Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wiem co zrobiłaś - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 sierpnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,50

Wiem co zrobiłaś - ebook

W pułapce strachu

Piękne, odważne, silne. Anna i Marta nie zamierzały pozwolić się zaszczuć. Wzięły sprawy w swoje ręce i pozbyły się stalkera. Czasem jeszcze budzą się w nocy z krzykiem, ale przynajmniej są w stanie w ogóle zasnąć…

Próbują żyć tak, jakby nic się nie stało: Marta kupuje dom na Mazurach, Anna zaczyna się z kimś spotykać. Wydaje im się, że mają przed sobą parę miesięcy spokoju. Że są bezpieczne. Przyjdzie im drogo zapłacić za te złudzenia.

Zabawa w kotka i myszkę znów się zaczyna.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7642-910-6
Rozmiar pliku: 775 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dro­gi Czy­tel­ni­ku,

sko­ro za­sia­dasz do czy­ta­nia tej książ­ki, mu­szę Cię ostrzec: ta hi­sto­ria nie tyl­ko nie koń­czy się do­brze, lecz, co gor­sza, nie koń­czy się wca­le. Jest ni­czym kosz­mar, któ­ry na­tręt­nie po­wra­ca, by po raz ko­lej­ny ze­rwać Cię z łóż­ka. Krzy­kiem, któ­re­go źró­dło lo­ka­li­zu­jesz zbyt póź­no, bo nie do­cho­dzi zza ścia­ny, lecz wła­śnie więź­nie Ci w gar­dle.

Na­praw­dę za­mie­rzasz to czy­tać?

Cóż, w ta­kim ra­zie nie gaś świa­teł i sprawdź, czy na pew­no za­mkną­łeś drzwi na za­su­wę. Wy­ostrz zmy­sły, bądź czuj­ny, wyj­rzyj raz jesz­cze przez okno. Nie igno­ruj szme­rów, sze­le­stów ani ci­che­go dźwię­ku kro­ków na klat­ce. A je­śli ktoś kie­dyś przy­śle Ci kwia­ty, pa­mię­taj, że kro­ku­sy nie pach­ną.

Au­tor­kaPrze­su­nę­ła dło­nią po gład­kiej, ob­łej ra­mie wez­gło­wia i od­szu­ka­ła miej­sce lek­kie­go wgnie­ce­nia, z któ­re­go bia­ły la­kier od­pry­snął, po­zo­sta­wia­jąc czar­ną, po­wo­li rdze­wie­ją­cą pla­mę. Jej brze­gi były chro­po­wa­te, ale nie ostre. Wy­gła­dzo­ne piesz­czo­ta­mi dzie­sią­tek pa­cjen­tów, któ­rzy po­dob­nie jak ona po­szu­ki­wa­li uko­je­nia w do­ty­ku szpi­tal­ne­go łóż­ka. Spo­dzie­wa­ły się opusz­ków jej pal­ców. Cze­ka­ły na mo­ment, gdy od­kry­je ich ist­nie­nie i roz­pocz­nie ty­po­wy dla pen­sjo­na­riu­szy tego miej­sca ry­tu­ał przy­wią­zy­wa­nia się do ży­cia po­przez de­li­kat­ne, mięk­kie po­cią­gnię­cia dło­ni po że­la­znych, nie­udol­nie wy­gię­tych prę­tach. Wie­dzia­ły, że wcze­śniej czy póź­niej jej nie­obec­ne, wbi­te w okno spoj­rze­nie prze­su­nie się po­wo­li, obej­mie sobą wnę­trze po­miesz­cze­nia i za­cznie po­szu­ki­wać przy­ja­ciół nie­do­li. Drob­nych ele­men­tów co­dzien­nej szpi­tal­nej mor­dę­gi, któ­rych nie­zmien­na obec­ność za­cznie w koń­cu przy­no­sić jej ulgę. Ni­tek osno­wy wy­ła­żą­cych z zu­ży­tej po­nad mia­rę po­ście­li, pęk­nięć na su­fi­cie, łusz­czą­cych się ze sto­lar­ki okien­nej pła­tów far­by, wgnie­ceń w sta­lo­wej szaf­ce oraz wy­tar­tych miejsc na po­fa­lo­wa­nym, sta­rym li­no­leum. Wszyst­kich tych de­ta­li, któ­re czy­ni­ły szpi­tal miej­scem po­twor­nym dla wi­dza, a rów­no­cze­śnie oswo­jo­nym dla jego ak­tu­al­nych miesz­kań­ców.

Od­wró­ci­ła wzrok od ko­le­bią­cych się za szy­bą, sze­lesz­czą­cych li­ść­mi ga­łę­zi i przy­mknę­ła oczy nie­go­to­wa na to, co może zo­ba­czyć. Czub­ki jej pal­ców pe­ne­tro­wa­ły te­raz wszyst­kie pęk­nię­cia że­la­zne­go za­głów­ka. Wy­gię­te w pa­łąk wez­gło­wie, przy­spa­wa­ne nie­chluj­nie pio­no­we prę­ty, któ­re łą­czy­ły je z ramą, od­pry­ski la­kie­ru oraz miej­sca, w któ­rych far­ba po­pę­ka­ła, lecz nie odpadła. Wyczuwały każdą nierówność podłoża. Zgubiony i zatopiony w białej emulsji włos z pędzla, grudki nie dość dobrze rozmieszanego pigmentu, miejsca, w których lakier spłynął, tworząc zastygłe krople emalii.

Unio­sła po­wie­ki i przyj­rza­ła się w sku­pie­niu nie­rów­nym brze­gom zie­ją­cej czer­nią dziu­ry w po­kry­wie ma­lar­skiej. Przy­po­mi­na­ła jej wy­spy, któ­re prze­ry­so­wy­wa­ła w dzie­ciń­stwie na na­ło­żo­ną na mapę kal­kę. Ma­rząc o da­le­kich po­dró­żach, peł­nych ta­jem­nic dżun­glach i raj­skich pta­kach. Snu­jąc wi­zje wa­ka­cji, ja­kie ni­g­dy nie były jej dane. Wy­spa na wez­gło­wiu jej łóż­ka była mała, lecz wgnie­ce­nie na ra­mie spra­wia­ło wra­że­nie, jak­by ota­cza­ła ją wo­kół sze­ro­ka, piasz­czy­sta la­gu­na. Wy­star­czy­ło zmru­żyć oczy, by wklę­słość sta­ła się wy­pu­kło­ścią, a biel za­czę­ła po­wo­li prze­cho­dzić w sza­rość i błę­kit. Mo­rze. Ko­ją­ce szu­mem, po­wta­rzal­nym ryt­mem fal i nie­skoń­czo­no­ścią. Za­mknę­ła oczy i ode­tchnę­ła głę­bo­ko. Po­wie­trze pach­nia­ło upal­nym la­tem i kre­mem Ni­vea. Jak mama.

Za­ci­snę­ła po­wie­ki i za­drża­ła pod wpły­wem wspo­mnie­nia. Za­pa­mię­ta­na ze zdjęć twarz roz­my­ła się i spły­nę­ła ze łza­mi na po­dusz­kę. Mat­ki nie było. Po­dob­nie jak wysp, tro­pi­kal­nych ro­ślin czy wa­ka­cji. Była sama. Bez­rad­na, sa­mot­na i zroz­pa­czo­na. Ucze­sa­na w dwa rów­ne war­ko­cze ośmio­let­nia dziew­czyn­ka prze­mie­rza­ją­ca cmen­tarz za trum­na­mi ro­dzi­ców. Z ręką za­ci­śnię­tą w prze­ra­że­niu na dło­ni bab­ci. Wbi­ja­ją­ca pa­znok­cie w jej cia­ło ni­czym w ostat­nią de­skę ra­tun­ku.

Za­szlo­cha­ła i unio­sła po­wie­ki. Jej dłoń na­dal była za­ci­śnię­ta, lecz za­miast cie­płych bab­ci­nych pal­ców trzy­ma­ła kur­czo­wo me­ta­lo­wą ramę łóż­ka. Bab­ki też już nie było. Zo­sta­ła tyl­ko że­la­zna, szpi­tal­na pry­cza na ca­ło­do­bo­wym od­dzia­le le­cze­nia psy­chia­trycz­ne­go.Wysia­dła z sa­mo­cho­du na mrocz­nym po­dwór­ku i ro­zej­rza­ła się ner­wo­wo. Wy­so­kie ka­mie­ni­ce sta­re­go Mu­ra­no­wa ota­cza­ły ją szczel­nie, wy­wo­łu­jąc wra­że­nie, jak­by zna­la­zła się w stud­ni. Je­dy­na sto­ją­ca na po­dwó­rzu la­tar­nia oświe­tla­ła wy­peł­nia­ją­ce osie­dlo­wy par­king sa­mo­cho­dy, któ­re rzu­ca­ły te­raz cie­nie na po­pę­ka­ny as­falt, na­da­jąc mu ciem­ny, gra­fi­to­wy od­cień i two­rząc schro­nie­nie dla bez­dom­nych, za­miesz­ku­ją­cych oko­licz­ne piw­ni­ce ko­tów. Je­den z nich ze­rwał się nie­mal spod jej nóg, po­wo­du­jąc tym sa­mym, że pod­sko­czy­ła ze stra­chu i upu­ści­ła nie­sio­ną pod pa­chą tecz­kę z do­ku­men­ta­mi. Pa­pie­ry roz­sy­pa­ły się po mo­krym, ma­zi­stym bło­cie, a ona prze­klę­ła w du­chu wszyst­kie peł­ne sa­ma­ry­tań­skich uczuć sta­rusz­ki, któ­re do­kar­mia­ły stad­ko ra­chi­tycz­nych ko­cu­rów, wpusz­cza­ły je do su­te­ren i tłu­ma­czy­ły są­sia­dom, że dzię­ki ich obec­no­ści bu­dy­nek jest wol­ny od szczu­rów. Po­zbie­ra­ła do­ku­men­ty, wy­cie­ra­jąc z nich bło­to rę­ka­wicz­ką i ru­szy­ła w stro­nę klat­ki, wzdry­ga­jąc się za każ­dym ra­zem, gdy ko­lej­ne koty wy­ska­ki­wa­ły z ciem­no­ści i pę­ta­jąc się wo­kół jej nóg, bie­gły w stro­nę wej­ścia w na­dziei, że uchy­li im drzwi i po­zwo­li się ogrzać na ru­rach cie­płow­ni­czych w piw­ni­cy. Za­trzy­ma­ła się przy do­mo­fo­nie oto­czo­na przez czte­ry ko­cie szkie­le­ty i wstu­ku­jąc kod, spoj­rza­ła na nie z dez­apro­ba­tą, po czym otwo­rzy­ła drzwi i prze­pu­ści­ła gro­ma­dę przed sobą.

– Ostat­ni raz was tu wpusz­czam. Za­pa­mię­taj­cie to so­bie. I tyl­ko dla­te­go, że jest mróz. Kie­dy zro­bi się cie­plej, nie bę­dzie­cie mo­gły li­czyć na li­tość.

Koty czmych­nę­ły scho­da­mi na dół, a ona, kon­ty­nu­ując mo­no­log, za­czę­ła otwie­rać skrzyn­kę na li­sty.

– Co to za po­mysł? Ho­do­wać bez­pań­skie koty w piw­ni­cy? Pew­nie na do­da­tek za­pchlo­ne i cho­re. Na szczu­ry jest de­ra­ty­za­cja!

Wy­cią­gnę­ła plik ulo­tek, zgnio­tła je w dło­ni i wsa­dzi­ła do kie­sze­ni płasz­cza.

– Nikt nie pa­nu­je nad tym, co się tu dzie­je! – za­mru­cza­ła pod no­sem i na­ci­snę­ła gu­zik win­dy. – Za­czy­na się od ko­tów i roz­no­si­cie­li ulo­tek. Jesz­cze tro­chę i wpro­wa­dzą się tu­taj bez­dom­ni z War­sza­wy Cen­tral­nej, a star­sze pa­nie za­czną się ba­wić w kuch­nię Bra­ta Al­ber­ta…

Wsia­dła do win­dy i za­mil­kła. Sie­dem dzie­lą­cych ją od miesz­ka­nia pię­ter za­wsze po­ko­ny­wa­ła w ten sam pe­łen sku­pie­nia spo­sób: ga­piąc się na swo­ją twarz w lu­strze i ob­ser­wu­jąc pory na no­sie w upior­nym bla­sku świe­tlów­ki. Ni­g­dzie in­dziej nie wy­glą­da­ła rów­nie szka­rad­nie jak tu­taj. Jej twarz spra­wia­ła wra­że­nie zmę­czo­nej, cera mia­ła nie­zdro­wy, sza­ra­wy od­cień, a skó­ra pod ocza­mi rzu­ca­ła na po­licz­ki zło­wro­gie cie­nie. Wie­dzia­ła, że w rze­czy­wi­sto­ści nie wy­glą­da tak strasz­nie, a osią­ga­ny tu efekt jest za­słu­gą oświe­tle­nia, nie jej brzy­do­ty, lecz za każ­dym ra­zem przy­glą­da­ła się so­bie z tą samą mat­czy­ną tro­ską. Trak­tu­jąc ten mo­ment jako rzad­ką chwi­lę roz­czu­le­nia nad wła­sną nie­do­lą.

– Wy­glą­dam par­szy­wie – mruk­nę­ła do swo­je­go od­bi­cia i po­chy­li­ła się moc­niej w stro­nę lu­stra, uzy­sku­jąc w ten spo­sób wra­że­nie głęb­szych cie­ni pod ocza­mi. – Po­win­nam w koń­cu od­po­cząć i za­dbać o sie­bie. Przejść na die­tę, za­cząć ćwi­czyć, cho­dzić na dłu­gie spa­ce­ry. Albo cho­ciaż w ogó­le wy­cho­dzić cza­sem na świe­że po­wie­trze. Wy­je­chać na wa­ka­cje. – Wy­czu­ła, że win­da zwal­nia i od­wró­ci­ła się ener­gicz­nie w stro­nę drzwi. – Na do­da­tek znów ga­dam do sie­bie. Jak sta­ra pan­na, któ­ra nie ma do kogo gęby otwo­rzyć. Cud bo­ski, że są­sie­dzi są lek­ko przy­głu­si, bo już daw­no by mnie do Two­rek od­wieź­li.

Wy­sia­dła z win­dy, włą­czy­ła świa­tło i sto­jąc przed drzwia­mi swo­je­go miesz­ka­nia, za­czę­ła wy­grze­by­wać z prze­past­nej tor­by pęk klu­czy.

– Że też nie mogę ni­g­dy wy­jąć ich w win­dzie! – prych­nę­ła. – To ko­lej­ny do­wód na to, że je­stem zdzi­wa­cza­łą wa­riat­ką. Może po­win­nam za­adop­to­wać te koty? Mo­gła­bym przy­naj­mniej bez­kar­nie mó­wić do sie­bie. Jak da­lej tak pój­dzie, to na­praw­dę skoń­czę w ja­kimś za­kła­dzie. Trzy­dzie­ści trzy lata i ani chło­pa, ani dzie­ci, ani na­wet żad­nych per­spek­tyw. Tyl­ko, cho­le­ra, pra­ca, tru­py i sądy. Chuj z ta­kim ży­ciem.

We­szła do środ­ka i nie zdej­mu­jąc z sie­bie ubra­nia, za­czę­ła za­pa­lać ko­lej­ne lam­py. Naj­pierw uru­cha­mia­ną przez po­cią­gnię­cie za cien­ki łań­cu­szek ża­rów­kę nad lu­strem, po­tem ko­lej­no każ­dą sto­ją­cą na pod­ło­dze w sa­lo­nie, a na ko­niec kil­ka mniej­szych, po­roz­sta­wia­nych na pół­kach.

– Od razu le­piej. – Kiw­nę­ła gło­wą i rzu­ci­ła akta na biur­ko. – Kto w ogó­le wy­my­ślił coś ta­kie­go jak lam­pa su­fi­to­wa w miesz­ka­niu? Ja­kiś ab­surd.

Wró­ci­ła do przed­po­ko­ju i za­czę­ła się po­wo­li roz­bie­rać. Rę­ka­wicz­ki, płaszcz, sza­lik, buty i ma­ry­nar­ka. Rzu­ci­ła ubra­nie na sto­ją­cy w ką­cie wi­kli­no­wy kosz, w któ­rym trzy­ma­ła róż­ne ru­pie­cie, i nie prze­sta­jąc ścią­gać z sie­bie ko­lej­nych ciu­chów, ru­szy­ła w stro­nę ła­zien­ki. Ko­szu­la, sta­nik, spodnie, majt­ki, skar­pet­ki. Jesz­cze gum­ka do wło­sów. We­szła do wan­ny, za­cią­gnę­ła za sobą pla­sti­ko­wą, be­żo­wą za­słon­kę i od­krę­ciw­szy wodę, usia­dła.

– Jak ja nie­na­wi­dzę tego za­pa­chu.

Wstrzy­ma­ła od­dech i skrzy­wi­ła się lek­ko, po­trzą­sa­jąc gło­wą, by uwol­nio­ne od gum­ki wło­sy opa­dły jej w koń­cu na ple­cy. Uno­szą­cy się z nich fe­tor był mie­szan­ką od­czyn­ni­ków che­micz­nych, któ­re wsią­kły w jej cia­ło w tra­cie oglę­dzin de­na­ta w kost­ni­cy, baru mlecz­ne­go przy Kru­czej, w któ­rym za­trzy­ma­ła się dzi­siaj na mie­lo­ne­go z su­rów­ką, oraz ni­ko­ty­ny z pro­ku­ra­tor­skiej pa­lar­ni. Nie zna­ła gor­sze­go odo­ru niż ten, któ­ry co­dzien­nie przy­no­si­ła ze sobą do domu. Smród chlo­ro­wo­do­ru był przy nim wręcz sub­tel­ny. Nie­mal­że ele­ganc­ki w swej jed­no­znacz­no­ści. W po­rów­na­niu z nim mie­szan­ka aro­ma­tów ku­chen­nych z za­pa­chem for­ma­li­ny oraz nu­ta­mi or­ga­nicz­ne­go roz­kła­du była ni­czym bom­ba z opóź­nio­nym za­pło­nem. Doj­rze­wa­ła na skó­rze, roz­kwi­ta­ła po­mię­dzy pa­sma­mi jej wło­sów, zmie­nia­ła się pod wpły­wem cie­pła i eks­plo­do­wa­ła, gdy tyl­ko do­cie­ra­ła do domu. Tak jak­by w zde­rze­niu z nor­mal­nym ży­ciem na­bie­ra­ła szcze­gól­nej in­ten­syw­no­ści.

Wy­szo­ro­wa­ła się do­kład­nie gąb­ką i przez dłu­gi czas ma­so­wa­ła pal­ca­mi skó­rę gło­wy, na­kła­da­jąc i spłu­ku­jąc ko­lej­ne daw­ki szam­po­nu, aż do mo­men­tu, gdy ścia­ny w ła­zien­ce po­kry­ła gru­ba war­stwa skon­den­so­wa­nej wil­go­ci. Za­krę­ci­ła ku­rek, się­gnę­ła po ręcz­nik i owi­nę­ła się nim szczel­nie, za­wią­zu­jąc go w su­peł po­nad pier­sia­mi. Ko­lej­ny za­rzu­ci­ła na gło­wę, po­zwa­la­jąc, by opadł jej lek­ko na oczy i za­czę­ła wy­ży­mać wło­sy.

– Przy­naj­mniej prze­sta­łam śmier­dzieć – mruk­nę­ła, wy­cho­dząc po­wo­li z wan­ny.

Zo­sta­wia­jąc na pod­ło­dze mo­kre śla­dy stóp, prze­szła do są­sia­du­ją­cej z ła­zien­ką ma­leń­kiej kuch­ni i otwo­rzy­ła lo­dów­kę. W środ­ku, poza chle­bem to­sto­wym, reszt­ką ma­sła, otwar­tym sło­ikiem dże­mu i na­po­czę­tym opa­ko­wa­niem ke­czu­pu, nie było ni­cze­go sen­sow­ne­go do zje­dze­nia. Wes­tchnę­ła i wy­cią­gnę­ła wszyst­ko na blat.

– Znów to­sty z kon­ser­wą. Bra­wo. Mar­tu­sia po­tra­fi za­dbać o sie­bie jak nikt inny. – Skwi­to­wa­ła le­żą­ce przed sobą pro­duk­ty cy­nicz­nym wzru­sze­niem ra­mion. – Smacz­nie, zdro­wo, eko­no­micz­nie.

Od­wró­ci­ła się i się­gnę­ła po le­żą­cą na sto­ja­ku na wino bu­tel­kę.

– Przy­naj­mniej mogę się upić – do­gry­zła sama so­bie, wy­cią­ga­jąc z szu­fla­dy otwie­racz. – Czer­wo­ne wino sprzy­ja prze­cież tra­wie­niu.

Za­śmia­ła się gorz­ko, na­la­ła wina do kie­lisz­ka i sta­jąc na pal­cach, za­czę­ła grze­bać w szaf­ce, prze­su­wa­jąc ner­wo­wo pu­deł­ka z płat­ka­mi śnia­da­nio­wy­mi, cia­sta­mi w prosz­ku oraz ma­ka­ro­na­mi, któ­re sta­ły tu­taj od wie­ków.

– Cho­le­ra ja­sna!

Przy­cią­gnę­ła do sie­bie krze­sło, wspię­ła się na nie i raz jesz­cze zaj­rza­ła do szaf­ki.

– Nie wie­rzę, kur­wa! Nie wie­rzę!

Ze­szła z krze­sła, wsu­nę­ła dwie krom­ki chle­ba do to­ste­ra i za­bie­ra­jąc ze sobą kie­li­szek, prze­szła do rów­nie ma­łej jak kuch­nia sy­pial­ni. Za­ło­ży­ła dres, zrzu­ci­ła z gło­wy ręcz­nik i spię­ła mo­kre wło­sy pla­sti­ko­wą, brą­zo­wą klam­rą. Wró­ci­ła do kuch­ni, po­cią­ga­jąc po dro­dze dwa dłu­gie łyki wina, po­sma­ro­wa­ła to­sty ma­słem, po czym ru­szy­ła do po­ko­ju dzien­ne­go. Rzu­ci­ła się na ka­na­pę i wci­snę­ła so­bie pierw­szy kęs w usta.

Od świąt nie ro­bi­ła za­ku­pów, a przy­wie­zio­ne od bab­ci za­pa­sy skoń­czy­ły się kil­ka dni temu. Ener­gii wy­star­cza­ło jej jed­nak wy­łącz­nie na uzu­peł­nia­nie zni­ka­ją­cych bu­te­lek po wi­nie oraz ku­pie­nie na sta­cji ben­zy­no­wej bo­chen­ka chle­ba o prze­dłu­żo­nej świe­żo­ści. Na myśl o hi­per­mar­ke­cie, nie­koń­czą­cych się pół­kach to­wa­rów, gi­gan­tycz­nych wóz­kach oraz tło­czą­cych się przy ka­sach ro­dzi­nach czu­ła mdło­ści. Z dwoj­ga złe­go wo­la­ła jeść łyż­ką płat­ki ku­ku­ry­dzia­ne z ke­czu­pem i dże­mem.

Wy­cią­gnę­ła rękę po le­żą­ce na biur­ku akta i po­ło­ży­ła je so­bie na ko­la­nach, ale po chwi­li wa­ha­nia zrzu­ci­ła je na dy­wan.

– Chy­ba jed­nak nie dzi­siaj.

Uło­ży­ła się wy­god­niej, po­cią­gnę­ła ko­lej­ny łyk wina i prze­gry­zła to­stem. Przez mo­ment za­sta­na­wia­ła się, co może zro­bić, ale na nic nie mia­ła ocho­ty. Po­now­ne wyj­ście z domu ozna­cza­ło ko­niecz­ność su­sze­nia wło­sów, wbi­ja­nia się w ja­kieś sen­sow­ne ubra­nie oraz cho­dze­nia po mro­zie. I po co? By wy­lą­do­wać sa­mej w ja­kiejś ob­skur­nej ka­wiar­ni i jesz­cze wy­raź­niej od­czu­wać osa­mot­nie­nie? Bez sen­su.

Przez ostat­nie ty­go­dnie zbyt dużo cza­su spę­dza­ła z Za­lew­skim. Przy­zwy­cza­iła się do jego obec­no­ści, wspól­nych wyjść, go­to­wa­nia ko­la­cji i nocy, gdy bu­dzi­ła się w jego ob­ję­ciach. Bar­dziej na­wet niż sek­su bra­ko­wa­ło jej roz­mów. Tego, że po po­wro­cie do domu mia­ła do kogo otwo­rzyć usta. Choć­by po to, by opo­wia­dać mu wy­ssa­ne z pal­ca pro­ble­my sa­mo­dziel­nej księ­go­wej. Anka mia­ła ra­cję: nie po­win­na go była okła­my­wać. Był sen­sow­nym fa­ce­tem i zna­ko­mi­tym słu­cha­czem, a ona nie mo­gła po­wie­rzyć mu żad­ne­go ze swo­ich se­kre­tów tyl­ko dla­te­go, że na po­cząt­ku skła­ma­ła. Te­raz nie mia­ło to już co praw­da zna­cze­nia, bo Za­lew­ski jed­no­znacz­nie dał jej do zro­zu­mie­nia, że mię­dzy nimi wszyst­ko skoń­czo­ne, a jed­nak ża­ło­wa­ła, że ni­g­dy nie po­wie­dzia­ła mu praw­dy. Za­wsze są­dzi­ła, że se­kre­ty utrzy­my­wa­ne przed męż­czy­zna­mi są uza­sad­nio­ne. Że chro­nią ją przed nad­mier­nym zbli­że­niem, bu­du­jąc dy­stans i za­po­bie­ga­jąc zo­bo­wią­za­niom. Chcia­ła po­zo­stać nie­za­leż­na. Wol­na od uczuć, ja­ki­mi mo­gła­by ko­goś zbyt po­chop­nie ob­da­rzyć i któ­re – w ra­zie roz­sta­nia – bo­la­ły­by bar­dziej, niż była go­to­wa to przy­znać. Nie mo­gła po raz ko­lej­ny ko­goś utra­cić. Na nowo prze­ży­wać ża­ło­by, osa­mot­nie­nia, roz­pa­czy. Po­zwo­lić so­bie na ko­lej­ne zra­nie­nie. Tłu­ma­cze­nie, że męż­czyź­ni nie będą chcie­li zwią­zać się z pro­ku­ra­to­rem, było je­dy­nie przy­kryw­ką. A jed­nak ser­wo­wa­ła so­bie to kłam­stwo tak dłu­go, aż sama za­czę­ła w nie wie­rzyć. I kie­dy prze­ko­ny­wa­ła Ankę, że ża­den fa­cet nie umó­wi się z nią, wie­dząc, jaką ma pra­cę, była pew­na, że to praw­da. A jed­nak Mi­chał w koń­cu ją zo­sta­wił. Bez wy­ja­śnie­nia. Za­my­ka­jąc kil­ka wspól­nych ty­go­dni wia­do­mo­ścią, że nie chce jej wię­cej wi­dzieć. Tak jak­by wy­szły na jaw wszyst­kie jej kłam­stwa o pra­cy, wy­kształ­ce­niu, by­łym mężu i dzie­ciń­stwie w Gi­życ­ku. Choć może po­wód był inny? Może Za­lew­ski do­ce­nił swo­ją ro­dzi­nę? Może świę­ta wy­wo­ła­ły u nie­go wy­rzu­ty su­mie­nia, a prze­ła­ma­ny z żoną opła­tek skło­nił go do za­koń­cze­nia ro­man­su? Nie wie­dzia­ła, co było przy­czy­ną ich chłod­ne­go roz­sta­nia, ale nie chcia­ła go py­tać. Roz­mo­wa mia­ła­by sens tyl­ko wte­dy, gdy­by sama od­wa­ży­ła się wresz­cie przy­znać do kłam­stwa.

Za­lew­ski był mą­drym fa­ce­tem. Miał bły­sko­tli­wy umysł i prze­ni­kli­wość, któ­rą rzad­ko spo­ty­ka­ła u płci prze­ciw­nej. Ro­zu­miał spra­wy, któ­re dla in­nych były dziw­ne lub na­zbyt skom­pli­ko­wa­ne, wy­cią­gał wnio­ski i sta­wiał cel­ne dia­gno­zy. Był jed­ną z nie­licz­nych osób, któ­re mia­ły szan­sę ją zro­zu­mieć. Ze wszyst­kich męż­czyzn ja­kich zna­ła, pa­ra­dok­sal­nie, on zna­czył dla niej naj­wię­cej. Wię­cej na­wet niż Krzysz­tof, któ­re­go ko­cha­ła przed laty mi­ło­ścią za­bor­czą i cho­rą. Z któ­re­go odej­ściem nie była w sta­nie się po­go­dzić i na któ­re­go po­wrót li­czy­ła aż do mo­men­tu, gdy usły­sza­ła w ko­ście­le, jak ślu­bu­je in­nej ko­bie­cie. W za­sa­dzie na­wet wte­dy była pew­na, że od­wró­ci się od swo­jej wy­bran­ki, spoj­rzy w głąb nawy, a do­strze­gł­szy ją w tłu­mie, pod­bie­gnie i chwy­ci w ra­mio­na. Łu­dzi­ła się do ostat­niej se­kun­dy, li­cząc na to, że upo­rczy­wa na­mięt­ność, jaką do nie­go ży­wi­ła, musi wy­grać z każ­dą inną mi­ło­ścią. Uczu­cie do Za­lew­skie­go było zu­peł­nie od­mien­ne. Wol­ne od ob­se­syj­nych roz­my­ślań i na­pa­stli­wej za­zdro­ści. Ro­jeń o wspól­nej przy­szło­ści, na­dziei na nie­moż­li­we i chę­ci za­wład­nię­cia nim ca­łym. Było jej do­brze. Bez eks­tre­mal­nych emo­cji i uczu­cio­wych za­chły­śnięć. Bez nie­prze­spa­nych, peł­nych roz­wa­żań nocy i prób ode­bra­nia Mi­cha­ła ro­dzi­nie. Ro­zu­mia­ła, że ich zwią­zek nie ma przy­szło­ści, co czy­ni­ło go lek­kim, ła­twym, przy­jem­nym. Po­zwa­la­ło sku­pić uwa­gę na mi­łych dro­bia­zgach. Go­to­wa­niu spa­ghet­ti, są­czo­nym ra­zem czer­wo­nym wi­nie czy wyj­ściach do re­stau­ra­cji. Wspól­nych ką­pie­lach i ka­wie przy­no­szo­nej jej rano do łóż­ka. Le­ni­wych go­dzi­nach w po­ście­li, kie­dy ona czy­ta­ła, a on słu­chał mu­zy­ki. Wszyst­kich tych chwi­lach, któ­re na co dzień dzie­li­ły ze sobą zgod­ne mał­żeń­stwa, nie do­strze­ga­jąc na­wet ich pięk­na.

Wspo­mi­na­jąc Mi­cha­ła, czu­ła nie­smak, żal i smu­tek. Chcia­ła­by po­znać przy­czy­nę, dla któ­rej po­sta­no­wił za­koń­czyć ich ro­mans, ale nie mia­ła od­wa­gi za­dzwo­nić czy choć­by wy­słać mu ma­ila. Może kie­dyś. Te­raz mu­sia­ła znieść ja­koś pust­kę, jaką po so­bie zo­sta­wił, i zmie­rzyć się z ko­lej­nym sa­mot­nym wie­czo­rem.

Wy­cią­gnę­ła bose sto­py przed sie­bie i prze­su­nę­ła wzro­kiem po miesz­ka­niu. Było małe, ale przy­tul­ne. Peł­ne drew­nia­nych me­bli, ksią­żek, lamp i po­du­szek. Za­peł­nio­ne po brze­gi wa­la­ją­cy­mi się po nim rze­cza­mi, któ­re ku­po­wa­ła, kar­miąc wła­sne złu­dze­nia, że ma w ży­ciu coś poza pra­cą. Drew­nia­ne anio­ły przy­wie­zio­ne z Kra­ko­wa są­sia­do­wa­ły na pół­kach z Ko­men­ta­rzem do ko­dek­su kar­ne­go, opra­wio­ny­mi w ram­ki szki­ca­mi cha­sy­dów, któ­rzy mie­li na nią spro­wa­dzić do­sta­tek, oraz puz­der­ka­mi ze zbie­ra­ną la­ta­mi bi­żu­te­rią bez ja­kiej­kol­wiek war­to­ści. Roz­sta­wio­ne po domu lamp­ki były zbie­ra­ni­ną przed­wo­jen­nych mo­sięż­nych lich­ta­rzy uzbro­jo­nych przez elek­try­ka w ka­ble za­si­la­ją­ce sła­be, mi­go­czą­ce pod ko­lo­ro­wy­mi aba­żu­ra­mi ża­rów­ki. Nie były szcze­gól­nie pięk­ne czy funk­cjo­nal­ne, ale lu­bi­ła je, po­dob­nie jak resz­tę ze­bra­nych przez lata na pchlich tar­gach ru­pie­ci. Da­wa­ły jej po­czu­cie za­ko­twi­cze­nia w tym miej­scu. Two­rzy­ły ułu­dę ro­dzin­ne­go ży­cia.

Się­gnę­ła po koc, okry­ła się nim po szy­ję i pod­nio­sła od­sta­wio­ny na pod­ło­gę kie­li­szek. Bra­ko­wa­ło jej cie­pła, spo­ko­ju i miej­sca wy­łącz­nie dla sie­bie. Miesz­ka­nie sta­no­wi­ło azyl, ale było też klat­ką. Od­gro­dzo­ne od świa­ta, spo­glą­da­ją­ce na oko­li­cę z okna na siód­mym pię­trze, ota­cza­ją­ce ją szczel­nie ni­czym sko­ru­pa śli­ma­ka. Po­zwa­la­ło się schro­nić, lecz rów­no­cze­śnie cią­ży­ło. Jej wła­sne i obce za­ra­zem. Zbyt gło­śno i na­zbyt do­słow­nie krzy­czą­ce każ­dym ka­wał­kiem pod­ło­gi o jej tę­sk­no­tach, kom­plek­sach, pra­gnie­niach. O chę­ci zbu­do­wa­nia bez­piecz­nej, ro­dzin­nej, wy­peł­nio­nej pa­miąt­ka­mi przy­sta­ni i jed­no­cze­snej nie­mo­cy uczy­nie­nia z tego miej­sca cze­goś wię­cej niż tyl­ko zbie­ra­ni­ny cu­dzych rze­czy i wspo­mnień. Po­win­na je sprze­dać. Zna­leźć nowe miesz­ka­nie i za­cząć od zera. Jak Anka. Po­rzu­ca­jąc prze­szłość, sta­re lęki i wszel­kie wy­pra­co­wa­ne w tym miej­scu dzi­wac­twa.

Ze­rwa­ła się z sofy, po­de­szła do biur­ka i otwo­rzy­ła lap­to­pa. Wy­szu­ki­war­ka pod­su­nę­ła jej usłuż­nie li­stę miesz­kań wy­sta­wio­nych na sprze­daż w Śród­mie­ściu, a ona jęk­nę­ła na wi­dok cen i za­trza­snę­ła kom­pu­ter. Pro­ku­ra­tor­ska pen­sja z tru­dem wy­star­cza­ła na spła­tę kre­dy­tu. O wyż­szym nie było mowy. Mo­gła za­pew­ne prze­nieść się na Tar­cho­min, Bia­ło­łę­kę lub do Pia­secz­na, ale to nie zmie­ni­ło­by jej ży­cia na lep­sze. By­ła­by jesz­cze bar­dziej sa­mot­na. Od­izo­lo­wa­na na­wet od wą­skiej gru­py zna­jo­mych, któ­rzy by­wa­li u niej wy­łącz­nie dla­te­go, że miesz­ka­ła na szla­ku noc­nych wę­dró­wek po knaj­pach. W od­le­gło­ści spa­ce­ru od Kra­kow­skie­go Przed­mie­ścia i im­pre­zow­ni przy Pił­sud­skie­go. Ilu z tych, któ­rzy te­raz tak chęt­nie wpa­da­li do niej na szyb­ki afte­rek, chcia­ło­by się tu­łać poza cen­trum War­sza­wy? Dla ilu z nich była na tyle istot­na? Dla Anki? Być może. Bo na­wet Kaś­ka była zbyt wy­god­na, by zre­zy­gno­wać z są­czo­ne­go przed ko­min­kiem szam­pa­na na rzecz wy­pra­wy na Go­cław i pi­cia wina z dys­kon­tu.

Co za­tem mo­gła zro­bić? Po­wie­lić opi­sy­wa­ny w szmi­ro­wa­tych po­wie­ściach sce­na­riusz, uciec w Biesz­cza­dy i li­czyć na to, że spo­tka tam mi­łość swo­je­go ży­cia? Tak, czy­ty­wa­ła cza­sem książ­ki, któ­rych łza­wa fa­bu­ła koń­czy­ła się hap­py en­dem. Za­cho­dem słoń­ca, drew­nia­nym dom­kiem, sma­że­niem kon­fi­tur. Po­wie­ści, któ­rych sło­dycz do­pro­wa­dza­ła ją szyb­ko do pio­nu i zdro­we­go po­zio­mu ży­cio­we­go cy­ni­zmu. Hi­sto­rie, z któ­rych za­śmie­wa­ła się z ko­le­żan­ka­mi, czy­ta­jąc przy wi­nie naj­sma­ko­wit­sze, ocie­ka­ją­ce lu­krem frag­men­ty. Czy któ­ryś z pi­sa­rzy kie­dy­kol­wiek prze­żył choć je­den dzień nor­mal­no­ści? Skąd bra­li po­my­sły, czer­pa­li wenę, skąd ta moda na bo­ha­ter­ki ucie­ka­ją­ce na kom­plet­ne od­lu­dzie? Czy cha­ta w Dziur­dzio­wie na­praw­dę mo­gła ura­to­wać ko­goś przed ży­cio­wą za­gła­dą? Po­zwo­lić na zy­ska­nie dy­stan­su, spo­ko­ju i uko­je­nia? Szcze­rze w to wąt­pi­ła. Gdy­by kto­kol­wiek zo­sta­wił ją samą na be­skidz­kim od­lu­dziu, po ty­go­dniu za­pew­ne by zwa­rio­wa­ła. Po­zo­sta­wio­na na pa­stwę swo­ich my­śli, po­nu­rych roz­wa­żań i bez­na­dziei. Nie mo­gąc z ni­kim po­roz­ma­wiać ani za­głu­szyć we­wnętrz­nych gło­sów, któ­re przy­po­mi­na­ły o ca­łej ma­ka­brze, jaką w ży­ciu wi­dzia­ła, i no­ca­mi bu­dzi­ły ją gwał­tow­nie z kosz­ma­rów, w któ­rych wi­dzia­ła zwło­ki na ste­ryl­nych sto­łach pro­sek­to­ryj­nych, rany za­da­ne ofia­rom lub miej­sca zbrod­ni. A przez ostat­nie ty­go­dnie rów­nież ką­sa­ne­go przez sta­do psów Kem­pę, któ­re­go krzyk za­padł w nią sil­niej niż wi­dok jego po­szar­pa­nych no­ga­wek.

Usia­dła po­now­nie przy biur­ku, za­mknę­ła oczy i opar­ła czo­ło na rę­kach. Ile jest w sta­nie udźwi­gnąć? Jak wie­le okru­cień­stwa przy­jąć i za­ab­sor­bo­wać? Wchło­nąć w sie­bie bez szwan­ku? Śmierć ro­dzi­ców, sa­mot­ne dzie­ciń­stwo, za­wód, któ­ry dla sie­bie wy­bra­ła tyl­ko dla­te­go, by świat był bar­dziej bez­piecz­ny dla in­nych. Sa­mot­ność z oba­wy przed ko­lej­nym zra­nie­niem i rów­no­cze­sna tę­sk­no­ta za bli­sko­ścią męż­czy­zny, dziec­kiem oraz sta­bi­li­za­cją. Lęk o bab­cię, Ankę i sie­bie. Ner­wo­we tiki, któ­re do­pa­da­ły ją za­wsze, gdy ktoś szedł za nią przez mrocz­ne po­dwór­ko. Po­twor­ne sny, któ­re nie da­wa­ły spo­ko­ju, po­wra­ca­jąc na­tręt­nie przez wie­le ko­lej­nych nocy. Oschły SMS od Mi­cha­ła i wi­dok Krzysz­to­fa przed oł­ta­rzem z inną ko­bie­tą. Zmarsz­czo­ne czo­ło gi­ne­ko­lo­ga, gdy mó­wił, że cier­pi na en­do­me­trio­zę, i świa­do­mość, że pew­nie ni­g­dy nie bę­dzie mo­gła mieć dzie­ci. Wszyst­ko to było po­nad jej siły. Star­czy­ło­by na ob­dzie­le­nie nie­szczę­ściem tu­zi­na ko­biet.

Unio­sła gło­wę i spoj­rza­ła po­nu­ro na po­kój. Świa­tła lamp roz­pra­sza­ły się mięk­ko na lnia­nym obi­ciu ka­na­py, pół­kach z książ­ka­mi i bi­be­lo­tach. Rzu­ca­ły cie­nie na ciem­no­be­żo­we ścia­ny, pod­kre­śla­jąc nie­rów­ność tyn­ku, któ­ry kil­ka lat wcze­śniej sama kła­dła na mu­rze. Fa­lo­wa­ły lek­ko roz­grza­nym wo­kół ża­ró­wek po­wie­trzem, ro­ze­dr­ga­ne i nie­spo­koj­ne jak ona. Może au­tor­ki ba­nal­nych po­wie­ści mia­ły ra­cję? Może na­le­ża­ło od­ciąć się od wszyst­kie­go? Spró­bo­wać za­po­mnieć? Za­szyć się w my­siej no­rze, prze­cze­kać ból, dać so­bie szan­sę na re­in­kar­na­cję? Za­jąć się czymś, co za­ab­sor­bu­je my­śli i sta­nie się ku­ra­cją dla znę­ka­ne­go pro­ble­ma­mi umy­słu? Pa­trzeć na ta­flę je­zio­ra o świ­cie, siać rzod­kiew­kę, ho­do­wać kury. Wi­tać się z są­sia­da­mi, roz­pra­wiać o zgub­nym wpły­wie desz­czu na żni­wa i ko­niecz­no­ści rą­ba­nia drew­na na opał. Może pra­ca u pod­staw była ra­tun­kiem rów­nie do­brym, co izo­la­cja od świa­ta? Może w tym wszyst­kim cho­dzi­ło o to, by daw­ne pro­ble­my zde­chły z nu­dów? Nie za­gęsz­cza­ne przez na­stęp­ne do­zna­nia, lecz roz­cień­cza­ją­ce się w próż­ni? Może w koń­cu, roz­my­te i wy­bla­kłe, znik­nę­ły­by osta­tecz­nie ni­czym wy­pło­wia­łe na słoń­cu ob­ra­zy? Może na­wet ona sama prze­sta­ła­by ist­nieć?

Unio­sła ekran lap­to­pa i znów spoj­rza­ła na wy­szu­ki­war­kę. Z pew­no­ścią nic z tego nie bę­dzie. Nie dla­te­go na­wet, że po­mysł był go­dzien oso­by cho­rej na gło­wę, ale z tej pro­za­icz­nej przy­czy­ny, że nie stać jej było na luk­sus uciecz­ki. Na prze­rwę w pra­cy i bez­czyn­ne ga­pie­nie się na je­zio­ro. Na po­rzu­ce­nie ży­cia, któ­re utrzy­my­wa­ło przy ży­ciu. Mu­sia­ła wy­ko­ny­wać swój za­wód, bo in­ne­go nie mia­ła. Po­dob­nie jak za­skór­nia­ków, bo­ga­tych ro­dzi­ców ani dzie­lo­ne­go z mę­żem po po­ło­wie ma­jąt­ku. Jej cały do­by­tek za­my­kał się w ma­łym, ob­cią­żo­nym hi­po­te­ką miesz­ka­niu, sa­mo­cho­dzie fi­nan­so­wa­nym w le­asin­gu oraz nędz­nych pięć­dzie­się­ciu ty­sią­cach, któ­re trzy­ma­ła na czar­ną go­dzi­nę.

Mo­ni­tor za­mru­gał i wy­rzu­cił ko­lej­ną li­stę ogło­szeń. Dom na Ma­zu­rach. Trzy­sta ofert, z cze­go dwie­ście osiem­dzie­siąt ze zdję­ciem. Sor­to­wa­nie po ce­nie. Osiem­dzie­siąt ty­się­cy za let­ni do­mek nad brze­giem je­zio­ra. Prze­su­nę­ła kur­so­rem po zdję­ciach i skrzy­wi­ła się lek­ko. To nie był dom, tyl­ko cha­ta. Kry­ta gon­tem, stra­szą­ca bo­aze­ria­mi, ta­pe­tą w kwia­ty oraz ła­zien­ką, na któ­rą je­dy­ne re­me­dium sta­no­wił­by gra­nat. Znie­chę­co­na od­su­nę­ła od sie­bie mysz­kę i wy­cią­gnę­ła nogi pod biur­kiem. Co jej przy­szło do gło­wy? Że ży­cie sta­nie się prost­sze, gdy wyda na coś ta­kie­go wię­cej pie­nię­dzy, niż uda­ło jej się kie­dy­kol­wiek odło­żyć? I skąd niby weź­mie na re­mont?

– Sa­mot­ne wie­czo­ry jed­nak mi nie słu­żą – mruk­nę­ła do sie­bie pod no­sem i po­now­nie po­chy­li­ła się w stro­nę ekra­nu. – Po­win­nam to wy­dru­ko­wać, po­wie­sić na lo­dów­ce i oglą­dać za każ­dym ra­zem, kie­dy do­pad­nie mnie chan­dra.

Znów się­gnę­ła po mysz­kę i prze­kli­ka­ła ko­lej­ne zdję­cia dom­ku, oglą­da­jąc w sku­pie­niu so­sno­we pod­ło­gi, na­de­rwa­ne po­ła­cie ta­pet oraz pry­cze sto­ją­ce w po­ko­jach. Lam­py pa­mię­ta­ją­ce Go­mół­kę, krze­sła, z któ­rych zła­zi­ła far­ba, oraz okna uszczel­nio­ne czer­wo­nym ki­tem, na któ­rym wciąż wi­dać było od­ci­ski pal­ców chro­nią­ce­go się przed zim­nym wia­trem miesz­kań­ca. Drzwi wej­ścio­we za­mknię­te na wiel­ką, sta­lo­wą kłód­kę i zie­ją­ce dziu­rą po wy­dar­tym przez ko­goś zam­ku. Żół­te, wy­tła­cza­ne we wzo­ry szy­by, któ­re od­dzie­la­ły są­sia­du­ją­ce ze sobą mi­kro­sko­pij­ne sy­pial­nie. W koń­cu ta­ras. Za­gra­co­ny aż po pod­bit­kę da­cho­wą stło­czo­ny­mi na nim sta­ry­mi me­bla­mi. Po­krzy­wio­nym od wil­go­ci sta­rym kre­den­sem, fo­te­lem, któ­ry tra­cił przez dziu­rę w obi­ciu reszt­ki wy­peł­nia­ją­cych go pa­kuł, oraz dwo­ma po­ła­ma­ny­mi krze­sła­mi. Mia­ła do­syć. Była ule­czo­na z głu­pich po­my­słów, na­iw­nych złu­dzeń i ba­nal­nych re­cept na ży­cie. Osiem­dzie­siąt ty­się­cy za taką ru­de­rę? Zwa­rio­wa­ła do­szczęt­nie, je­śli są­dzi­ła, że to może za­pew­nić jej szczę­ście.

Wes­tchnę­ła, po­cią­gnę­ła reszt­kę wina z kie­lisz­ka i klik­nę­ła na­stęp­ną stro­nę z po­sta­no­wie­niem, że robi to po raz ostat­ni. Za­nim zdję­cie zdą­ży­ło się zmie­nić, wsta­ła od biur­ka i za­braw­szy ze sobą kie­li­szek, po­szła do kuch­ni. Trud­ne cza­sy wy­ma­ga­ły do­lew­ki. Po­dob­nie jak dur­ne my­śli. Sto­jąc przy bla­cie, wzię­ła dwa dłu­gie łyki i prze­su­wa­jąc ję­zy­kiem po pod­nie­bie­niu, mla­snę­ła.

– Przej­rzę pa­pie­ry i idę spać. Za­nim znów coś mi strze­li do gło­wy.

Za­wró­ci­ła do po­ko­ju i skie­ro­wa­ła się pro­sto po le­żą­cą obok ka­na­py tecz­kę z ak­ta­mi, lecz za­nim zdą­ży­ła po nią się­gnąć, ką­tem oka za­re­je­stro­wa­ła ko­lej­ne zdję­cie wy­świe­tlo­ne na mo­ni­to­rze lap­to­pa, któ­re spra­wi­ło, że za­trzy­ma­ła się w pół kro­ku, zmie­ni­ła tra­jek­to­rię i po­now­nie ru­szy­ła do biur­ka. Ze wzro­kiem wbi­tym w ekran kom­pu­te­ra do­tar­ła do krze­sła, po czym bez­wied­nie usia­dła. Spo­mię­dzy wy­so­kich szu­wa­rów bie­gła w stro­nę wody dłu­ga na kil­ka­na­ście me­trów, za­koń­czo­na sze­ro­kim po­de­stem drew­nia­na kład­ka. Jej po­czą­tek krył się w kę­pach zie­lo­nej tra­wy, ocie­nio­nej przez zwi­sa­ją­ce nad nią ga­łę­zie brzo­zy. Słoń­ce do­cie­ra­ło do ro­ślin do­pie­ro w miej­scu, gdzie koń­czył się grunt, a z wody wy­sta­wa­ły wy­so­kie li­ście pał­ki, pió­ro­pu­sze trzcin i fal­licz­ne kwia­ty ta­ta­ra­ku. Woda była nie­bie­ska ko­lo­rem od­bi­te­go w jej ta­fli nie­ba, upstrzo­na bia­ły­mi ob­ło­ka­mi i po­ły­skli­wa. Cią­gnę­ła się na trud­ną do osza­co­wa­nia od­le­głość, tra­cąc w pew­nym miej­scu swój błę­kit na rzecz czar­ne­go cie­nia, w któ­rym po­grą­żo­ne były od­bi­ja­ją­ce się w niej drze­wa na dru­gim brze­gu je­zio­ra. Klik­nę­ła i ob­raz zno­wu się zmie­nił. Ka­me­ra sta­ła te­raz w środ­ku ta­jem­ni­cze­go, za­chwasz­czo­ne­go ogro­du, przez któ­re­go śro­dek pły­nął po­wo­li stru­mień, roz­le­wa­jąc się sze­ro­ko i tu­ląc do brze­gów gę­stym ko­żu­chem rzę­sy. Prze­su­nę­ła wzro­kiem po zdję­ciu i na­bra­ła głę­bo­ko po­wie­trza. Prze­wró­co­ny pień ob­ro­śnię­ty był sza­rym po­ro­stem, a po po­wierzch­ni wody śli­zga­ły się gi­gan­tycz­ne, wi­docz­ne na­wet na fo­to­gra­fii nar­t­ni­ki. Ko­lej­ny ob­raz i le­śna ścież­ka, na koń­cu któ­rej wi­docz­ny był je­dy­nie wy­chy­la­ją­cy się z za­ro­śli dach z gon­tu. Na­stęp­ne zdję­cie i nie­wzru­szo­ny spo­kój nie­po­ru­sza­ne­go naj­mniej­szym wia­trem je­zio­ra. Bez­kres wody od­bi­ja­ją­cej sza­re tym ra­zem chmu­ry. Za­chód słoń­ca na po­mo­ście i wschód wi­dzia­ny z okien na pię­trze. Kil­ka ujęć wy­sta­wia­ją­cych gło­wy spod bu­twie­ją­cych li­ści za­wil­ców i wy­bar­wio­nych czer­wie­nią je­sien­nych dę­bów. A po­tem znów lato i ha­mak. Roz­cią­gnię­ty mię­dzy dwo­ma ro­sną­cy­mi przy domu drze­wa­mi, wpro­wa­dza­ją­cy w na­sy­co­ną zie­leń ogro­du kon­tra­sto­wy ele­ment czer­wo­nych i żół­tych pa­sów.

Za­mknę­ła oczy i bu­ja­ła się przez mo­ment w na­pię­tym, pa­sia­stym ma­te­ria­le, wcią­ga­jąc w płu­ca wil­got­ny za­pach lasu, szu­wa­rów i glo­nów. Wo­kół niej była kom­plet­na ci­sza, prze­ry­wa­na tyl­ko nie­kie­dy przez stu­ka­ją­ce­go w drze­wa dzię­cio­ła. Nic wię­cej.

Uchy­li­ła po­wie­ki i się­gnę­ła po pió­ro, by za­pi­sać nu­mer te­le­fo­nu i ad­res. Z peł­ną świa­do­mo­ścią, że od­da­je się wła­śnie w szpo­ny kom­plet­ne­go sza­leń­stwa.Obu­dził ją krzyk oraz na­gły ruch cia­ła, któ­re zgię­ło się wpół wciąż nie­świa­do­me tego, co się z nim dzie­je, ale po­dat­ne na na­głe im­pul­sy bólu i stra­chu. Ze­rwa­ła się gwał­tow­nie i do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li zro­zu­mia­ła, że dzi­ki wrzask, któ­ry sły­szy, jest jej wła­snym schryp­nię­tym gło­sem. Przy­ci­snę­ła dłoń do ust i za­mil­kła. Cia­ło wciąż ją bo­la­ło, więc za­świe­ci­ła lam­pę przy łóż­ku, zdar­ła z sie­bie koł­drę i za­czę­ła oglą­dać wni­kli­wie swo­je ra­mio­na i nogi. Były całe, wol­ne od ran, gład­kie i cie­płe, lecz wciąż obo­la­łe. Pul­so­wa­ły gwał­tow­ny­mi ner­wo­wy­mi ti­ka­mi agre­syw­nych uką­szeń szar­pią­cej nią we śnie psy­cho­zy. Wsta­ła z łóż­ka, by zdjąć z sie­bie prze­po­co­ny T-shirt i majt­ki. Po­ściel też była mo­kra. Od potu i łez, któ­ry­mi za­la­ła po­dusz­kę. Spoj­rza­ła na nią bez­rad­nie, nie ma­jąc sił na ko­lej­ną zmia­nę po­sze­wek. Kosz­mar po­wra­cał co noc, bu­dząc ją krzy­kiem oraz ko­niecz­no­ścią prze­bie­ra­nia po­ście­li. Była tym co­raz bar­dziej znu­żo­na, a rów­no­cześ-nie wście­kła na wła­sny umysł, któ­ry pła­tał jej fi­gle i każ­dej nocy sta­wiał przy drzwiach pro­wa­dzą­cych na ta­ras. Już nie jako ob­ser­wa­tor­kę, lecz jako bez­po­śred­nią uczest­nicz­kę ma­ka­bry.

Sto­jąc nago przy mo­krym od potu łóż­ku, za­sta­na­wia­ła się, co ro­bić da­lej. Zmie­nić po­ściel czy może ra­czej po­ło­żyć się na so­fie w sa­lo­nie, li­cząc na to, że kosz­mar dru­gi raz nie po­wró­ci. W koń­cu pod­ję­ła de­cy­zję: pra­nie prze­ście­ra­deł było ni­czym w po­rów­na­niu z czysz­cze­niem lnia­ne­go obi­cia ka­na­py.

Na­cią­gnę­ła na sie­bie su­chą ko­szul­kę i się­gnę­ła po ostat­nią le­żą­cą w szu­fla­dzie czy­stą zmia­nę po­ście­li. Ba­weł­nia­na sa­ty­na sfru­nę­ła na łóż­ko, a ona za­czę­ła wy­gła­dzać do­kład­nie jej brze­gi, wie­dząc, że czyn­ność ta po­zba­wio­na jest sen­su. Ju­tro o tej po­rze prze­ście­ra­dło znów bę­dzie mo­kre i zgnie­cio­ne ni­czym szma­ta wy­żę­ta z wil­go­ci. A jed­nak mia­ro­we ru­chy rąk uspo­ka­ja­ły ją nie­co, po­zwa­la­jąc za­pa­no­wać nad drże­niem, uła­dzić my­śli, ode­rwać się od wspo­mnie­nia kosz­ma­ru.

Uło­ży­ła się na wznak i nie ga­sząc świa­tła, za­mknę­ła oczy. Dla­cze­go ten sen usta­wicz­nie po­wra­cał? Dla­cze­go ze wszyst­kich bru­tal­nych ob­ra­zów prze­cho­wy­wa­nych w za­ka­mar­kach jej mó­zgu pod­świa­do­mość pod­su­wa­ła jej aku­rat tę sce­nę? I dla­cze­go to ona była w niej te­raz ofia­rą? Sku­pi­ła my­śli, pró­bu­jąc przy­po­mnieć so­bie uczel­nia­ne wy­kła­dy oraz teo­rię snów Freu­da. Ten kosz­mar nie był speł­nie­niem jej naj­skryt­szych fan­ta­zji. Nie re­ali­zo­wał jej ma­rzeń, nie re­kom­pen­so­wał ni­cze­go. Czy był za­tem po­twier­dze­niem tez Jun­ga i do­wo­dził, że to, co zro­bi­ły, bu­dzi w niej we­wnętrz­ny opór? A może zwy­czaj­nie się bała? Tyl­ko cze­go? Wła­snej wy­ko­śla­wio­nej na­tu­ry, któ­ra ujaw­ni­ła się w bez­na­mięt­nej ob­ser­wa­cji prze­mo­cy? Świa­do­mo­ści, że prze­sta­ła wie­rzyć w spra­wie­dli­wą rękę Te­mi­dy i tak samo jak inni ule­ga­ła pier­wot­nym in­stynk­tom, któ­re szep­ta­ły do ucha, że lincz jest je­dy­ną sku­tecz­ną me­to­dą? A może tego, że Kem­pa się ze­mści?

Wes­tchnę­ła, nie po­tra­fiąc dojść do żad­nych sen­sow­nych wnio­sków, i wy­łą­czy­ła lam­pę przy łóż­ku. W sy­pial­ni za­pa­dła ciem­ność, ale ona wciąż mia­ła otwar­te oczy, na­pię­te mię­śnie i wy­ostrzo­ny słuch, któ­ry wy­ła­wiał de­li­kat­ny szum bie­gną­cej nie­opo­dal uli­cy. Do­kład­nie tak samo jak wte­dy. Jak tam­tej nocy, kie­dy le­ża­ła przy Ance, na­słu­chu­jąc jej mia­ro­we­go od­de­chu i szme­rów do­cho­dzą­cych z ogro­du. Czuj­na i nie­po­ru­szo­na za­ra­zem. Go­to­wa wy­sko­czyć z łóż­ka przy pierw­szym szczek­nię­ciu, lecz nie dość od­waż­na, by pod­nieść się przed jego usły­sze­niem. Przy­ja­ciół­ka za­ży­ła wte­dy dwie ta­blet­ki Stil­no­xu, po­pi­ła je wi­nem i we­tknę­ła w uszy za­tycz­ki, któ­re tłu­mi­ły dźwię­ki, se­pa­ru­jąc ją szczel­nie od świa­ta. Ona sama za­do­wo­li­ła się wi­nem, prze­ko­na­na, że gdy obu­dzą się rano, cała hi­sto­ria bę­dzie już tyl­ko zło­wro­gim wspo­mnie­niem. Ale sen nie nad­cho­dził. Po­dob­nie jak te­raz.

Plan, któ­ry wy­my­śli­ła Ania, wy­da­wał się…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: