- promocja
Wieloryb - ebook
Wieloryb - ebook
Literacki rollercoaster przez historię i kulturę Korei.
Gdy młodziutka Geumbok po raz pierwszy widzi wyłaniające się z oceanu cielsko płetwala, czuje całą sobą, że to zdarzenie naznaczy ją na zawsze. Wieloryb staje się dla niej wcieleniem marzenia o wielkości, a pragnienie ponownego spotkania go – jej obsesją.
Choć jako uboga dziewczyna musi wyszarpywać sobie to, co inni dostają za darmo, Geumbok uparcie pnie się w górę. W zagubionym wśród gór miasteczku Pyeongdae chce wybudować kino w kształcie morskiego olbrzyma, które rozmiarem dorówna jej aspiracjom, uporowi i tęsknocie za nieosiągalnym. Ale cena, jaką zapłaci za sukces, będzie równie wielka, co jej marzenia.
Niezwykle przejmująca, zanurzona w koreańskim folklorze i historii opowieść o brutalnym świecie, w którym kobiety – choć nie mają prawa głosu – biorą los w swoje ręce.
Powieść Cheona Myeong-kwana porównywana jest do książek takich klasyków literatury jak Gabriel García Márquez, Herman Melville i Haruki Murakami. Szybko zyskała w Korei status kultowej, a w 2023 roku znalazła się na krótkiej liście książek nominowanych do Międzynarodowej Nagrody Bookera.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8367-781-1 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chunhui*, Wiosenna Dziewczyna, tak brzmiało imię ceglarki, którą architekt Teatru Wielkiego okrzyknął „Królową Czerwonej Cegły”. Powiła ją zimą w stajni pewna żebraczka, gdy wojna dobiegała końca. W chwili narodzin jej waga przekroczyła siedem kilogramów, a zanim skończyła czternasty rok życia – sto. Była niemową i dorastała w odosobnieniu zanurzona we własnym świecie. Od Muna, swojego ojczyma, nauczyła się wszystkich technik wypalania cegieł. Po niszczycielskim pożarze, który pochłonął życie ponad ośmiuset osób, została aresztowana i osadzona w więzieniu pod zarzutem podpalenia. Do cegielni wróciła po długiej odsiadce. Miała wtedy dwadzieścia siedem lat.
Chunhui, ubrana w niebieski więzienny pasiak, stała pośrodku cegielni w upalny letni dzień. Słońce, chyląc się ku ziemi bardziej niż kiedykolwiek w ciągu roku, bezlitośnie paliło wszystko dookoła, topiło nawet żeliwo. W pompie znajdującej się na środku podwórza dawno nie było już wody – w miejscu, gdzie wcześniej spływała metalową rurą, na ziemi pozostała jedynie rdzawoczerwona plama. Wokół pieców gęsto splatały się ze sobą długie ponad miarę, różnorodne chwasty: portulaka, oset i piołun, które przebiły się przez twardą zdeptaną ziemię. Zwłaszcza zimotrwał ciasno tłoczył się na obrzeżach cegielni, jak żołnierze oblegający fortecę, by pod nieobecność właściciela natychmiast zakraść się na jej teren i przejąć miejsce, zanim ten zdąży się zorientować. Cegielnia składała się zaledwie z kilku zrujnowanych kamiennych pieców ustawionych w linii prostej i niezdarnie zbudowanego z desek i odłamków łupków domu, który zawalił się pod nieobecność Chunhui. Spomiędzy ruin wyrastały kępy chwastów, a deski, które kiedyś były podłogą, i pofalowany dach z łupków były pokryte czarnymi porostami. Takie było prawo natury.
Chunhui stała boso na podwórku, które wieki temu było miejscem jej zabaw. Obok rozpadającej się pompy rosła kiedyś pokryta bujnym listowiem topola, która teraz zmieniła się w nagą, spróchniałą kłodę z poranionym pniem, na którym rosły tłuste boczniaki. Zapach potu i hałaśliwy zgiełk robotników zniknęły i tylko Chunhui stała samotnie na rozległym dziedzińcu. Całą drogę powrotną do cegielni jej oczy wypatrywały krajobrazów i śladów ludzi, za którymi tęskniła, lecz lata deszczu i wiatru zmiotły je wszystkie.
Życie zmiata kurz, który wciąż się gromadzi.
Tak zwykle powtarzała piegowata więźniarka, która dzieliła celę z Chunhui. Skazano ją na śmierć za otrucie swoich dwóch córek i męża cyjankiem zmieszanym z jedzeniem. Z tej przyczyny wszyscy nazywali ją Cyjanką. Nawet przed własną egzekucją nie przestawała sprzątać i utrzymywać celi w czystości. Kiedy inne więźniarki drwiły z niej, zadając pytanie: „Jaki sens ma sprzątanie, skoro twój czas jest policzony?”, Cyjanka odpowiadała, nie przestając zamiatać: „Śmierć to nic wielkiego, to jak gromadzenie się kurzu”. Chunhui nie do końca rozumiała znaczenie tych słów, ale jakimś cudem, podążając tego dnia w kierunku zrujnowanego domu, nagle przypomniała sobie tę zagadkową uwagę.
Słońce prażyło bezlitośnie. Chunhui poczuła zawroty głowy i postanowiła przez chwilę odpocząć. Zarośnięta chwastami wąska ścieżka prowadząca z przejścia pod torami kolejowymi do cegielni już dawno znikła z pola widzenia. Chunhui dopiero co przedzierała się przez chwasty, które pokryły podjazd do cegielni, więc jej spodnie były ubłocone i pokryte gęstą trawą. Z każdym krokiem z dużego palca u nogi, gdzie brakowało paznokcia, sączyła się krew, wnikając w spieczoną czerwoną glinę. Resztki cegieł zalegających w cegielni musiały zostać rozbite przez dzieci z sąsiedztwa i teraz walały się tylko ich odłamki. W niewielkich kałużach po deszczu, które powstały zaledwie kilka dni wcześniej, wiły się w słońcu larwy komarów.
Chunhui wspięła się na maru** pokrytą pyłem koloru ochry. Spomiędzy połamanych desek podłogi wyrastały kępki wyczyńca. Rozsunęła pozbawione zawiasów drzwi i od razu poczuła woń stęchlizny unoszącą się w ciemnym pokoju. Smród odchodów dzikich zwierząt mieszał się z fetorem gnijącego białka. Kiedy tylko jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, ujrzała wnętrze pomieszczenia. Obok rozwalającej się szafy walały się zakurzona odzież i wyschnięte szczury. Tu i ówdzie na ścianach kwitła czarna pleśń, a pośrodku pokoju ponuro zwisała zerwana z sufitu tapeta. Chunhui rozejrzała się wokół, zanim ruszyła do kuchni, która okazała się jeszcze bardziej przygnębiająca przez poczerniałe ściany i sufit. Palenisko i półki się zawaliły, a na podłodze gromadziła się zatęchła woda. Brakowało żeliwnego kociołka, który zawsze wisiał nad piecem, a w miejscu, gdzie kiedyś było palenisko, na częściowo zwęglonych szczapach stał jedynie wgnieciony niklowany garnek. Przez chwilę pociągała nosem ze złudzeniem, że gdzieś czuje gryzący zapach dymu i parujący ryż, ale wszystko, co mogła wyczuć, to smród stęchlizny. W kuchni nie pozostało ani odrobiny ciepła.
Chunhui otworzyła drzwi kuchni prowadzące na podwórko i wyszła na zewnątrz. W oddali słychać było gwizd przejeżdżającego pociągu. Kierowała się w stronę pieców. Nawet po tym, gdy zabrali ją mundurowi, ludzie z okolicznych wsi ściągali wozami do cegielni, aby pozbierać porzucone cegły. Służyły im do naprawy posadzek lub palenisk. Jeszcze później zaczęły się tam gromadzić dzieci, żeby pobawić się resztkami pozostałych cegieł. Jednak gdy wszystkie nadające się do użytku materiały znikły, nikt już tu nie zaglądał. Tylko lisy, borsuki i inne dzikie zwierzęta krążyły nocami po okolicy w poszukiwaniu jedzenia. W opuszczonej cegielni zaczęły dziko rosnąć chwasty, a pył nawiewany z zachodu osiadał, stopniowo zacierając ślady ludzkiej działalności.
Chunhui weszła do pieca do wypalania cegieł, gdzie było chłodniej. W przeciwieństwie do reszty podwórza w jego wnętrzu niewiele się zmieniło. Choć światło słoneczne przenikało przez szczeliny w ścianach, w ciemnej jaskini pieca panował chłód. Usiadła na ziemi i oparła się o ścianę. Skoro tylko spocone plecy dotknęły chłodnych cegieł, jej oczy zamknęły się z rozkoszy. Było tak spokojnie. Nawet owady zamilkły, uciszone nieznośnym upałem.
Niczym sen na jawie rozpościerał się przed nią pejzaż dziedzińca wypełnionego czerwonymi cegłami. Cofnęła się myślami do dziecięcych lat, kiedy podczas zabawy biegała zygzakiem między zwałami cegieł. Miała wrażenie, że słyszy krzyki ojczyma, gdy pouczał robotników, i ożywiła w pamięci uśmiechniętą zalotnie twarz matki pokrytą mocnym makijażem. Przypomniała sobie scenę z filmu, który kiedyś widziała z nią w kinie.
W jej uszach dźwięczały odgłosy wystrzałów, tętent końskich kopyt i głośne krzyki kobiet o jasnych włosach. Usłyszała, jak więzienny strażnik, ten, który ją dręczył podczas odsiadki, szepcze za nią: „Berkshire”. Była to nazwa regionu w Wielkiej Brytanii i odmiana pochodzących stamtąd świń. Ale Chunhui nigdy nie zrozumiała, co to oznacza. Później odgryzła temu strażnikowi kawałek twarzy. Dopóki nie umarł, mężczyzna musiał nosić wykonaną z aluminium maskę zakrywającą policzek. Cierpienia, które Chunhui przeżywała jako kobieta, były tak okropne, że trudno byłoby je w pełni wyrazić słowami, ale to wszystko należało już do przeszłości. Ból stawał się coraz mniej dokuczliwy, teraz wyszła z więzienia i powróciła do opuszczonej cegielni.
W jej uszach znów rozbrzmiał stłumiony, ledwie słyszalny dźwięk przejeżdżającego pociągu. Ścigając białego motyla, biegła pomiędzy zimotrwałami. Źdźbła trawy muskały jej nagie łydki, powodując pieczenie, ale nie mogła stwierdzić, czy to był sen czy rzeczywistość. Zanim się zorientowała, motyl wzbił się w niebo i zniknął.
Ogień rozbłysnął czerwonym płomieniem. Mężczyźni wrzucali węgiel do pieca, pot spływał im po grubych, żylastych przedramionach. Ich purpurowe twarze połyskiwały od żaru i blasku wzmagających się płomieni. Za każdym razem, gdy sypali węgiel, łopata po łopacie, w kotle wybuchały czerwone iskry, które wzbijały się i wirowały niczym płatki kwiatów. Chunhui siedziała naprzeciwko pieca i wpatrywała się w ogień. Czerwone i niebieskie języki plątały się ze sobą, sprawiając, że cegły mieniły się szkarłatem. Oddychała z trudem, a od gorących płomieni piekła ją twarz. Nie mogła jednak się poruszyć. Płomienie kłębiły się coraz mocniej i wysuwały z paleniska czerwone języki, wydawało się, że zaraz jej dosięgną. Gdyby nadal siedziała tam nieruchomo, wkrótce zostałaby wessana do wnętrza i od razu by się rozpłynęła. Chciała wstać i uciec, ale była unieruchomiona. Miała wrażenie, że przygniata ją ciężki głaz, i nie mogła ruszyć nawet palcem. Mężczyźni pracujący w pobliżu pieca nie zwracali na nią uwagi. Krzyczała, ale z wyschniętego gardła wydobywały się tylko dziwne jęki. Ogień kłębił się tuż przed jej nosem. W końcu duży płomień zbliżył się do jej twarzy. Gwałtownie się poderwała.
Kiedy się obudziła, poczuła, że pasiak, który miała na sobie, jest mokry od potu. Wpadające przez szczeliny w zawalonym piecu promienie słońca świeciły jej prosto w twarz. Zaschło jej w gardle, a opalona skóra paliła ją żywym ogniem. Próbowała się podnieść, ale nie miała siły. Oparła się na rękach i z trudem poczołgała w miejsce, gdzie nie dochodziło słońce. Nie miała na sobie butów, a jedynie więzienną odzież. Jej stare ubranie przepadło gdzieś podczas długiego pobytu w celi, więc wypuszczono ją na wolność w pasiaku, który nosiła w więzieniu. Zdyszana oparła się o piec i na chwilę zamknęła oczy.
Dziewięć dni wcześniej Chunhui, przechodząc przez główną bramę więzienia, instynktownie ruszyła na południe, nie wiedząc nawet, dokąd zmierza. Dopiero gdy opuściła miasto, w którym znajdowało się więzienie, i natrafiła na szyny kolejowe, uświadomiła sobie, że zmierza do cegielni. Szła wzdłuż torów. Kiedy zapadała noc, spała przy nagrobkach w pobliżu linii kolejowej, a gdy poczuła głód, schodziła w dół do doliny i piła źródlaną wodę, żeby wypełnić żołądek. Czasami zjadała jaja salamandry pływające w zimnej wodzie, innym razem pożywiała się owocami morwy zerwanymi z pól rozciągających się obok torów. Na jej stopach utworzyły się pęcherze, które pękały, odkrywając jasnoczerwoną skórę. Zrzuciła buty i szła boso. Nie było łatwo wędrować w palącym letnim słońcu wzdłuż torów, ale nie chciała natknąć się na ludzi, dlatego trzymała się tego szlaku tak długo, jak było to możliwe. Kiedy zbliżała się do dworca, schodziła z torów i omijała szerokim łukiem ruchliwe miasto.
Trzeciego dnia potknęła się o drewniany wspornik i zdarła paznokieć z dużego palca u nogi. Popłynęła czerwonoczarna krew. Dotknęła stopą gorących torów. Piekący ból, który promieniował od czubka stopy przez całe ciało, był dziwnie odświeżający. Gdy złapała ją ulewa, ochłodziła spieczone słońcem ciało, ale mokre ubranie lepiło się do skóry, co jeszcze bardziej utrudniało chodzenie.
Jej olbrzymie ciało powoli, ale bez odpoczynku przesuwało się na południe. Rankiem dziewiątego dnia spostrzegła w oddali ceglane piece ustawione w szeregu jak pudełka zapałek. Coś wezbrało w jej pustym żołądku. Poczuła gulę w gardle. Usiadła obok torów i patrzyła na cegielnię. Przez cały ten czas po prostu podążała za instynktownym pragnieniem powrotu, ale nie myślała o tym, co zrobi, gdy już tam dotrze.
Odwróciła głowę i spojrzała daleko na Pyeongdae*** położone po drugiej stronie linii kolejowej u podnóża gór. Spowite poranną mgłą miasteczko ledwo ujawniało swój kształt, przypominając starożytne miasto, które niegdyś rozkwitło, ale potem popadło w ruinę. Nawet z daleka widziała pozostałości kina górującego pomiędzy budynkami, podobne do wielkiego wieloryba wynurzającego się na powierzchnię, aby zaczerpnąć powietrza. Kino w kształcie wieloryba zaprojektowała Geumbok****, jej matka. W umyśle Chunhui powróciły wspomnienia krzykliwych neonów i tłumu ludzi przed wejściem, ulicznych handlarzy oferujących przekąski. To wszystko zniknęło, gdy ogień spustoszył kino. Płomienie ogarnęły cały budynek i wzbiły się ku niebu z przerażającą siłą. Zmobilizowano wszystkie dostępne w mieście wozy strażackie, ale nie udało się ujarzmić szalejącego pożaru. Ludzie bezradnie obserwowali z daleka, jak znika w płomieniach kino wzniesione hartem ducha jednej kobiety. Ogień rozprzestrzenił się na sąsiednie budynki. To był początek końca Pyeongdae. Kiedy Chunhui siedziała w więzieniu, mieszkańcy zaczęli opuszczać tę przeklętą krainę, gdzie nadzieja znikła i nigdy już nie powróci. Stacja kolejowa została zamknięta, a pozbawione ludzkiej obecności miasto stopniowo znikało, pochłaniane przez naturę.
Chunhui wyszła z wnętrza pieca i skierowała się do pompy. Ponad wszystko pragnęła napić się wody. Pompa pokryta czerwoną rdzą była tak wyschnięta, że wydawało się niemożliwe, by cokolwiek z niej wypłynęło. Gumowe uszczelnienie pękło i nie było jasne, czy nadal działa prawidłowo. Chunhui wróciła do kuchni po poczerniały garnek i zaczęła szukać wody. Przy ścieżce prowadzącej do torów kolejowych odkryła mały strumyk. Letnia woda zbierała się pod bujnymi, przerośniętymi chwastami. Dłonią ostrożnie nabrała wody do garnka. W miejscu, w którym znajdowała się cegielnia, było kiedyś bagno. Aby je wysuszyć, jej matka musiała zwieźć tony żwiru i ziemi. Wydawało się to naprawdę szalonym przedsięwzięciem, ale ostatecznie cegielnia wielokrotnie wynagrodziła matce jej wysiłki. Chunhui przyniosła wodę do pompy i wlała ją do środka. Szybko ją uruchomiła, ale woda znikła w jej wnętrzu. Wszystko, co mogła usłyszeć, to dźwięk ulatniającego się powietrza. Potrzebowała większego naczynia. Rozejrzała się za czymś odpowiednim. W pobliskich zaroślach znalazła żeliwny kociołek, ten sam, który kiedyś wisiał w kuchni. Był zardzewiały i pozbawiony jednego ucha, ale poza tym wyglądał na nadający się do użytku.
Dawno temu w tym kotle matka Chunhui gotowała pracownikom cegielni makaron. Latem bywało, że robiła zupę z psa, którego wcześniej wieszano na topoli. W dzień gotowania zupy z psa cała cegielnia od samego rana kipiała radosnym podnieceniem. Na prowizorycznym piecu z cegieł matka stawiała kocioł i zaczynała gotować wodę, a robotnicy przez cały dzień z niecierpliwością mu się przyglądali. Wreszcie, gdy aromatyczny zapach wywaru rozchodził się po okolicy, a słońce zachodziło, mężczyźni gromadzili się wokół paleniska i nieśmiało się uśmiechali. Matka Chunhui opowiadała sprośne dowcipy i wszystkim nalewała zupę do misek. Mężczyźni z radością siorbali gorący wywar i obficie się pocili. To były czasy, kiedy mieli co jeść i wszystkiego było pod dostatkiem.
Chunhui przeniosła duży kocioł do rowu wypełnionego wodą. Zaczerpnęła jej mniejszym garnkiem i wlała do kotła. Nalewając wodę, wyczuła w trawie coś podejrzanego. Dokładnie tak, jak się spodziewała, w zaroślach dostrzegła sporych rozmiarów węża sunącego w kierunku rowu. Chwyciła go za ogon i z całej siły uderzyła nim o ziemię. Wąż zadrżał lekko i bezwładnie rozciągnął się u jej stóp. Chunhui zostawiła go tam, gdzie był, objęła kocioł dwiema rękami, żeby go podnieść. Jej nogi się zachwiały. Potknęła się. Do pompy nie było daleko, jednak dopadł ją głód i była nieludzko zmęczona, więc przeniesienie żeliwnego garnka, który ważył ponad sto geunów*****, gdy był pełny, okazało się niełatwe. Nawet dwóch rosłych mężczyzn miałoby problem z jego uniesieniem.
Chunhui aż cztery razy musiała odstawić garnek i odpocząć, zanim doniosła go do pompy. Napełniła zbiornik wodą i na nowo zaczęła pompować. Ale woda w środku znikła i Chunhui usłyszała świst powietrza wydobywającego się przez stare uszczelnienie. Gdy już miała się poddać po zużyciu prawie całej wody, wydarzył się cud. Jej ramiona wyczuły napięcie, a po chwili przez pompę przepłynęła rdzawa ciecz, po niej zaś zaczęła tryskać zimna woda. Chunhui przyłożyła usta do wylotu rynny i długo piła. Chłodna woda płynęła przez przełyk w dół do żołądka, wywołując w jej ciele zimne dreszcze. Chunhui siedziała tak przez chwilę, łapiąc oddech, po czym wstała i zaczęła zdejmować pasiak.
W letnim słońcu ukazało się ogromne nagie ciało przypominające bawoła. Mimo że przez kilka dni nic nie jadła, Chunhui, którą strażnicy w więzieniu nazywali „Berkshire”, nadal ważyła sto dwadzieścia kilogramów. Jednakże nie była po prostu tęga jak wiele innych kobiet, które miały wydatny brzuch lub biodra. Długie lata ciężkiej pracy sprawiły, że ze swoimi grubymi rękami i szerokimi ramionami przypominała kulturystkę, a opalona skóra nadawała jej jeszcze bardziej atletycznego wyglądu. Poza tym miała prawie sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, a ogromne ciało wspierały dwie grube i mocne niczym pień dębu nogi. Wyglądała naprawdę spektakularnie. Chociaż zbliżała się do trzydziestki, nigdy nie urodziła dziecka, nigdy nawet nie była w ciąży, więc jej piersi pozostawały nadal jędrne, a twarde sterczące sutki wyrastały z otoczek szerokich jak dłoń.
Chunhui wlała wodę do kotła, nabrała trochę do garnka i chlusnęła na rozgrzane ciało. Skoro tylko zimna woda z podziemnego źródła dotknęła gorącej skóry, wyczerpany upałem organizm obudził się gwałtownie i wydobył się z niego jęk. Zaczęła się myć przy pompie. Szorowała ciało, które jakby za karę ją więziło, którego nigdy nie kochano, którego nie mogła wyrzucić, ciało, które ciągnęło ją przez życie, wybierając okrężną drogę po to, żeby mogła w końcu powrócić do cegielni. Choć spalona słońcem, podrapana oraz tu i ówdzie posiniaczona jej skóra nadal zachowywała elastyczność. Myła każdy centymetr delikatnie, intymnie i wytrwale, tak jakby się masturbowała. Przypomniała sobie twarz Muna. Wiele lat temu, kiedy była mała, ojczym stawiał ją przy pompie, rozmawiał z nią i mył, mimo że ważyła już blisko sto kilogramów.
– Chunhui, twoje grube nogi mogą chodzić po błocie lepiej niż czyjekolwiek inne, a twoje mocne ramiona mogą przenosić więcej cegieł niż kogokolwiek innego. To jest twoje błogosławieństwo.
Mun, który nauczył ją wypalać cegły, stopniowo i niezauważalnie tracił wzrok, aż umarł w samotności. Chunhui nagle poczuła ucisk w sercu i na chwilę przestała się wycierać. Ale nie płakała. Po długiej kąpieli osuszyła się ręcznikiem leżącym obok, wyprała pasiak i rozłożyła go na trawie.
Z doliny wiał chłodny wiatr. Zamknęła oczy i delektowała się wirującymi wokół jej nagiego ciała podmuchami. Było to orzeźwiające uczucie, jakiego nie doświadczała od dawna. Kąpiel wyostrzyła jej zmysły. Czuła wilgotny zapach doliny zmieszany z wiatrem, wonią szopów śpiących wśród skał i traw rosnących na polach. Czuła ulgę, że w końcu wróciła na swoje miejsce i powoli uwalniała się od długotrwałego napięcia.
Po chwili, gdy zdyszana usiadła obok pompy, ogarnął ją zapomniany głód. Wróciła do rowu, z którego kilka chwil wcześniej wyciągnęła węża. Wąż nadal żył i wił się wokół jej ramienia. Był to dość duży osobnik, mierzący ponad trzy metry długości. Zębami rozszarpała mu szyję i zdarła skórę, odsłaniając blade, pulchne mięso. W jego wnętrznościach znajdowała się jeszcze niestrawiona cętkowana żaba i skrzydlate owady. Chunhui spłukała krew, owinęła węża wokół dłoni i zaczęła go gryźć od głowy aż po ogon. Zębami chwyciła kawałek i długo żuła, aż bogactwo mięsa rozeszło się po ustach. Wypluła chrząstki. Powoli zjadła całego węża, a nawet opłukała żabę, aby włożyć ją do ust.
Kiedy tylko pożywienie wypełniło pusty żołądek, wnętrzności natychmiast się zbuntowały i zaczęły ją ogarniać mdłości. Wreszcie po raz pierwszy od dziewięciu dni, po tym jak dostała kawałek tofu od starszej kobiety przy bramie więziennej, prawdziwy pokarm dostał się do organizmu. Zmusiła się do przełknięcia jedzenia, które podchodziło jej do gardła. Kiedy żołądek już się uspokoił, przepłukała usta zimną wodą, wstała i założyła wilgotny jeszcze pasiak. Oderwała podarte i postrzępione mankiety spodni. Przez chwilę w odrętwieniu rozglądała się wokół, po czym powoli ruszyła w stronę zawalonego domu. Łasica, która kręciła się obok pieca, dostrzegła ją i czmychnęła w trawę. Ważka tańcząca nad zimotrwałem szybko zatrzepotała skrzydłami, aby usunąć się z drogi. Do cegielni powróciła gospodyni.
* czyt. . Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki. W nawiasach kwadratowych podano zbliżoną wymowę poszczególnych wyrazów, jeśli różni się ona od transliteracji w tekście.
** Maru – drewniana podłoga.
*** czyt.
**** czyt.
***** 1 geun – czyt. – około 600 gramów.Osobliwość
Ta zawiła historia zaczyna się od staruchy, która prowadziła w Pyeongdae bar serwujący zupę z ryżem. Kobieta zmarła na długo przed narodzinami Chunhui i żadna z nich nie wiedziała o istnieniu drugiej. Kto wie, może cała ta historia jest opowieścią o zemście? Czy staremu babsztylowi udało się jej dokonać? Na to pytanie nikt nie może odpowiedzieć. Tych, którzy by pamiętali jej klątwę, nie ma już na tym świecie. Niniejsza historia zaczyna się dawno, dawno temu, kiedy pierwszy pociąg pojawił się w Pyeongdae.
Na uboczu w pobliżu stacji kolejowej znajdował się mały bar, gdzie można było zjeść zupę z ryżem i napić się makgeolli*. Było to miejsce, które żywiło włóczęgów i robotników przybywających z innych miast. Knajpę prowadziła niewypowiedzianie brzydka starucha. Pomimo okropnego wyglądu miała stale rzeszę klientów. Być może dlatego, że jej kuchnia, choć prosta, była smaczna, bo całe życie pracowała jako pomoc kuchenna. Pewnej zimy stara kobieta, wychodząc na targ, poślizgnęła się na zamarzniętej kałuży tuż za bramą domu i stłukła sobie pośladki. Spoglądając na lód, mruknęła: „Co za głupia baba wylewa pomyje przed cudzy dom”, choć zrobiła to ona sama. Potem jęknęła i wstała.
Tak zaczyna się ta historia. Lekko jak wiatr, który dawno temu niósł się po dolinie Pyeongdae.
Tej nocy plecy i pośladki staruchy bolały nie do zniesienia. Mając nadzieję, że ciepło poprawi jej samopoczucie, dorzuciła do paleniska trochę drewna, aby ogrzać podłogę, i wczołgała się pod kołdrę. Następnego ranka nie poczuła się lepiej. Odczuwała piekący ból i ledwo mogła się poruszać. Kilka lat wcześniej, po tym, gdy napadli ją bandyci z pobliskiej wioski, którzy próbowali ją okraść, po dwóch dniach wróciła do pracy, ale tym razem miała złe przeczucia.
Stara kobieta cały dzień przeleżała w łóżku, nie mogąc ani gotować, ani jeść. Gdy zmierzchało, w końcu udało jej się wstać. Nigdy nie przyjęła ani jednej dawki leku, bez względu na to, jak bardzo była chora, ale teraz starucha doczołgała się do składu aptecznego znajdującego się przed stacją. Kupiła potrzebne lekarstwa, wróciła do domu i się położyła. To był koniec. Stara kobieta już nigdy nie wstała. Prawda była taka, że jej biodra były bardzo osłabione od licznych urazów, a kiedy upadła na twardy lód, kruche jak szkło kości roztrzaskały się na dziesiątki kawałków. Nie było mowy, aby właścicielka sklepu z medykamentami sprzedająca lekarstwa na czerwonkę lub prosta kobieta o tym wiedziały.
Siedem dni później najmujący pokój w pobliżu stacji kolejowej robotnicy zeszli z gór po całym dniu pracy i udali się do jej domu, żeby się ogrzać. To właśnie wtedy ją znaleźli. Większość klientów zaglądała do środka, po czym odchodziła, narzekając. Ale ci mężczyźni najwyraźniej desperacko pragnęli gorącej zupy, bo nie przestali wołać starej kobiety, a w końcu wyważyli drzwi jej sypialni. Początkowo myśleli, że nie żyje. Jednakże ona kurczowo trzymała się życia, gryząc twarde kawałki ryżu, aby przetrwać, łamiąc przy tym dwa z niewielu pozostałych zębów.
Po tym wydarzeniu pewna mieszkająca po sąsiedzku wdowa zaczęła przynosić jej zimny ryż i opróżniać nocnik, ale u przykutej do łóżka staruchy pojawiły się odleżyny na plecach i w pachwinach, a w pomieszczeniu unosił się smród gnijącego mięsa i ludzkich odchodów. Za każdym razem, gdy zjawiała się sąsiadka, która z natury była surowa i pozbawiona współczucia, karciła starą kobietę: „Uch, jak stary człowiek może tyle srać?” albo „Skąd się bierze to całe gówno, skoro prawie nic nie jesz?”. I tak dalej, i tak dalej. W miarę jak jej wizyty stawały się coraz rzadsze, nocnik się przepełniał, a stara kobieta całymi dniami głodowała. Jej zwiędłe ciało zaczęło gnić. Takie było prawo tego świata.
Mniej więcej w tym czasie, w środku zimy, do miasteczka zaczęły wlatywać miodne pszczoły, które pokryły niebo czarną jak smoła, brzęczącą masą. Ludzie bali się, że wydarzy się coś strasznego. A wtedy u wejścia do osady pojawiła się kobieta z laską. Było w niej coś przerażającego. Nie miała jednego oka. Za to miała gładką jak biały jadeit twarz bez skazy, a jej włosy były zupełnie białe. Od najmłodszych lat jadła ogromne ilości miodu. Ludzie nie mogli zgadnąć, ile ma lat.
Podążając za pszczołami, kobieta powoli ruszyła w stronę domu starej kobiety. Ciekawskim wieśniakom oznajmiła, że jest jej córką. Ludzie bali się dziwnie wyglądającej jednookiej, ale przede wszystkim obawiali się użądlenia przez krążące wokół jej głowy pszczoły, więc ostrożnie sugerowali, że do starej kobiety szybko trzeba wezwać lekarza albo że suszony szafran jest dobry na odleżyny. Jednooka oświadczyła, że zaopiekuje się matką, i wszystkich wyrzuciła z jej domu. Jak tylko ludzie się rozeszli, gniewnym okiem zaczęła przyglądać się starczej twarzy, którą zakrywał gęsty cień śmierci. Jakiś czas później wyznała, że to właśnie przez swoją matkę ma tylko jedno oko, co było poniekąd prawdą. W chwili ponownego spotkania matka i córka nie widziały się od ponad dwudziestu lat.
W rzeczywistości ta historia zaczyna się o wiele wcześniej. Dawno temu, gdy stara kobieta była młoda, wyszła za mąż, lecz nie doznała czułości w ramionach swojego ukochanego. Pan młody w noc poślubną wypędził ją z łóżka, ujrzawszy jej brzydotę, wbrew przysłowiu, że zazdrosny mąż może odrzucić piękną pannę młodą, ale nie brzydką. Nie spotkała już innego mężczyzny, a jej przeznaczeniem stało się staropanieństwo. Latami chodziła od domu do domu i oferowała swoje usługi jako pomoc kuchenna. Kiedy przekroczyła trzydziestkę, pewnego dnia znalazła się w zamożnym arystokratycznym domu, gdzie dostała pracę w kuchni. Była niska i tęga. Miała mysie oczy, tak małe, że można się było jedynie domyślić, gdzie się znajdują, zawzięty wyraz twarzy, w którym nawet przy dużym wysiłku nie można było się doszukać ani krzty życzliwości. Krótki bulwiasty nos znajdował się pośrodku jej twarzy, a uśmiech odsłaniał sczerniałe zęby. Nawet podstarzali służący nie zwracali na nią uwagi. Żaden mężczyzna nie chciał się do niej zbliżyć, nawet gdy w środku lata spała przy otwartych papierowych drzwiach tylko w bieliźnie, z szeroko rozłożonymi nogami. Przy jej brzydocie powiedzenie, że każdy słomkowy sandał ma drugi do pary, było pozbawione sensu.
Zamożna rodzina, do której trafiła, miała jedynego syna, półgłówka. Jak w przypadku większości półgłówków, istniało wiele teorii dotyczących jego narodzin. Jedna mówiła, że podobno w niemowlęctwie spadł z werandy i uderzył głową o kamienny schodek. Twierdzono również, że w dziecięcych latach karmiono go zbyt dużą ilością sproszkowanego poroża jelenia albo że po prostu od urodzenia był idiotą. Niezależnie od tego, jakie były okoliczności jego narodzin, po prostu był półgłówkiem. Nawet gdy przekroczył dziesiąty rok życia, nie wiedział, gdzie i jak sobie ulżyć, więc kładł się, gdzie chciał, i wypróżniał, kiedy miał ochotę. Ktoś zatem musiał się nim opiekować, karmić go, ubierać, kąpać i wycierać, i była to nasza stara panna. Był to czas, gdy panowały surowe zasady w kwestii relacji damsko-męskich, ale półgłówek był półgłówkiem, a stara panna była tak brzydka, że żaden mężczyzna nawet na nią nie spojrzał. Nikomu ta sytuacja nie wydała się niewłaściwa.
Potem, gdy półgłówek skończył piętnaście lat, pojawił się problem. Była nim jego ogromna męskość. Może stało się tak dlatego, że jego ciało uznało to za niesprawiedliwe, że inteligencja zatrzymała się na poziomie trzy-, czteroletniego dziecka. Za to jego przyrodzenie rosło bez ustanku niczym winorośl wczesnym latem i zanim chłopiec skończył piętnaście lat, osiągnęło długość jednego ja**. Jeśli masz pod ręką linijkę, spróbuj ocenić jego długość. Dla porównania, jedno ja to 30,3 centymetra.
Naturalnie długość nie jest wadą. Mogłaby stanowić błogosławieństwo dla jakiejś dziewczyny, która na taki widok uśmiechnęłaby się z radości. Ale z jakiegoś powodu ze wszystkich ludzi na świecie ten dar trafił na półgłówka, który nie rozumiał zasad harmonii yin i yang, nie mówiąc już o ptaszkach i pszczółkach. Niezależnie od tego, jak byśmy nie próbowali tego wyjaśnić, wydaje się, że był to dowcip Stwórcy.
Wyobraźcie sobie, jak musiała się czuć niewinna stara panna, która nigdy wcześniej nie doświadczyła męskiego towarzystwa, stojąc w obliczu tego majestatu. Dla tych z nas, którzy nigdy nie widzieli czegoś takiego w prawdziwym życiu, nie jest łatwo pojąć jej zdumienie. Możemy tylko się domyślać, że w obliczu tego olbrzymiego widowiska być może otworzyła jedynie szeroko usta i nic więcej.
I tak właśnie było. Któregoś dnia półgłówek siedział w drewnianej balii. Gdy nagle wstał po kąpieli, stara panna otworzyła szeroko usta.
Chociaż już wcześniej męskość półgłówka wydała jej się niezwykła, nie zwróciła wtedy uwagi na rozmiar, bo nie kąpała go, gdy było zimno. Szczególnie w tych dniach podekscytowane nie wiadomo czym przyrodzenie półgłówka wybrzuszało się i kiwało tuż przed jej nosem, odsłaniając ogrom ja. Wyobraźcie sobie, jak oszołomiona musiała być ta stara panna, która w istocie nigdy nie wyszła za mąż. Jej wzrok stał się nagle mętny, nie mogła zamknąć ust i zmoczyła się dokładnie tam, gdzie siedziała. Był to odruch bezwarunkowy. Ogólnie rzecz ujmując, wzrost i reprodukcja to powody, dla których wszystkie organizmy trwają przy życiu. Wprawdzie była brzydulą, ale niewątpliwie urodziła się kobietą z dwoma chromosomami X, więc jakim sposobem mogłaby nie czuć oszołomienia, gdy stanęła twarzą w twarz z tym szczególnym organem? Jest całkowicie zrozumiałe, choć żałosne, że stara panna zaczęła drżeć i głośno dyszeć, a jej dolne partie stawały się coraz cieplejsze od wszelkiego rodzaju myśli. Jednakże to, co potem uczyniła, było równie nieprzyzwoite i odważne, jak dziwne i niezrozumiałe. Obiema rękami chwyciła męskość półgłówka, która podskakiwała przed jej nosem, i wsunęła ją prosto do ust. Zrobiła to bez zastanowienia, nie zdając sobie sprawy, że to czyni. Z kolei półgłówek wesoło pluskał wodą z podniecenia i uśmiechał się do biednej starej panny:
– Hi, hi. To nie do jedzenia, głupia.
Pewnego dnia mama Chunhui, Geumbok, usłyszała opowieść o półgłówku. Jeśli chodzi o rozmiar, ta historia przewyższała wszelkie inne, a oto jej zwięzłe podsumowanie.
– No cóż, rozmiar to nie wszystko, ale jeśli miałabym wybierać…
Przerwała i się uśmiechnęła.
– Uważam, że większe jest lepsze.
Historia o tym, co wydarzyło się pomiędzy starą panną a półgłówkiem, przypomina wiele innych historii o tym, co wydarza się między kobietą a mężczyzną. Wprawdzie nie ma w nich niczego wyjątkowego, te niezliczone rozgrywają się nieustannie, a ludzkie usta i uszy nieprzerwanie je przekazują i wyolbrzymiają, aż ostatecznie wypełniają cały świat. W tej opowieści jedyną niezwykłą rzeczą było to, że stara panna musiała zatkać usta szmatą, którą miała pod ręką, żeby powstrzymać jęki przed wydostaniem się z pokoju, gdy chłonęła niezwykłą męskość półgłówka.
Stara panna, która zawsze była senna wczesnym wieczorem i zasypiała po zachodzie słońca, a gdy już zasnęła, spała tak długo, aż nad ranem zapiał kogut, i tak głęboko, że nie zorientowałaby się, gdyby ją ktoś wyniósł, nagle w środku nocy zaczęła chodzić do pokoju półgłówka pod pretekstem wymiany nocnika lub przyniesienia świeżej wody. Osobą, która pierwsza zdała sobie sprawę z jej nocnych wizyt, była młoda pomoc kuchenna, która dzieliła z nią pokój.
Tego dnia podczas fermentacji soi młoda służąca za plecami kucharki napychała usta gotowaną fasolą. W końcu źle się poczuła i przez całą noc aż do świtu biegała do wychodka. Kiedy przechodziła obok sypialni półgłówka, usłyszała jęki kota. Wkrótce też zrozumiała, dlaczego stara panna, która dzieliła z nią pokój, robiła ostatnio tyle zamieszania wokół młodzieńca.
Kilka dni później młoda kucharka napotkała znajomą z rodzinnych stron, która usługiwała w kuchni u innej rodziny, i dyskretnie wymieniły się plotkami. Słowa, raz dostawszy się na taśmociąg, w automatycznym procesie obróbki przerodziły się w wiarygodną i podniecającą opowieść, która rozeszła się po wiosce, a potem dotarła do sąsiednich miasteczek. Cztery miesiące po tym, jak stara panna po raz pierwszy zbliżyła się do półgłówka w łaźni, plotki dotarły do pani matki. Takie było prawo plotek. Również tej nocy stara panna wślizgnęła się do pokoju półgłówka. Przez te miesiące już nieco przyzwyczaiła się do ogromnego narzędzia, poddała się rytmowi przyjemności, podskakiwała i potrząsała pośladkami, więc nie zauważyła cienia za papierowymi drzwiami. Wówczas otworzyły się drzwi i do środka wpadli młodzi służący. Dopiero gdy wyciągnięto ją za włosy i wyrzucono na podwórze, uświadomiła sobie, że wszystko się skończyło. Zapalono pochodnie i na podwórzu pojawiła się sina ze złości pani domu. Nieszczęsna stara panna, której nie zezwolono nawet na włożenie bielizny, kucała na środku i czekała na swoje przeznaczenie. Zaskoczona nagłym zamieszaniem służba zbiegła się na podwórze i ją otoczyła. Twarz pani drżała ze złości, gdy rzucała gniewne spojrzenia na skuloną na ziemi w kłębek starą pannę. Co prawda jej syn był półgłówkiem, ale w świecie, gdzie zasady społeczne są nieprzejednane, było to niewyobrażalne upokorzenie. Pani wyrwała z rąk służącego drewniany wałek i uniosła go wysoko ku niebu, gotowa do zadania ciężkiego ciosu, aby zmiażdżyć głowę nieszczęsnej dziewczyny. Chociaż zbliżała się do pięćdziesiątki, jej gniew był tak potężny, iż z pewnością wystarczyłby, aby rozbić starej pannie czaszkę.
Wtedy jednak wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Półgłówek, który do tej pory przebywał w pokoju, wybiegł z płaczem na podwórze, wołając imię starej panny i nie rozumiejąc, dlaczego wywleczono ją na zewnątrz. Oczywiście był nagi, tak jak stara panna. Od razu służba i matka zauważyli ogromną pałkę mięsa zwisającą z krocza. W oszołomieniu wpatrywali się w nią, podobnie jak stara panna, gdy ujrzała ją po raz pierwszy. W jednym momencie pani matka zapomniała o własnym gniewie, kucharki o wstydzie, a służący o obowiązkach. Tak szokujący to był rozmiar. Kilka chwil później pani jako pierwsza odzyskała zimną krew i wybuchła:
– To… To… Co za hańba!
Wtedy kilku służących, którzy z opóźnieniem zdali sobie sprawę, co powinni zrobić, wciągnęło panicza do środka. Pokojówki przypomniały sobie, że powinny się zawstydzić, wydały głośny krzyk i pospiesznie wbiegły do kuchni, zakrywając twarz obiema rękami.
A pani domu wydała uroczysty rozkaz:
– Zatłuc sukę i wyrzucić!
Po czym, sapiąc ze złości i wstydu, znikła w swoich pokojach. Kije służących tłukły nagie ciało starej panny. Ledwo rozległ się jej krzyk, z rozdartej skóry trysnęła krew. Słudzy urodzili się wyłącznie po to, aby napychać sobie brzuchy, więc nie było w nich miejsca na życzliwość ani współczucie. Kiedy ta nieszczęśnica wrzeszczała i rzucała nagim ciałem to w tę, to w tamtą stronę, aby uniknąć kijów, jej pozy odsłaniające intymne zakamarki działały na mężczyzn podniecająco. Ich oczy błyszczały dziwnym szałem, a trzymające kije ręce stały się jeszcze silniejsze. Jako że rozkaz pani domu brzmiał „zatłuc sukę”, nie było do końca jasne, jak daleko idące miało to być polecenie. Dlatego nikt nie miał odwagi przerwać, dopóki nie padł inny rozkaz. Takie było prawo inercji.
Wychylając się przez szczelinę drzwi kuchennych i zerkając na zewnątrz, służące w kuchni, poruszone każdym uderzeniem kija, drżały i krzywiły się, jakby to one otrzymywały ciosy, aż w końcu wybiegły całą grupą, aby powstrzymać mężczyzn. Gdyby nie one, zapewne surowa kara trwałaby przez całą noc. Mężczyźni, czerwoni z wysiłku, wreszcie zaniechali bicia. Wyraźnie zakłopotani, zaczęli żartować między sobą. Ktoś przyniósł starej pannie ubranie i niechlujnie narzucił je na zmasakrowane ciało. Mężczyźni podnieśli kupę mięsa, jaką się stała, wynieśli za główną bramę i tam zostawili. Tamtej nocy wszyscy chcieli zapomnieć o przerażającym widoku. Potrząsając głowami ze zdumienia, powlekli się do swoich kwater. Stara panna, oparta o bramę z bezwładnie zwieszoną głową jak opadły snopek siana przemoczony deszczem, wydawała się już martwa. Nie było jasne, czy oddycha. Krew nieustannie spływała jej z nosa i ust, znacząc ziemię czerwienią.
Kiedy następnego ranka służący otworzył bramę, nieszczęsna stara panna znikła i nie było po niej śladu. Służba uradowana, że szczęśliwie uniknęła śmierci i zdołała udać się w drogę o własnych siłach, powróciła do swoich obowiązków. Takie było prawo służących. Na tym historia mogłaby się zakończyć.
Jednak kilka dni później, długo po północy, ktoś po cichu wkradł się do pokoju półgłówka. Była to ta sama stara panna, którą niedawno tak dotkliwie pobito. Cicho potrząsnęła chłopaka, który twardo spał. Gdy w końcu otworzył oczy, stara panna szepnęła mu do ucha:
– Kochanie, nie chcesz się ze mną wykąpać?
– Nie chcę się kąpać.
Półgłówek zamknął zaspane oczy. Stara panna wsunęła dłoń w spodnie i delikatnie go masowała.
– Nadal nie chcesz?
Wtedy półgłówek otworzył oczy i odpowiedział:
– Hi, hi. Chcę się wykąpać.
Wzięła go za rękę i po cichu przeszli przez bramę. Ciągle pytał, dokąd idą, bo zwykle kąpali się w kuchni, więc delikatnie go uspokajała, aż w końcu wyprowadziła na zewnątrz. Chwilę później znaleźli się nad potokiem, który płynął tuż przy wiosce. Półgłówek przestraszył się złowieszczego szumu wody i niepokojącego spojrzenia starej panny, więc zaczął się cofać.
– Zimno. Chcę do domu.
Stara panna szybko rozebrała półgłówka do naga, położyła na trawie przy strumieniu i wspięła się na jego ciało.
– Nie ruszaj się, kochanie. Dobry chłopiec.
Stara panna złapała męskość półgłówka, umieściła ją między udami i zaczęła poruszać biodrami. Półgłówek również, jak zawsze z otwartymi ustami, zaczął się rytmicznie kołysać. Wszędzie panowała ciemność. Słychać było jedynie świdrujący szum wody i odgłos uderzających o siebie ciał. Z ust starej panny wydobył się jęk. Tym razem nie musiała wpychać do ust szmaty. W końcu wydała długi okrzyk.
Chwilę później stara panna chwyciła dłonie leżącego półgłówka, który ciężko sapał, i podniosła go.
– A teraz czas na kąpiel.
– Zimno mi. Nie chcę się kąpać.
– Musisz! No musisz.
Rzuciła mu gniewne spojrzenie. Półgłówek niechętnie dał się poprowadzić za rękę do wody. Potok wezbrał po intensywnych opadach deszczu. Gdy silny, zimny prąd wody owinął się wokół jego bioder, przestraszony chłopak mocno ścisnął dłoń starej panny. Prowadziła go coraz głębiej i głębiej w nurt wody. Za nią formował się czarny wir.
Po tym, jak półgłówek zniknął w środku nocy i nie wrócił następnego ranka, cały dom wywrócono do góry nogami. Wszyscy rozproszyli się w różnych kierunkach, aby go szukać. Dwa dni po jego zniknięciu kobieta, która robiła pranie w dolnej wiosce, natrafiła na ciało unoszące się na wodzie. Nie trzeba dodawać, że kobieta, która znalazła ciało półgłówka, również otworzyła usta ze zdumienia.
* Makgeolli – czyt. – tradycyjny koreański alkohol destylowany z ryżu.
** czyt.