- promocja
Wielki Gatsby - ebook
Wielki Gatsby - ebook
Powieść uznana za jedną z najważniejszych w XX wieku. Autor, Francis Scott Fitzgerald, czołowy twórca tzw. straconego pokolenia pisarzy amerykańskich, ukazał desperację i zagubienie młodych Amerykanów w okresie prosperity po I wojnie światowej. Właśnie barwny obraz obyczajów, romanse, miłości i tragedie oraz szybkie fortuny z prohibicją w tle stanowią o nieprzemijającym uroku książki.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-15941-9 |
Rozmiar pliku: | 1 024 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W okresie dorastania, kiedy to jako młody, wrażliwy człowiek patrzyłem na świat z bezlitosną bezkompromisowością i uczynki swych bliźnich postrzegałem równie bezkompromisowo, obserwujący to mój ojciec pewnego razu powiedział:
– Zanim kogoś ocenisz, musisz uświadomić sobie, że on nie jest tobą i że nie wszyscy ludzie na świecie mieli takie same możliwości jak ty.
Uwaga ta, dość lakoniczna i na pozór banalna, głęboko zapadła mi w pamięć i z czasem stała się mym życiowym credo. Przywołuję ją w różnych momentach swego życia do dziś. W rezultacie staram się unikać sądów zbyt pospiesznych i pochopnych. Ta cecha postępowania często przysparza mi kłopotów, ponieważ wielu ludzi, zwiedzionych moją rozwagą, uczyniło sobie ze mnie swego powiernika – w sposób, w jaki umysły płochliwe i neurotyczne oddają się we władanie umysłowi normalnemu. Stąd też w czasie studiów bywałem jakże niesłusznie podejrzewany o dwulicowość tylko dlatego, że zdarzało się mi poznawać ich bolesne i wstydliwe tajemnice. Nie pomagało stosowanie różnych wybiegów, jak udawanie śpiącego lub bardzo zajętego; nie pomagało też bycie niesympatycznym, ilekroć zanosiło się na jakieś zwierzenia, które zresztą na ogół cechował brak szczerości i nieomal zawsze miały one – nie mogę oprzeć się temu wrażeniu – cechy plagiatu.
Tak więc szybko doszedłem do wniosku, że, aby powstrzymać się od sądzenia innych, trzeba mieć w sobie ogromne pokłady ufności. Zawsze towarzyszyła mi obawa, że przeoczę coś istotnego, jeśli tylko nie będę pamiętał snobistycznej nauki, jaką dał mi na drogę życia ojciec, a ja równie snobistycznie przyjąłem ją jako własną.
Ale nawet największa tolerancja ma swoje granice. Zwykle postępowanie człowieka wynika z zasad, jakiekolwiek by one były – czy to twarde i niewzruszone niczym skała, czy też na odwrót – niepewne i grząskie jak grzęzawisko. Jednakże tej jesieni, kiedy wróciłem ze Wschodniego Wybrzeża, było mi to zupełnie obojętne. Byłem stęskniony za światem moralnie uporządkowanym; miałem już dość penetrowania meandrów ludzkich serc. Marzyłem o życiu prostym i zwyczajnym, o świecie strzegącym niewzruszenie moralnego ładu, niczym żołnierz na warcie. I tylko jedno wymykało mi się z tego nastroju: Gatsby, będący uosobieniem tego wszystkiego, czego miałem dość i przed czym tak uciekałem.
Jeśli przyjąć, że na wielkość człowieka składają się jego decyzje życiowe i idące w ślad za nimi czyny, to Gatsby był wielki. Było w nim coś wspaniałego – jakiś wyższy stopień wrażliwości na obietnice życia, jakiś rodzaj wewnętrznego mechanizmu, który rejestruje wstrząsy w skorupie ziemi, odległe o tysiące mil. Tej zdolności nie należy mylić z czymś, czemu zwykle nadaje się rangę temperamentu twórczego, a co nie jest niczym innym niż neurotyczną nadwrażliwością. W Gatsbym był niezwykły dar nadziei, jakaś romantyczna żarliwość, jakiej nigdy u nikogo nie spotkałem i pewnie już nie spotkam. Jak się jednak później okazało, szło za nim jakieś fatum, które, płynąc jak mętna piana za okrętem, przekreśliło owe „coś” i na jakiś czas zgasiło we mnie zainteresowanie ludzkimi uniesieniami.
Moi rodzice byli ludźmi zamożnymi, a rodzina, należąca do najstarszych i najszacowniejszych w jednym z miast Środkowego Zachodu, cieszyła się tam powszechnym szacunkiem. Carrawayowie, bo tak brzmi moje nazwisko, ponoć wywodzą się od książąt Buccleuch, ale według udokumentowanych źródeł, protoplastą rodu jest brat mojego dziadka, który przybył do rzeczonego miasta w roku 1851 i, wykupiwszy się od udziału w wojnie secesyjnej, założył hurtownię wyrobów żelaznych, prowadzoną do dziś przez mojego ojca. Jakkolwiek nigdy nie widziałem założyciela rodu, według powszechnej opinii jestem do niego bardzo podobny, co zdaje się potwierdzać jego dość nieudany portret wiszący w ojcowskim biurze.
Po ukończeniu studiów na Uniwersytecie Yale w New Haven w roku 1915, a więc dokładnie w ćwierć wieku po moim ojcu, trafiłem na front toczącej się właśnie wojny światowej, co mnie zaabsorbowało tak dalece, że po powrocie do domu nie mogłem już usiedzieć na miejscu. Wielu znanych mi ludzi trudniło się wówczas maklerstwem, pomyślałem więc, że jeszcze jeden młody człowiek mógłby się z tego zajęcia utrzymać i z takim zamiarem postanowiłem przenieść się do wschodniej części kraju. Mój zamiar był rozważany przez szeroką rzeszę ciotek i wujków – tak jakby chodziło tu na przykład o wybór szkoły średniej – i, o dziwo, został zaakceptowany, a ojciec zgodził się wspierać mnie przez rok finansowo. Tak oto w 1920 roku znalazłem się na Wschodzie.
Najrozsądniej było wynająć jakieś mieszkanie, ale właśnie nadchodziła wiosna, a ja miałem w pamięci trawniki i drzewa mego rodzinnego miasta, więc gdy kolega z biura, w którym się właśnie zatrudniłem, zaproponował mi wspólne wynajęcie domu pod miastem, zgodziłem się bez namysłu. Kolega wyszukał skromny domek za osiemdziesiąt dolarów miesięcznie, ale ponieważ niespodziewanie został służbowo przeniesiony do Waszyngtonu, wprowadziłem się do domku sam – a właściwie z psem (który zresztą po kilku dniach wybrał wolność), starym dodge’em i służącą narodowości fińskiej, która słała mi łóżko i gotowała śniadania, mrucząc nad elektryczną kuchenką swe skandynawskie mądrości.
Początkowo czułem się tu trochę samotnie, ale nie trwało to długo – może dwa lub trzy dni, bo wtedy właśnie zagadnął mnie pewien imigrant, przybyły tu podobnie jak ja. Ów człowiek zapytał o drogę do West Egg, a ja z satysfakcją udzieliłem mu informacji, bowiem znałem już nie tylko drogę, ale i wiele innych pożytecznych rzeczy – tak więc pytający niejako awansował mnie na doświadczonego mieszkańca. A że wokół rozszalała się wiosna i pąki na drzewach rozwijały się tak szybko, jak na filmie – stąd też nastrój optymizmu, jaki mnie ogarnął, był w pełni uzasadniony.
Rozpierany energią, zabrałem się za urzeczywistnianie mych planów. Po pierwsze, zamierzałem bardzo dużo czytać, a po drugie – nabrać sił, korzystając z tutejszego wspaniałego klimatu. Tak więc wkrótce półki mojej biblioteki zapełniły się złoto-czerwonymi tomami traktującymi o bankowości, kredytach i inwestycjach finansowych, obiecującymi odkrycie tajemnic znanych Midasowi, Mecenasowi czy Morganowi.
Studiując na uniwersytecie, próbowałem nieco swoich sił w dziennikarstwie i literaturze, między innymi pisywałem przez rok bardzo poważne i – co tu dużo mówić – dość naiwne artykuły w „Yale News”. Teraz chciałem do tego powrócić, aby tym wejść do grona ludzi najbardziej ograniczonych ze wszystkich specjalistów – tj. stać się „człowiekiem renesansu” (proszę się nie śmiać – dzisiaj już wiem, że mimo wszystko najlepiej widzi się życie tylko z jednego okna).
Dziełem czystego przypadku był fakt, że wynająłem dom w jednej z najdziwniejszych miejscowości Ameryki Północnej. Miejscowość ta położona była na podłużnej wyspie, rozciągającej się na wschód od Nowego Jorku; opodal niej znajdowały się dwa małe półwyspy o niezwykłych kształtach. Położone w odległości dwudziestu mil od miasta, twory te wrzynają się w wielką, słoną płaszczyznę cieśniny Long Island jak dwa wielkie jaja, identyczne w formie i rozdzielone tylko niewielką zatoką. Ich owal nie przypomina jajka Kolumba, bowiem mają końce spłaszczone u nasady, ale wzajemne podobieństwo jest tak widoczne, że zapewne budzi zdumienie latających w górze mew. Gwoli sprawiedliwości dodać jednak należy, że te osobliwe twory – dwa jaja identyczne pod względem wielkości i kształtu – pod innymi względami całkowicie się różnią.
Mój dom znajdował się w West Egg, będącym mniej eleganckim niż East Egg, choć to stwierdzenie nie oddaje w pełni kontrastu między tymi dwiema miejscowościami. Domek stał na samym czubku jajka, pięćdziesiąt jardów od cieśniny, wtłoczony między dwie okazałe rezydencje, wynajmowane po 15–20 tys. dolarów za sezon. Rezydencja znajdująca się na prawo od domku była budowlą niesamowitą pod każdym względem – imitacją ratusza w normandzkim stylu, z wieżą, której mur, aczkolwiek nowy, pokryty był bluszczem. Posiadała duży basen i ponad 40 akrów ogrodu z trawnikami, drzewami i kwiatami. Jej właścicielem, jak się dowiedziałem, był gentleman o nazwisku Gatsby. Co do mojego domku, to był on obrazą dla oczu, ale obrazą tolerowaną – miałem więc widok na morze, na znaczną część trawnika sąsiada – a wszystko to za zaledwie osiemdziesiąt dolarów miesięcznie.
Druga rezydencja, znajdująca się w East Egg po przeciwległej stronie zatoki, była pałacem o białych ścianach, należącym do rodziny Buchananów. Jej właściciele byli osobami mi znanymi – Daisy Buchanan była nawet moją daleką kuzynką, a jej męża Toma znałem z czasów studenckich. Mężczyzna ten był typem sportowca: bardzo sprawny fizycznie, w wieku 21 lat był najwybitniejszym piłkarzem uniwersytetu. Będąc przy tym nieprzyzwoicie wprost bogaty, szastał pieniędzmi na prawo i lewo i osiągnął taki stan powodzenia, że potem mogło być już tylko gorzej. Przybywszy na Wschód z Chicago, sprowadził tu np. z Lake Frest całe stado kucyków do gry w polo. Nie wiem, dlaczego Buchanonowie przyjechali właśnie tutaj, spędziwszy uprzednio bez wyraźnego powodu cały rok we Francji. Jak zapewniała mnie Daisy, miała to być już ich ostatnia przeprowadzka, znając jednak Toma, goniącego ustawicznie tęsknotą za dramatycznym napięciem walki na boisku, trudno było w to uwierzyć.
Pewnego dnia wybrałem się do East Egg, aby odwiedzić dawnych znajomych. Dom Buchananów, tak okazały z daleka, z bliska wydawał się być jeszcze piękniejszy. Utrzymany był w kolonialnym stylu Południa, w wesołym, czerwono-białym kolorze, otoczony zewsząd okazałym trawnikiem, poprzecinanym zegarami słonecznymi, alejkami wysypanymi czerwoną cegłą, klombami kwiatowymi. Prowadziły do niego liczne oszklone drzwi – teraz pootwierane z powodu upału.
Tom Buchanan, ubrany w strój do konnej jazdy, powitał mnie na ganku. Prezentował się w nim doskonale – przystojny, dobrze zbudowany 30-letni mężczyzna o jasnych włosach, dumnej postawie i agresywnym spojrzeniu. Wrażenie agresywności podkreślał jeszcze bardziej ton jego głosu – szorstki i brutalny. Natomiast strój uwypuklał jakby kokieteryjnie przymioty jego ciała, zdominowane przez siłę i twardość: cholewy butów mało nie pękały pod naporem mięśni, węzły muskułów potężnie rysowały się pod kurtką.
Po powitaniu przez chwilę pozostaliśmy na ganku, rozmawiając. Tom zdawał się bardzo dumny ze swej posiadłości.
– No, jakże się ci to podoba? – zapytał, obracając mnie za ramię i wskazując dłonią otaczającą nas panoramę: ogród wypełniony krzakami rozkwitających róż i rozciągające się za nim morze, z motorówką toczącą walkę przeciwko rozbijającym się o brzeg falom.
– Kupiliśmy to od Demaina, tego nafciarza – powiedział z dobrze wystudiowaną niedbałością. – Proszę, wejdźmy do środka.
Minęliśmy wysoki hall i znaleźliśmy się w przestronnym patio, utrzymanym w różowawym kolorze i połączonym z domem wielkimi, oszklonymi drzwiami. Były one na oścież otwarte i, granicząc z jaskrawozielonym trawnikiem, zdawały się wpuszczać go do wnętrza. Wszedłszy do pokoju, poczułem na policzkach powiew lekkiej bryzy, która wydęła zawieszone nad drzwiami kotary, podrzucając je do góry na śnieżnobiałe stiuki plafonu, by za chwilę opuścić je w dół, ku dywanowi koloru czerwonego wina.
W tym rozedrganym i falującym wnętrzu jedynym nieruchomym punktem zdawał się ogromny tapczan, na którym leżały dwie młode kobiety ubrane w białe suknie, jeszcze marszczące się i rozwiane od władającego nimi wiatru. Przez chwilę stałem, słuchając trzepotu kotar, po czym trzasnęły zamykane przez Toma drzwi i uwięziony wiatr zamarł, a kotary i suknie wróciły na swoje miejsce i do swego pierwotnego kształtu.
Młodszej z kobiet nie znałem. Leżała zupełnie bez ruchu, z brodą uniesioną do góry – tak jakby było na niej coś cennego, co łatwo można zgubić. Zupełnie nie zwróciła na mnie uwagi lub nie chciała tego zrobić, czym mnie tak onieśmieliła, że przez moment poczułem się intruzem. Drugą z kobiet była Daisy, która na mój widok pochyliła się do przodu, usiłując wstać, po czym nagle niespodziewanie roześmiała się w sposób równie niedorzeczny, co czarujący. Ja również się roześmiałem i podszedłem bliżej.
– Oniemiałam ze szczęścia – wyrzuciła z siebie Daisy, znowu się śmiejąc. Wyciągnęła do mnie rękę i, podając mi dłoń, miała taki wyraz twarzy, jakby spotkanie mnie było tym, o czym zawsze marzyła. To była cała Daisy! Półszeptem przedstawiła swoją przyjaciółkę – pannę Baker. Mówienie półszeptem również należało do jej stylu; złośliwi twierdzili, że czyni tak, aby się do niej nachylać.
Panna Baker, ledwie mnie dostrzegając, lekko skinęła mi głową i znów odrzuciła ją do tyłu, jakby pamiętając o niewidzialnej cennej rzeczy na swej brodzie. Miała taki wyraz twarzy, że poczułem się zupełnie onieśmielony, a słowa przeprosin same cisnęły mi się na usta. Powróciłem spojrzeniem do swej kuzynki, która zabawiała mnie rozmową. W międzyczasie zmieniła tembr głosu i teraz posługiwała się kuszącym, namiętnym altem. Był to taki rodzaj głosu, który ucho odbiera jako popis muzyczny, śledząc każdą jego frazę. Jednakże jej ładna twarz miała wyraz smutny, co czyniło dość dziwne wrażenie w zestawieniu z głosem. Sprawiało to, że słuchający jej mężczyzna odbierał wrażenie, iż jej smutek jest chwilowy, i miał nadzieję na powrót spraw radosnych i podniecających.
Gdy powiedziałem Daisy, że, jadąc na Wschód, zatrzymałem się w Chicago, skąd wielu znajomych przesyła jej pozdrowienia, ta z uniesieniem wykrzyknęła:
– Czy tęsknią za mną?
– O tak, całe miasto pogrążone jest w żałobie – odpowiedziałem żartobliwie. – Tylne koła samochodów zostały pomalowane na czarno, co sprawia takie wrażenie, jakby wiozły one wieńce pogrzebowe, a nad brzegiem jeziora rozlegają się śpiewy żałobne!
– Ach, jakież to cudowne! – wykrzyknęła Daisy, zachowując się tak, jakby całkowicie wierzyła w moje opowieści. – Musimy tam wracać, Tom! Zaraz, jutro! – Koniecznie musisz zobaczyć nasze maleństwo – zwróciła się nagle do mnie, zmieniając temat.
– Bardzo bym tego chciał.
– Teraz nie można, bo mała śpi. Ma trzy latka. Nigdy jej nie widziałeś?
– Zupełnie nigdy.
– Koniecznie musisz ją zobaczyć! Ona jest…
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
1 West Egg (ang.) – Zachodnie Jajo .
2 East Egg (ang.) – Wschodnie Jajo .