Wielki Ogarniacz Życia - ebook
Wielki Ogarniacz Życia - ebook
Wielu ludzi pyta mnie, co tak naprawdę liczy się w życiu. No, w sumie to niewielu. Właściwie to nikt. I bardzo słusznie – bo nie wiem.
Nie chodzę na fitness, nie jem jarmużu, nie przesiaduję z ajfonem w popularnych kawiarniach popijając latte macchiato, ani nie biegam (Boże broń!). A mimo to żyję i mam się dobrze. Szokujące, wiem.
Ta książka pokaże wam, jak być szczęśliwym nie robiąc niczego, co się powinno.
Pani Bukowa – kobieta, której nieudolne próby ogarnięcia życia śledzi na Facebooku już niemal pół miliona osób. Mówi otwarcie to, co myślą wszyscy. Lubi jedzenie i internety. I wino. I leżeć sobie.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-4770-3 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ale zaraz, zaraz, przecież żyjemy w czasach szybko rozwijającej się sztucznej inteligencji i prześcigających nas w mądrości telefonów. Na pewno są jakieś apki, które odwalą tę robotę za mnie. BEZPŁATNE APKI na przykład. Poszukajmy… Ta jest zbyt korporacyjna. Ta nieczytelna. A ta chce moich pieniędzy. Przecież nie kupię kota w worku. Dobra, inaczej.
Excel. Lubię ten program. Jest to lubienie z rozsądku, gdyż muszę w nim pracować osiem godzin dziennie, robiąc w nim różne kolorowe i fikuśne tabelki. To ma tę zaletę, że TROCHĘ SIĘ NA TYM ZNAM, chcąc nie chcąc. A już na pewno jestem w stanie za pomocą Excela uporządkować swoje życie. Na kolorowo i fikuśnie. Okej. Od czego by tu zacząć… DLACZEGO, DO CHOLERY, JAK PISZĘ „PONIEDZIAŁEK”, TO MI ZMIENIA NA DATĘ? NIGDY TAK NIE ROBIŁ!
Minęły dwie godziny, a ja nadal mam napisane „2017 03 13” i nie wiem, jak to zmienić na „poniedziałek”. Trzy lata pracy w Excelu, a ja nie umiem napisać jednego słowa, jak się okazuje. No to już widzę, jak sobie życie ogarnęłam. To jeszcze inaczej! Ludzie kiedyś korzystali z takiego archaicznego zestawu jak zeszyt i długopis. Przecież mam w domu zeszyt i długopis, prawda?
Mam żarówiastą kredkę i jakiś świstek papieru. DOBRZE. Od tego zaczniemy. Uporządkujmy chaos. Doba ma dwadzieścia cztery godziny. Z tego siedem… osiem… No dobrze, dziewięć na sen, tak z zapasem. Plus drzemka po pracy. Wychodzi dziesięć i pół. Było kiedyś takie piwo, dziesięć i pół, jak byłam za mała, żeby pić. Ciekawe, czy wróciło, tak jak frugo. Może sprawdzę w interne… CICHO! OGARNIAM ŻYCIE. Praca – osiem… No, umówmy się, nie jestem mistrzem samodyscypliny. Siedem… Dam dla bezpieczeństwa sześć i pół. Razem ze snem to daje… Teraz by się Excel przydał… Siedemnaście. Od dwudziestu czterech odjąć siedemnaście… Czyli po kolejnych skomplikowanych obliczeniach na poziomie pierwszej klasy szkoły podstawowej wychodzi, że zostaje mi około siedmiu godzin na dobę, które mogłabym sensownie spożytkować.
Siedem godzin. Co ja robię tyle czasu? Mam zmywarkę, pralkę, jedzenie zamawiam przez internety, a pieluch żadnych – dzięki Ci, Boże – nie muszę zmieniać. CO JA ROBIĘ Z ŻYCIEM? Siedem godzin to dość czasu, żeby iść na basen czy inny fitness, wziąć prysznic, przeczytać mądrą książkę i wynaleźć lekarstwo na raka. Dwa razy.
Odpowiedź może być tylko jedna – ktoś mi ten czas perfidnie i z premedytacją kradnie. W biały dzień. A ta resztka, co mi zostaje, to tyle co kot napłakał. Zobaczmy to na przykładzie z wczoraj. Wstałam jak zawsze punktualnie o siódmej, bo o tej godzinie sąsiad zza ściany zaczyna remont. Nie wiem, jakim prawem jemu wolno wiercić BLADYM ŚWITEM, a jak u mnie jest kulturalna impreza o północy, to zaraz skandal.
No więc wstałam i co to ja robiłam? Wiadomo, jakaś tam namiastka śniadania i oglądanie śmiesznych kotów na telefonie, bo tak samemu jeść to smutno. Potem parodia makijażu wykonana naprędce i równie ekspresowe wyjście do biura. Po pracy (a nawet trochę wcześniej, bo ja nie lubię czasu tracić) ewakuowałam się, jak tylko szef wyszedł, i kulturalnie wróciłam do domu.
Żadnych shoppingów po drodze, nic a nic, punkt szesnasta byłam w domu. Potem chyba coś jadłam i znowu koty w internecie. Jak ich nikt nie ogląda, to muszą czuć się bardzo samotne. Do tego winko na trawienie, wiadomo. ALE TO CHWILKA NA POSIŁEK, PRZECIEŻ TRZEBA JEŚĆ, nie wiem, ile czasu mi zeszło, może pół godzinki, może trzy.
A potem – bo takie miałam postanowienie – wzięłam tę mądrą książkę, która to sprawi, że stanę się lepszą osobą (i której się zbliża dedlajn w bibliotece). Siadłam z nią kulturalnie na kanapie, zawinęłam się w kocyk, otworzyłam wino… I w sumie dalej to nie pamiętam, ale znajoma twierdzi, że widziała mnie w tym kocyku w jakimś nocnym klubie.
Ludzie zawsze robią noworoczne postanowienia. To jest dziwne, bo to takie: „Zmieniła się data w kalendarzu, to ja zmienię swoje życie”. W środku zimy mam zmieniać życie. Jeszcze mnie nie posrało. Jedyne, co się dobrze zmienia w środku zimy, to pozycję w łóżku. Ktoś kiedyś, chyba jakiś niedźwiedź, mądrze wymyślił ten cały sen zimowy, ale potem jakiś niewyżyty aktywista wszystko popsuł i stwierdził, że to dobry czas na robienie rzeczy i ogólnie niedorzeczny entuzjazm. Mam nadzieję, że ten niedźwiedź chociaż go zeżarł za karę.
Jedyną sensowną i NATURALNĄ porą na realizację postanowień jest początek wiosny. Optymizm się budzi do życia, drzewa kwitną, ptaszki szwargoczą, słońce nieśmiało wychodzi zza smogu, śnieg topnieje i odkrywa wszystkie psie gów… Wróć. Optymizm. Optymizm się budzi do życia. Ciepło się robi. Wszystkie znaki na niebie – bo, jak ustaliliśmy, na ziemi niekoniecznie – zdają się mówić: „TERAZ! To jest twój moment! Bierz tę swoją grubą dupę w troki i weź się do roboty, zanim zapomnisz, że miałaś to zrobić”.
No więc biorę ją w troki i się zabieram. Otwieram szafę i rozpoczynam poszukiwania. Znowu ktoś mi straszny bajzel w garderobie zrobił. I po cholerę mi tyle koronkowych majtek, skoro ostatnio je miałam na sobie chyba w ubiegłym dziesięcioleciu, jak sprawdzałam, czy pasują. O, jest! Zestaw! Zestaw niewiadomego przeznaczenia. Pewnie włożyłam go tu dokładnie rok temu. Klapki, ręcznik, czepek ranny. Jako ta Małpa w kąpieli. Jeszcze by się strój kąpielowy do tego przydał. Dwuczęściowy? Sprawdzam w lustrze, jak tam moje fałdki. Czy jednoczęściowy? Patrzę, jak tam moja dupa. A może raczej jakiś skafander kosmonauty plus przyłbica? To byłby odpowiedni strój na tę męczarnię. Tak właściwie co to za faszyzm, że nie wolno się ubrać, jak się chce? W jakim kraju my żyjemy? Na co idą moje podatki? NA CO IDĄ MOJE PINIONDZE, JA SIĘ PYTAM!
Ostatecznie wybieram jednoczęściowy. Ciemnoniebieski, bo wyszczupla. Rzekomo. Chyba jeśli się nim żywisz na co dzień i popijasz zieloną herbatą. Cycki mi się z niego wylewają, ale to dobrze, bo to jedyne, co ma prawo się wylewać. Gorzej, że cała reszta też się wylewa. NIC TO! Wiosna jest! Pora niezdrowego optymizmu i realizacji nierealnych założeń! BAWIMY SIĘ, DO CHOLERY! Pakuję wszystko elegancko do torby metodą „nieważne jak, ważne, że szybko”. Gotowe. Wstaję. Jestem pewna siebie i zajadła. Zajadła. Coś bym zjadła. Lepiej się najeść na zapas, bo na tym basenie to ze trzy… dwie… półtorej… z godzinę mi zejdzie na pewno. Idę do lodówki. Znowu głównie światło. A, zaraz, mam przecież batoniki skitrane w szufladzie. Tak, bardzo dobrze, w reklamach sportowcy zawsze jedzą batoniki, jak są głodni i nie są sobą. Ja chyba nigdy nie jestem sobą w takim razie. OMNOMNOM. Dobry batonik, orzeszki takie orzeszkowe, karmel taki karmelowy, słodkie do obrzydzenia, tfu! Pychotka.
No nie wiem, taki jeden batonik, kiedy przede mną PÓŁ GODZINY OSTREGO PŁYWANIA? Na wszelki wypadek wsuwam jeszcze dwa. Popijam kawą, bo po tym słodkim pić się chce niemożebnie. Kawa pobudza, dodaje energii. Pobudzona jestem, tak. Energia bucha. Z rozgrzanego brzucha. Idę! Idę, do diaska! Idę na basen i będę w nim pływać. Czy na nim? Jak się mówi? TO JEST CIEKAWA SPRAWA, SPRAWDŹMY TO W INTERNETACH. „W basenie czy na basenie, wujku Google'u?” – pytam grzecznie. Pierwszy wynik „Zagrożenia czyhające na basenie”. Drugi: „Co zrobić, gdy woda w basenie jest zielona”. „Choroby skóry wywołane pływaniem w basenie”. Ja nie zmyślam, wygooglujcie sobie „w basenie” – właśnie takie rzeczy wyskakują. „Glony w basenie – jak zadbać o swój basen”. DOBRZE, PRZEKONALIŚCIE MNIE. Basen definitywnie odpada.
Wymyślę coś innego.
Jutro.
Może.
Kobieta zmienną jest. I jako ta zmienna patrzę czasem w lustro i myślę sobie: „O nie! Trzeba coś zmienić!”. Fitness? Siłownia? NO DOBRZE, NIE POPADAJMY ZARAZ W SKRAJNOŚCI. Może fryzjer? Tylko co by tu…? Szukam inspiracji w prasie i internetach. „Przedziałek to prawdziwy hit nadchodzącego sezonu. Może się pojawić z prawej lub lewej strony albo symetrycznie rozdzielić włosy pośrodku głowy. Dobrze prezentuje się na rozpuszczonych włosach albo przy włosach związanych”. No i git. Zwykle noszę włosy rozpuszczone lub związane. Mam przedziałek, który pojawia się ze strony prawej lub lewej – zależnie od pozycji, w jakiej usnę. Niestety, mimo spełniania tych wszystkich warunków przedziałek jakoś nie zaspokaja mojej potrzeby olśniewania świata własną wspaniałością.
Zatem farba.
W salonie rzucam się w objęcia pana Andrzeja. Z pewną nieśmiałością się rzucam, bo to nasz pierwszy raz. Oczywiście nie oddaję mu się w ciemno – wcześniej był odpowiedni risercz, bo musiałam się upewnić, że pan Andrzej swoimi rękoma i umiejętnościami zadowolił wiele kobiet. Z lekkim drżeniem rozpuszczam przed nim moje dziewicze, nietknięte farbą włosy. Pan Andrzej pieści je lekko w dłoniach i pyta:
– Co robimy? Ombre?
– Aha – wykazuję się elokwencją i wydobywam smartfona, żeby zaszyć się gdzieś na następne trzy godziny.
Nic z tego. Pan Andrzej wyskakuje z różnokolorowymi puklami i ustalamy, że w tej chwili jestem blondynką, i do tego ciemną. No okej – miałam już wcześniej takie podejrzenia. Potem pan Andrzej decyduje, że idziemy w tonacje zimne. Wyczuł mnie.
I lecimy z tematem. Pac, pac, pac – rozjaśnianie. Pan Andrzej krąży po salonie niczym impresjonista wokół sztalug. Co jakiś czas dopada z pędzelkiem do moich włosów i rzuca zapewne zabawne komentarze. Uśmiecham się sztucznie do lustra, bo nie za bardzo słyszę, co mówi – gdzieś obok buczy suszarka, a ja tu jestem zajęta kotami w internetach.
Koniec rozjaśniania. Płukanko, suszonko, szast-prast i z ciemnej blondynki jestem blondynką rudą. Coś strasznego. Dawać mi ten kolor. Pan Andrzej od razu zapewnia, że to rude zaraz zniknie i chłopak będzie zachwycony. Mieszając farbę, rzuca pytanie:
– Ma pani chłopaka?
– Tak – odpowiadam, bo choć spotkaliśmy się dopiero ze cztery razy, to zawsze fajnie odpowiedzieć twierdząco na takie pytanie.
– A czym się zajmuje?
– Jest kurierem.
– Żona mnie zostawiła dla kuriera…
AAA! ALARM! TRZEBA SIĘ BYŁO W OGÓLE NIE ODZYWAĆ! Parę razy kino z jakimś pacanem, a teraz zostanę ruda na zawsze. Ruda i łysa. Ten fartuszek fryzjerski jakby ciaśniej zaciska mi się na szyi.
– Powinienem się domyślić. Aż tylu rzeczy przez internet nie kupowaliśmy.
– A to przykra historia…
„PRZYKRA HISTORIA”? Czy ja mam w ogóle choć krztynę empatii?
– Teraz zostałem sam. Z synem. Sam go wychowam. Nie będzie żadna lafirynda mojego dziecka wychowywać.
RATUJ SIĘ, KOBIETO, POWIEDZ COŚ MIŁEGO!
– No tak, tak, pewnie, że tak…
To chyba było miłe, bo pan Andrzej w końcu wraca do tematu:
– Dużo obcinamy?
– Nie, nie, nie… – odpowiadam dyplomatycznie, choć w głowie krzyczę: JEZU, NIEEE! – Same końcówki – proszę.
– No tak, nie po to się tyle napracowałem, żeby teraz obcinać swoje dzieło. He, he.
ZAŚMIEJ SIĘ Z ŻARTU, ZAŚMIEJ.
– He, he – zaśmiewam się.
MATKO JEDYNA, WYCIĄGNIJ MNIE Z TEGO, A PRZYSIĘGAM, ŻE NIGDY, PRZENIGDY, W ŻYCIU Z ŻADNYM KURIEREM NIC!
Koniec! Voilà! Moje włosy są piękne! Od nasady ciemny blond, końcówki jaśniutkie. Wyglądają zupełnie tak samo jak zawsze, gdy wracam z wakacji. Żadnych rudych blondów. Przedziałek. W ogóle nie wyglądam, jakbym była u fryzjera. Hura! Hura! Hura!
– Ile płacę?
– Dwieście pięćdziesiąt.
Warto było.Każda z nas ma jakąś Magdę. A jeśli nie ma, to znaczy, że potrzebuje. Magda to ta twoja Najlepsza Przyjaciółka. Ta pierdzielnięta nawet bardziej od ciebie, która dzwoni w środku nocy z bardzo ważną plotką albo wpada znienacka z pizzą i winem, kiedy jesteś chora (albo udajesz, że jesteś chora). Ja swoją Magdę poznałam w możliwie najbardziej absurdalny sposób. I myślę, że zawsze właśnie tak się je spotyka.
To było tak:
Magda pewnego dnia objawia się obok mojego biurka jako ten anioł z Dobrą Nowiną i rzecze te słowa:
– Cześć, jestem Magda, załóżmy spółkę.
Dobrze, że się przedstawiła, bo do tego momentu wiedziałam o niej jedynie tyle, że pracuje piętro niżej w dziale kreatywnym, ma kretyński kolczyk w wardze oraz wytatuowane na ramieniu niedorzeczne róże, które prawdopodobnie zasłaniają jeszcze bardziej niedorzeczny błąd z czasów młodości. Patrzę na nią jak ktoś, kto właśnie sumował tabelki w Excelu i mu przeszkodzono. Magda jest jednak kompletnie niezrażona.
– No bo ty jesteś taką trochę graficzką, co nie?
– Nie.
– Jesteś.
Naprawdę miałam nadzieję, że zniknie równie momentalnie, jak się pojawiła, jeżeli tylko będę wystarczająco oschła. Ale nie. Trzeba z nią rozmawiać najwyraźniej.
– Nie jestem, ja w Excelu robię. – Na poparcie swoich słów przekręcam monitor w jej stronę. – Zrobiłam tylko jeden baner dla was, jak wam kiedyś grafik zachorował.
– No o tym mówię właśnie! I teraz jest sprawa taka, że ja mam kontakty i gadane i jestem ta przebojowa, a ty jesteś taka bardziej, co siedzi, robi swoje i umie rzeczy, co nie?
Nie wiem, co powiedzieć, mój mózg nie nadąża za jej słowotokiem.
– No i totalnie zakładamy spółkę. Znaczy taką luźną współpracę na początek. Ja mam działalność, co nie, więc to będzie wszystko legitne, ten cały ZUS i faktury, a z tobą… – tutaj pochyla się nade mną i szepcze konspiracyjnym tonem: – Z tobą będę się rozliczać pod stołem, wiesz, o co chodzi.
– Ale… co niby będziemy robić?
– PINIONDZE, DZIEWCZYNO! Nic się nie martw, zadzwonię do ciebie! – Ostatnie słowa wykrzykuje już na korytarzu, bo pobiegła dalej, gnana przez siły niezrozumiałe dla zwykłych śmiertelników. Nawet nie zdążyłam jej powiedzieć, że nie ma mojego numeru.
Brak numeru w niczym jej nie przeszkodził. Zadzwoniła wieczorem i zalała mnie kolejnym słowotokiem, właśnie wtedy, kiedy ululana winem i ciasteczkami zamierzałam się kłaść spać (tak, grubo po północy). Okazuje się, że Magda ma ogromną bazę kontaktów, którą nabyła w nie do końca jasnych okolicznościach. I zamierza obdzwaniać te kontakty i oferować im nasze usługi. A nasze usługi to strony internetowe dla przysłowiowych Januszy, którzy nie znają się na internetach. I ja mam te strony niby robić.
Próbuję jej powiedzieć, że zrobiłam w życiu jedną stronę i była bardzo koślawa, ale przerywa mi kolejnym nawiedzonym bełkotem o docenianiu siebie i pozytywnym myśleniu. Po czym stwierdza, że właściwie to zwalnia się z pracy, żeby „ostro cisnąć nasz biznes”. Bo tak na początek to ona planuje zarabiać jakieś dziesięć tysięcy miesięcznie, nie mniej.
– CZY JESTEŚ GOTOWA NA TAKIE PIENIĄDZE? – krzyczy do mnie nagle przez słuchawkę.
– Co – odpowiadam bez znaku zapytania w głosie, bo mnie trochę zatkało.
– BO JAK NIE JESTEŚ GOTOWA, TO TO WSZYSTKO NIE MA SENSU – kontynuuje tym samym tonem. – PAMIĘTAJ, NAJWAŻNIEJSZE TO POZYTYWNE MYŚLENIE I KREOWANIE SUKCESU.
– No dobrze, jestem gotowa.
– WSPANIALE! – ten ostatni okrzyk dzwoni mi w uszach jeszcze długo po tym, jak się rozłączyła.
Zaczynamy zatem zarabiać wielkie pieniądze. Ja się z pracy nie zwolniłam, więc zamierzam wykonywać te Magdowe zlecenia po godzinach. Jak się okaże, że nie wyrabiam, to pomyślimy, co dalej.
Dzień 1
Magda dzwoni do mnie w środku dnia i pyta: „JAK TAM?”. Odpowiadam, że nijak, siedzę w pracy. Magda odpowiada: „WSPANIALE, SZYKUJ SIĘ NA ROBOTĘ WIECZOREM”.
Dzień 2
Nie było żadnej roboty wieczorem. Dzwonię do Magdy z pytaniem: „Jak tam?”. Odpowiada mi, że wczoraj była zła aura na telefony, ale dzisiaj dzwoni od rana i już złapała grubą rybę na przynętę. Są umówieni na poważną rozmowę biznesową o dwudziestej.
Dzień 3
Wczorajsza gruba ryba okazała się tłustym knurem, który liczył na szybki numerek. Magda twierdzi, że to ja wykreowałam tę sytuację, bo zbyt sceptycznie podchodzę do interesu. Nie wiedziałam, że mam takie zdolności paranormalne.
Dzień 4
Dzwoni telefon.
– DZIEŃ DOBRY, MAGDA ANDRZEJEWICZ, FIRMA MAGDEX. CZY MYŚLAŁA PANI KIEDYŚ O ZAŁOŻENIU STRONY INTERNETOWEJ DLA SWOJEJ FIRMY? TAKA STRONA TO NIE TYLKO SWEGO RODZAJU WIZYTÓWKA, ALE RÓWNIEŻ…
– Magda! Popieprzyły ci się numery!
Rozłącza się bez słowa.
_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_