Wielki Cyrk - ebook
Wielki Cyrk - ebook
Pierre Clostermann mógł umrzeć na wiele sposobów. To jednak jego przeciwnicy po walkach powietrznych rozbijali się o ziemię w płonących maszynach lub tonęli w zimnych falach Kanału La Manche. Sprzyjało mu szczęście podczas ataków na cele naziemne, gdy morderczy ogień artylerii przeciwlotniczej rozrywał samoloty kolegów z dywizjonu. Zarówno szczęście, jak i umiejętności dopisały mu także przy licznych awariach pilotowanych Spitfire’ów i Tempestów. Przeżył piekło wojny i doczekał się chwały jako as lotnictwa myśliwskiego. W przerwach między bojowymi akcjami robił notatki. Dzięki temu już trzy lata po wojnie została opublikowana książka ukazująca losy jego i kolegów walczących w szeregach Wolnych Francuskich Sił Powietrznych oraz RAF-u. Szybko została przetłumaczona na wiele języków, jej lektura nieustannie porusza serca i umysły czytelników. Dziś to jedna z najsłynniejszych, by nie powiedzieć kultowych książek o walce powietrznej w czasach II wojny światowej.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16649-3 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pierre Clostermann – nota biograficzna
Urodzony w Brazylii w 1921 roku z ojca Alzatczyka, dyplomaty, i matki Lotarynki, Pierre Clostermann kształci się w Paryżu, tam też zdaje maturę. Ponieważ jest zbyt młody, żeby wstąpić przed wrześniem 1941 roku do Francuskiej Akademii Lotniczej, wraca do rodziców w Rio de Janeiro. Wcześniej, 17 lipca 1937 roku, uzyskuje licencję pilota w Aeroklubie Brazylii, następnie wyjeżdża do USA, do CALTEC (Ryan College), aby zdobyć dyplom inżyniera aeronautyki, jak również licencję _Commercial Pilot_, pilota zawodowego w tamtych czasach.
Idąc za przykładem swoich przodków, zaciąga się do wojska Wolnej Francji w 1941 roku i zostaje wcielony w pierwszych dniach 1942 roku do Wolnych Francuskich Sił Powietrznych. Początkowo jest pilotem w Dywizjonie 341 „Alzacja”, następnie zostaje przydzielony do Brytyjskich Sił Powietrznych, do Dywizjonu 602 „City of Glasgow”, potem kolejno do 274, 56 oraz do Dywizjonu 3 jako dowódca eskadry. Przeżywa rekordową ilość misji (ponad 400) i odnosi liczne zwycięstwa, które plasują go pomiędzy największymi alianckimi „asami”!
Zdemobilizowany, obsypany zaszczytami, zostaje w 1946 roku wybrany deputowanym w Alzacji i będzie nim przez kolejne 25 lat. Powtórnie powołany do wojska walczy 18 miesięcy w Algierii jako pilot myśliwca – PCA¹. Z tego doświadczenia powstała książka _Appui Feu sur L’oued Hallaïl_, wyjątkowe i bezstronne świadectwo tak zwanych operacji utrzymywania porządku.
Zostaje ośmiokrotnie wybrany do parlamentu francuskiego. Składa mandat po śmierci generała de Gaulle’a. Jako utalentowany przemysłowiec otwiera fabrykę Reims-Aviation, gdzie konstruuje ponad 5000 samolotów turystycznych. Jest wiceprezesem Cessny w USA, pierwszego światowego producenta samolotów lekkich, potem również członkiem zarządu Renault i Avions Marcel Dassault.
Za działalność w Algierii generał de Gaulle odznacza go Wielkim Orderem Oficerskim Legii Honorowej. Dzisiaj jest najbardziej uhonorowanym Francuzem: Komandorem Wielkiego Krzyża Legii Honorowej, Towarzyszem Wyzwolenia, posiada medale wojskowe z licznymi odznaczeniami Krzyża Wojennego, Valeur Militaire oraz wiele odznaczeń zagranicznych. Żonaty, ma trzech synów. Najstarszy był pilotem myśliwca Mirage, a obecnie jest pilotem w Air France. Drugi jest oficerem marynarki, a trzeci – inżynierem informatykiem wysokiej klasy.DOWÓDZTWO BRYTYJSKICH SIŁ POWIETRZNYCH I PIERRE CLOSTERMANN
Dowództwo Brytyjskich Sił Powietrznych
i Pierre Clostermann
As a fighter pilot and junior commander with a record od 420 operational sorties, first in the famous „Alsace” squadron of the Free French Air Force in Great Britain, then with Royal Air Force Units, Pierre Clostermann was second to none.
_Podpisane: Marszałek Sir John Slessor CCB DSO MC_
_Główny Dowódca RAF_
_Jako pilot myśliwski i dowódca jednostki, z rekordem 420 misji wojennych, najpierw w sławnym dywizjonie Wolnej Francji „Alzacja” w Wielkiej Brytanii, następnie w dywizjonach RAF-u, Pierre Clostermann był najlepszy z najlepszych._
***
Squadron Leader P.H. Clostermann DFC and Bar, 30973 FF, is an exceptional fighter pilot who was in his third tour of operational flying at the cessation of hostilities. Apart from his personal victories recorded below, he is an extremely capable leader, whilst on the ground, his wide experience for the award of the Distinguished Service Order.
_Podpisane: Sir Harry Broadhurst KBE,_
_DSO, DFC, AOC, TAF Fighter Command_
_(List adresowany do Generała Valina, Dowódcy Sztabu, 1 listopada 1945 roku wraz z listą zwycięstw Pierre’a Clostermanna)._
_Squadron Leader P.H. Clostermann DFC i Bar 30973 FF jest wyjątkowym pilotem myśliwskim, który w chwili wstrzymania działań wojennych był w trakcie swojej trzeciej tury bojowej. Poza cytowanymi zwycięstwami jest on niezwykle utalentowanym dowódcą eskadry, a jego duże doświadczenie sprawia, że także na ziemi jest bardzo wartościowym przełożonym. Został przedstawiony do medalu DSO._
***
Air Ministry, Seaford House 37 Belgrave Square – London SW 11 August 26th 1944. AFL 3/1614/575 – S/LT. P. H. Clostermann
The immediate award of the DFC to the above French Officer was madę and formally approved by the King on 7/7/44. The citation read as follow:
This officer has displayed outstanding courage and devotion to duty through his operational career in the course of which he has destroyed at least 11 enemy aircraft and damaged other military objectives.
_Ten oficer wykazał się niezrównaną odwagą i poczuciem obowiązku podczas swojej działalności operacyjnej, w czasie której zniszczył co najmniej 11 samolotów wroga i uszkodził inne cele wojskowe (1 DFC)._
***
To FAF from Air Ministry – 128/AFL/3/6463 – May 28th 1945 – Lt. RH. Clostermann DFC FF 30973.
The above named officer on N° 3 Squadron RAF was granted an immediate award of a Bar to the DFC formally approved by his Majesty the King on 2/4/45: The citation reads as follow.
Since being awarded the DFC this officer has participated to 70 new operational missions during the course of which he has destroyed a further 12 enemy aircraft. Throughtout Lieutananat Clostermann has displayed outstanding courage and ability and has proved to be an inspiration to all.
_Odkąd otrzymał order DFC, oficer ten wziął udział w dalszych 70 misjach, w czasie których zniszczył 12 kolejnych samolotów wroga. Cały czas porucznik Clostermann wykazywał niezrównaną odwagę i okazał się źródłem inspiracji dla wszystkich (2 DFC)._
***
Uzasadnienie wyniesienia do orderu Komandora Legii Honorowej – decyzja N° 208 J.O. z dnia 6/06/46 podpisana przez de Gaulle’a – jest następujące:
_Oficer i pilot myśliwski uosabiający najpiękniejsze tradycje francuskiego patriotyzmu. Jego aktywność w walce służyć będzie zawsze za wzór. Przydzielony do RAF-u, w sposób wybitny przyczynił się do chwały Francuskich Skrzydeł. Kierował eskadrą, później grupą samolotów Tempest, z niespotykaną odwagą. Kończy tę spektakularną kampanię w wieku 24 lat z bilansem 600 godzin lotów bojowych, odniósłszy 33 zwycięstwa powietrzne, co daje mu tytuł Pierwszego Pilota Myśliwskiego Francji._
_Podpisane: Charles de Gaulle__Dla mojego dawnego współtowarzysza_
_Jacquesa Remlingera, na pamiątkę naszych_
_200 wspólnych misji w RAF-ie._
_Dla moich przyjaciół Henry’ego de Bordas_
_i „Jaco” Andrieux, Towarzyszy Wyzwolenia,_
_sławnych pilotów myśliwskich Wolnej Francji._
_Przeciwko Hitlerowi,_
_obok naszych aliantów, jako żołnierze Wolnych_
_Francuskich Sił Powietrznych, dźwigaliście sami,_
_w ciągu tysiąca dni, honor naszych Skrzydeł!_
_Dedykuję Wam tę książkę, której każdą linijkę_
_przeżyliście! Zapomnienie przychodzi szybko_
_i nasza historia znika w mrokach niepamięci!_
_Są ostatnimi ze sławnego plemienia Mohikanów._
_Ich kości zbieleją w zapomnieniu ich czynów._
James Fenimore Cooper
_Pogromca zwierząt,_ 1826WSTĘP
Wstęp
Kiedy czytam ponownie moje notatki, z których powstały strony _Wielkiego Cyrku_, to natychmiast powracają uczucia z tamtych czasów, niestety, nazbyt często przykre, i wrą w moim umyśle.
Jak sensownie odpowiedzieć ludziom, którzy zadają mi ciągle te same pytania o wojnę: o pobudki i przyczyny moich działań?
Lartéguy miał chyba dobrą odpowiedź:
„Był jak torreador, kiedy przybysze z dalekich stron, nic nie rozumiejąc, proszą go, aby opowiedział im o swojej walce, którą dopiero co stoczył, a on jeszcze nawet nie pozbył się strachu i zdecydowanie bliżej mu do zwierzęcia, które zabił w słońcu areny, niż do tych, którzy nic o nim nie wiedzą”.
_Les Centurions_
Duma, smutek i litość, złość, wściekłość i wstyd to uczucia, jakie budzi we mnie okres 1939–1945.
_Duma_, ponieważ wziąłem udział w przygodzie Wolnej Francji, która nie ma sobie równych oprócz epopei Joanny d’Arc i, być może, Rossela. Romain Gary pisał, że jego ojczyzną była Wolna Francja i to dzięki niej (czyli dzięki de Gaulle’owi) nie zostaliśmy najemnikami cudzoziemskiej legii anglo-saksońskiej, jak wyobrażali to sobie Jean Monnet – Europejczyk, czy później Murphy – Amerykanin. W ten sposób to, co zdołaliśmy uczynić w służbie ojczyzny, zostało policzone w wielkiej księdze narodów na konto Francji.
_Smutek i litość_, ponieważ widziałem umierających w płomieniach i ferworze walk powietrznych moich braci z Wolnych Francuskich Sił Powietrznych i moich przyjaciół z Brytyjskich Sił Powietrznych.
Generał Christienne, nasz historyk wojskowy, pisze w swojej analizie _Typologia i motywacja Sił Powietrznych Wolnej Francji_, wydanej przez Instytut Historii Współczesnych Konfliktów:
„Piloci Wolnych Francuskich Sił Powietrznych, podobni w wielu sprawach innym Wolnym Francuzom, ożywieni oczywistą motywacją patriotyczną, zagorzali w chęci walki, muszą jednakże zostać oddzielnie zakwalifikowani w historii Wolnej Francji. Ich sposób walki, jej ciągłość, intensywność, ogromne ryzyko, jakie podejmowali, czynią z nich całkiem specyficzną populację. Bardzo młodzi, bardzo wcześnie włączyli się do walki i walczyli nieprzerwanie.”
To oznacza po prostu, że na 287 tylko 69 pilotów Wolnych Sił Powietrznych Francji wróciło żywych. 75% zabitych stanowi odsetek, jakiego żadna inna jednostka aliancka nie osiągnęła czy też mogłaby znieść. Na przykład, z 14 pierwszych pilotów Wolnych Francuskich Sił Powietrznych, z Normandie-Niemen, którzy rozpoczęli akcje w ZSRR w kwietniu, już w październiku zostało tylko 4. Między nimi Roland de La Poype i Albert, obaj wyniesieni później do godności Bohaterów Związku Radzieckiego – to naprawdę rzadki honor. Ezanno, Andrieux, Fourquet, Bordas, Mathey, Poype, Albert, Leblond, Jacques Remlinger, Risso i kilku innych sławnych pilotów myśliwskich – są jeszcze dzisiaj żywymi świadkami przeszłości jak skały, resztki pochłoniętego kontynentu, które wynurzają się uparcie z oceanu zapomnienia. Niedługo będziemy tylko kilkoma linijkami w księdze historii.
Nie żałujemy niczego, ponieważ, jak pisał Baudin, który dowodził szkołą kadetów Wolnej Francji w 1940 roku, był to „czas czystości, niezłomności i wyboru, który angażuje w pełni”. To znaczy aż do śmierci! Nasza motywacja była całkiem prosta: „Niemcy są w Paryżu”, koniec kropka. Cała reszta była dla nas tylko fikcją i dywagowaniem, wypaczającymi świadomość narodową bądź służącymi za alibi dla nicnierobienia.
***
_Złość_ zrodziła się w obliczu ogromnych strat wojny 1939–1945, europejskiej wojny cywilnej, jak określił ją pewnego dnia generał de Gaulle. Zmuszono nas do wzajemnego zabijania się z tymi godnymi podziwu niemieckimi pilotami myśliwskimi, tak bliskimi nam z racji wieku i mentalności, umiłowania życia, pasji do nieba, których tylko kolor mundurów i oznaczenia pod skrzydłami różniły od nas. Wszystko to już pisałem zaraz po zakończeniu wojny i miałem ku temu słuszne powody, mimo oszczerstw i nieporozumień. Powtarzam to także dzisiaj, nie bacząc na żądania rewizjonistów.
***
Pochodzę z katolickiej gałęzi alzacko-reńskiej rodziny, która rozdzieliła się po odwołaniu edyktu nantejskiego, kiedy to protestanci wyemigrowali do Niemiec, potem jeszcze dzieląc się na luteran i kalwinów, jednych wyjeżdżających do Holandii, innych – do Anglii. Ren stał się dwa wieki później nieprzekraczalną granicą tylko z powodu przeklętego błędu: najpierw Bismarcka, następnie Wilhelma II, a w końcu hitlerowskiego szaleństwa.
Ale rzeczywistość często przerasta wyobraźnię.
Pewnego dnia 1949 roku mój ojciec otrzymał z Niemiec list od dwóch pań Klostermann – zakonnicy i starej panny – informujący, że odległa niemiecka gałąź naszego rodu wygaśnie wraz z nimi, ponieważ ich bratanek, pilot Luftwaffe, zginął w czasie wojny, zaś jego ojciec zmarł w Rosji, a matka padła ofiarą straszliwego bombardowania Drezna przez aliantów, które w jedną noc przyniosło więcej ofiar śmiertelnych niż bomba w Hiroszimie!
35 lat później z archiwów Luftwaffe dowiedziałem się, że porucznik Bruno Klostermann, pilot myśliwski w 2 eskadrze III Dywizjonu 300 Pułku Myśliwskiego, został zabity w wieku 18 lat, 14 lutego 1945 roku, na zachód od Hamburga. To był czarny piątek Luftwaffe, która straciła tego dnia 107 pilotów myśliwskich, a kolejnych 32 zostało rannych! Otóż kwadrans później, dokładnie o 12.00, mniej niż 100 kilometrów stamtąd, zaledwie kilka minut lotu, z czterema Tempestami z Dywizjonu 3 i czterema Tempestami z Dywizjonu 86, powstrzymaliśmy 10 Focke-Wulfów 190 z IV Dywizjonu 3 Pułku Myśliwskiego z Gutersloh. Tylko cudem nie spotkałem i nie walczyłem tego dnia z nieznanym mi kuzynem, którego geny nosiły ten sam zapis co moje! Co za absurd!
Ten czarny piątek miał miejsce po 1 stycznia 1945 roku, kiedy to w ciągu godziny Luftwaffe zestrzeliła 232 pilotów alianckich, w tym dwóch dowódców pułku, sześciu dowódców dywizjonu i 28 dowódców eskadry… I tak toczyło się to jeszcze w piekielnym i nieludzkim tańcu aż do 8 maja 1945 roku, zamieniając północne Niemcy w gigantyczną zbiorową mogiłę samolotów i pilotów!
***
W liście do André Gide’a Saint-Exupéry podaje smutną i pożałowania godną definicję odwagi: „Trochę wściekłości, trochę próżności, trochę pospolitej sportowej satysfakcji…”.
Zgodzę się z nim, jeśli idzie o wściekłość, bo ją znam, ale próżność? Czy to przez próżność Saint-Exupéry zechciał z trzyletnim opóźnieniem wziąć udział w naszej walce, próbując pilotować P-38, a wcześniej, jako nieświadomy rzecznik Vichy, tłumaczył USA, że Francja powinna odpokutować, a Rooseveltowi, że de Gaulle miał być drugim Hitlerem?! Pospolita sportowa satysfakcja? Dajmy spokój! Kiedy na końcu drogi jest strach, śmierć i szlachetność dobrowolnie podjętej ofiary? Pospolita satysfakcja sportowa dla pilotów argentyńskich na Falklandach nurkujących z prędkością 600 węzłów w sam środek angielskiej floty? Sportowa satysfakcja? Co znaczyły te słowa dla dwudziestoletniego japońskiego pilota kamikaze przeżywającego swoją noc w Ogrodzie Oliwnym ze świadomością, że słońce, które wzejdzie na horyzoncie, rozświetli jego ostatni dzień?
Nieszczęśliwa wypowiedź wielkiego pisarza czy samousprawiedliwienie? Pokój jego duszy – zapłacił życiem.
***
Nie mogłem znaleźć lepszego wstępu do najnowszego wydania _Wielkiego Cyrku_ niż to, co napisał kiedyś _Wing Commander_ RAF-u, Peter Brother, były dowódca Pułku Myśliwskiego z bazy w Tangmere (cytowane przez Icare, nr 213):
„Ze wszystkich naszych zdolności pamięć jest najbardziej zawodna. Dobre wspomnienia zostają, a złe na szczęście się zacierają. Latanie myśliwcami w 1940 roku zapamiętam jako czas wszechobecnego słońca; czas snu kradzionego na pierwszym napotkanym krześle; dni, kiedy najdrobniejsza uwaga prowokowała prawie histeryczny śmiech; niepokój i strach, nieustanny strach, podczas niekończącego się oczekiwania, który znikał przy starcie; narastającą trwogę przychodzącą po chwilach paniki, kiedy zostało się trafionym; radość z widoku zestrzelonego przeze mnie samolotu wroga i wyrzuty sumienia, kiedy jego załoga nie mogła się z niego wydobyć; stratę przyjaciół; zmęczenie.”
Często odnajdywałem w moich zeszytach z lat 1942–1945 słowo „strach”, bo jest on stałą, której nie można zignorować w działaniu, od której zależy życie albo śmierć, i do stawienia czoła której nic w naszym poprzedzającym wojnę życiu nas nie przygotowało. Dlaczego miałbym to ukrywać? Spróbujmy więc zdefiniować strach – prawdziwy strach, a nie lęk słabych, trwożliwych i niespokojnych. Strach jest bratem przyrodnim odwagi. Jedno nie istnieje bez drugiego, to oczywiste, ale jest to również kwestia proporcji. Często pytano mnie o strach. Pytanie to zasługiwałoby na długą odpowiedź, nad którą wiele razy się zastanawiałem. Nasz język proponuje tylko synonimy słowa „strach”, bez niuansów. Anglosasi mają dwa słowa, z których każde definiuje inne stadium i inny aspekt strachu: słowo _fright_, które oznacza natychmiastowy fizyczny szok wobec nieoczekiwanego wydarzenia, i słowo _fear_ określające wzrastającą trwogę, która dławi, powolny proces psychologiczny, który paraliżuje rozumowanie i działanie.
Wybuch pocisku 20 milimetrów 30 centymetrów za twoją głową na płycie tylnego opancerzenia jest jak uderzenie pięścią w splot słoneczny. Usta natychmiast wysychają i masz okropne uczucie duszenia się w masce tlenowej, przed oczami pojawia ci się czerwona płachta, a porażone bębenki przekazują do twojego mózgu jedynie ogromny huk.
To właśnie w tym momencie samokontrola musi wziąć górę nad wszystkim, przywrócić cię do normalności i pozwolić dalej walczyć. Możemy to również nazwać prostą odwagą. Musisz działać dalej, nie dopuszczając do żadnej refleksji, nie zostawiając sobie czasu na rozważanie za i przeciw w zamęcie umysłu, który to zamęt czasami jest po prostu początkiem paniki. Często trzeba decydować natychmiast: uciekać czy działać? Bywa, że ucieczka to tylko strach, który nie ma odwagi wypowiedzieć swojego imienia i chowa się często pod płaszczem rozsądku. Bywa też gorzej: strach może rodzić paraliż, wszelkie odruchy blokowane są przez mózg w stanie szoku, który chwilowo nie wydaje żadnych poleceń.
Często byłem świadkiem, aktorem lub ofiarą dwumianu odwaga strach. Dzięki Bogu, nigdy nie byłem dotknięty, jak niektórzy, paraliżem w walce powietrznej. Wywoływała ona u mnie raczej poryw energii i agresji, sprawiając, że traciłem, przyznaję to, wszelką ostrożność i wszelki respekt dla zasad dyscypliny. Moi szefowie zarzucali mi to często i dopiero sam będąc dowódcą, uwolniłem się od tego. Czy był to odruch znoszący wszelką ostrożność na widok Focke-Wulfa 190? Czy można było nazwać to odwagą, skoro błyskawiczny rozwój sytuacji i gwałtowny zastrzyk adrenaliny nie pozostawiały chwili do namysłu? W przeciwieństwie do tego, 30 bądź 40 minut lotu w kierunku celu napawającego strachem, czy też ostrzeliwanie świetnie strzeżonego lotniska, by wypełniając misję, przeciąć ścianę pocisków wypluwanych w szaleńczym tempie przez dwudziestomilimetrowe poczwórnie sprzężone działa, dawało czas na rozmyślanie. Pozwalało zagnieździć się najpierw obawie, potem u niektórych (także u mnie) pewnej formie lęku. Jednak kiedy już rozpoczynało się nurkowanie do ataku, to konieczność precyzyjnego pilotowania samolotu poruszającego się z maksymalną prędkością oraz szybkie wyszukiwanie celu – w balansującej maszynie, która przesuwa się z prędkością 200 m/s – powodowało, że strach znikał jak kreda za jednym maźnięciem gąbką po czarnej tablicy! I wreszcie uczucie ulgi, to cudowne poczucie odrodzenia, gdy daleko z tyłu, już nieszkodliwe małe białe obłoki wystrzałów artylerii przeciwlotniczej w ciasnych rzędach zawisały na niebie… Kolejny raz zostałem ostrzelany i nietrafiony… Jednak ulga mogła jedynie maskować powolną utratę kontroli nad samym sobą.
Stosowanie leków na uspokojenie i amfetaminy skrywało przez jakiś czas zewnętrzne oznaki strachu, ale kiedy proces został raz rozpoczęty, to tylko całkowite przerwanie działań, które były jego przyczyną, mogłoby uratować. Dlatego rola dowódcy, podobnie jak lekarza eskadry, była kapitalna – wyśledzić na czas u dobrego pilota symptomy i bez zwłoki wysłać go na odpoczynek. RAF posiadał w tym celu dwie czy trzy bardzo piękne posiadłości na wsi.
Odwaga nie jest ani nieświadomością, ani fanfaronadą. Nieświadomość trudniej się ujawnia niż fanfaronada, która rzuca się w oczy przez ciągłe zachowanie, tak na ziemi, jak i w czasie misji.
Wszystkie te cząstkowe komentarze rozsiane po trzech zapisanych przeze mnie zeszytach odnoszą się do tego, co znam, co odczuwałem, przeżywałem lub widziałem u pilotów dywizjonów, w których walczyłem.
***
Lordowi Moranowi, osobistemu lekarzowi rodziny królewskiej oraz Churchilla, któremu towarzyszył we wszystkich jego podróżach, Ministerstwo Obrony zleciło badania nad zachowaniem żołnierzy walczących w 1917 i 1940 roku. Napisał on w efekcie esej zatytułowany _The Anatomy of Courage_ (Anatomia odwagi). W 1917 roku Lord Moran sprzeciwił się nieludzkiej praktyce klasyfikowania załamania nerwowego jako LMF _(Lack of Moral Fiber_ – brak siły moralnej) i umieszczania tego w dokumentach żołnierzy, którym puściły nerwy. To hańbiące określenie piętnujące oficera istniało od czasu kampanii indyjskich i sudańskich, i nieszczęśnikowi pozostawał wtedy, w 1900 roku, tylko wybór między hańbą a samobójstwem…
Lord Moran jako pierwszy utrzymywał, że strach, odwrotnie niż odwaga, która bierze się z woli, jest tylko reakcją obronną ciała posuniętego do ostateczności okropnościami, które się widzi – krwawymi resztkami towarzyszy – i okropnościami, które samemu się przeżywa w trakcie walki. W konsekwencji to, co zbyt łatwo nazywano „tchórzostwem”, było w większości przypadków chorobą podlegającą domenie medycyny psychiatrycznej, a nie rady wojennej!
Żeby zanalizować odwagę, przede wszystkim obserwował on klinicznie pilotów myśliwskich, robił to podobnie w 1917 i 1940 roku, szczególnie podczas bitwy o Anglię, uważając, że wtedy zjawisko to objawiało się w czystej postaci bez wpływów zewnętrznych. Pilot myśliwski w swoim jednomiejscowym samolocie, którego same parametry już czynią go niebezpiecznym, jest sam na rozległym niebie, praktycznie bez możliwości schronienia. Musi sam decydować o swoim losie, działać lub uciekać bez świadków. Najmniejsza rana może dla niego być śmiertelna. Nie ma pociechy z walki ramię w ramię ze swoim towarzyszem broni, nie ma pomocy ze strony innych żołnierzy ze swojej kompanii, pomocy rannemu, nadziei na szpital i przeżycie, walki pod okiem dowódcy. Odwaga może również być zbiorowa, tak jak strach, który zamienia się w panikę i grupową ucieczkę, co przecież także dobrze znamy!
Kluczowe zdanie z eseju Morana zasługuje na zacytowanie:
„Kiedy piszę o rodzeniu się strachu, myślę o czymś, co głęboko rani i co nie jest tremą, która przechodzi, kiedy już aktor jest na scenie. Prawdziwy strach pojawia się tylko u ludzi, którzy stawili czoła śmierci! To jest, generalnie, poza rzadkimi wyjątkami, długi proces, który zaobserwowałem u pilotów Royal Air Force. Zaczyna się to na ogół dziwnym poczuciem osobistej nienaruszalności, które kończy się brutalnym zderzeniem z rzeczywistością wojny i zagłady. To uświadomienie sobie, że nagła śmierć za sterem ciasnego Spitfire’a jest możliwa, tak jak śmierć tych, którzy już nie wrócili. Więc staramy się ukryć to jak najgłębiej w nas samych – i tu możemy bez wątpienia mówić o miłości własnej w pełnym sensie tego wyrażenia, miłości swojej twarzy, której nie chcemy zobaczyć zniekształconej przez ogień, jak twarze niektórych towarzyszy, miłość swojego ciała, którego nie akceptujemy poćwiartowanego w stercie dymiącego żelastwa…”.
Chciałbym do tego dodać, że u niemieckich pilotów myśliwskich występował w nadmiarze również fetysz męskości – kompleks _macho,_ jakbyśmy powiedzieli dzisiaj – takie pełne pychy staroniemieckie umiłowanie broni, snobizm przynależności do apolitycznej arystokracji obrońców ojczyzny, na przykład powszechna odmowa nazistowskiego powitania, nawet w obecności Hitlera.
***
Co powiedzieć na zakończenie? Strach będzie zawsze mieczem Damoklesa zawieszonym nad głową każdego żołnierza. Każde doświadczenie, każda pojedyncza walka na niebie przerywa nitkę sznura, który go podtrzymuje. Przytwierdzony do swojego siedzenia, z dopasowanym hełmem, przypiętym spadochronem, opuszczoną osłoną izolującą go od całego świata – pilot, jaki by nie był, jest całkowicie samotny. Tak jak podczas pojedynku wie, że kiedy już skrzyżowano szpady, to nie ma innego wyjścia poza śmiercią. Własną lub przeciwnika.
Powtórzmy, że nieliczni są ci, którzy kiedykolwiek, w zimny poranek potrafiliby wbić stalowe spojrzenie w oczy człowieka, którego trzeba było zabić lub który miał zabić ciebie. Bardzo nieliczni są wreszcie ci, którzy mogą zmierzyć się – na niebie, bez schronienia – z szybkim i cichym jak pstrąg, niebezpiecznym jak kobra – samolotem przeciwnika. Rzadka prawdziwa odwaga oddzieli zawsze ziarno od plew! Trzeba było to przeżyć, żeby zrozumieć!
W ciągu wielu lat moi koledzy, piloci myśliwscy z Wolnych Francuskich Sił Powietrznych, a także ja sam przeżywaliśmy to. _Wielki Cyrk_ jest właśnie o tym!
***
Świat pilotów myśliwskich jest dziwny, jakby poza czasem, zarazem zamknięty i bez granic. Czy to wspólny przywilej zabijania lub bycia zabitym łączy ich w zamęcie walk powietrznych, niemającym porównania z niczym? Czy ich braterstwo narodziło się z miłości do latania i ze wspólnej zawodowej pasji do samolotów o wysokich parametrach, zawsze tej samej, od Spada do Miga 21, od Fokkera D VII do Spitfire’a, od Messerschmitta 109 do F 105?
Są bohaterami spraw słusznych i czarnymi charakterami spraw niesłusznych, zależnie od koloru tuszu w urzędzie propagandy, a kończą często w dymiących szczątkach samolotu na zboczu wzgórza.
***
Widziałem, dokładnie 30 lat po moim przybyciu do Dywizjonu 341 „Alzacja” Wolnych Sił Powietrznych Francji w Edynburgu, mojego najstarszego syna zapinającego pasy na siedzeniu swojego Mirage IIIE, z Eskadry Myśliwskiej 3/2 „Alzacja”. Na lotnisku bazy w Dijon, w huku silników odrzutowych Atar, znów ujrzałem siebie w moim Spitfirze z krzyżem Lotaryngii, z bijącym sercem, z dwoma palcami na przyciskach rozruchowych silnika Rolls-Royce’a.
Koło życia znów zatoczyło 360°. Byłem już tylko niedobitkiem przeszłości, a _Wielki Cyrk –_ moim świadectwem. Dlatego chciałem, żeby tekst tego wydania pozostał niezmieniony, taki sam jak w moich zeszytach z lat 1942–1945.
Zostały tu dodane tylko niepublikowane wcześniej strony z tych zeszytów, usunięte w 1947 roku z powodu braku papieru, zwiększając objętość _Wielkiego Cyrku_ w porównaniu z rokiem 1948. Przedmowa z 1947 roku znajduje się w aneksach do tego – kompletnego – wydania.
***
Chciałbym zadedykować, jak torreador, to wydanie z roku 2000 moim wczorajszym przeciwnikom, żywym lub martwym, a dzisiejszym przyjaciołom, z których Niemcy, teraz nasz sojusznik, a nawet cała Europa… mogą być dumne! Rudelowi, Gallandowi, Guntherowi Rallowi, Prillerowi, Barkhornowi, Hartmannowi, Krupinsky’emu i wielu innym.
Chciałbym również, aby młodzi czytelnicy _Wielkiego Cyrku_ wspomnieli tych wszystkich francuskich pilotów myśliwskich z maja 1940 roku, angielskich z września 1940 roku, amerykańskich z Filipin ze stycznia 1942 roku, pilotów Luftwaffe z 1945 roku i argentyńskich z maja 1982 roku. Zostali poświęceni na ołtarzu cudzych konfliktów: polityków, niekompetentnych generałów, bezwolnych ludów. Powinniśmy ich podziwiać, nie użalając się wszakże nad nimi, ponieważ w ostatniej chwili życia mogli powiedzieć: „Przeżyłem w moim samolocie to, czego inni nie zaznają nigdy”.SZKOŁA MYŚLIWCÓW W WALII
Jest rok 1942. Wysokie góry Walii, pokryte strzępami chmur, przesuwają się powoli za oknami przedziału po obydwu stronach torów. Zostawiamy za plecami Birmingham, Wolverhampton, Shrewsbury, wraz z grubą warstwą pokrywającej je sadzy…
Bez słowa, obojętnie patrzymy z Jacques’em na ponury, spłukiwany nieustającym deszczem krajobraz, na brudne górnicze miasteczka przytłoczone ciężką szarą chmurą dymu, tak uporczywie przylegającego do domów, że nawet lodowate podmuchy wiatru nie są w stanie go przepędzić.
Pasażerowie w przedziale z zainteresowaniem lustrują nasze błękitno-niebieskie francuskie mundury ze złotymi guzikami. Na naszych piersiach dumnie błyszczy odznaka pilota „Armee de L’Air” (Armii Powietrznej), a na górnej lewej kieszeni skrzydełko Royal Air Force. Nie minęły jeszcze dwa tygodnie od czasu, gdy byliśmy uczniami szkoły pilotów RAF-u w Cranwell wałkującymi podręczniki nawigacji, teorii strzelania i grube szkolne zeszyty pełne notatek.
Teraz to już jednak tylko wspomnienia.
Może już za kilka godzin będziemy latać na Spitfire’ach? Tym samym przekroczymy ostatni próg dzielący nas od areny Wielkiego Cyrku. Jeszcze tylko parę minut i będziemy w Rednal, w Operational Training Unit. Tu przejdziemy szkolenie na Spitfire’ach. Potem zostaniemy przeniesieni do eskadry.
Jacques przyciska twarz do szyby:
– Tam, Pierre, nasze Spitfire’y!
Rzeczywiście. Promienie słońca przebiły się przez wilgotną mgłę i zamigotały na kadłubach kilkunastu samolotów ustawionych na skraju asfaltowego pasa startowego. Nadszedł wielki dzień! Całą noc padał śnieg i teraz lotnisko aż lśniło na tle niebieskiego nieba. O Boże! Ależ życie jest piękne! Wdycham pełną piersią lodowate powietrze i czuję pod nogami skrzypiący śnieg – miękki i puszysty jak perski dywan. To pierwszy śnieg, jaki widzę od dłuższego czasu. Budzi we mnie tyle wspomnień…
Na progu baraku, do którego wgrzebujemy się pomiędzy lotami, oczekuje mnie z uśmiechem mój instruktor.
– Jak się pan czuje?
– Wspaniale, sir – próbuję ukryć zdenerwowanie.
– To cudownie! Zrobimy sobie małą próbę…
Do końca życia nie zapomnę mojego pierwszego spotkania ze Spitfire’em. Moja maszyna jest oznaczona symbolem TO-S. Przed założeniem uprzęży spadochronu staję przez chwilę i patrzę: rasowy wąski kadłub, opływowy kształt silnika Rolls-Royce’a – prawdziwy rumak pełnej krwi.
– Przez godzinę należy do pana. Powodzenia!
Godzina! Przez 60 upojnych minut być panem tego meteora! Próbuję przywołać w pamięci wszelkie rady otrzymane od instruktora, trochę mi się to wszystko jednak gmatwa. Z drżeniem rąk zapinam pasy, naciągam hełmofon i przygotowuję się na najtrudniejszą część próby. Jestem przytłoczony masą instrumentów, wskaźników, dźwigni, podłączeń rozmieszczonych jedno obok drugiego. Wszystkie śmiertelnie ważne muszą nieomylnie zadziałać we właściwym momencie. Z wielką pieczołowitością poddaję się temu _cocpit drill_ i mamrocę pod nosem sakramentalną formułkę: BTFCPPUR – _brakes_ (hamulce), _trim_ (klapka Flettnera do korektury steru), _flaps_ (klapy lądowania), _contacts_, _pression_ (ciśnienie w systemie pneumatycznym), _petrol_ (benzyna), _undercarriage_ (chowane podwozie), _radiator_ (chłodnica).
Wszystko w porządku. Mechanik zamyka za mną osłonę kabiny i teraz jestem już uwięziony w tym stalowym potworze, którego muszę ujarzmić. Ostatnie kontrolne spojrzenie.
– Wszystko jasne?! Kontakt!
Uruchamiam ręczną pompę i starter. Śmigło zaczyna się powoli kręcić i nagle – rycząc – zaskakuje silnik. Rury wydechowe plują długim niebieskawym płomieniem i czarnym dymem, podczas gdy samolot zaczyna wibrować jak parowy kocioł pod ciśnieniem. Gdy tylko zostają usunięte klocki spod kół, otwieram szeroko chłodnicę – chłodzone cieczą silniki łatwo się przegrzewają – i ostrożnie kołuję w kierunku oczyszczonego przez pługi śnieżne pasa startowego, który rozciąga się w otulonym przez biel krajobrazie – czarny i prosty jak strzała.
_– Tutor 26, you may scramble now_⁹ – wieża kontrolna daje mi przez radio zezwolenie na start.
Serce bije jak szalone. Przełykam ślinę, ustawiam niżej siedzenie i spoconą ręką przesuwam dźwignię gazu do przodu. Od razu czuję się, jakby mnie porwał cyklon. W pamięci mam już tylko strzępy wskazówek instruktora: „Nie pochylać za nisko nosa”. Pomiędzy śmigłem przede mną, które musi przejąć na siebie całą moc silnika, a ziemią jest niewiele miejsca. Nieśmiało dodaję gazu, silne szarpnięcie przeszywa Spitfire’a i wciska mnie w oparcie fotela. Samolot przyspiesza, pędzi coraz szybciej i szybciej, podczas gdy lotnisko po bokach ucieka błyskawicznie w przeciwną stronę.
_– Keep her straight!_¹⁰
Gwałtownymi ruchami drążka koryguję odchylenia. Nagle, jakby cudem, jestem w powietrzu. Wstrzymuję oddech. Szybko jak błyskawica wystrzeliwuje obok linia kolejowa. Ledwo zauważam rozmywające się pode mną kontury drzew i domów. Pospiesznie wciągam podwozie, zamykam owiewkę kabiny i chłodnicę, zmniejszam gaz i ustawiam kąt śmigła na prędkość przelotową.
Uff! Krople potu spływają mi po skroniach. Ręce i nogi reagują jednak instynktownie, jak dobrze wyregulowane dźwignie automatu. Miesiące żmudnego treningu przygotowały mięśnie i ścięgna na tę właśnie chwilę. Cóż za cudowna wrażliwość steru – najmniejsze dotknięcie nogi lub ręki wystarczy, aby maszyna wystrzeliła w niebo. Boże, gdzie ja jestem? Prędkość jest tak duża, że w ciągu paru sekund oddaliłem się od lotniska o kilkanaście kilometrów. Czarny pas startowy jest teraz tylko linią zakreśloną węglem na horyzoncie.
Nieśmiało próbuję wykonać zakręt, wracam nad miejsce startu, kręcę w lewo, w prawo. Jeśli tylko trochę pociągnę drążek steru, w mgnieniu oka wzbijam się na 3000 metrów. Zaczynam się upajać szybkością! Robię się zuchwały! Wystarczy przesunąć dźwignię gazu tylko parę milimetrów, a silnik rwie jak oszalały. Postanawiam zapikować. Miękko napieram na ster – 550, 600, 650 km/h Niepokojąco szybko zbliża się ziemia. Oszołomiony prędkością, instynktownie przyciągam ster wysokości i natychmiast wciska mi głowę w ramiona, ołowiany ciężar napiera na kręgosłup i wgniata mnie w siedzenie. Oczy zachodzą mgłą. Spitfire uderza o masy powietrza jak stalowa kula o marmurowy blat i strzela prostopadłą świecą z powrotem w niebo.
Ledwo minęło oszołomienie spowodowane siłą odśrodkową, a już znowu trzeba zredukować gaz, nie mam bowiem w kabinie tlenu, a samolot wznosi się coraz wyżej. Z hełmofonu dochodzi do mnie sygnał z wieży kontrolnej. Rzut oka na zegarek. O nieba – już minęła godzina! A wszystko wydawało się trwać tylko parę minut. Niestety, muszę już lądować. Otwieram chłodnicę, redukuję gaz, ustawiam śmigło na mały skok, podnoszę siedzenie i podchodzę do lądowania. Znów zaczynam się denerwować. Potężny silnik z szerokimi rurami wydechowymi zasłania mi z przodu widok na pas startowy. Silny strumień powietrza nie pozwała wychylić głowy, czuję się jak ślepiec uwięziony w kabinie. Pas zbliża się przerażająco szybko. Chyba nigdy na nim nie wyląduję! Wydaje się, że lądowisko kurczy się w sobie i zaraz skoczy mi do oczu. Ciągnę za drążek, ciągnę rozpaczliwie, maszyna spada z wielkim hukiem, dudni metalowy kadłub… i już czuję, jak samolot toczy się niezgrabnie po twardej nawierzchni. Hamuję raz lewym, raz prawym hamulcem i Spitfire staje bez ruchu na końcu pasa. Powolne drganie pracującego silnika brzmi jak odgłos chrap zziajanego konia wyścigowego na końcu toru. Mój instruktor skacze na skrzydło, pomaga zdjąć mi spadochron i śmieje się, widząc moją bladą i wymiętą twarz. Robię dwa kroki, ale jestem tak wyczerpany, że natychmiast muszę przytrzymać się kadłuba.
– Wszystko okej! Nie ma powodu do obaw.
Żeby tylko wiedział, jaki jestem dumny! Leciałem Spitfire’em! Wydaje mi się taki wspaniały, jak żywy… Prawdziwy majstersztyk harmonii i siły, nawet teraz – gdy stoi obok nieruchomo. Muskam czule, jak kobiecy policzek, zimne i gładkie aluminiowe skrzydło. Skrzydło, które mnie niosło. W drodze do baraku, ze spadochronem na ramieniu, wciąż się obracam i myślę o dniu, w którym mój Spitfire z eskadry będzie należał wyłącznie do mnie. Samolot, który zamknie moje życie w ciasnocie swej kabiny i którego będę kochał jak starego przyjaciela.
Minęły dwa ciężkie miesiące w szkole lotniczej. Jeden kurs za drugim, wykład po wykładzie. Szybko rosła liczba przelatanych godzin. Coraz więcej ćwiczeń powietrznych ze strzelaniem, ponad pokrytymi śniegiem górami Walii, zapełniało książeczkę lotów.
Nie obyło się jednak bez bólu i łez. Spitfire jednego z naszych belgijskich kolegów eksplodował w locie w czasie wykonywania figury akrobatycznej. Dwóch przyjaciół z RAF-u zderzyło się ze sobą na naszych oczach i poniosło śmierć. Potem, mglistym wieczorem, Pierrot Degail – jeden z sześciu Francuzów z naszego kursu – roztrzaskał się o zalodzony pagórek. Trzeba było dwóch dni, aby przekopać się przez śnieg do szczątków samolotu. Znaleziono go martwego, na kolanach, z głową ukrytą w ramionach. Wyglądał jak śpiące dziecko obok swojego Spitfire’a. Miał połamane nogi i nie mógł się poruszać. Musiał zapewne umrzeć z zimna w ciemną noc. Wojskowy pogrzeb był wzruszająco skromny. Jacques, Menuge, Commailles i ja nieśliśmy jego trumnę spowitą w trójkolorowy sztandar. Jakież to było smutne i przygnębiające. Powolna milcząca defilada przed grobem, w strugach lodowatego deszczu! Potem dudniąc, spadły na biedaka grudy brytyjskiej ziemi, pieczętując jego los.
Pięć tygodni byliśmy w Rednal, a ostatnie trzy tygodnie naszego szkolenia spędziliśmy w Montford Bridge, małej zagubionej wśród gór bazie pomocniczej. Lataliśmy bez przerwy, jak tylko się trochę przejaśniało. Musztra w formacjach trójkowych, czwórkowych, w 12 maszyn, próbne alarmy, strzelanie, nauka taktyki, rozpoznawanie sylwetek samolotów, ćwiczenia w łączności telefonicznej itp. Panowało straszliwe zimno. Mieszkaliśmy w półcylindrycznych barakach z blachy falistej, bez izolacji¹¹, a o opał było trudno. Z Clercem Scottem, naszym beniaminkiem, z którym dzieliłem pokój, poszliśmy do pobliskiego składu kolejowego „pompować” węgiel. Miło było patrzeć, jak Clerc, młody zarozumiały paniczyk, balansował niebezpiecznie na drucie kolczastym i podawał mi tłuste bryły antracytu. Chwytał je ze wstrętem pomiędzy kciuk a palec wskazujący, w starannie naciągniętej na dłoń rękawiczce.
Potem doszło do iście dantejskich scen, gdy próbowaliśmy rozpalić ogień w malutkim piecyku, który miał za zadanie ogrzać nasz barak. Przekraczało to jednak znacznie jego możliwości. Zużyliśmy wiele litrów benzyny ściągniętej z cysterny samochodowej, aby rozpalić mokry węgiel i wilgotne drewno. Skończyło się tak, że przesycony oparami benzyny piecyk po prostu eksplodował, a wybuch przeobraził Jacques’a, Clerca i mnie w prawdziwych zuluskich wojowników o nieskazitelnie czarnych obliczach.
W tym zapomnianym przez Boga i ludzi zakątku spędziliśmy również noc sylwestrową – raczej spokojnie i nieco nostalgicznie.
W końcu nadszedł dzień, w którym zostaliśmy przydzieleni do jednostek. Commailles, Menuge i ja zostaliśmy skierowani do Turnhouse w Szkocji, do 341. Dywizjonu Myśliwskiego Wolnych Francuzów – Alsace („Alzacja”), który właśnie formowano. Jacques, Clerc i Aubertin przeszli do 602. Dywizjonu w Perranporth. Zaczynała się prawdziwa wojna. Nareszcie!
DYWIZJON „ALZACJA”
Trzech młodych sierżantów, podoficerów lotnictwa, wysiada w Edynburgu.
Cały świat należy do nich! Tylko jedno roztargnione spojrzenie rzucają na zalaną słońcem „Księżniczkę Północy”, mimo że przystroiła się w migocący śnieżny płaszcz.
Przejechali całą Anglię z południowego zachodu na północny wschód i są piekielnie znużeni po nocy spędzonej w pociągu. Przesiadki w ciemnościach, tłok na mokrych peronach, mgła, przez którą z trudem przebija się światło lamp o potłuczonych kloszach, sapanie lokomotyw i nieprzebrana masa mundurów. W dwóch słowach: ścisk i zgiełk.
– Przepraszam, gdzie jest pociąg do Leicester?
Na próżno szukamy miejsca w przepełnionych przedziałach, gdzie ludzie śpią poukładani warstwami. Wszędzie czuć smród sadzy, potu i dymu z papierosów. Wagony toczą się zrywami. Przepełniający strachem ryk syren raz się wzmaga, raz cichnie.
– Alarm lotniczy! Proszę wyłączyć światło, proszę wyłączyć światło!
Pociąg hamuje gwałtownie, sycząc wylatuje para, bufory uderzają jeden o drugi i wstrząsają drzemiącymi pasażerami. Przyćmione nocne żarówki teraz gasną zupełnie. Kwadrans, pół godziny, godzina w zimnie i milczeniu. Kilka błyskawic rozświetla niebo, z dala dochodzi tępy pomruk silników. W bladej poświacie przez krótką chwilę widać kontury fabryk i kominów. Potem znów syreny.
_– All clear!_ Koniec alarmu!
Gwizd, zgrzyt łączy, parę szarpnięć i lokomotywa toczy się dalej. Wrażenia odbierane w półśnie, desperackie próby ułożenia się w niewygodnej pozycji, zmęczenie…
W końcu zmęczenie mija, jak ręką odjął. Autobus zatrzymuje się przed budynkiem wartowni należącej do bazy lotniczej.
– Turnhouse! – woła szofer.
Wielkie hangary pokryte zieloną i żółtą farbą maskującą, niższe budynki mieszkalne, drewniane baraki dispersalu¹² ustawione wzdłuż wielkich utwardzonych pasów startowych przecinających kwartały trawników.
Kapral żandarmerii na wartowni sprawdza nasze papiery, dowody identyfikacyjne i odprowadza nas do kasyna podoficerskiego. Tam witają nas raczej chłodno:
– Francuski dywizjon? Nikogo jeszcze nie widziałem.
– Do diabła, czy to jakaś formacja widmo?
Humor zaczyna nas opuszczać.
Półciężarówka wysadza nas z całym bagażem przed mrocznym budynkiem. W środku cisza, zapach pleśni. Wielka pusta sala sypialna z żelaznymi łóżkami i szarymi szafami – ani żywej duszy. Zostajemy sprowadzeni na ziemię. Gdzie podział się tętniący życiem ciepły bar eskadry, pełen hałaśliwych i wesołych kompanów? A przecież już widzieliśmy, jak przyjmują nas z otwartymi ramionami…
_– Nom de Dieu! On ne peut plus dormir tranquilliei?_¹³
Na dźwięk tego głosu aż podskakujemy. Brzmi dobrze po francusku i z wyraźnie paryskim akcentem.
W ciemnym rogu na drugim końcu sali rozpoznajemy rozciągniętą na łóżku postać. Papieros w ustach, błękitno-niebieski mundur, złote guziki – Francuz! Podnosi się niedbale. Przecież to Marquis! Witamy się serdecznie. Teraz już jest nas czterech! Stanowimy cały 341. Dywizjon! Z czasem jednak Dywizjon „Alzacja” nabiera kształtu. Naszym szefem zostaje komendant Mouchotte, jedna z czołowych postaci Wolnej Francji. Wysoki, szczupły, opalony brunet o przenikliwym spojrzeniu i oschłym głosie, który nie zna sprzeciwu – przy tym jednak przyjacielski uśmiech, który od razu ociepla relacje. Jeden z tych przełożonych, dla którego bez wahania, ba, nawet z przyjemnością jest się gotowym umrzeć. Następny to porucznik Martell, mój przyszły dowódca eskadry, blondyn, olbrzym o szerokich plecach i wielkich stopach, ale delikatnych rękach, prowadzący Spitfire’a z siłą, a zarazem swobodą, jak nikt inny w RAF-ie. Porucznik Boudier, Bou-Bou, mały człowieczek o złotym sercu, ukryty za wielką fajką. Jest „asem” i ma na swoim koncie już siedem zwycięstw. Będzie dowodził drugą eskadrą.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Dowódca stanowiska powietrznego.
2. Amerykańskich i niemieckich wytwórni filmowych (przyp. tłum.).
3. Prestiżowej szkoły nauk politycznych (przyp. tłum.).
4. Ecole Normale Supérieure (przyp. tłum.).
5. Mój ojciec był ciężko ranny w wojnie 1914–1918 – medal wojskowy, Legia Honorowa, trzy nadania.
6. Urodzony w Brazylii, tak widniało w moich dokumentach.
7. Aż do znudzenia (przyp. tłum.).
8. OTU – szkoła myśliwców (przyp. red.).
9. Możecie startować (ang.).
10. Trzymaj się prosto (ang.).
11. Przez polskich pilotów nazwane „beczką śmiechu” – później określenie to przyjęło się w całym brytyjskim lotnictwie (przyp. red.).
12. Disperal – miejsce zakwaterowania załóg (przyp. red.).
13. Na Boga, czy tu już nie można spać spokojnie? (przyp. tłum.).