- W empik go
Wielkie zdolności; Przygody Zygmusia - ebook
Wielkie zdolności; Przygody Zygmusia - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 265 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Mój Stasiu, skończyłeś dziś lat dziewięć – rzekł ojciec do swego jedynaka. – Pan Bóg dał ci zdolności, trzeba więc, żebyś się bardzo pilnie brał do nauki. Od wakacyi musisz iść do pierwszej klasy.
Staś pocałował ojca w rękę i powiedział, że zda egzamin, chociażby nawet do drugiej.
– Zdaj tylko do pierwszej, więcej nie wymagam – rzekł ojciec, a potem dodał: – Na wakacye pojedziemy na wieś, do wujaszka; będziesz mógł tam używać wszelkich przyjemności, ale pamiętaj, chłopcze, żebyś mi za powrotem wstydu nie zrobił i zdał egzamin, jak należy.
– Ale niech się ojczulek nie boi! ja tak wszystko doskonale umiem, że choćby mnie kto w nocy obudził, tobym recytował, jak pacierz.
– No, no, nie chwal się tak bardzo, bo wczoraj słyszałem, że arytmetyka szła kulawo.
– Ale bo widzi tatunio, pan S. tak jakoś dziwnie zapytał, żem nie mógł odrazu zrozumieć, a zresztą arytmetyki nie lubię.
– Już to tam w szkołach pytać cię nie będą, co ty lubisz, a czego nie lubisz, tylko wszystkiego uczyć się trzeba; inaczej, źle będzie z tobą, mój chłopcze.
– Ja się nie boję; a czegobym nie umiał, to się jeszcze przez wakacye douczę. Przecież ojczulek wie, że mam wielkie zdolności.
– Wiem, mój synu, i dlatego pragnąłbym, żebyś tych zdolności nie zmarnował.
– No, no! – odpowiedział chłopiec z pewną zarozumiałością.
Staś rzeczywiście miał wielkie zdolności, był sprytny, co tylko przeczytał lub usłyszał, mógł zaraz prawie na pamięć powtórzyć, a czego nie spamiętał, to własną fan – tazyą dopełnił. Często nawet zdawało mu się, że gdyby to wydrukowali, co on powie lab napisze, to byłoby daleko piękniejsze od tego, co czyta w książkach. Chwalono go, gdy mówił wiersze, lub opowiadał to, co przeczytał; udało mu się robić niezłe wypracowania, umiał nawet nieźle list napisać, nie robił wielu błędów ortograficznych, pisał też dosyć starannie, – tak mu się więc przewróciło w głowie, że raz nawet opisał jakieś zdarzenie i posłał do "Wieczorów Rodzinnych." Odtąd, jak tylko przynosili "Wieczory," zaraz szukał odpowiedzi dla siebie; pewny zaś był, że jego utwór będzie przyjęty i zyska ogólną pochwałę. Z bijącem sercem brał więc każdy numer do ręki, a nie znajdując przez kilka tygodni odpowiedzi dla "Orła Królewskiego, " bo taki wybrał pseudonim, rzucał niechętnie ulubione dotąd Pismo i nie czytał go wcale. Nareszcie wyczytał:
– " Dziesięcioletni Orzeł Królewski niech się uczy pilnie, pracuje, może kiedyś będzie mogł spożytkować swoją pracę; dziesięcioletnie dzieci, choćby najzdolniejsze, powinny się uczyć, nie zaś myśleć o drukowanie swoich artykułów?
Jeszcze z większa niechęcią odrzucił numer który mu przyniósł taka odpowiedź, obraził się na "Wieczory," nie czytywał ich odtąd wcale i prosił rodziców, żeby mu inne pismo zaprenumerowali.
Rodzice, chcąc synkowi dogodzić", a myśląc przytem, że Staś taką ma chęć do czytania, zaprenumerowali mu "Przyjaciela dzieci."
Staś wkrótce znów napisał jakąś powieść", i jak mu się zdawało, ta była już tak doskonałą, że z pewnością nietylko będzie wydrukowana, ale nadto ogólną zyska pochwałę. I znów zaczęło się to samo, że Staś szukał w każdym numerze odpowiedzi dla Stanisława, bo już swojem własnem imieniem się podpisał.
I znowu po kilku tygodniach brzmiała odpowiedź w "Przyjacielu dzieci:"
" Stanisławowi radzimy, aby nauczył się najpierw porządnie litery stawiać, ortograficznie pisać, do nauk szkolnych przykładać się z ochotą, to może kiedyś będzie mógł pisywać powieści. Dzieci powinny się przedewszystkiem uczyć, nie zaś pisywać powieści. Artykułu nadesłanego drukować nie będziemy."
Odpowiedź ta poróżniła go znów z "Przyjacielem dzieci;" rzucił numer, który mu taką prawdę wypowiedział i tak samo jak "Wieczorów," nigdy już "Przyjaciela" nie wziął do ręki. Za to chwytał "Kuryer" i gazety, pisane dla starszych, czytał, czy rozumiał czy nie rozumiał, a że w onym czasie wychodziła słynna powieść Sienkiewicza pod tytułem: "Ogniem i mieczem," czytał ją chciwie, nie rozumiejąc o co chodzi, ale czytał; czasem popisywał się z opowiadaniem jakiego ustępu, a nawet powiedział sobie, że i on taka powieść napisze. Kto wie, może i lepszą! Byłby nawet zaczął już pisać, tylko mu nauczyciel ciągle przeszkadzał gramatyką, arytmetyką, ba! nawet kaligrafią i katechizmem.
– Ciekawym bardzo, po co się to tego wszystkiego uczyć? czy to w powieściach mówią o tem, albo ktoś uczony dodaje na tablicy, albo odmienia rzeczowniki i słowa? – mówił sobie Staś i coraz niechętniej brał się do nauki, a pan S. coraz więcej skarżył się na niego, powtarzając:
– Mój Stasiu, jeżeli tak dalej pójdzie, i nic się uczyć nie będziesz, to mimo twoich rzeczywistych zdolności, nie zdasz egzaminu i na zawsze pozostaniesz nieukiem.
Staś jednem uchem słuchał, a drugiem wypuszczał przestrogi nauczyciela.
– Marudziarz – myślał sobie Staś; – że on wiecznie nad książką siedzi i uczy się, myśli, że każdy tego potrzebuje. Wielkie rzeczy!… pan S. ma już lat 22, a dopiero jest w uniwersytecie, i nic jeszcze mądrego nie napisał, i biedzi się nad egzaminem. Oho! ja, gdy będę miał lat 20, to już będę sławny; bo przecież przy moich zdolnościach, będę mógł coś bardzo ładnego napisać. Napiszę coś takiego, jak Sienkiewicz, e! może jeszcze i co ładniejszego!
Przychodziła mu wprawdzie na myśl odpowiedź "Przyjaciela dzieci" i" Wieczorów Rodzinnych," ale trzasnął tylko głową z niechęcią i rzekł:
– E! to takie pisma dziecinne, któżby tam na to uważał!
Nie uważał więc na pisma dziecinne, ale nie uważał i na naukę; słusznie więc ojciec się obawiał o egzamin, bo słyszał doskonale uwagi pana S. i widział, że Staś, mimo swoich wielkich zdolności, zaczyna się opu-
Szczać w naukach. Niepodobna jednak było chłopca zostawić w mieście podczas upałów. Rodzice, troskliwi o jego zdrowie, wyjechali z nim na wieś; pan S. jechać nie mógł, zapewnił jednak, że byleby Staś przypominał sobie przez wakacye to, czego się uczył, mimo opuszczenia się w naukach w ostatnim czasie, z łatwością zdać będzie mógł egzamin do pierwszej klasy.II.
U wujaszka na wsi bardzo się podobało Stasiowi. Był ładny ogród, podwórze pełne koni, krów, wołów, owiec. Koło domu łasiły się piękne psy myśliwskie, z tem wszystkiem zapoznawał go i oprowadzał wszędzie syn wujaszka, Józio, który był w jednym wieku ze Stasiem i również po wakacyach miał składać egzamin do pierwszej klasy, a nawet miał mieszkać u rodziców Stasia.
Józio rad był bardzo Stasiowi; zaraz też po jego przyjeździe zabrał go na podwórze, aby mu pokazać kucyka, którego zeszłego roku dostał od ojca,
– Jakto, ty na takim małym koniu jeździsz? – zapytał Staś.
– A tak, ojciec powiada, że jak się na małym nauczę, to potem łatwo mi będzie jeździć na dużym.
– Jabym wolał jeździć odrazu na dużym, to tak jakoś więcej po męsku. Przecież żaden mężczyzna nie jeździ na takim małym koniu!
– Tak, ale my jesteśmy jeszcze mali – rzekł Józio – i chociażby który z nas spadł z małego konia, toby się nie potłukł!
– A to dobre!…. a po cóż spadać? – odrzekł Staś – ja jak wsiądę, to zobaczysz, pojadę odrazu galopa!
– To ty już tak doskonale jeździsz konno? – pytał Józio, patrząc z niedowierzaniem na Stasia.
– Rozumie się, bo widzisz, ja mam do wszystkiego wielkie zdolności – odparł Staś z miną pewną siebie.
Józio popatrzał na niego z pewnem uszanowaniem, a potem rzekł:
– Jakiś ty szczęśliwy! widzisz, ja nie mam wielkich zdolności i dlatego uczyć się muszę wszystkiego powoli.
Staś głowę podniósł do góry i dodał:
– Ech, mnie wszystko łatwo przychodzi!
– To możebyś ty chciał jeździć na tym dużym koniu? – zapytał Józio – poproszę ojca, może ci go pozwoli.
I wskazał pięknego konia, którego właśnie czyścił furman.
– No, umiałbym na tym jeździć – rzekł Staś – ale to nie wypada, żebym ja jeździł na dużym, a ty na małym; zresztą pewnie na tym dużym ojciec twój pojedzie.
– Ej, mój paniczu, co też to panicz mówi, żeby umiał na takim koniu jeździć! toć to trzeba siły i dobrego mężczyzny, żeby się utrzymał na takim koniu, a panicz na nim wyglądałby jak mucha – rzekł stangret, śmiejąc się i przypatrując Stasiowi.
Staś nic nie odpowiedział, udał, że nie słyszy, i poszedł do domu razem z Józiem, który polecił osiodłać kucyka i przed dwór przyprowadzić. Wkrótce też go przyprowadzono przed ganek, gdzie siedzieli rodzice Józia i Stasia.
– No, to Józio będzie się popisywał konną jazdą – rzekł ojciec Stasia.
– Nie, proszę wujaszka, konia przyprowadzono dla Stasia – odrzekł chłopiec, zostawiając gościowi pierwszeństwo.
– Ale Stasio nie umie jeździć konno! nigdy jeszcze nie jeździł, będzie to jego pierwsza próba – odrzekł ojciec.
Staś zarumienił się po same uszy i zaczął z Józiem rozmawiać, bo mu wstyd było, że się pochwalił, iż doskonałe jeździ konno, a rzeczywiście raz jeden tylko wsadzili go na konia, gdy był z ojcem w ujeżdżalni, lecz musiał zsiąść zaraz, bo mu się w głowie zakręciło. Zdawało mu się jednak, gdy widział, jak ktoś jechał konno, że i on tak samo lub lepiej potrafi. Zupełnie tak, jak mu się zdawało, że potrafi pisać do druku i że bez nauki obejść się może.
– No, siadaj na konia, kiedy ci Józio pozwala – rzekł ojciec do Stasia – zobaczymy, jak ci się uda próba.
I chciał podsadzić syna.
– Nic, nie, ojczulku, ja sam wsiądę – bronił się chłopiec – koń taki nizki, doskonale wskoczę!
I rzeczywiście, chociaż serce mu biło ze strachu, wsiadł lekko, poprawił się na siodełku, wziął lejce z rąk stajennego, który przyprowadził kucyka, a chcąc odrazu się popisać, uderzył konia szpicrutą, aby go przynaglić do szybkiego biegu. Poczciwy konik, nie przyzwyczajony do takiego obchodzenia, wziął na kieł, trzasnął głową, wierzgnął przedniemi nogami, podrzucił się tylnemi do góry, a Staś, pochyliwszy się na kark koniowi, puścił lejce i chwycił się jego grzywy. Wreszcie, nie wiedzieć jakim sposobem, wypuścił nogi ze strzemion, stracił równowagę, i nim ktoś ze starszych przybył mu na pomoc, leżał na ziemi, a koń, pozbywszy się niezgrabnego jeźdźca, pocwałował prosto do stajni.
Chłopiec, blady z przestrachu i wstydu, usiłował się podnieść z ziemi, trudno mu jednak było, bo stłukł sobie kolano i rękę obdarł ze skóry o żwir, na który upadł. Dopiero ojciec z wujaszkiem przyszli mu na pomoc i podnieśli biednego Stasia. Okazało się, że stłukł się mocno, musiano go więc położyć do łóżka i nogę zimną wodą okładać. Cierpiał biedny chłopiec z bólu, lecz jeszcze więcej ze wstydu; obawiał się bowiem, żeby Józio nie śmiał się z niego. Józio jednak miał tak dobre serce, że nie żartował nawet z przygody towarzysza, owszem, zamiast bawić się po lekcyach w ogrodzie, przychodził do Stasia, opowiadał mu, co się dzieje w podwórzu i w polu… przynosił książki do czytania i "Wieczory Rodzinne. " Te jednak Staś z niechęcią odrzucił, że to zbyt dziecinne.
– Ja już inne pisma czytuję – odrzekł Staś z powagą – lepiej przynieś mi gazetę od tatki.
– Od tatki? Gazetę taką, jak dla starszych?
– No, a cóż wielkiego? ja wszystko czytuję – rzekł Staś z powaga.
– I rozumiesz, co w tych gazetach piszą?
– Phii! niby to co wielkiego!
– Toś ty mądry! – rzekł z uznaniem Józio – ja jak wezmę gazetę tatki, to nic z niej nie rozumiem.
– No, ale ja mam wielkie zdolności.
– Ja także bardzo lubię czytać – rzekł Józio – ale nie mam wiele czasu, bo muszę się teraz dużo uczyć, żeby zdać egzamin do pierwszej klasy. A ty zdasz? – dodał.
– Ech, i jak! cóż to trudnego!
Józio westchnął, bo on się musiał pilnie każdej rzeczy uczyć, a za to, gdy się nauczył, umiał dokładnie, i chociaż nie miał bardzo wielkich zdolności, nauczyciel był zawsze z niego zadowolony. Gdy Józio poszedł do nauki, ojciec przypomniał Stasiowi o lekcyach, które miał sobie powtarzać.
– Teraz oto, kiedy musisz leżeć przez swoją nieuwagę i chęć popisywania się z tem, czego nie umiesz, przygotowuj się do egzaminu, a będziesz miał potem wolny czas do biegania.
– Dobrze, dobrze, proszę ojca, już ja tak sobie wszystko przypomnę, że ani razu się nie zająknę.
I dopóki był ojciec, przeglądał zadane lekcye lub z ojcem odrabiał zadania, lecz jak tylko ojciec wyszedł, brał pierwszą lepszą książkę i przeglądał obrazki, lub czytał powiastkę, albo też układał sobie, co to on napisze i do druku poda.III.
Po kilku dniach Stasia noga boleć przestała, mógł więc znów chodzić, używać wsi i świeżego powietrza. Tuż poza ogrodem płynęła niezbyt głęboka rzeczka, obadwaj więc z Józiem wybrali się z wędką na ryby. Mieli dwie wędki, bo ojciec Stasia, wyjeżdżając z Warszawy, kupił jedną dla Stasia, a drugą dla Józia. Józio łowił już raz ryby przy pomocy ogrodnika, który mu pokazywał, jak wędkę zapuszczać; Staś widział tylko na obrazku, jak łowią ryby, zdawało mu się więc, że nic łatwiejszego, niż wędkę wpuścić do wody i siedzieć z nią spokojnie. Wiedział, jak się zakłada przynętę, to jest robaczka, bo mu to jeszcze w sklepie w Warszawie pokazano. Szedł więc z dobrą miną najpewniejszy, że ogromną rybę złowi. Zaledwie przyszli nad rzekę, Staś rzucił śmiało wędkę do wody i usiadł, oczekując zdobyczy.
– Ale to trzeba wpuścić lekko wędkę, a przedewszystkiem upatrzyć sobie miejsce, gdzie najwięcej ryb przepływa, a potem wędką tak kierować, aby się rybom zdawało, że to robaczek sam płynie po wodzie.
– Ech, mój Józiu, ktoby tam sobie tyle zadawał pracy! Zobaczysz, jak chwilkę potrzymam, to się złowi taka ryba, że ledwo ją wyciągnąć będzie można.
– A czyś ty kiedy już łowił ryby na wędkę?
Staś chciał powiedzieć, że łowił i doskonale umie, ale przypomniał sobie świeży wypadek z koniem, zaczął więc już:
– Och, i nieraz… Ale potem się poprawił:
– Och, nie, ale cóż to tak trudnego! czyż to wszystkiego uczyć się trzeba!
Józio, który od czasu, jak mu Staś powiedział, że czyta takie piękne rzeczy w gazetach, pisanych dla starszych, miał dla niego wielkie uszanowanie i zaczął wierzyć w jego rozum. Pomyślał wiec sobie: może to i prawda, że niekoniecznie potrzeba wszystkiego się uczyć. Przyszła mu wprawdzie na pamięć przygoda z koniem, ale cóż to nadzwyczajnego? Wszak Staś mu powiedział, że dlatego spadł, bo go koń nie znał, ale jak się zapoznają, to będzie na nim jeździł, że ha!
Usiedli więc Obadwaj z wędką. Józio starał się zanurzyć wędkę tak, jak go ogrodnik uczył, Staś zagłębił ją po swojemu. Zresztą Stasiowi uprzykrzyło się siedzieć i trzymać ją w ręku, przyłożył więc sznur kamieniem nad brzegiem, a sam wywijał koziołki na trawie, popisując się ze swoją zręcznością. Józio śmiał się i spoglądał na towarzysza, ale wędki nie puszczał, pilnując raz rozpoczętej roboty.
– Połóż, połóż tę wędkę, zobaczysz, we dwóch przewiniemy koziołka, a potem pokażę ci taką sztukę, jak w cyrku pokazują! – zawołał Staś, skacząc po trawie.
– Czekaj, czekaj, tylko rybę ułowię, już niezadługo!
– Ech, niech cię tam! jakiś ty marudny! – odrzekł Staś.
I dalej położywszy się nawznak, bębnił nogami po trawie, to znów udawał żabę i skakał, strasząc Józia.
– Aha, aha, mam rybkę! już ciąży! – zawołał Józio i wyciągnął z tryumfem wędkę, na której trzepotała się maleńka rybka.
– Zobaczę teraz ja! – rzekł Staś.
I dalejże ciągnąć wędkę z błota, w które ją zanurzył.
– A to dopiero! jakaś wielka ryba musiała się ułowić, bo tak ciężko wędkę wyciągnąć.
Józio patrzał z zaiskrzonemi oczyma, a przyznać trzeba, że już w duszy żałował, iż nie posłuchał Stasia: byłaby się i jemu ułowiła taka wielka ryba, którą Staś teraz ledwie z wody może wyciągnąć.
– Pewnie jaki duży szczupak! – mówił Józio, patrząc na usiłowania Stasia przy wyciąganiu wędki.
– Może jaka większa jeszcze ryba! – mówił Staś z miną tryumfującą.
Nareszcie wyciąga wędkę, w której zaczepiło się ogromne zielsko wodne. Józio, zobaczywszy połów, śmiać się zaczął, że Staś odkrył nowy gatunek ryby, którego dotychczas nikt nie jadł.
– Ale, bo widzisz, może w tem splątanem zielsku jest jaka ryba! – dowodził Staś.
Józio śmiał się jeszcze bardziej, dopomagał jednak Stasiowi w rozgrzebywaniu zielska kijem; ryby nie było, tylko robaki mniejsze i większe wyłaziły na wszystkie strony. Największa jednak bieda była przy odplątaniu wędki z tych porostów wodnych. Staś rozgniewany, że mu się połów nie udał, szarpnął zbyt mocno i popsuł wędkę, czem naprawdę był zmartwiony. Józio, aby go pocieszyć, chciał mu pożyczyć swojej, żeby drugi raz ją zapuścił.
– Uważaj tylko, a z pewnością złapiesz taką małą rybkę, jak moja.
Staś z wdzięcznością przyjął i wędkę i rady Józia, siedział teraz spokojnie i patrzał w wodę, ale ryby, spłoszone wyciąganiem zielska, nie przychodziły do przynęty. Nadszedł też służący, wołając chłopców na podwieczorek, trzeba było dalszego połowu zaniechać, i Staś ze skwaszoną miną i zepsutą wędką musiał powrócić do dworu, narażając się na śmiech i żarty całego towarzystwa.IV.
Staś tak wziął do serca przygodę z rybką, że nie chwalił się już tego dnia z niczem; na drugi dzień nawet, kiedy Józio siedział przy lekcyach, i on wziął się do odrabiania swoich zadań i powtarzania wskazanych przez nauczyciela lekcyi.
Po południu całe towarzystwo wybierało się do poblizkiego lasu. Józio miał łuk, uczył się z niego strzelać do celu; była to zabawa nieszkodliwa, bo Józiowi wolno było strzelać tylko do oznaczonego miejsca dla wprawy? a gdy strzała utkwiła w samym celu, radość była niemała. Staś nigdy się jeszcze w ten sposób nie bawił, cieszył się więc, że będzie mógł i on łuku spróbować.
Wzięto kawałek papieru, oznaczono na nim duże koło czarnym atramentem, a potem zrobiono wielką kropkę w samym środku. Po przybyciu do lasu przylepiono żywicą przyniesiony papier do pnia.
– Czy ty zawsze trafiasz w tę czarną kropkę? – zapytał Staś.
– Nie zawsze, bo to bardzo trudno; udaje mi się jednak czasem tuż około kropki utkwić strzałę, a nawet raz w samym jej środku utkwiłem.
– Ech, ja tobym zawsze w samą kropkę trafił! – rzekł Staś po swojemu.
– A czyś ty już strzelał? – pytał Józio.
– Nie, ale cóż to wielkiego? – odpowiedział Staś ze zwykłą sobie zarozumiałością.
– Powiadam ci, że to bardzo trudno, no, popróbuj! – mówił Józio, oddając łuk towarzyszowi.
– Ech, nie, ty pierwej strzelaj, już ja tam potem spróbuje – rzekł Staś. – Tylko nie podrzyj całego papieru! – dodał.
Józio stanął o dziesięć kroków od drzewa, naciągnął łuk, założył strzałę i z pewną wprawa wypuścił ją do wiszącego papieru.
Strzała nie utkwiła wprawdzie w kropce, lecz nieopodal od niej. Józio naciągnął łuk drugi raz, a stanąwszy o dwadzieścia kroków, wypuścił drugą; ta już była tuż przy samej kropce.
– Brawo, brawo! – zawołali wszyscy starsi, siedzący opodal i przypatrujący się chłopców zabawie. Józio, zachęcony pochwałą, odsunął się jeszcze o pięć kroków, nową strzałę założył, przysunął łuk do oka, mierzył chwilkę, i… nareszcie ściągnął cięciwę. Strzała utkwiła w samym środku kropki.
– Brawo! brawo! – powtórzyli patrzący, klaszcząc w dłonie.
– Dzielnie strzelasz, mój chłopcze! – rzekł ojciec Stasia, klepiąc po ramieniu siostrzeńca.
– No, a teraz niech Staś spróbuje – rzekł ojciec Józia. – Józiu, daj łuk Stasiowi i pokaż, jak się ma z nim obchodzić.
– O, niech się wujaszek nie obawia, ja sani potrafię!…, przecież widziałem, jak Józio strzelał – rzekł Staś, biorąc łuk do ręki.
– A, jeżeliś taki sprytny, że bez nauki potrafisz, bierz się do strzelania i pokaż, co umiesz – rzekł wujaszek z uśmiechem.
– Mój chłopcze, nie bądź zarozumiały – mówił mu ojciec – bo ci się już dwa razy nie udało; lepiej, niech ci Józio pokaże. Nie możesz przecież umieć tego, czegoś się dotychczas nie uczył, a nawet nie widział.
Staś z niechęcią oddał łuk Józiowi i przypatrywał się z lekceważeniem, jak mu Józio tłómaczył.
– Nie odsuwaj się tak daleko, na pierwszy raz lepiej stać blizko; gdy ci się oko i ręka wprawi, to potem się oddalisz – objaśniał Józio.
Staś jednak nie usłuchał, oddalił się, stanął z pewną miną, nogę wystawił naprzód, sam się w tył przechylił z pewnością doskonałego strzelca, a schyliwszy cokolwiek głowę i przysunąwszy łuk do oczu, wystrzelił.
Strzały w papierze nie było, zaskowyczał tymczasem duży pies Obal, który przyszedłszy za całem towarzystwem, nawinął się właśnie niezręcznemu strzelcowi na rękę.
– Obal, Obal! co ci się stało? – przybiegł do niego Józio i wyciągnął z pomiędzy czarnej sierści strzałę.
– Biedny mój Obal! – wołał Józio, objąwszy psa rękoma i oglądając strzałę, czy się nie przyłamała.
Pies nie poniósł szkody, strzała drasnęła go tylko lekko, dzięki długiej sierści i grubej skórze. Wszyscy się jednak śmieli, że Staś wzgardził strzelaniem do celu, lecz chciał Obala na kolacyę upolować.
– Ale bo też ten pies to musi się wszędzie wkręcić – mówił Staś z niechęcią.
– Tak, a ty zawsze jesteś zarozumiały! – rzekł mu ojciec.
Staś już nic na to nie rzekł, tylko głową pokręcił i poszedł z Józiem naprzód, chmurny i milczący. Rzekł jednak po chwili:
– A to pewnie w tym lesie muszą być wilki?
– A jakże, zimą jest ich bardzo dużo; robią nawet obławę, to jest takie wielkie polowanie – odrzekł mu Józio.
– A teraz są wilki? – pytał Staś dalej.