- W empik go
Wielki przypływ - ebook
Wielki przypływ - ebook
Lampedusa. Włoska wyspa, choć bliżej stąd do Afryki niż do Włoch. Dwadzieścia kilometrów kwadratowych lądu na Morzu Śródziemnym. Najwyższe wzniesienie: sto trzydzieści trzy metry. Drzew prawie nie ma. Ptaki tylko przelatują nad wyspą: jesienią z Europy do Afryki, wiosną - z powrotem. Żyją tu żółwie, króliki i ogromne psy. Oraz sześć tysięcy czterystu Lampedusańczyków, przez których życie przewinęło się około ośmiuset tysięcy uchodźców uciekających przed wojną i ubóstwem. Ich łódki rozbijają się u wybrzeży Lampedusy. Morze wyrzuca na plaże buty, puszki z jedzeniem, dziecięce zabawki...
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-943118-0-3 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Takie miejsca mają rzeczywistość bezkresną, lecz zamknięty rysunek. Życie żywe i archaiczne, w jakimś teraz i w jakimś zawsze.
Mogłyby nie istnieć. Byłyby wtedy abstrakcyjnym obrazem, oderwanym od artysty i jego zamiaru. Archaiczną grafiką, która zagęszcza cały świat – widziany i domyślny, historyczny i symboliczny. Pojedyncze życia – nasze i cudze – bratersko powiązane ze sobą i z nami, którzy patrzymy.
Ich plan, rzut, perspektywa są wpisane w granice, lecz nigdy dopowiedziane. Jak gdyby morze codziennie określało, ale również odnawiało ich zarys, widoczność i los.WYSPA NA ROZDROŻU
Przed wylotem do Rzymu dzwonię do Giusi Nicolini. Nie odbiera.
Trudno się skontaktować z panią burmistrz. Dwa lata temu też próbowałem. Wielokrotnie pisałem i telefonowałem. Bezpośrednio, przez sekretariat i biuro prasowe. Ktoś miał oddzwonić, odpisać, umówić – i nic. Aż do ostatniego wieczoru, kiedy się trochę w esemesie wściekłem i pani burmistrz umówiła się ze mną w barze na wprost ratusza.
Zawstydziłem się wtedy swojej złości, bo w końcu czym było spotkanie z Polakiem wobec tego, co miałem usłyszeć?
Siedzieliśmy przy stoliku, patrzyliśmy na barwny korowód młodzieży, a elegancka pani Nicolini, przekrzykując dyskotekowy jazgot, mówiła mi, że wybrano ją w maju 2012 roku, a już trzeciego listopada musiała zdecydować, co zrobić z dwudziestoma jeden ciałami ludzi, którzy utonęli, próbując dotrzeć do Lampedusy.
Że musiała prosić o pomoc sycylijskich burmistrzów, by zapewnić godny pochówek kilkunastu zwłokom, dla których zabrakło ziemi na wyspie.
Że po zobaczeniu tak wielu trupów nie przywykła do śmierci.
Że nie godzi się na anonimowość ofiar, więc każe wypisywać na tabliczkach nagrobnych choć datę śmierci, przypuszczalne pochodzenie i przybliżony wiek.
– Znajdziemy miejsca na następne kwatery – zapewniała – ale pytam: jak duży musi być cmentarz na wyspie?
Mówiła, że jest wściekła na Europę, która dopiero co dostała Pokojową Nagrodę Nobla, ale milczy wobec rzezi na skalę wojenną. Domagała się rewizji konwencji dublińskiej, zgodnie z którą imigranci muszą zostać w kraju, w którym postawili stopę.
– Przecież – pani burmistrz przekrzykiwała muzykę – prawie nikt z nich nie chce zostać we Włoszech.
Tak było w 2013 roku. Tym razem nie nalegam. Tylko się przypominam.
Bo wymuszając tamto spotkanie, dwa lata temu, używałem argumentu, który okazał się kłamstwem. Przekonywałem o konieczności nagłośnienia problemu. Mówiłem, że Europa słabo reaguje, bo jest niedoinformowana. Nie dość pewna. Niedostatecznie poruszona. Zapewniałem, że jeśli Polska dowie się o tysiącu pięciuset uchodźcach stłoczonych na trzystu miejscach w Centrum Identyfikacji i Ekstradycji na Lampedusie, to zareaguje.
Jeśli usłyszy, że wyspa jest za mała, żeby pochować tysiące trupów – pomoże.
Jeśli napiszę o lampedusańskich kobietach z koła parafialnego, które płaczą na placu, bo właśnie zaniosły rozbitkom wszystkie suche ubrania i koce, a kwadrans później przypłynęła nowa łódź z przemarzniętymi Afrykanami, i one już nie mają czego im dać, to ich rozpaczą przejmą się polskie parafie, a polskie władze wywrą stosowny nacisk na Brukselę.
Co teraz miałbym powiedzieć Giusi Nicolini? Jakiego użyć argumentu, żeby poświęciła mi choć minutę?
Że po naszej rozmowie w barze przed ratuszem napisałem trzy reportaże z Lampedusy i poza posłem Tadeuszem Iwińskim żaden polityk ich nie dostrzegł?
Że wstrząsu nie przyniosła nawet śmierć tych trzystu sześćdziesięciu sześciu osób, które utonęły 3 października 2013 roku, trzy dni po moim wyjeździe?
Że nie wywarło najmniejszego wrażenia nic z tego, co napisałem później – o kulturze śródziemnomorskiej, na którą powoływaliśmy się przez cały PRL i której nie umiemy odczytać na nowo dziś, kiedy Jazonowie i Odyseusze przesiedli się na pontony?
Milczę więc. Raz na dzień wysyłam prośbę esemesem.CMENTARZ PRZY CALA PISANA
Giacomo, miejscowy artysta i buntownik, znalazł mi nocleg niedaleko lotniska i cmentarza. Na miejscu okaże się, że to dom jego rodziców. A właściwie jeden z dwóch pokoi na wynajem, z niezależnym wejściem, przy którym rosną figowce. Można z nich zrywać owoce.
Siadam na ganku domu i od razu jest tak, jak na ogół bywa na południu Włoch. Jak na Sycylii, do której Lampedusa i pobliska Linosa administracyjnie należą. Przy długim, wąskim stole jest już ojciec Giacoma, Abele. Potem przysiada się jego szwagier Antonino. Rossella, siostra, zmywa naczynia w kuchni, po kilku minutach wychodzi, wita się i pyta, czy chcę zjeść to, co zostało z obiadu: miecznika i smażoną paprykę. Do tego oczywiście szklanka wina, które sami robią.
Pytam, czy cmentarz jest na tyle blisko, że da się tam pójść na piechotę. Śmieją się. Tłumaczą, że na piechotę można przejść całą Lampedusę. Ale Antonino mówi, że ma wolny kwadrans, więc chętnie mnie podwiezie. Cieszę się, bo upał jest nieznośny.
W trzy minuty jesteśmy na miejscu. Po jednej stronie część cmentarza pod wezwaniem Jana XXIII, po drugiej – pod wezwaniem Jana Pawła II.
– To grób mojego taty – Antonino dotyka pomnika dłonią, którą potem całuje i robi znak krzyża.
Fotografie nagrobne różnią się od tych w Polsce. U nas zdjęcia na pomnikach są wzięte z dokumentów, czarno-białe, poważne. Mała ramka odcina od urzędowej twarzy zmarłego całe jego życie. Na Lampedusie pokazują nieboszczyka w chwili największego szczęścia, w pełnej urodzie świata. Maggiore Pietro, który zmarł 9 lutego 2012 roku w wieku siedemdziesięciu trzech lat, na głowie ma czapkę z daszkiem, w rękach – akordeon. Za jego plecami widać oleandry i błękitne niebo. Takim chcą go zapamiętać najbliżsi. Mancino Salvatore, zmarły 11 września 2009 roku, stoi w morzu nagi po sam dół łopatek. Uśmiecha się do fotografa jak ktoś, kto ma zamiar opryskać go wodą.
Znajduję groby uchodźców. Na betonowym słupku wisi tabliczka:
1 SIERPNIA 2011
dwie jednostki morskie miejscowej Straży Przybrzeżnej dopływają do
jednostki pływającej długiej na około 15 metrów, która wypłynęła z Libii,
i ją odprowadzają na milę od Lampedusy.
Tu silnik łodzi ma awarię, i rozbitkowie zostają
wprowadzeni na łodzie patrolowe. 271 osób, w tym 36 kobiet i
21 dzieci zostaje uratowanych.
w ładowni kutra zostają znalezione ciała
25 osób, które zmarły z braku powietrza potczas rejsu
6 Z NICH TU SPOCZYWA
Przepisuję wiernie, z błędami. Na górze podpis fundatora inskrypcji, pogrzebu i grobu: Gmina Lampedusy i Linosy.
Pod spodem inna tabliczka, z opisem zdarzenia sprzed trzech miesięcy, z ósmego maja. Na niej informacja, że tego dnia Straż Przybrzeżna, Policja Finansowa i zwykli obywatele uratowali pięćset dwadzieścia osiem osób, w tym dziesiątki kobiet i dzieci. Ale grób nie jest pomnikiem tych, którzy przeżyli. Na dole tabliczki są słowa:
TU SPOCZYWAJĄ
Mężczyzna około 20 lat
Mężczyzna w wieku od 20 do 25 lat
Mężczyzna w wieku od 25 do 30 lat
Wszyscy pochodzenia prawdopodobnie sub saharyjskiego
Ich ciała wyłowiono nazajutrz po katastrofie.
Na każdej z tabliczek leży sztuczna róża.
Obok grób nieoznakowany, z cementu. A na nim biały plastikowy wazonik z trzema sztucznymi różami.
Nieco dalej, pod oleandrem, drewniany krzyżyk bez imienia wetknięty w ziemię. Pod lewym ramieniem krzyża składa ręce gipsowy aniołek.
Obok inny krzyż z drewna, który wysunął się z suchej ziemi.
Przed trzecim krzyżem, z kamienia, gliniany Chrystus z prawą dłonią na sercu.
Nie pamiętam, czy byliśmy w części pod wezwaniem Jana Pawła II, czy Jana XXIII. Chcę sprawdzić, ale Antonino musi wracać do pracy, do sklepu z narzędziami.LEKARZ ŻYWYCH I MARTWYCH
Abele zapewnia, że na Lampedusie nie można zabłądzić. Do poliambulatorium trzeba iść lekko pod górkę, do skrzyżowania, potem tak, jak prowadzi główna ulica, aż po prawej zobaczę szpital. Piętnaście minut spacerem, nie więcej.
Idę ulicą, którą instynktownie uznałem za główną. Na morzu widzę żaglówki. Na brzegu – stare kutry. Dwa lata temu opowiadano mi, że na Lampedusie nie niszczy się zużytych łodzi. Rzeczywiście, stoją tu i ówdzie jak pomniki życia i śmierci, kruchości i trwania. Trupy kutrów nakładają się na żywe, dalekie żagle i jest tak, jak gdyby ziemia i woda były tym samym żywiołem.
Przyjechałem z heraklitejską wiedzą, że wszystko płynie; wyjadę z przekonaniem, że wszystko pływa.
Tak, wszystko pływa. Nie wyrzuca się ani kutrów, którymi dziadkowie wypływali po ryby i żółwie, ani łodzi, którymi przypłynęli uchodźcy. Obok portu, do którego przybijają migranci, jest cmentarzysko stateczków. Przynajmniej było, kiedy przyjechałem tu w końcu września 2013 roku, kilka dni przed katastrofą trzeciego października, w której zginęło trzysta sześćdziesięcioro sześcioro ludzi. Na burtach widniały arabskie napisy, niepojęte symbole, ryby i fale. Pisane i malowane czarną farbą.
*
Nie można zabłądzić, mówi Abele, a jednak wydaje mi się, że poszedłem nie tak, jak trzeba. Idę już kwadrans i widzę ciągle to samo. Niezmienny pejzaż wnętrza Lempedusy. Kamienistą pustkę. Ziemię rozchybotaną jak woda, która wymknęła się morzu i zastygła na gruz.
Zatrzymuję chłopca. Wiezie na motorowerze dziewczynę.
– Poliambulatorium? To w drugą stronę. Proszę wrócić i przy znaku SISA skręcić w prawo.
Wracam. Idę tam, gdzie za znakiem stoi „Lady Angela”. Maleńka, drewniana łódka, błękitna jak sprana sukienka dziewczynki, która dzisiaj jest babcią.
Idę w stronę miasta. Po lewej wszędzie morze. Dalekie, błękitne, jak z widokówek. I stragany biednego targowiska za cementowym murkiem z napisem Buongiorno vita, dzień dobry, życie. Po prawej stronie mijam półpiętrowe domki z płaskimi dachami i supermarket SISA. Aż dostrzegam budynek, który musi być szpitalem, bo stoją przed nim dwa ambulanse. Wysoki, dość masywny, w nowoczesnym stylu, którego nie umiem określić inaczej niż funkcjonalny.
Wchodzę. W czystym korytarzu, którego długość odmierza kilka gabinetów, siedzą ludzie.
Mówię pielęgniarce, że jestem umówiony z doktorem Bartolo. Kieruje mnie do pokoju na końcu krótszego, prostopadłego korytarza.
– Szukam doktora Bartolo – mówię do mężczyzny, który wychodzi z pokoju obok.
– To ja. Pietro Bartolo.
*
Zajmuje miejsce za biurkiem i wskazuje krzesło na wprost siebie.
Obok mnie siada pracownica szpitala, pewnie w wieku doktora i moim.
– W takim razie pójdziemy gdzie indziej – mówi Bartolo.
Kobieta orientuje się, że nie ma uczestniczyć w rozmowie.
– Nie, nie – przepraszająco wymachuje rękami. – Zostawię was samych.
Doktor Bartolo chce rozmawiać w cztery oczy. Z tego, jak się porusza, jak wydaje polecenia, i z tego, jak słuchają go inni, widać, że uchodzi tu za twardziela. A przecież o wielu rzeczach, o których mi powie, będzie mówił na granicy płaczu. Gwałtowne, ledwie kontrolowane skurcze warg odsłoniłyby stronę, jakiej jego współpracownicy najprawdopodobniej nie znają. Twardziel to poza, dzięki niej może zarządzać pogotowiem na Lampedusie. Centrum Pierwszej Pomocy i Przyjęć. Wzruszenie rozwaliłoby ten frontowy szpital od środka.
Wyjaśniam, że chcę napisać o Lampedusie w chwili, kiedy na wyspie nic się właściwie nie dzieje. Kiedy uchodźców wozi się na Sycylię.
Dość gwałtownie pyta, skąd wiem, że na Lampedusie nie ma teraz ludzi z Afryki.
– Z gazet – mówię. Opowiadam też o poznanej w samolocie dziewczynie z Bolonii. Jej ojciec od lat przyjeżdża tu łowić ryby i nie wspomina już o uchodźcach, a przecież całe lato spędza na Lampedusie. Relacjonuję rozmowy z właścicielami restauracji i baru. Oni też zapewniali, że prawie od dwóch lat na wyspie jest spokojnie, a jedynymi przybyszami są turyści.
– Czyli umowa działa – doktor kręci głową z niedowierzaniem. – Bo ja mam uchodźców prawie codziennie. Ostatni raz dzisiaj w nocy.
*
– Włoskie, angielskie czy holenderskie okręty wojskowe – z początku mówi chłodno, technicznie, jak gdyby zdawał relację z codziennego obchodu – wypływają po nich prawie do wybrzeży Libii, biorą na pokład i przewożą do Włoch. W większości na Sycylię: do Augusty, Pozzallo, Trapani. Albo do Kalabrii. Jeżeli w naszym centrum pomocy są wolne miejsca, zabierają ich również łodzie patrolowe z Lampedusy. Przedtem przywożono tych ludzi wyłącznie do nas. Teraz rzadziej, i nie zostają długo. Jakieś trzy, najwyżej cztery dni. Potem rozwozi się ich do różnych ośrodków. Statkami liniowymi albo ślizgaczami, jak wczoraj, albo samolotami. Wcześniej zostawali nawet na kilka miesięcy. Obecnie zmieniło się prawie wszystko. Ale jednocześnie nie zmieniło się nic. Bo oni płyną, wciąż płyną. Nowe są tylko procedury, miejsca przeznaczenia, sposoby i środki transportu. Zmieniły się też patologie.
Ze słowem „patologie” głos doktora wymyka się klinicznej poetyce, trzepoce jak ryba, która wyrywa się z sieci.
– To ludzie zdrowi, silni. Muszą tacy być, żeby stawić czoło tym cierpieniom. Inaczej nie doszliby do Libii, na brzeg. Nie przetrwaliby oczekiwania na łódź, nie wypłynęli w morze, nie dopłynęli do Lampedusy. Choroby, które u nich diagnozujemy, są związane głównie z trudami podróży. Odwodnienie, hipotermia, okaleczenia. Najwięcej pracy mamy przy oparzeniach, zwłaszcza chemicznych, spowodowanych przez kontakt z paliwem. Oczywiście zdarzają się osoby z cukrzycą czy z chorobami krążenia, ale w większości przypływający są zdrowi. Zdrowsi niż Europejczycy.
Zmienił się także skład etniczny. Coraz więcej ludzi przybywa teraz z Bangladeszu… Tak, oni również przez Libię. Wciąż liczni są Syryjczycy, którzy uciekają przed wojną. Przedtem przeważali uchodźcy z regionów Afryki Subsaharyjskiej: z Nigerii, Senegalu, Mali, Beninu. Uciekają przed wszystkim: prześladowaniami, wojnami, fatalnymi warunkami życiowymi. Przyjeżdżają do nas, żeby znaleźć trochę spokoju i jakąkolwiek pracę. Byleby zdobyć trochę pieniędzy i przesłać rodzinom.
*
Doktor przerywa, patrzy na mnie sponad okularów. Pyta, czy naprawdę chcę to wszystko usłyszeć, zapisać, wydrukować.
– Bo kiedy mówię, wszystko mnie boli. Do żywego. I jeśli zgodziłem się na rozmowę, to po to, żeby do kogoś te słowa dotarły. Inaczej szkoda naszego czasu. Mówię to, żebyś poinformował o tym, co się dzieje na Morzu Śródziemnym. W Polsce albo Polaków we władzach europejskich. Na przykład Tuska. I tym samym, żebyś coś zmienił. Bo zazwyczaj jest tak, że ludzie słyszą o cierpieniu, o podróży przez morze, o dziesiątkach czy setkach ofiar, może nawet się wzruszają, lecz ich wyobraźnia za tym nie nadąża. Za migawką obejrzaną w wiadomościach nie idzie przeżycie, które jątrzy, nie daje spokoju, nie pozwala spać. I wtedy nic się nie zmienia. A musi się zmienić, bo to niepojęte, że to wszystko dzieje się w XXI wieku. W dodatku tutaj, w sąsiedztwie, nie na antypodach. Europa naprawdę nie jest w stanie rozwiązać tego problemu? Naprawdę?!
Ryszard Kapuściński powiedział mi kiedyś, że w życiu nie przeprowadził ani jednego wywiadu. W pierwszej chwili wydaje się to zaskakujące, ale jednocześnie jest zupełnie oczywiste. Kapuściński nie mógł przeprowadzić żadnego wywiadu, bo nie zadawał pytań: czekał, aż ludzie sami zechcą mu o sobie opowiedzieć. To jedna z najważniejszych zasad reportażu: nie pytać, tylko czekać. Budować klimat, namiastkę przyjaźni. Zaplanowanej, lecz autentycznej. Jeśli konieczne – spalać dystans z prędkością prochu. Ale koniecznie wejść do środka, do kresu. Pytać o poglądy, nawet o fakty – to kapitulacja, przegrana z czasem, charakterem. Bardzo często znaczy to tyle, co wymuszać jakąkolwiek odpowiedź. Nie respektować prawdy o człowieku, któremu potrzebna jest wewnętrzna gotowość, by coś opowiedzieć. Potrzebny jest nastrój. Naturalny poród słowa. Pod presją pytania wypowiadamy słowa wymuszone, jałowe. Często nietrafne. Choć bywa i tak, często, że to nieuchronne – pytać wprost. Bo rozmówca dał ci godzinę, tę właśnie, nie inną.
Choć doktor Bartolo nie określił czasu rozmowy, ciągle ktoś wchodzi albo dzwoni i czuję, że w każdej chwili jego opowieść może się urwać. Na szczęście lekarz nie przerywa, chce zdążyć. Zanim go wezwą. Zanim przyjedzie karetka. Zanim nadejdzie kolejny przypływ.
*
– W poprzednich latach, kiedy płynęli własnymi łodziami, docierali na Lampedusę skrajnie wyczerpani. Podróż trwała trzy albo cztery dni, nie od razu obierali właściwy kurs, błądzili, przypływali odwodnieni. Pili wodę morską, czym pogarszali swój stan. W okresie zimowym powszechna była hipotermia. Teraz okręty wojskowe przejmują ich zaraz po wypłynięciu, więc ludzie prawie od razu dostają jedzenie, picie, koce termiczne. Jednak wychłodzenia organizmu trudno uniknąć. Zimą morze jest bardzo wzburzone, woda zalewa pokład, na którym leżą stłoczeni, i hipotermia gotowa.
Telefon na biurku dzwoni bez przerwy, doktor podnosi słuchawkę i odkłada na widełki. Odbiera może co siódmą rozmowę. Ktoś pyta o dyżurujących lekarzy.
– Doktor Doverio to ginekolog, ale dziś nie przyjmuje… Nie, doktor Di Fiore to pediatra… Musi się pan zapisać… Nie, nie u mnie, w recepcji. Mam nadzieję, że na środę są jeszcze miejsca…
*
– Do załamań psychicznych – kontynuuje – dochodzi na ogół zaraz po dopłynięciu na wyspę. Ich cel to Europa i zniosą każde cierpienie, tortury, upokorzenie, bicie i gwałty, byleby tylko dotrzeć na miejsce. Są tak zdeterminowani, że wpisują w koszty podróży ryzyko śmierci. I wyruszają, chociaż wiedzą, że mogą utonąć. Wielu z nich nie potrafi pływać, większość wcześniej nie widziała morza. I tu, na miejscu, po tej całej męce, spotyka ich rozczarowanie. Nie są tam, gdzie chcieli się znaleźć. Dopływają na Lampedusę i, owszem, są wolni, ale to jest wyspa, a za tą wyspą jest kolejna wyspa, za którą dopiero jest kontur stałego lądu, który jednak nie jest Skandynawią, Niemcami, Anglią ani Holandią. I wtedy się załamują. Po kilku dniach, podczas których nic się nie dzieje, kiedy siedzą w centrum pomocy i nie wiedzą, co mają dalej robić, ujawniają się patologie, które wymagają interwencji psychiatry. Bo, widzisz, jesteśmy znakomici w ratowaniu, lecz nie radzimy sobie z integrowaniem. Przykładamy się do naszego zadania całym sercem. My, czyli lekarze, pielęgniarki, służby mundurowe. Od dwudziestu czterech lat, od 1991 roku, nie opuściłem ani jednego transportu. Widziałem ich wszystkich. Angażują się policjanci i wojskowi, którzy narażają życie, wypływając po łódki sto dwadzieścia mil w morze. Stajemy na głowie, żeby uchronić tych ludzi od śmierci. Jednak potem jesteśmy bezradni. Uratowanych kierujemy do ośrodków przesiedleńczych i pozwalamy im stamtąd uciekać.
*
Centrum Pierwszej Pomocy i Przyjęć położone jest w głębi wyspy, dwa kilometry od portu i pomostu, do którego przybijają łodzie z migrantami. Nie da się tam wejść bez pozwolenia prefekta Agrigento. Można podjechać pod bramę i zobaczyć, jak pomiędzy ogrodzeniem a barakami biwakują ci, dla których zabrakło miejsca pod dachem. Można też wjechać na wzniesienie i spojrzeć na ośrodek z góry. Jeszcze dwa lata temu rzucały się w oczy czarne ślady po pożarze, który w 2011 roku wzniecili Tunezyjczycy. Ale to było inne pokolenie imigrantów. Bo wymiana pokoleń następuje tu co dwa lata.
Mówię doktorowi, że przed katastrofą 3 października 2013 roku w ogrodzeniu była duża dziura. Wycięta celowo albo świadomie tolerowana przez straż. Na trzysta miejsc w centrum przypadało tysiąc trzysta osób. Cztery osoby na miejsce. Dziura była wentylem bezpieczeństwa. Uchodźcom dawała namiastkę wolności, władzom – gwarancję, a może tylko złudzenie, że z zagęszczenia nie zrodzi się bunt.
– Po trzecim października – mówi lekarz – w centrum przeprowadzono remont. Przez jakiś czas nie przyjmowano nikogo, ale dzisiaj znów jest przepełnione. Nie wiem, czy ogrodzenie zostało uszczelnione, ostatnio jednak zaostrzono rygor. Sezon turystyczny w pełni. Tobie i mnie ciemnoskórzy w dresach nie przeszkadzają, lecz są tacy, którzy nie chcą ich spotykać na plaży, na ulicach, w zatokach.
Domyślam się, że to właśnie jest układ, o którym wspomniał na początku rozmowy. Kogo z kim nie udaje mi się dowiedzieć. Najpewniej jakiejś władzy z tymi, którzy żyją z turystów. Ci drudzy mają mocną kartę w ręku: w 2013 roku Traveller’s Choice Awards ogłosił, że najpiękniejszą plażą na świecie jest właśnie Isola dei Conigli, Wyspa Królików. „Piękniejsza od Karaibów” – jak z triumfem pisały włoskie gazety. Lampedusańska zatoka z cyplem, który woda o karaibskiej barwie oddzieliła od skrajnego przylądka.
– W niedawnej przeszłości – potwierdza Pietro Bartolo – w mediach wiele się mówiło o Lampedusie jako o miejscu, do którego przybijają łodzie z uchodźcami z Afryki. Cokolwiek się działo na Morzu Śródziemnym, łączono to z naszą wyspą. Telewizja pokazywała trupy i tłum czarnoskórych imigrantów. Nic dziwnego, że ludzie z Turynu, Mediolanu, nawet z Sycylii, uważali przyjazd tutaj za niebezpieczny. Potem próbowano korygować te informacje, łagodzić, a teraz o uchodźcach na Lampedusie już zupełnie się milczy. I chyba dobrze, bo my i tak wykonujemy naszą pracę. Jak widzisz, uchodźców nie ma na ulicach, choć przecież są. Są, bo co noc jadę do nich na pomost i badam, łódka za łódką. I cała maszyna przyjmowania nieustannie działa. Działa sprawnie. Traktujemy przybyszów z szacunkiem i troską. A turyści znowu przyjeżdżają się opalać na Wyspie Królików. I chyba zapomnieli, że właśnie tuż przy tej zatoce dwa lata temu utonęło trzysta sześćdziesięcioro sześcioro ludzi. A tak naprawdę trzysta sześćdziesięcioro ośmioro.