłem na targ lub na bazar, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, by napisać o tym książkę. Podróż bowiem to ruch i prawda, doświadczenie, na które trzeba się otworzyć i które trzeba opisać.
Samotność, samowystarczalność i anonimowość – to warunki konieczne podróży. A wybór właściwej trasy, najlepszego sposobu podróżowania to, w mojej opinii, najpewniejszy sposób zdobycia doświadczeń. Podróż wymaga całkowitego oddania, trzeba się w niej zanurzyć, musi być długą, świadomą wyprawą w głąb kraju, a nie przenoszeniem się z miejsca na miejsce – coś takiego nie zasługuje dla mnie w ogóle na miano podróży. Książki podróżnicze, które lubię, są dziwne – to nie tylko Greene i Trollope, ale także Henry Miller i jego Klimatyzowany koszmar (samochodem przez Amerykę, od wybrzeża do wybrzeża) czy Following the Equator Twaina („z wykładami dookoła świata”).
Pociąg wydał mi się najlepszym wyborem. W pociągu można robić wszystko: można żyć własnym rytmem i pokonywać dalekie przestrzenie. Nerwów nie ma wiele, czasami jest naprawdę wygodnie, no i to romantyczne uczucie, gdy wsiada się do wagonu… Dorastałem niedaleko Bostonu i Maine i gwizdki pociągów były dla mnie w dzieciństwie zachwycającą, czarowną muzyką. Wiedziałem, że z dworca Medford mogę pojechać w dowolny zakątek Ameryki. Chciałem, by moja książka opisywała długie podróże koleją. Dobrze, ale dokąd?
Te rozważania snułem jesienią 1972 roku, gdy przez semestr wykładałem na uniwersytecie stanowym w Wirginii. Pisałem Black House i czekałem na wydanie Saint Jacka. W tamtych czasach zaczynałem nową książkę, gdy tylko kończyłem starą. Moja żona mieszkała w Londynie z dwójką naszych dzieci, pracowała i zarabiała całkiem nieźle, lecz mimo to wciąż uważałem, że to do mnie należy utrzymanie domu. Na Saint Jacku nie zarobiłem wiele i przypuszczałem, że tak samo będzie z Black House. Pieniądze to dla większości pisarzy temat niewdzięczny, ale to one w dużej mierze zaważyły na mojej decyzji, by napisać książkę podróżniczą – po prostu ich potrzebowałem. Gdy wspomniałem o tym pomyśle swojej amerykańskiej redaktorce, była zachwycona. „Damy ci zaliczkę!”. Nigdy przedtem nie dostałem zaliczki. Zwykle po prostu pisałem, nie kierując się wskazówkami wydawcy, potem przedstawiałem tekst i otrzymywałem zapłatę. Nigdy nie dostałem pieniędzy za nienapisaną książkę.
Często człowiek zaczyna myśleć jasno o swoich zamierzeniach, dopiero gdy ktoś zada mu konkretne pytanie. Wiedziałem, że książka podróżnicza, której treść mgliście majaczyła mi w głowie, musi mieć coś wspólnego z pociągami, ale nie miałem pojęcia, dokąd właściwie chciałbym pojechać – wiedziałem tylko, że pragnę wyruszyć w długą, samotną podróż. Wyobrażałem sobie gruby tom pełen barwnych postaci, długich dialogów i bez jednego słowa o zabytkach i zwiedzaniu. Pytania mojej redaktorki podziałały jak bodziec i zachęta – i już wiedziałem: „Pociągiem przez Azję”. Zacząć mogę w Londynie, od Orient Expressu. Kiedy spojrzałem na mapę, przekonałem się, że droga wiedzie dalej, mogę jechać przez Turcję, Iran i Beludżystan, by przesiadłszy się na chwilę w autobus, złapać pociąg w Zahedanie, a potem ruszyć do Pakistanu i rozpocząć kolejową odyseję po Azji. Chciałem pojechać do Wietnamu, do Hanoi, a następnie do Chin, Mongolii i radzieckiej Rosji. Duża część tej trasy okazała się nieprzejezdna, część planów niemożliwa do zrealizowania. Ambasada chińska nie zgodziła się na to, bym pociągiem przejechał przez Chiny. W mojej naiwności nie uświadamiałem sobie, jak bardzo rewolucja kulturalna zniszczyła ten kraj, przyczyniając się do wybuchu społecznego chaosu. (Musiałem poczekać czternaście lat, nim mogłem wyruszyć w podróż, którą opisałem w Jechałem Żelaznym Kogutem, w wyprawę „pociągiem przez Chiny”). W Beludżystanie trwały walki, więc musiałem pojechać przez Afganistan. Z czasem postanowiłem włączyć do moich planów Japonię i całą trasę kolei transsyberyjskiej. Było mi wszystko jedno, dokąd pojadę, liczyło się tylko to, bym krążył po Azji, dostawał wizy i mógł poruszać się koleją. W myślach widziałem już, jak przemieszczam się z kraju do kraju, zmieniam pociągi, wyglądam przez okno i od czasu do czasu wysiadam.
Rozmyślałem więc raczej o okolicznościach dotyczących powstania Wielkiego bazaru kolejowego jako książki niż o samej podróży. Nie podobało mi się, że będę musiał na tak długo opuścić rodzinę, nigdy przedtem nie wyjeżdżałem po to, by zebrać materiał do książki. Prawie dziesięć lat mieszkałem poza Stanami Zjednoczonymi, ale zawsze jako pisarz albo wykładowca, rezydent obcej narodowości (tak brzmi formułka w dowodzie osobistym), nigdy jako podróżnik. Czułem też ciężar zobowiązania, mojej zaliczki, jakkolwiek była skromna – siedem i pół tysiąca dolarów; jedna trzecia przy podpisaniu umowy, jedna trzecia przy oddaniu rękopisu, jedna trzecia po wydaniu książki. Przyjaciele pisarze na ogół śmiali się ze mnie i moich planów, ja zaś nie mogłem się jakoś zacząć przejmować podróżą – choć prześladowała mnie myśl, nękał fizyczny i umysłowy niepokój, że umrę. Zawsze czułem, że odejdę jak bohater Spotkania w Samarze, że pokonam wielkie przestrzenie i przeżyję ogromne i niepotrzebne niewygody, by stanąć oko w oko ze śmiercią. Byłem pewien, że gdybym został w domu, pił i jadł normalnie, nic takiego nigdy by się nie stało. Wyobraziłem sobie jakiś głupi wypadek, podobny do tego, którzy przydarzył się Thomasowi Mertonowi. Kiedy mnich, pisarz i poeta opuścił wreszcie po dwudziestu siedmiu latach swój klasztor w Kentucky, zmarł na skutek porażenia prądem, gdy tydzień później w Bangkoku dotknął uszkodzonych przewodów wentylatora.
Wyjechałem z Londynu 19 września 1973 roku. Dzień był ponury. Rano wpadłem do wydawcy podpisać umowę na Black House i zaraz potem pojechałem na Victoria Station, gdzie czekała już na mnie żona. Była zła, że wyjeżdżam i zostawiam ją z dziećmi. Co miałem powiedzieć? „Żołnierze, marynarze i rybacy tak samo opuszczają domy, wszyscy muszą zostawić rodziny. Pomyśl o tym w ten sposób – nie zostawiam cię, tylko jadę do pracy, jadę szukać materiału na książkę”.
Prawie natychmiast gdy pociąg ruszył w kierunku Folkestone, poczułem, że popełniam błąd. Nie miałem najmniejszego pojęcia, co właściwie robię. Posmutniałem i chcąc się pocieszyć, a także sam siebie przekonać, że to naprawdę jest praca, zacząłem robić notatki. Od chwili wyjazdu aż do powrotu do Londynu cztery miesiące później – cały czas tęskniąc za domem – zapełniałem jeden zeszyt za drugim. Opisywałem wszystko: rozmowy, ludzi, miejsca, szczegóły dotyczące pociągów, interesujące drobiazgi, nawet krytyczne uwagi na temat powieści, które czytałem. Wciąż mam niektóre z tych książek – na ostatnich pustych stronach kieszonkowych wydań Wygnańców Joyce’a, opowiadań Czechowa czy Milczenia Endō znajduję nabazgrane pospiesznie notatki, które potem poszerzałem, gdy przenosiłem je do głównych notesów. Zawsze pisałem w czasie przeszłym.
Po powrocie do domu odkryłem, że pod moją nieobecność żona obdarzyła uczuciami innego mężczyznę. „Udawałam, że nie żyjesz”, powiedziała. Czułem się okropnie, zwłaszcza że mój stan psychiczny po zakończeniu tej trudnej podróży nie był najlepszy. Żona próbowała podnieść mnie na duchu, zapewniała, że nadal mnie kocha, ale ja czułem się zdradzony i zły i nic nie było w stanie mnie pocieszyć. Szukałem więc schronienia w mojej książce, i dzięki tej dziwnej alchemii, która potrafi smutek przemienić w dowcip, wyszła mi spod ręki niemalże komedia.
W maszynopisie, który przedstawiłem wydawcy, znajdował się rozdział o Afganistanie – poradzono mi jednak, abym z niego zrezygnował („Nie ma w nim pociągów”, powiedział redaktor). Umieściłem go zatem w zbiorze opowiadań Sunrise with Seamonsters pod tytułem In Darkest Afghanistan. Głównym problemem, z którym zmagałem się, pisząc, było znalezienie odpowiedniej formy. Zdecydowałem się na wielką kolejową odyseję, i po prostu ruszyłem przed siebie. Nigdy nie czytałem niczego, co byłoby podobne do książki, którą miałem zamiar napisać. Martwiło mnie to, ale także dodawało otuchy.
Bazar został dobrze przyjęty. Po dziesięciu latach i dziewięciu kolejnych książkach zdobyłem pewien rodzaj sławy i zapewniłem sobie w miarę stały dochód. Książka jest wciąż wznawiana i dobrze się sprzedaje. Zacząłem pisać następne, tym razem już w szczęśliwszych okolicznościach i lepiej przygotowany. W Wielkim bazarze mój pociąg przejeżdża przez Nisz. Po latach zajrzałem do przewodnika i dowiedziałem się, że w Niszu urodził się cesarz Konstantyn. A potem przeczytałem także, że „chociaż Nisz nie jest miastem szczególnie ładnym, ma kilka interesujących pomników”, co przypomniało mi, dlaczego się w nim nie zatrzymałem. Niedawno podczas wojny w Kosowie Nisz został zrównany z ziemią przez NATO-wskie bomby i stał się masowym cmentarzyskiem.
Cieszyłem się, że Bazar kolejowy (tytuł pochodzi od nazwy pewnej ulicy w Indiach) ma się dobrze. Gdy go pisałem, nie wiedziałem, że każda podróż jest jedyna w swoim rodzaju. Ta książka opowiada więc o mojej i tylko mojej podróży. Nawet gdyby ktoś ruszył w nią ze mną i także zapragnął ją opisać, powstałoby zupełnie inne sprawozdanie. Nie wiedziałem również, że każda podróż ma swój wymiar historyczny. Wkrótce po zakończeniu mojej wędrówki, w krajach, które odwiedziłem, zaszły poważne zmiany. Szach uciekł, a Iran stał się bardzo niebezpieczny dla zagranicznych turystów, w Afganistanie wybuchła wojna, w którą zaangażował się Związek Radziecki, Indie i Pakistan wznowiły połączenia, Laos zamknął granice i przestał być monarchią, a Wietnam zjednoczył się i odbudował linię kolejową, tak że można już jeździć z Sajgonu, obecnie Miasta Ho Chi Minha, do Hanoi. Przestało także kursować wiele pociągów, którymi wówczas podróżowałem, w tym również Orient Express. Pociąg jeżdżący obecnie pod tą samą nazwą z Londynu do Wenecji jest jedynie bladą namiastką tamtego, snobistyczną rozrywką bogaczy, szukających wygody i śniących iluzoryczne sny o luksusowych podróżach, które z rzeczywistością nie mają nic wspólnego. Choć stary Orient Express był na swój sposób okropny, jeździli nim różni ludzie – bogaci i biedni, starzy i młodzi, z Europy do Azji i z powrotem. Było tanio i przyjemnie, i jak we wszystkich wspaniałych pociągach był to cały świat na kółkach.
Mężczyzna, którego poznałem w Orient Expressie i który w książce występuje jako Molesworth, był faktycznie agentem aktorskim, ale naprawdę nazywał się Terence Plunkett-Greene. Zataiłem to cudowne nazwisko, ponieważ nie chciałem go urazić. Książka mu się jednak spodobała, przyjaciele rozpoznali go na podstawie samego opisu, a on wyznał, że bardzo chciałby zobaczyć swoje nazwisko w druku – niniejszym je zatem wyjawiam. Bardzo się z nim zaprzyjaźniłem, gdy spotkaliśmy się po raz drugi w Londynie, podobnie zresztą jak z wieloma pozostałymi współpasażerami, którzy odnaleźli mnie później w Anglii. W pewnym stopniu to dzięki nim ta podróż stała się szczęśliwą przygodą.
Gdy pisałem Bazar kolejowy, poruszałem się w ciemności, po omacku – zależało mi jednak, żeby to ukryć. Moja narracyjna pewność siebie była zwykłą brawurą, jak pogwizdywanie dla dodania sobie odwagi. Wiedziałem, że wybrałem trudną formę, ale pisałem po swojemu, tak aby całość odpowiadała przede wszystkim mnie i mojemu charakterowi. Pisanie książki podróżniczej wcale nie przypomina pisania powieści; powieść wymaga natchnienia, żywej wyobraźni, pomysłowości i długich samotnych godzin. Książka podróżnicza, jak odkryłem, to akt świadomy, jak sam akt podróżowania. Trzeba do niej zdrowia, siły i pewności siebie, optymizmu i ogromnej ciekawości, trzeba być samowystarczalnym, choć bardzo pomaga, gdy ma się miłość i zaufanie bliskich. Zwykle kiedy kończyłem powieść, nie byłem pewien, czy zdołam napisać nową. Ale gdy skończyłem moją pierwszą książkę podróżniczą, z radością stwierdziłem, że będę umiał napisać następną.
Paul Theroux, 2008Marian usłyszała daleki gwizd pociągu. Czekała z niecierpliwością i po kilku chwilach zobaczyła, jak lokomotywa się zbliża. Przód czernił się coraz bliżej i bliżej, ze straszną prędkością i siłą. Oślepiający pęd niósł gorący podmuch osłonecznionej pary. Milvain i jego towarzyszka przebiegli na drugą stronę mostu, ale pociąg już przejechał i w ciągu kilku sekund znikł za ostrym zakrętem. Liście na drzewach wzdłuż torów kołysały się gwałtownie na niespokojnym wietrze.
– Gdybym był o dziesięć lat młodszy – odezwał się Jasper ze śmiechem – powiedziałbym, że to było przyjemne! Ożywia mnie. Mam ochotę wrócić i znów zanurzyć się w walce.
George Gissing, New Grub Street
fiuuuuufriiiiii pociąg gdzieś gwiżdże jaką siłę mają w sobie te maszyny jak giganci i woda przelewa się w nich i bucha na wszystkie strony jak koniec Starej słodkiej pieśni miłossssssneeeej ci biedni ludzie którzy muszą być przez całą noc poza domem daleko od żon i rodzin piekąc się w tych maszynach
James Joyce, Ulisses
Trafną myśl warunkuje bowiem trafne zmysłowe doznanie. Żeby zrozumieć krainę obcą, trzeba przede wszystkim poznać ją powonieniem.
T. S. Eliot, Rudyard Kiplingrozdział_pierwszy_
15:30 z Londynu do Paryża
Już w dzieciństwie, gdy mieszkałem niedaleko Bostonu i Maine, słysząc gwizd przejeżdżającego pociągu, prawie zawsze żałowałem, że mnie w nim nie ma. Te gwizdki to była urzekająca muzyka: pociąg jest ruchomym targowiskiem, któremu nie sposób się oprzeć, bazarem na kółkach, który porusza się w doskonałej niezależności od krajobrazu i w miarę nabierania prędkości poprawia ci nastrój. Pociąg potrafi ukoić nawet w najokropniejszych okolicznościach – w przeciwieństwie do samolotu, w którym przerażony człowiek poci się z niepokoju, do autobusu, w którym mdli go od spalin, i samochodu, w którym cierpi katusze z powodu ciasnoty i paraliżu. Jeżeli pociąg jest duży i wygodny, nie musisz myśleć o celu podróży – wystarczy miejsce w kącie przedziału, by stać się jednym z tych, którzy nie ustają w ruchu, suną po torach i nigdy nie docierają do celu; nawet nie czują, że powinni – jak ten szczęśliwy Włoch, który przeszedł na emeryturę i dzięki darmowym biletom w ogóle nie wysiadał z pociągu. Lepiej jeździć pierwszą klasą, niż przybywać na miejsce, czyli – jak powiedział kiedyś angielski powieściopisarz Michael Frayn, parafrazując McLuhana – „to podróż jest celem”. Ja wybrałem Azję i kiedy uprzytomniłem sobie, że mam do przebycia pół świata, byłem wyłącznie szczęśliwy.
Tak więc Azja rozpościerała się za oknem, niosły mnie przez nią mknące na wschód pociągi, a ja jechałem, podziwiając gwarne kolejowe targowisko, tak podobne do tych, które mijaliśmy ze świstem. W pociągu wszystko jest możliwe: dobry posiłek, porządna popijawa, wizyta karciarzy, intryga, smaczny sen i monologi nieznajomych, zawikłane i szczere jak rosyjskie powieści. Miałem, przesiadając się z pociągu na pociąg, przejechać z Victoria Station w Londynie na Dworzec Centralny w Tokio, po drodze skręcić do Śimli, na przełęcz Chajber, ruszyć linią łączącą koleje indyjskie z cejlońskimi, dotrzeć do Mandalaj, potem wsiąść do malezyjskiej Złotej Strzały, przez Wietnam przejechać osobowymi, i w ogóle wypróbować wszystkie te stare pociągi o kuszących nazwach: Orient Express, Północną Gwiazdę, kolej transsyberyjską.
Szukałem pociągów, znalazłem pasażerów.
Pierwszy był Duffill. Pamiętam go, bo później używaliśmy jego nazwiska w formie czasownika – najpierw Molesworth, potem także ja. Stał przede mną na siódmym peronie Victoria Station pod tabliczką „Odjazdy na kontynent”. Był stary, w ubraniu o wiele za dużym, i wyglądał, jakby w pośpiechu włożył nie to, co trzeba, albo dopiero wyszedł ze szpitala. Gdy chodził, przydeptywał postrzępione mankiety spodni, a w rękach trzymał mnóstwo kanciastych paczek owiniętych szarym papierem i przewiązanych sznurkiem – przypomniało to raczej bagaż roztargnionego zamachowca niż nieustraszonego podróżnika. W podmuchu podjeżdżających pociągów trzepotały karteczki przy paczkach: na każdej widniało nazwisko R. Duffill i adres Splendid Palas Hotel, Stambuł. Mieliśmy jechać razem. Lepsza byłaby już zgryźliwa stara wdowa w ciężkiej woalce, zwłaszcza jeśli miałaby w torbie dżin i pokaźny spadek. Ale nie było wdowy – byli wycieczkowicze, wracający na kontynent z zakupami od Harrodsa, przedsiębiorcy, młode Francuzki ze zblazowanymi przyjaciółmi i posiwiali angielscy małżonkowie obładowani książkami, jakby wybierali się zasmakować w kosztownym literackim cudzołóstwie. Nikt nie jechał dalej niż do Lublany. Tylko Duffill do Stambułu – zastanawiałem się po co. Ja sam czułem się, jakbym dawał drapaka, jakbym podróżował w ukryciu. Nie przedstawiłem się, nie powiedziałem, czym się zajmuję – nikt nie zauważył, że zamilkłem, pocałowałem żonę i samotnie wsiadłem do pospiesznego odchodzącego o piętnastej trzydzieści.
Pociąg z łoskotem toczył się przez Clapham. Zdawałem sobie sprawę, że podróż to zarazem ucieczka i pościg, ale gdy zostawiliśmy za sobą murowane domki, komórki na węgiel i wąskie, ciemne ogródki na przedmieściach południowego Londynu, gdy minęliśmy boiska Dulwich College – po których leniwie biegali chłopcy w krawatach – ukołysał mnie ruch i zapomniałem o nagłówkach porannych gazet: „Mała Kristen: Matka postawiona w stan oskarżenia”, „Plan uwolnienia dziewięcioletniej dziewczynki ugodzonej nożem”. Żaden nie ogłaszał: „Zniknął jeden ze znanych powieściopisarzy”. Minąwszy rządek bliźniaków, wjechaliśmy do tunelu i po minucie jazdy w zupełnej ciemności zostaliśmy cudownie wystrzeleni w zupełnie nową przestrzeń – rozległe łąki, krowy skubiące trawę, rolnicy w niebieskich kurtkach zbierający siano. Wydobyliśmy się na powierzchnię, szary, rozmokły Londyn został gdzieś pod nami. W Sevenoaks znów daliśmy nurka w tunel, a gdy z niego wyjechaliśmy, otworzył się przed nami sielankowy widok. Z jednej strony pola, konie, owce, wrony na dachu suszarni chmielu, osiedle szeregowych domków, z drugiej – siedemnastowieczne wiejskie zabudowania i więcej krów. Taka jest Anglia: przedmieścia łagodnie przechodzą we wsie. Na wielu przejazdach wąskie szosy były zatkane samochodami, sznur aut kończył się daleko przed szlabanem. A podróżni w pociągu rozkoszowali się tym mściwie, mrucząc z satysfakcją: „Stójcie sobie, dranie”.
Niebo było stare i znajome. Uczniowie w granatowych marynarkach i opadających skarpetkach, z kijami do krykieta i szkolnymi torbami przewieszonymi przez ramię uśmiechali się głupio na peronie w Tonbridge. Przemknęliśmy obok nich, odbierając im uśmiechy. Nie zatrzymywaliśmy się nawet na większych stacjach. Ale im przyglądałem się już z okien wagonu restauracyjnego, znad chlupiącego niebezpiecznie papierowego kubka z herbatą, podczas gdy Duffill, pochylony nad stołem podobnie jak ja, nie spuszczał oka ze swoich paczek i mieszał herbatę szpatułką laryngologiczną. Przemknęliśmy przez pola chmielu, które we wrześniu upodobniają hrabstwo Kent do śródziemnomorskich winnic, minęliśmy cygańskie obozowisko – czternaście poobijanych wozów, a przed każdym nieusuwalny stos śmieci, potem dużą farmę, a kawałeczek dalej kolonię domków, wokół której łopotało na sznurku osobliwe pranie: pumpy, kalesony, czarne biustonosze, skarpety i wydęte od wiatru czepki wyglądały jak zaszyfrowany komunikat, jak flagi sygnalizacyjne zatknięte nad skupiskiem biednych domków.
Wydawało się, że pociąg dokądś się spieszy, że ma poczucie celu i dlatego nie może się zatrzymać. Pędziliśmy w stronę morza, nad Kanał. Ale to był fałszywy dramat. Duffill przy swoim trzęsącym się stole zamówił kolejną herbatę. Czarne bocznice Ashford zamajaczyły w dali, zbliżyły się i zniknęły, i jechaliśmy teraz przez pagórkowate łąki Romney Marsh w kierunku Folkestone. Tak jak reszta pasażerów zostawiłem za sobą Anglię. Gdy wróciłem do przedziału, Włosi rozprawiali żywo i głośno, najwidoczniej czerpiąc odwagę do zakłócania porządku z faktu, że zbliżaliśmy się do krańca Anglii. Nigeryjczycy, którzy jak do tej pory byli tylko czworgiem podskakujących nakryć głowy – dwa kapelusze filcowe, turban i jedna peruka w kształcie ula – perorowali w języku joruba, oblizując wargi po każdej sylabie. Wszyscy powrócili do ojczystej mowy, z ulgą porzucając brytyjskie mamrotanie i odwracanie oczu.
– O, spójrz – odezwała się jakaś kobieta, rozkładając na kolanach chusteczkę.
– Jak tu porządnie i czysto – odpowiedział jej mężczyzna przy oknie.
– Mają świeże kwiaty.
Kobieta cicho wycierała nos, wydmuchując raz jedną, raz drugą dziurkę.
– Opiekuje się nimi komisja do spraw mogił wojennych – wyjaśnił mężczyzna.
– Doskonale się spisują.
Mała postać obładowana papierowymi paczkami przewiązanymi sznurkiem pojawiła się na końcu korytarzu i torowała sobie drogę do przedziału, obijając się łokciami o okna. Duffill.
Nigeryjka pochyliła się w stronę szyby i odczytała nazwę stacji: „Frokistun”. Błędna wymowa zabrzmiała jak kpina, ale ona sama wyglądała równie poważnie jak Trollope’owska Lady Glencora („miała wielką ochotę zatrzymać się w Folkestone”).
Morze było ołowianoszare i pocętkowane deszczem, od portu wiało, a ja mrużyłem oczy. Prócz ostrego wiatru męczyło mnie przeziębienie, którego nabawiłem się, gdy pierwszy jesienny chłód zaatakował Londyn, ożywiając przy okazji wizje palm i rozkosznego ciepła Cejlonu. To przeziębienie ułatwiło mi wyjazd. Podróż miała być lekarstwem: „Wziąłeś już aspirynę?”, „Nie, chyba pojadę do Indii”. Wniosłem torby na pokład i poszedłem do baru. Stało tam dwóch starszych panów. Jeden stukał monetą w kontuar, chcąc zwrócić uwagę barmana.
– Reggie strasznie się skurczył – odezwał się.
– Tak ci się wydaje?
– Tak, jest jakiś strasznie mały. Ubranie na nim zwisa.
– Nigdy nie był wysoki.
– To prawda, ale widziałeś go ostatnio?
– Nie. Godfrey powiedział, że jest chory.
– Chyba bardzo chory.
– Starzeje się, biedak.
– I kurczy.
Przyszedł Duffill. Mógłby być człowiekiem, o którym rozmawiali. Ale nie był – starsi panowie nie zwrócili na niego uwagi. Miał rozbiegane spojrzenie kogoś, kto zostawił swoje paczki bez nadzoru albo podejrzewa, że jest śledzony. W za dużym ubraniu wydawał się kruchy. Mysioszary gabardynowy płaszcz opadał mu w fałdach z ramion. Rękawy dotykały koniuszków palców i odpowiadały długością przydeptanym spodniom. Pachniał okruszkami chleba. Nosił jeszcze tweedowy kaszkiet i tak jak ja walczył z przeziębieniem. Ciekawe były jego buty, bezkształtne trzewiki podobne do tych, które nosi się na wsi, na wszelkie okazje. Chociaż nie mogłem zgadnąć z jego akcentu – poprosił barmana o jabłecznik – skąd pochodzi, było w nim coś jeszcze, co kojarzyło się z prowincją: skromność jego wysłużonego stroju, która u londyńczyka znamionowałaby skąpstwo. Mógłbym się założyć, że wciąż pamiętał, gdzie i za ile kupił tę czapkę i płaszcz, i jak długo nosi już te buty. Kilka minut później zauważyłem go w rogu saloniku. Otworzył jedną ze swoich paczek: nóż, długa bagietka, tuba musztardy i plasterki czerwonego salami. Zamyślony, wolno przeżuwał każdy kęs.
Dworzec w Calais tonął w ciemnościach, ale ekspres do Paryża był jasno oświetlony. Podniosło mnie to na duchu. Usłyszałem, jak Lady Glencora mówi do swojej przyjaciółki:
– Teraz, Alice, pojedziemy do Kurdów, i to nie ściśnięte jak śledzie. Na tym właśnie polega wygoda kontynentu.
Zatem do Paryża, Orient Expressem, a potem do Kurdów… Wsiadłem, ale ponieważ mój przedział był niemożliwie zatłoczony, poszedłem do wagonu restauracyjnego na drinka. Kelner wskazał mi stolik, przy którym kobieta i mężczyzna siedzieli, krusząc bezmyślnie chleb. Próbowałem zamówić wino, ale kelnerzy biegali z tacami wte i wewte, zupełnie nie zwracając na mnie uwagi. Pociąg ruszył, wyjrzałem przez okno, a gdy odwróciłem się z powrotem do stolika, zobaczyłem, że przyniesiono mi kawałek przypalonej ryby. Skubiąca pieczywo para wyjaśniła, że jeśli chcę wina, muszę zawołać osobnego kelnera. Szukałem go więc wzrokiem, a tymczasem otrzymałem drugie danie. W końcu go dojrzałem i udało mi się złożyć zamówienie.
– Angus napisał w „Timesie”, że zbierał materiały i prowadził badania – odezwał się mężczyzna. – To nie ma sensu.
– Myślę, że Angus musi się przygotowywać – powiedziała kobieta.
– Angus Wilson? – zapytałem.
Popatrzyli na mnie. Kobieta z uśmiechem, a mężczyzna trochę nieprzyjaźnie.
– Graham Greene by nie musiał.
– Dlaczego nie?
Nieznajomy westchnął.
– Bo już by wszystko wiedział.
– Chętnie bym się z panem zgodził – odparłem – ale gdy czytałem As If By Magic, mówiłem sobie w duchu: „Oto prawdziwy agronom!”, a kiedy potem czytałem Konsula honorowego, trzydziestoletni doktor wydał mi się uderzająco podobny do siedemdziesięcioletniego pisarza. Ale poza tym uważam, że to dobra powieść. Powinien ją pan przeczytać. Wina?
– Nie, dziękuję – powiedziała kobieta.
– Graham przysłał mi nawet egzemplarz – oznajmił mężczyzna. Zwrócił się w stronę swojej towarzyszki: – „Z najlepszymi życzeniami, Graham”, tak napisał. Książka jest w torbie.
– To czarujący człowiek – powiedziała kobieta. – Zawsze z przyjemnością się z nim spotykam.
Zapadła długa cisza. Wagon restauracyjny kołysał butelkami z oliwą i sosem, przyniesiono deser i kawę. Skończyłem moje pół butelki wina i miałem ochotę na więcej, ale kelnerzy znów byli zajęci – z tacami w dłoniach lawirowali między stolikami, zbierając brudne naczynia.
– Uwielbiam pociągi – oznajmiła kobieta. – Czy pan wie, że wagon, który jest przed nami, doczepią do Orient Expressu?
– Tak – odparłem. – Jeśli chodzi o ścisłość…
– Wolne żarty – odezwał się mężczyzna, spoglądając na zapisaną ołówkiem karteczkę, którą podał mu kelner. Położył pieniądze na spodku, wstał, skinął na kobietę i wyszli, nie zwracając na mnie uwagi.
Moja kolacja kosztowała czterdzieści pięć franków, to jest około dziesięciu dolarów. Byłem oburzony, ale udało mi się choć trochę odegrać. Gdy dotarłem do przedziału, uświadomiłem sobie, że na stole w restauracyjnym zostawiłem gazetę. Wróciłem więc, ale gdy położyłem rękę na gazecie, kelner zapytał:
– Co pan robi?
– To moja gazeta – odburknąłem.
– To pańskie miejsce?
– Oczywiście.
– A co pan jadł?
Wyglądało na to, że ten przebiegły krzyżowy ogień pytań sprawia mu przyjemność.
– Spaloną rybę, malutką porcję befsztyku, kawałek cukinii, przypalony i wodnisty, zimne ziemniaki i czerstwy chleb, i kazano mi za to zapłacić czterdzieści pięć, powtarzam, czterdzieści pięć…
Pozwolił mi zabrać gazetę.
Na Gare du Nord nasz wagon przetoczono i doczepiono do innej lokomotywy. Duffill i ja obserwowaliśmy tę operację z peronu, a potem wsiedliśmy z powrotem. Duffillowi zabrało to chwilę – z trudem dźwignął się na schodki, a potem dyszał ciężko, idąc korytarzem. Stał tak jeszcze i sapał, gdy wyjechaliśmy z dworca i ruszyliśmy w dwudziestominutową przejażdżkę na Gare de Lyon, by połączyć się z resztą Direct Orient Expressu. Było po jedenastej i większość budynków tonęła już w mroku. Tylko w jednym rozświetlonym oknie kończono właśnie kolację. Wnętrze wyglądało jak obraz zawieszony w ciemnej galerii dachów i balkonów. Pociąg przejechał, ale ta obramowana oknem scena została mi w pamięci: dwaj mężczyźni i dwie kobiety przy stole, na nim trzy butelki wina, resztki wystawnej kolacji, filiżanki kawy i już napoczęta misa z owocami. Wszystkie te rekwizyty opowiadały o nastroju miłej intymności, o smutnej komedii spotkania z przyjaciółmi. Jean i Marie właśnie wrócili z podróży. Jean się uśmiecha, przygotowuje do opowiedzenia anegdotki, robiąc przy tym tak typową dla Francuzów trochę zakłopotaną, a trochę kpiarską minę. Wymachuje rękami i opowiada:
– Wlazła na stół jak wariatka i zaczęła potrząsać mi tym przed nosem, o tak. Niewiarygodne! Powiedziałem jej: „Picardowie nigdy w to nie uwierzą!”. Ale to prawda. A potem…
Pociąg powoli okrążał Paryż, sunąc wśród ciemnych kamienic i przeraźliwym fiuuuuufriiiiii budząc śpiące kobiety. Na Gare de Lyon było gwarno, dworzec tętnił życiem, pełen nocnego szyku, świateł i dymiących lokomotyw. Na błyszczących szynach, przykryty pomarszczonym brezentem stał długi pociąg przypominający gąsienicę, która lada moment miała zacząć pełznąć przez Francję. Na peronie nowi pasażerowie ziewali i powłóczyli nogami. Tragarze pochylali się nad wózkami i obserwowali podróżnych uginających się pod ciężarem walizek. Nasz wagon ze szczękiem dołączył do Direct Orient Expressu; od szarpnięcia otworzyły się drzwi przedziału, a ja wylądowałem na kolanach pani siedzącej naprzeciwko, wyrywając ją gwałtownie ze snu.przypisy_
Tytuł opublikowanej w 1934 roku powieści Johna O’Hary. Główny bohater, Julian English, wikła się w ciągu trzech dni w łańcuszek niezręcznych gaf, które doprowadzają go do samobójstwa .
Ich konsekwencją była także zmiana nazw wielu miast, regionów i krajów odwiedzonych przez Autora. W przekładzie uwzględniono nazewnictwo obowiązujące w latach siedemdziesiątych.
Bohaterka Sagi rodu Pallisterów, żona Plantageneta.
Angus Frank Johnstone Wilson (1913–1991) – angielski powieściopisarz i nowelista. W powieści As If By Magic, której głównym wątkiem jest wielka epicka podróż, jeden z bohaterów zajmuje się uprawą ryżu.
Arthur Honegger (1892–1955) – szwajcarski kompozytor muzyki klasycznej i filmowej, znany także jako wielki miłośnik kolejnictwa. Pacific 231. Mouvement symphonique to skomponowany przez niego w 1923 roku utwór będący muzycznym przetworzeniem odgłosów lokomotywy. „Pacific 2-3-1” jest oznaczeniem układu osi parowozu.
W 1854 roku brytyjska armia założyła w Aldershot w hrabstwie Hampshire garnizon i przemieniła niewielką wieś w dobrze prosperujące miasto, znane odtąd jako Home of British Army, Dom Brytyjskiej Armii.
Terence Rattigan (1911–1977) – ceniony brytyjski autor dramatów obyczajowych.
W Vevey rozgrywa się akcja powieści Henry’ego Jamesa, której tytułową bohaterką jest kokietka Daisy Miller.
Thomas Cook (1808–1892) – baptysta, z zawodu stolarz i aktywista ruchu na rzecz abstynencji, pomysłodawca nowoczesnej zorganizowanej turystyki wycieczkowej, założyciel jednej z pierwszych agencji turystycznych istniejącej do dzisiaj. Inskrypcja na jego nagrobku głosi, że „uczynił podróżowanie łatwiejszym”.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
[email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2016
Wydanie II