Wiem co zrobiłaś - ebook
Wiem co zrobiłaś - ebook
W pułapce strachu
Piękne, odważne, silne. Anna i Marta nie zamierzały pozwolić się zaszczuć. Wzięły sprawy w swoje ręce i pozbyły się stalkera. Czasem jeszcze budzą się w nocy z krzykiem, ale przynajmniej są w stanie w ogóle zasnąć…
Próbują żyć tak, jakby nic się nie stało: Marta kupuje dom na Mazurach, Anna zaczyna się z kimś spotykać. Wydaje im się, że mają przed sobą parę miesięcy spokoju. Że są bezpieczne. Przyjdzie im drogo zapłacić za te złudzenia.
Zabawa w kotka i myszkę znów się zaczyna.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7642-910-6 |
Rozmiar pliku: | 775 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
skoro zasiadasz do czytania tej książki, muszę Cię ostrzec: ta historia nie tylko nie kończy się dobrze, lecz, co gorsza, nie kończy się wcale. Jest niczym koszmar, który natrętnie powraca, by po raz kolejny zerwać Cię z łóżka. Krzykiem, którego źródło lokalizujesz zbyt późno, bo nie dochodzi zza ściany, lecz właśnie więźnie Ci w gardle.
Naprawdę zamierzasz to czytać?
Cóż, w takim razie nie gaś świateł i sprawdź, czy na pewno zamknąłeś drzwi na zasuwę. Wyostrz zmysły, bądź czujny, wyjrzyj raz jeszcze przez okno. Nie ignoruj szmerów, szelestów ani cichego dźwięku kroków na klatce. A jeśli ktoś kiedyś przyśle Ci kwiaty, pamiętaj, że krokusy nie pachną.
AutorkaPrzesunęła dłonią po gładkiej, obłej ramie wezgłowia i odszukała miejsce lekkiego wgniecenia, z którego biały lakier odprysnął, pozostawiając czarną, powoli rdzewiejącą plamę. Jej brzegi były chropowate, ale nie ostre. Wygładzone pieszczotami dziesiątek pacjentów, którzy podobnie jak ona poszukiwali ukojenia w dotyku szpitalnego łóżka. Spodziewały się opuszków jej palców. Czekały na moment, gdy odkryje ich istnienie i rozpocznie typowy dla pensjonariuszy tego miejsca rytuał przywiązywania się do życia poprzez delikatne, miękkie pociągnięcia dłoni po żelaznych, nieudolnie wygiętych prętach. Wiedziały, że wcześniej czy później jej nieobecne, wbite w okno spojrzenie przesunie się powoli, obejmie sobą wnętrze pomieszczenia i zacznie poszukiwać przyjaciół niedoli. Drobnych elementów codziennej szpitalnej mordęgi, których niezmienna obecność zacznie w końcu przynosić jej ulgę. Nitek osnowy wyłażących z zużytej ponad miarę pościeli, pęknięć na suficie, łuszczących się ze stolarki okiennej płatów farby, wgnieceń w stalowej szafce oraz wytartych miejsc na pofalowanym, starym linoleum. Wszystkich tych detali, które czyniły szpital miejscem potwornym dla widza, a równocześnie oswojonym dla jego aktualnych mieszkańców.
Odwróciła wzrok od kolebiących się za szybą, szeleszczących liśćmi gałęzi i przymknęła oczy niegotowa na to, co może zobaczyć. Czubki jej palców penetrowały teraz wszystkie pęknięcia żelaznego zagłówka. Wygięte w pałąk wezgłowie, przyspawane niechlujnie pionowe pręty, które łączyły je z ramą, odpryski lakieru oraz miejsca, w których farba popękała, lecz nie odpadła. Wyczuwały każdą nierówność podłoża. Zgubiony i zatopiony w białej emulsji włos z pędzla, grudki nie dość dobrze rozmieszanego pigmentu, miejsca, w których lakier spłynął, tworząc zastygłe krople emalii.
Uniosła powieki i przyjrzała się w skupieniu nierównym brzegom ziejącej czernią dziury w pokrywie malarskiej. Przypominała jej wyspy, które przerysowywała w dzieciństwie na nałożoną na mapę kalkę. Marząc o dalekich podróżach, pełnych tajemnic dżunglach i rajskich ptakach. Snując wizje wakacji, jakie nigdy nie były jej dane. Wyspa na wezgłowiu jej łóżka była mała, lecz wgniecenie na ramie sprawiało wrażenie, jakby otaczała ją wokół szeroka, piaszczysta laguna. Wystarczyło zmrużyć oczy, by wklęsłość stała się wypukłością, a biel zaczęła powoli przechodzić w szarość i błękit. Morze. Kojące szumem, powtarzalnym rytmem fal i nieskończonością. Zamknęła oczy i odetchnęła głęboko. Powietrze pachniało upalnym latem i kremem Nivea. Jak mama.
Zacisnęła powieki i zadrżała pod wpływem wspomnienia. Zapamiętana ze zdjęć twarz rozmyła się i spłynęła ze łzami na poduszkę. Matki nie było. Podobnie jak wysp, tropikalnych roślin czy wakacji. Była sama. Bezradna, samotna i zrozpaczona. Uczesana w dwa równe warkocze ośmioletnia dziewczynka przemierzająca cmentarz za trumnami rodziców. Z ręką zaciśniętą w przerażeniu na dłoni babci. Wbijająca paznokcie w jej ciało niczym w ostatnią deskę ratunku.
Zaszlochała i uniosła powieki. Jej dłoń nadal była zaciśnięta, lecz zamiast ciepłych babcinych palców trzymała kurczowo metalową ramę łóżka. Babki też już nie było. Została tylko żelazna, szpitalna prycza na całodobowym oddziale leczenia psychiatrycznego.Wysiadła z samochodu na mrocznym podwórku i rozejrzała się nerwowo. Wysokie kamienice starego Muranowa otaczały ją szczelnie, wywołując wrażenie, jakby znalazła się w studni. Jedyna stojąca na podwórzu latarnia oświetlała wypełniające osiedlowy parking samochody, które rzucały teraz cienie na popękany asfalt, nadając mu ciemny, grafitowy odcień i tworząc schronienie dla bezdomnych, zamieszkujących okoliczne piwnice kotów. Jeden z nich zerwał się niemal spod jej nóg, powodując tym samym, że podskoczyła ze strachu i upuściła niesioną pod pachą teczkę z dokumentami. Papiery rozsypały się po mokrym, mazistym błocie, a ona przeklęła w duchu wszystkie pełne samarytańskich uczuć staruszki, które dokarmiały stadko rachitycznych kocurów, wpuszczały je do suteren i tłumaczyły sąsiadom, że dzięki ich obecności budynek jest wolny od szczurów. Pozbierała dokumenty, wycierając z nich błoto rękawiczką i ruszyła w stronę klatki, wzdrygając się za każdym razem, gdy kolejne koty wyskakiwały z ciemności i pętając się wokół jej nóg, biegły w stronę wejścia w nadziei, że uchyli im drzwi i pozwoli się ogrzać na rurach ciepłowniczych w piwnicy. Zatrzymała się przy domofonie otoczona przez cztery kocie szkielety i wstukując kod, spojrzała na nie z dezaprobatą, po czym otworzyła drzwi i przepuściła gromadę przed sobą.
– Ostatni raz was tu wpuszczam. Zapamiętajcie to sobie. I tylko dlatego, że jest mróz. Kiedy zrobi się cieplej, nie będziecie mogły liczyć na litość.
Koty czmychnęły schodami na dół, a ona, kontynuując monolog, zaczęła otwierać skrzynkę na listy.
– Co to za pomysł? Hodować bezpańskie koty w piwnicy? Pewnie na dodatek zapchlone i chore. Na szczury jest deratyzacja!
Wyciągnęła plik ulotek, zgniotła je w dłoni i wsadziła do kieszeni płaszcza.
– Nikt nie panuje nad tym, co się tu dzieje! – zamruczała pod nosem i nacisnęła guzik windy. – Zaczyna się od kotów i roznosicieli ulotek. Jeszcze trochę i wprowadzą się tutaj bezdomni z Warszawy Centralnej, a starsze panie zaczną się bawić w kuchnię Brata Alberta…
Wsiadła do windy i zamilkła. Siedem dzielących ją od mieszkania pięter zawsze pokonywała w ten sam pełen skupienia sposób: gapiąc się na swoją twarz w lustrze i obserwując pory na nosie w upiornym blasku świetlówki. Nigdzie indziej nie wyglądała równie szkaradnie jak tutaj. Jej twarz sprawiała wrażenie zmęczonej, cera miała niezdrowy, szarawy odcień, a skóra pod oczami rzucała na policzki złowrogie cienie. Wiedziała, że w rzeczywistości nie wygląda tak strasznie, a osiągany tu efekt jest zasługą oświetlenia, nie jej brzydoty, lecz za każdym razem przyglądała się sobie z tą samą matczyną troską. Traktując ten moment jako rzadką chwilę rozczulenia nad własną niedolą.
– Wyglądam parszywie – mruknęła do swojego odbicia i pochyliła się mocniej w stronę lustra, uzyskując w ten sposób wrażenie głębszych cieni pod oczami. – Powinnam w końcu odpocząć i zadbać o siebie. Przejść na dietę, zacząć ćwiczyć, chodzić na długie spacery. Albo chociaż w ogóle wychodzić czasem na świeże powietrze. Wyjechać na wakacje. – Wyczuła, że winda zwalnia i odwróciła się energicznie w stronę drzwi. – Na dodatek znów gadam do siebie. Jak stara panna, która nie ma do kogo gęby otworzyć. Cud boski, że sąsiedzi są lekko przygłusi, bo już dawno by mnie do Tworek odwieźli.
Wysiadła z windy, włączyła światło i stojąc przed drzwiami swojego mieszkania, zaczęła wygrzebywać z przepastnej torby pęk kluczy.
– Że też nie mogę nigdy wyjąć ich w windzie! – prychnęła. – To kolejny dowód na to, że jestem zdziwaczałą wariatką. Może powinnam zaadoptować te koty? Mogłabym przynajmniej bezkarnie mówić do siebie. Jak dalej tak pójdzie, to naprawdę skończę w jakimś zakładzie. Trzydzieści trzy lata i ani chłopa, ani dzieci, ani nawet żadnych perspektyw. Tylko, cholera, praca, trupy i sądy. Chuj z takim życiem.
Weszła do środka i nie zdejmując z siebie ubrania, zaczęła zapalać kolejne lampy. Najpierw uruchamianą przez pociągnięcie za cienki łańcuszek żarówkę nad lustrem, potem kolejno każdą stojącą na podłodze w salonie, a na koniec kilka mniejszych, porozstawianych na półkach.
– Od razu lepiej. – Kiwnęła głową i rzuciła akta na biurko. – Kto w ogóle wymyślił coś takiego jak lampa sufitowa w mieszkaniu? Jakiś absurd.
Wróciła do przedpokoju i zaczęła się powoli rozbierać. Rękawiczki, płaszcz, szalik, buty i marynarka. Rzuciła ubranie na stojący w kącie wiklinowy kosz, w którym trzymała różne rupiecie, i nie przestając ściągać z siebie kolejnych ciuchów, ruszyła w stronę łazienki. Koszula, stanik, spodnie, majtki, skarpetki. Jeszcze gumka do włosów. Weszła do wanny, zaciągnęła za sobą plastikową, beżową zasłonkę i odkręciwszy wodę, usiadła.
– Jak ja nienawidzę tego zapachu.
Wstrzymała oddech i skrzywiła się lekko, potrząsając głową, by uwolnione od gumki włosy opadły jej w końcu na plecy. Unoszący się z nich fetor był mieszanką odczynników chemicznych, które wsiąkły w jej ciało w tracie oględzin denata w kostnicy, baru mlecznego przy Kruczej, w którym zatrzymała się dzisiaj na mielonego z surówką, oraz nikotyny z prokuratorskiej palarni. Nie znała gorszego odoru niż ten, który codziennie przynosiła ze sobą do domu. Smród chlorowodoru był przy nim wręcz subtelny. Niemalże elegancki w swej jednoznaczności. W porównaniu z nim mieszanka aromatów kuchennych z zapachem formaliny oraz nutami organicznego rozkładu była niczym bomba z opóźnionym zapłonem. Dojrzewała na skórze, rozkwitała pomiędzy pasmami jej włosów, zmieniała się pod wpływem ciepła i eksplodowała, gdy tylko docierała do domu. Tak jakby w zderzeniu z normalnym życiem nabierała szczególnej intensywności.
Wyszorowała się dokładnie gąbką i przez długi czas masowała palcami skórę głowy, nakładając i spłukując kolejne dawki szamponu, aż do momentu, gdy ściany w łazience pokryła gruba warstwa skondensowanej wilgoci. Zakręciła kurek, sięgnęła po ręcznik i owinęła się nim szczelnie, zawiązując go w supeł ponad piersiami. Kolejny zarzuciła na głowę, pozwalając, by opadł jej lekko na oczy i zaczęła wyżymać włosy.
– Przynajmniej przestałam śmierdzieć – mruknęła, wychodząc powoli z wanny.
Zostawiając na podłodze mokre ślady stóp, przeszła do sąsiadującej z łazienką maleńkiej kuchni i otworzyła lodówkę. W środku, poza chlebem tostowym, resztką masła, otwartym słoikiem dżemu i napoczętym opakowaniem keczupu, nie było niczego sensownego do zjedzenia. Westchnęła i wyciągnęła wszystko na blat.
– Znów tosty z konserwą. Brawo. Martusia potrafi zadbać o siebie jak nikt inny. – Skwitowała leżące przed sobą produkty cynicznym wzruszeniem ramion. – Smacznie, zdrowo, ekonomicznie.
Odwróciła się i sięgnęła po leżącą na stojaku na wino butelkę.
– Przynajmniej mogę się upić – dogryzła sama sobie, wyciągając z szuflady otwieracz. – Czerwone wino sprzyja przecież trawieniu.
Zaśmiała się gorzko, nalała wina do kieliszka i stając na palcach, zaczęła grzebać w szafce, przesuwając nerwowo pudełka z płatkami śniadaniowymi, ciastami w proszku oraz makaronami, które stały tutaj od wieków.
– Cholera jasna!
Przyciągnęła do siebie krzesło, wspięła się na nie i raz jeszcze zajrzała do szafki.
– Nie wierzę, kurwa! Nie wierzę!
Zeszła z krzesła, wsunęła dwie kromki chleba do tostera i zabierając ze sobą kieliszek, przeszła do równie małej jak kuchnia sypialni. Założyła dres, zrzuciła z głowy ręcznik i spięła mokre włosy plastikową, brązową klamrą. Wróciła do kuchni, pociągając po drodze dwa długie łyki wina, posmarowała tosty masłem, po czym ruszyła do pokoju dziennego. Rzuciła się na kanapę i wcisnęła sobie pierwszy kęs w usta.
Od świąt nie robiła zakupów, a przywiezione od babci zapasy skończyły się kilka dni temu. Energii wystarczało jej jednak wyłącznie na uzupełnianie znikających butelek po winie oraz kupienie na stacji benzynowej bochenka chleba o przedłużonej świeżości. Na myśl o hipermarkecie, niekończących się półkach towarów, gigantycznych wózkach oraz tłoczących się przy kasach rodzinach czuła mdłości. Z dwojga złego wolała jeść łyżką płatki kukurydziane z keczupem i dżemem.
Wyciągnęła rękę po leżące na biurku akta i położyła je sobie na kolanach, ale po chwili wahania zrzuciła je na dywan.
– Chyba jednak nie dzisiaj.
Ułożyła się wygodniej, pociągnęła kolejny łyk wina i przegryzła tostem. Przez moment zastanawiała się, co może zrobić, ale na nic nie miała ochoty. Ponowne wyjście z domu oznaczało konieczność suszenia włosów, wbijania się w jakieś sensowne ubranie oraz chodzenia po mrozie. I po co? By wylądować samej w jakiejś obskurnej kawiarni i jeszcze wyraźniej odczuwać osamotnienie? Bez sensu.
Przez ostatnie tygodnie zbyt dużo czasu spędzała z Zalewskim. Przyzwyczaiła się do jego obecności, wspólnych wyjść, gotowania kolacji i nocy, gdy budziła się w jego objęciach. Bardziej nawet niż seksu brakowało jej rozmów. Tego, że po powrocie do domu miała do kogo otworzyć usta. Choćby po to, by opowiadać mu wyssane z palca problemy samodzielnej księgowej. Anka miała rację: nie powinna go była okłamywać. Był sensownym facetem i znakomitym słuchaczem, a ona nie mogła powierzyć mu żadnego ze swoich sekretów tylko dlatego, że na początku skłamała. Teraz nie miało to już co prawda znaczenia, bo Zalewski jednoznacznie dał jej do zrozumienia, że między nimi wszystko skończone, a jednak żałowała, że nigdy nie powiedziała mu prawdy. Zawsze sądziła, że sekrety utrzymywane przed mężczyznami są uzasadnione. Że chronią ją przed nadmiernym zbliżeniem, budując dystans i zapobiegając zobowiązaniom. Chciała pozostać niezależna. Wolna od uczuć, jakimi mogłaby kogoś zbyt pochopnie obdarzyć i które – w razie rozstania – bolałyby bardziej, niż była gotowa to przyznać. Nie mogła po raz kolejny kogoś utracić. Na nowo przeżywać żałoby, osamotnienia, rozpaczy. Pozwolić sobie na kolejne zranienie. Tłumaczenie, że mężczyźni nie będą chcieli związać się z prokuratorem, było jedynie przykrywką. A jednak serwowała sobie to kłamstwo tak długo, aż sama zaczęła w nie wierzyć. I kiedy przekonywała Ankę, że żaden facet nie umówi się z nią, wiedząc, jaką ma pracę, była pewna, że to prawda. A jednak Michał w końcu ją zostawił. Bez wyjaśnienia. Zamykając kilka wspólnych tygodni wiadomością, że nie chce jej więcej widzieć. Tak jakby wyszły na jaw wszystkie jej kłamstwa o pracy, wykształceniu, byłym mężu i dzieciństwie w Giżycku. Choć może powód był inny? Może Zalewski docenił swoją rodzinę? Może święta wywołały u niego wyrzuty sumienia, a przełamany z żoną opłatek skłonił go do zakończenia romansu? Nie wiedziała, co było przyczyną ich chłodnego rozstania, ale nie chciała go pytać. Rozmowa miałaby sens tylko wtedy, gdyby sama odważyła się wreszcie przyznać do kłamstwa.
Zalewski był mądrym facetem. Miał błyskotliwy umysł i przenikliwość, którą rzadko spotykała u płci przeciwnej. Rozumiał sprawy, które dla innych były dziwne lub nazbyt skomplikowane, wyciągał wnioski i stawiał celne diagnozy. Był jedną z nielicznych osób, które miały szansę ją zrozumieć. Ze wszystkich mężczyzn jakich znała, paradoksalnie, on znaczył dla niej najwięcej. Więcej nawet niż Krzysztof, którego kochała przed laty miłością zaborczą i chorą. Z którego odejściem nie była w stanie się pogodzić i na którego powrót liczyła aż do momentu, gdy usłyszała w kościele, jak ślubuje innej kobiecie. W zasadzie nawet wtedy była pewna, że odwróci się od swojej wybranki, spojrzy w głąb nawy, a dostrzegłszy ją w tłumie, podbiegnie i chwyci w ramiona. Łudziła się do ostatniej sekundy, licząc na to, że uporczywa namiętność, jaką do niego żywiła, musi wygrać z każdą inną miłością. Uczucie do Zalewskiego było zupełnie odmienne. Wolne od obsesyjnych rozmyślań i napastliwej zazdrości. Rojeń o wspólnej przyszłości, nadziei na niemożliwe i chęci zawładnięcia nim całym. Było jej dobrze. Bez ekstremalnych emocji i uczuciowych zachłyśnięć. Bez nieprzespanych, pełnych rozważań nocy i prób odebrania Michała rodzinie. Rozumiała, że ich związek nie ma przyszłości, co czyniło go lekkim, łatwym, przyjemnym. Pozwalało skupić uwagę na miłych drobiazgach. Gotowaniu spaghetti, sączonym razem czerwonym winie czy wyjściach do restauracji. Wspólnych kąpielach i kawie przynoszonej jej rano do łóżka. Leniwych godzinach w pościeli, kiedy ona czytała, a on słuchał muzyki. Wszystkich tych chwilach, które na co dzień dzieliły ze sobą zgodne małżeństwa, nie dostrzegając nawet ich piękna.
Wspominając Michała, czuła niesmak, żal i smutek. Chciałaby poznać przyczynę, dla której postanowił zakończyć ich romans, ale nie miała odwagi zadzwonić czy choćby wysłać mu maila. Może kiedyś. Teraz musiała znieść jakoś pustkę, jaką po sobie zostawił, i zmierzyć się z kolejnym samotnym wieczorem.
Wyciągnęła bose stopy przed siebie i przesunęła wzrokiem po mieszkaniu. Było małe, ale przytulne. Pełne drewnianych mebli, książek, lamp i poduszek. Zapełnione po brzegi walającymi się po nim rzeczami, które kupowała, karmiąc własne złudzenia, że ma w życiu coś poza pracą. Drewniane anioły przywiezione z Krakowa sąsiadowały na półkach z Komentarzem do kodeksu karnego, oprawionymi w ramki szkicami chasydów, którzy mieli na nią sprowadzić dostatek, oraz puzderkami ze zbieraną latami biżuterią bez jakiejkolwiek wartości. Rozstawione po domu lampki były zbieraniną przedwojennych mosiężnych lichtarzy uzbrojonych przez elektryka w kable zasilające słabe, migoczące pod kolorowymi abażurami żarówki. Nie były szczególnie piękne czy funkcjonalne, ale lubiła je, podobnie jak resztę zebranych przez lata na pchlich targach rupieci. Dawały jej poczucie zakotwiczenia w tym miejscu. Tworzyły ułudę rodzinnego życia.
Sięgnęła po koc, okryła się nim po szyję i podniosła odstawiony na podłogę kieliszek. Brakowało jej ciepła, spokoju i miejsca wyłącznie dla siebie. Mieszkanie stanowiło azyl, ale było też klatką. Odgrodzone od świata, spoglądające na okolicę z okna na siódmym piętrze, otaczające ją szczelnie niczym skorupa ślimaka. Pozwalało się schronić, lecz równocześnie ciążyło. Jej własne i obce zarazem. Zbyt głośno i nazbyt dosłownie krzyczące każdym kawałkiem podłogi o jej tęsknotach, kompleksach, pragnieniach. O chęci zbudowania bezpiecznej, rodzinnej, wypełnionej pamiątkami przystani i jednoczesnej niemocy uczynienia z tego miejsca czegoś więcej niż tylko zbieraniny cudzych rzeczy i wspomnień. Powinna je sprzedać. Znaleźć nowe mieszkanie i zacząć od zera. Jak Anka. Porzucając przeszłość, stare lęki i wszelkie wypracowane w tym miejscu dziwactwa.
Zerwała się z sofy, podeszła do biurka i otworzyła laptopa. Wyszukiwarka podsunęła jej usłużnie listę mieszkań wystawionych na sprzedaż w Śródmieściu, a ona jęknęła na widok cen i zatrzasnęła komputer. Prokuratorska pensja z trudem wystarczała na spłatę kredytu. O wyższym nie było mowy. Mogła zapewne przenieść się na Tarchomin, Białołękę lub do Piaseczna, ale to nie zmieniłoby jej życia na lepsze. Byłaby jeszcze bardziej samotna. Odizolowana nawet od wąskiej grupy znajomych, którzy bywali u niej wyłącznie dlatego, że mieszkała na szlaku nocnych wędrówek po knajpach. W odległości spaceru od Krakowskiego Przedmieścia i imprezowni przy Piłsudskiego. Ilu z tych, którzy teraz tak chętnie wpadali do niej na szybki afterek, chciałoby się tułać poza centrum Warszawy? Dla ilu z nich była na tyle istotna? Dla Anki? Być może. Bo nawet Kaśka była zbyt wygodna, by zrezygnować z sączonego przed kominkiem szampana na rzecz wyprawy na Gocław i picia wina z dyskontu.
Co zatem mogła zrobić? Powielić opisywany w szmirowatych powieściach scenariusz, uciec w Bieszczady i liczyć na to, że spotka tam miłość swojego życia? Tak, czytywała czasem książki, których łzawa fabuła kończyła się happy endem. Zachodem słońca, drewnianym domkiem, smażeniem konfitur. Powieści, których słodycz doprowadzała ją szybko do pionu i zdrowego poziomu życiowego cynizmu. Historie, z których zaśmiewała się z koleżankami, czytając przy winie najsmakowitsze, ociekające lukrem fragmenty. Czy któryś z pisarzy kiedykolwiek przeżył choć jeden dzień normalności? Skąd brali pomysły, czerpali wenę, skąd ta moda na bohaterki uciekające na kompletne odludzie? Czy chata w Dziurdziowie naprawdę mogła uratować kogoś przed życiową zagładą? Pozwolić na zyskanie dystansu, spokoju i ukojenia? Szczerze w to wątpiła. Gdyby ktokolwiek zostawił ją samą na beskidzkim odludziu, po tygodniu zapewne by zwariowała. Pozostawiona na pastwę swoich myśli, ponurych rozważań i beznadziei. Nie mogąc z nikim porozmawiać ani zagłuszyć wewnętrznych głosów, które przypominały o całej makabrze, jaką w życiu widziała, i nocami budziły ją gwałtownie z koszmarów, w których widziała zwłoki na sterylnych stołach prosektoryjnych, rany zadane ofiarom lub miejsca zbrodni. A przez ostatnie tygodnie również kąsanego przez stado psów Kempę, którego krzyk zapadł w nią silniej niż widok jego poszarpanych nogawek.
Usiadła ponownie przy biurku, zamknęła oczy i oparła czoło na rękach. Ile jest w stanie udźwignąć? Jak wiele okrucieństwa przyjąć i zaabsorbować? Wchłonąć w siebie bez szwanku? Śmierć rodziców, samotne dzieciństwo, zawód, który dla siebie wybrała tylko dlatego, by świat był bardziej bezpieczny dla innych. Samotność z obawy przed kolejnym zranieniem i równoczesna tęsknota za bliskością mężczyzny, dzieckiem oraz stabilizacją. Lęk o babcię, Ankę i siebie. Nerwowe tiki, które dopadały ją zawsze, gdy ktoś szedł za nią przez mroczne podwórko. Potworne sny, które nie dawały spokoju, powracając natrętnie przez wiele kolejnych nocy. Oschły SMS od Michała i widok Krzysztofa przed ołtarzem z inną kobietą. Zmarszczone czoło ginekologa, gdy mówił, że cierpi na endometriozę, i świadomość, że pewnie nigdy nie będzie mogła mieć dzieci. Wszystko to było ponad jej siły. Starczyłoby na obdzielenie nieszczęściem tuzina kobiet.
Uniosła głowę i spojrzała ponuro na pokój. Światła lamp rozpraszały się miękko na lnianym obiciu kanapy, półkach z książkami i bibelotach. Rzucały cienie na ciemnobeżowe ściany, podkreślając nierówność tynku, który kilka lat wcześniej sama kładła na murze. Falowały lekko rozgrzanym wokół żarówek powietrzem, rozedrgane i niespokojne jak ona. Może autorki banalnych powieści miały rację? Może należało odciąć się od wszystkiego? Spróbować zapomnieć? Zaszyć się w mysiej norze, przeczekać ból, dać sobie szansę na reinkarnację? Zająć się czymś, co zaabsorbuje myśli i stanie się kuracją dla znękanego problemami umysłu? Patrzeć na taflę jeziora o świcie, siać rzodkiewkę, hodować kury. Witać się z sąsiadami, rozprawiać o zgubnym wpływie deszczu na żniwa i konieczności rąbania drewna na opał. Może praca u podstaw była ratunkiem równie dobrym, co izolacja od świata? Może w tym wszystkim chodziło o to, by dawne problemy zdechły z nudów? Nie zagęszczane przez następne doznania, lecz rozcieńczające się w próżni? Może w końcu, rozmyte i wyblakłe, zniknęłyby ostatecznie niczym wypłowiałe na słońcu obrazy? Może nawet ona sama przestałaby istnieć?
Uniosła ekran laptopa i znów spojrzała na wyszukiwarkę. Z pewnością nic z tego nie będzie. Nie dlatego nawet, że pomysł był godzien osoby chorej na głowę, ale z tej prozaicznej przyczyny, że nie stać jej było na luksus ucieczki. Na przerwę w pracy i bezczynne gapienie się na jezioro. Na porzucenie życia, które utrzymywało przy życiu. Musiała wykonywać swój zawód, bo innego nie miała. Podobnie jak zaskórniaków, bogatych rodziców ani dzielonego z mężem po połowie majątku. Jej cały dobytek zamykał się w małym, obciążonym hipoteką mieszkaniu, samochodzie finansowanym w leasingu oraz nędznych pięćdziesięciu tysiącach, które trzymała na czarną godzinę.
Monitor zamrugał i wyrzucił kolejną listę ogłoszeń. Dom na Mazurach. Trzysta ofert, z czego dwieście osiemdziesiąt ze zdjęciem. Sortowanie po cenie. Osiemdziesiąt tysięcy za letni domek nad brzegiem jeziora. Przesunęła kursorem po zdjęciach i skrzywiła się lekko. To nie był dom, tylko chata. Kryta gontem, strasząca boazeriami, tapetą w kwiaty oraz łazienką, na którą jedyne remedium stanowiłby granat. Zniechęcona odsunęła od siebie myszkę i wyciągnęła nogi pod biurkiem. Co jej przyszło do głowy? Że życie stanie się prostsze, gdy wyda na coś takiego więcej pieniędzy, niż udało jej się kiedykolwiek odłożyć? I skąd niby weźmie na remont?
– Samotne wieczory jednak mi nie służą – mruknęła do siebie pod nosem i ponownie pochyliła się w stronę ekranu. – Powinnam to wydrukować, powiesić na lodówce i oglądać za każdym razem, kiedy dopadnie mnie chandra.
Znów sięgnęła po myszkę i przeklikała kolejne zdjęcia domku, oglądając w skupieniu sosnowe podłogi, naderwane połacie tapet oraz prycze stojące w pokojach. Lampy pamiętające Gomółkę, krzesła, z których złaziła farba, oraz okna uszczelnione czerwonym kitem, na którym wciąż widać było odciski palców chroniącego się przed zimnym wiatrem mieszkańca. Drzwi wejściowe zamknięte na wielką, stalową kłódkę i ziejące dziurą po wydartym przez kogoś zamku. Żółte, wytłaczane we wzory szyby, które oddzielały sąsiadujące ze sobą mikroskopijne sypialnie. W końcu taras. Zagracony aż po podbitkę dachową stłoczonymi na nim starymi meblami. Pokrzywionym od wilgoci starym kredensem, fotelem, który tracił przez dziurę w obiciu resztki wypełniających go pakuł, oraz dwoma połamanymi krzesłami. Miała dosyć. Była uleczona z głupich pomysłów, naiwnych złudzeń i banalnych recept na życie. Osiemdziesiąt tysięcy za taką ruderę? Zwariowała doszczętnie, jeśli sądziła, że to może zapewnić jej szczęście.
Westchnęła, pociągnęła resztkę wina z kieliszka i kliknęła następną stronę z postanowieniem, że robi to po raz ostatni. Zanim zdjęcie zdążyło się zmienić, wstała od biurka i zabrawszy ze sobą kieliszek, poszła do kuchni. Trudne czasy wymagały dolewki. Podobnie jak durne myśli. Stojąc przy blacie, wzięła dwa długie łyki i przesuwając językiem po podniebieniu, mlasnęła.
– Przejrzę papiery i idę spać. Zanim znów coś mi strzeli do głowy.
Zawróciła do pokoju i skierowała się prosto po leżącą obok kanapy teczkę z aktami, lecz zanim zdążyła po nią sięgnąć, kątem oka zarejestrowała kolejne zdjęcie wyświetlone na monitorze laptopa, które sprawiło, że zatrzymała się w pół kroku, zmieniła trajektorię i ponownie ruszyła do biurka. Ze wzrokiem wbitym w ekran komputera dotarła do krzesła, po czym bezwiednie usiadła. Spomiędzy wysokich szuwarów biegła w stronę wody długa na kilkanaście metrów, zakończona szerokim podestem drewniana kładka. Jej początek krył się w kępach zielonej trawy, ocienionej przez zwisające nad nią gałęzie brzozy. Słońce docierało do roślin dopiero w miejscu, gdzie kończył się grunt, a z wody wystawały wysokie liście pałki, pióropusze trzcin i falliczne kwiaty tataraku. Woda była niebieska kolorem odbitego w jej tafli nieba, upstrzona białymi obłokami i połyskliwa. Ciągnęła się na trudną do oszacowania odległość, tracąc w pewnym miejscu swój błękit na rzecz czarnego cienia, w którym pogrążone były odbijające się w niej drzewa na drugim brzegu jeziora. Kliknęła i obraz znowu się zmienił. Kamera stała teraz w środku tajemniczego, zachwaszczonego ogrodu, przez którego środek płynął powoli strumień, rozlewając się szeroko i tuląc do brzegów gęstym kożuchem rzęsy. Przesunęła wzrokiem po zdjęciu i nabrała głęboko powietrza. Przewrócony pień obrośnięty był szarym porostem, a po powierzchni wody ślizgały się gigantyczne, widoczne nawet na fotografii nartniki. Kolejny obraz i leśna ścieżka, na końcu której widoczny był jedynie wychylający się z zarośli dach z gontu. Następne zdjęcie i niewzruszony spokój nieporuszanego najmniejszym wiatrem jeziora. Bezkres wody odbijającej szare tym razem chmury. Zachód słońca na pomoście i wschód widziany z okien na piętrze. Kilka ujęć wystawiających głowy spod butwiejących liści zawilców i wybarwionych czerwienią jesiennych dębów. A potem znów lato i hamak. Rozciągnięty między dwoma rosnącymi przy domu drzewami, wprowadzający w nasyconą zieleń ogrodu kontrastowy element czerwonych i żółtych pasów.
Zamknęła oczy i bujała się przez moment w napiętym, pasiastym materiale, wciągając w płuca wilgotny zapach lasu, szuwarów i glonów. Wokół niej była kompletna cisza, przerywana tylko niekiedy przez stukającego w drzewa dzięcioła. Nic więcej.
Uchyliła powieki i sięgnęła po pióro, by zapisać numer telefonu i adres. Z pełną świadomością, że oddaje się właśnie w szpony kompletnego szaleństwa.Obudził ją krzyk oraz nagły ruch ciała, które zgięło się wpół wciąż nieświadome tego, co się z nim dzieje, ale podatne na nagłe impulsy bólu i strachu. Zerwała się gwałtownie i dopiero po dłuższej chwili zrozumiała, że dziki wrzask, który słyszy, jest jej własnym schrypniętym głosem. Przycisnęła dłoń do ust i zamilkła. Ciało wciąż ją bolało, więc zaświeciła lampę przy łóżku, zdarła z siebie kołdrę i zaczęła oglądać wnikliwie swoje ramiona i nogi. Były całe, wolne od ran, gładkie i ciepłe, lecz wciąż obolałe. Pulsowały gwałtownymi nerwowymi tikami agresywnych ukąszeń szarpiącej nią we śnie psychozy. Wstała z łóżka, by zdjąć z siebie przepocony T-shirt i majtki. Pościel też była mokra. Od potu i łez, którymi zalała poduszkę. Spojrzała na nią bezradnie, nie mając sił na kolejną zmianę poszewek. Koszmar powracał co noc, budząc ją krzykiem oraz koniecznością przebierania pościeli. Była tym coraz bardziej znużona, a równocześ-nie wściekła na własny umysł, który płatał jej figle i każdej nocy stawiał przy drzwiach prowadzących na taras. Już nie jako obserwatorkę, lecz jako bezpośrednią uczestniczkę makabry.
Stojąc nago przy mokrym od potu łóżku, zastanawiała się, co robić dalej. Zmienić pościel czy może raczej położyć się na sofie w salonie, licząc na to, że koszmar drugi raz nie powróci. W końcu podjęła decyzję: pranie prześcieradeł było niczym w porównaniu z czyszczeniem lnianego obicia kanapy.
Naciągnęła na siebie suchą koszulkę i sięgnęła po ostatnią leżącą w szufladzie czystą zmianę pościeli. Bawełniana satyna sfrunęła na łóżko, a ona zaczęła wygładzać dokładnie jej brzegi, wiedząc, że czynność ta pozbawiona jest sensu. Jutro o tej porze prześcieradło znów będzie mokre i zgniecione niczym szmata wyżęta z wilgoci. A jednak miarowe ruchy rąk uspokajały ją nieco, pozwalając zapanować nad drżeniem, uładzić myśli, oderwać się od wspomnienia koszmaru.
Ułożyła się na wznak i nie gasząc światła, zamknęła oczy. Dlaczego ten sen ustawicznie powracał? Dlaczego ze wszystkich brutalnych obrazów przechowywanych w zakamarkach jej mózgu podświadomość podsuwała jej akurat tę scenę? I dlaczego to ona była w niej teraz ofiarą? Skupiła myśli, próbując przypomnieć sobie uczelniane wykłady oraz teorię snów Freuda. Ten koszmar nie był spełnieniem jej najskrytszych fantazji. Nie realizował jej marzeń, nie rekompensował niczego. Czy był zatem potwierdzeniem tez Junga i dowodził, że to, co zrobiły, budzi w niej wewnętrzny opór? A może zwyczajnie się bała? Tylko czego? Własnej wykoślawionej natury, która ujawniła się w beznamiętnej obserwacji przemocy? Świadomości, że przestała wierzyć w sprawiedliwą rękę Temidy i tak samo jak inni ulegała pierwotnym instynktom, które szeptały do ucha, że lincz jest jedyną skuteczną metodą? A może tego, że Kempa się zemści?
Westchnęła, nie potrafiąc dojść do żadnych sensownych wniosków, i wyłączyła lampę przy łóżku. W sypialni zapadła ciemność, ale ona wciąż miała otwarte oczy, napięte mięśnie i wyostrzony słuch, który wyławiał delikatny szum biegnącej nieopodal ulicy. Dokładnie tak samo jak wtedy. Jak tamtej nocy, kiedy leżała przy Ance, nasłuchując jej miarowego oddechu i szmerów dochodzących z ogrodu. Czujna i nieporuszona zarazem. Gotowa wyskoczyć z łóżka przy pierwszym szczeknięciu, lecz nie dość odważna, by podnieść się przed jego usłyszeniem. Przyjaciółka zażyła wtedy dwie tabletki Stilnoxu, popiła je winem i wetknęła w uszy zatyczki, które tłumiły dźwięki, separując ją szczelnie od świata. Ona sama zadowoliła się winem, przekonana, że gdy obudzą się rano, cała historia będzie już tylko złowrogim wspomnieniem. Ale sen nie nadchodził. Podobnie jak teraz.
Plan, który wymyśliła Ania, wydawał się…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej