Wierny Rusłan - ebook
Wierny Rusłan - ebook
Klasyka literatury łagrowej – poruszająca książka porównywana z dziełami Sołżenicyna czy Szałamowa.
Po likwidacji obozu Rusłan i inne psy wartownicze zostają wypędzeni. Cała sfora błąka się po okolicy i nie potrafi zapomnieć o minionym życiu w łagrze, który uważała za raj. Psy były tam wykorzystywane do zadań wartowniczych, a surowa tresura odcisnęła na nich niezatarte piętno. Tęskniący za służbą Rusłan próbuje sam sobie zorganizować łagrowe życie i poszukuje więźniów, których mógłby nadzorować.
Książka Władimowa to wstrząsająca metafora dehumanizacji i zniewolenia w totalitarnym świecie.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-826-4 |
Rozmiar pliku: | 864 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Całą noc wyła zawierucha, zgrzytliwie huśtała lampy, szczękała zasuwą. A nad ranem wszystko się uspokoiło i ucichło. I przyszedł pan. Siadł na stołku i zapalił, czekając, aż Rusłan skończy jeść zupę. Pan przyniósł ze sobą swój automat i powiesił go na haku, w rogu boksu, a to oznaczało służbę, której dawno już nie było, więc trzeba było jeść bez pośpiechu, ale i bez ociągania.
A potem Rusłan dostał wielką szpikową kość, tak obiecującą, że korciło go, by ją zaraz zanieść do rogu i zakopać w ściółce – a potem dopiero, w ciemności i samotności, pogryźć jak należy. Ale wstyd mu było wyciągać ją przy panu z miski, więc tylko obgryzł ją z mięsa na wszelki wypadek – doświadczenie mówiło, że po powrocie mógł już tej kostki nie znaleźć. Odsuwając ją starannie nosem, wychłeptał ciecz i zaczął łykać ciepły gąszcz, łapiąc upuszczane kawałki – aż raptem pan się poruszył i spytał niecierpliwie:
– Gotowyś?
I wstając, rzucił niedopałek na podłogę. Niedopałek wpadł do miski i zasyczał. Takiego wypadku jeszcze nie było, ale Rusłan nie dał po sobie poznać zdziwienia ani urazy. Podniósł na pana wzrok i huśtnął ciężkim ogonem – na znak wdzięczności za jedzenie i gotowości natychmiastowego odsłużenia go. Nie pozwolił też sobie spojrzeć na kość; szybko łyknął z miski trochę wody i już był gotów.
– No to idziemy.
Pan wyciągnął ku niemu obrożę. Rusłan skwapliwie nadstawił łeb i zastrzygł uszami, reagując na dotknięcie rąk pana. Ręce te zapięły sprzączkę, sprawdziły, czy nie jest za ciasno, i zaczepiły karabinek za kółko. Potem pan nawinął trochę smyczy na rękę, a koniec przyczepił sobie do pasa. W ten sposób przez całą służbę byli ze sobą związani i nie mogli się wzajemnie zgubić. Wolną ręką pan podrzucił automat, chwycił go za pas i zarzucił na ramię zapoconą lufą w dół. Rusłan jak zwykle zajął miejsce u lewej nogi pana.
Obaj przeszli ciemnym korytarzem, na który wychodziły obite mocną siatką drzwi boksów. Błyskały zza niej wilgotne ślepia; nienakarmione psy skomlały i bodły siatkę ostro ściętymi łbami, a w odległym końcu ktoś zachłystywał się zawistnym, histerycznym szczekaniem – i Rusłan był dumny z tego, że jego pierwszego wyprowadzano dzisiaj na służbę.
Ale kiedy otwarły się wejściowe drzwi i w ślepia chlusnęła mu oślepiająca jaskrawa białość – zmrużył je, odskoczył do tyłu i zawarczał.
– No, no! – powiedział pan i szarpnął smycz. – Zasiedziałeś się, ścierwo. Nie caf się. Śniegu nie widziałeś?
Więc właśnie to tak wyło w nocy. A teraz się ułożyło – grubą puszystą warstwą na bezludnym placu, na dachach koszar, magazynów i garaży, śniegowymi czapami na latarniach i ławkach ustawionych wokół skrzynki na niedopałki. Tyle razy już to w życiu widział, a zawsze się temu dziwił. Wiedział, że u panów nazywa się to „śnieg”, ale sam pewnie by się nie zgodził dać temu nazwę. Dla Rusłana była to po prostu – biel. I wszystko traciło przez nią nazwy, wszystko, do czego przywykł wzrok i węch, się zmieniało. Świat stał się pusty i głuchy. Pochowały się ślady. Tylko wyraźnie wydeptany łańcuszek śladów pana biegł od kuchni do progu. A już po chwili biel trafiła mu do nosa i wypełniła podnieceniem; zanurzył w niej łeb aż po oczy, wyorał bruzdę, nabrał pełen pysk i wypluwając, nawet wesoło i bezsensownie obszczekał, jakby chciał zawołać coś w rodzaju: „Bujać to my, nie ma frajerów!”. Pan go nie przytrzymywał, wypuścił na całą długość smyczy, więc Rusłan, z białą brodą i rzęsami, to zostawał z tyłu, to wybiegał naprzód i ciągle nie mógł się uspokoić, nadyszeć, nawąchać.
I z tego wszystkiego pozwolił sobie na małe przeoczenie. Nie rozejrzał się, jak to trzeba zrobić, kiedy się jest wyprowadzanym na służbę. Ale coś go jednak zaniepokoiło; nastawił uszu i zamarł. Ogarnął go niejasny lęk. Z prawej strony wznosiły się rzędy obdartych z kory słupów z drutem kolczastym. Dalej było puste pole i ciemna wyszczerbiona ściana lasu, a z lewej takie same słupy i drut, i kawał pola, tyle że z rozrzuconymi po nim, niskimi jak suteryny, zbitymi z poczerniałych od starości bierwion, barakami. I baraki patrzyły na Rusłana jak zawsze oszronionymi, pustymi jak bielma oknami. Wszystko było na miejscu i nigdzie się nie podziało. Ale światem zawładnęła niezwykła, niesłychana cisza, i kroki pana grzęzły w niej, jakby stąpał po wojłoku. A jeszcze dziwne było, że nikt nie wychuchał w oknach dziurek, żeby zobaczyć, co się dzieje na świecie (pod tym względem ludzie nie różnią się przecież od psów!), a same baraki wydawały się dziwnie płaskie, jakby namalowane na bieli, i nie wydawały dźwięków. Zupełnie jakby ci wszyscy, którzy w nich mieszkali, hałasowali i śmierdzieli, wymarli w ciągu jednej nocy.
Ale gdyby wymarli, to przecież on by to poczuł! A jeśli nie on, to inny pies. Komuś by się to przyśniło i ktoś zbudziłby ich wyciem. „Nie ma ich tam – pomyślał Rusłan. – Więc gdzie się podziali?” I zawstydził się z powodu własnej niedomyślności. Tamci nie umarli, tylko uciekli. Zadrżał z napięcia, zaczął gorąco i głośno dyszeć. Miał ochotę napiąć smycz i pociągnąć za sobą pana – tak jak bywało w te rzadkie i niezwykłe dni, kiedy obaj przebiegali czasem po kilka wiorst. I doganiali! – ani razu nie było tak, żeby nie dognali. I zaczynało się najlepsze z tego, co dane było zaznać Rusłanowi – prawdziwa Służba.
Ale nie, nic się nie zgadzało także i z tymi rzadkimi sytuacjami. Rusłan znał słowo „ucieczka”. Odróżniał nawet „ucieczkę indywidualną” od „zbiorowej”, ale w takich wypadkach było zawsze dużo hałasu i nerwowej bieganiny, panowie dlaczegoś wrzeszczeli na siebie, psy też obrywały za nic i wyprowadzone z równowagi zaczynały się gryźć. Dopiero kiedy zaczynał się pościg, wszystko się uspokajało. A takiej ciszy Rusłan nie słyszał ani razu i to skłaniało go do najgorszych podejrzeń. Wyglądało na to, że uciekli wszyscy mieszkańcy baraków, a panowie rzucili się za nimi, i to tak szybko, że nie zdążyli nawet zabrać ze sobą psów, a jakiż może być bez psów pościg! A teraz tylko oni dwaj, pan i Rusłan, powinni wszystkich znaleźć i przygnać całe to śmierdzące, wrzaskliwe, ogłupiałe stado z powrotem.
Poczuł dręczący strach, od którego zrobiło mu się zimno w brzuchu i zabiegł drogę panu, by popatrzeć mu w twarz. Z panem też działo się coś niedobrego; garbił się, ponuro popatrywał na boki, a ręki nie trzymał jak zawsze na pasie automatu, tylko wsunął ją do kieszeni, jakby mu zmarzła. Rusłan pomyślał nawet, że panu zziębło w brzuchu – nic dziwnego, skoro czeka ich dzisiaj takie zadanie. Otarł się barkiem o szynel pana, co znaczyło, że wszystko rozumie i na wszystko jest gotów – nawet na śmierć. Rusłan nie miał jeszcze okazji umierać, ale widział, jak robią to i ludzie, i psy. Było to najstraszniejsze ze wszystkiego, ale – jeśli razem z panem – to co innego; Rusłan to wytrzyma. Ale pan nie zauważył jego dotyku i nie odpowiedział, jak to zawsze bywało, kładąc dłoń na łbie – a to już było przykre.
Raptem zobaczył coś takiego, że sierść na karku mu się zjeżyła, a z gardła wydobył się głuchy warkot. Nie miał zbyt dobrego wzroku i wiedząc o tym, nadrabiał brak gorliwością i węchem. Toteż główną obozową bramę zobaczył dopiero wtedy, kiedy obaj z panem wyszli przez furtkę przed obóz. Brama wyglądała tak dziwnie, że trudno sobie to było wyobrazić. Była po prostu otwarta na oścież i poskrzypywała na wietrze pętlami z zardzewiałego drutu. I nikt nie biegł do niej, krzycząc i strzelając, żeby ją natychmiast zamknąć. Nie dosyć na tym, także i druga brama, z przeciwległej strony obozu, nigdy nieotwierana jednocześnie z pierwszą – była otwarta. Biała droga wychodziła z obozu niczym nieprzegrodzona, nieprzekreślona kratą bierwion – i biegła w las, ku linii ciemnego horyzontu…
A co się stało z wieżą strażniczą! Zupełnie oślepła. Jeden reflektor, zaniesiony śniegiem, poniewierał się na dole, drugi, wyszczerzywszy rozbite szkło, wisiał na przewodzie. Zniknął z wieży i gdzieś przepadł biały kożuch z uszanką i zwróconym zawsze lufą w dół żłobionym automatem. Wyblakłe czerwone płótno nad bramą jeszcze wisiało, ale ktoś podarł je na strzępy, brzydko szarpane podmuchami wiatru. A do tego czerwonego płótna z tajemniczymi białymi znakami Rusłan miał specjalny stosunek. Zbyt mocno wryły mu się w duszę momenty, kiedy ciemnymi wieczorami, po pracy, przy każdej pogodzie – w mróz, zamieć czy ulewę – otoczone przez panów i psy kolumny więźniów zatrzymywały się tutaj i oba reflektory krzyżowały na czerwieni snopy swych zamglonych świateł, aż czerwień rozpalała się na całą długość bramy, a przygarbieni więźniowie mimo woli podnosili głowy i wpatrywali się w oślepiającą biel znaków. Rusłanowi nie dane było zgłębić całej utajonej w nich mądrości¹, ale i jego znaki szczypały w oczy aż do łez, ale i jego ogarniały raptem rozdygotanie, liryczny smutek i zachwyt tak wielki, że wszystko zdawało się omdlewać i zamierać.
Te braki i zniszczenia zupełnie Rusłana oszołomiły; bezczelność uciekinierów wyprowadziła go z równowagi. A więc byli przekonani, że tym razem ich nie złapią! I z góry wiedzieli, że spadnie śnieg i zasypie wszystkie ślady, i że psu jest bardzo ciężko pracować na mrozie. Ale najgorsze było to, że w ogóle się specjalnie nie kryli. Rusłan pamiętał przecież doskonale, jak w ciągu ostatnich, niepojętych dni, kiedy psy zdychały z nudów bez służby i przychodził do nich tylko jego pan, a i to bez automatu, żeby je nakarmić i dać im trochę pobiegać po podwórku – jak przez ten cały czas zachowywali się więźniowie. Zupełnie niezrozumiale: chodzili gromadami po całym obozie, hałasowali harmonią, wywrzaskiwali piosenki, a jeszcze w dodatku głupio i bezsensownie drażnili psy. Więc jakże to pan niczego nie zauważył, skoro dosłownie wszystkie psy czuły, że święci się coś złego, i gryzły z ćmiącej złości ściółkę!
Rusłan nie miał pretensji do pana i nie zarzucał mu niczego. Był niemłody i wiedział, że panowie czasami się mylą. Ale im wolno. Nie wolno tego psom i więźniom, którzy zawsze odpowiadają za swoje błędy, a czasami i za błędy panów. Więc skoro już tak się stało, to Rusłan wiedział, że winę za ten błąd przyjdzie mu podzielić z panem i że za wszelką cenę pomoże panu błąd naprawić. A teraz, myśląc o tym, jak chytrze uciekinierzy oszukali pana, po prostu podniecał się do pracy; budził w sobie złość tak długo, aż się naprawdę rozwścieczył. Wściekłość Rusłana była żółtego koloru. Żółte stało się niebo i śnieg, zżółkły odwracane w biegu twarze przerażonych uciekinierów, żółtymi refleksami zamigotały podeszwy ich butów. Zobaczywszy to wszystko jak żywe, Rusłan nie wytrzymał – rzucił się z wściekłym szczekaniem, naciągnął rzemień z surowej skóry i wywlókł pana za sobą przez bramę.
– Ty co, ty co, ścierwo! – Pan ledwie utrzymał się na nogach. Przyciągnął do siebie Rusłana i żeby go uspokoić, użył swego zwykłego sposobu: szarpnął za obrożę u góry, tak że przednie łapy psa zawisły w powietrzu, a on sam już nie warczał, lecz chrypiał. – Gdzie? Gdzie się rwiesz? Na tamten świat? Tylko ciebie tam brakowało. – Potem odpiął karabinek, puścił Rusłana, a rzemień zwinął i włożył do kieszeni. – O, teraz leć. Leć przed siebie przodem, trafisz, gdzie trza.
Pokazał ręką w kierunku pola, wzdłuż białej drogi, i już to samo mogło znaczyć: „Szukaj, Rusłan”. Takie rzeczy Rusłan rozumiał bez rozkazu. Tylko że nie poczuł żadnego tropu ani śladu, nic.
Bliski desperacji rzucił na pana bystre i lękliwe spojrzenie, pochylił łeb i ryjąc nosem śnieg, zatoczył przepisowy krąg. Pachniało suchymi trawami, stęchlizną, myszami, popiołem, ale ludźmi – nie. Nie zatrzymując się, zatoczył nowy krąg, tym razem szerszy. Znowu nic. Przeszli tędy tak dawno, że próby wywąchania czegoś sensownego były bzdurą. A Rusłan nie pozwalał sobie na takie sztuczki, żeby zełgać, poprowadzić byle gdzie, a potem zrobić histeryczną scenę, że niby pan sam coś poplątał, a ma pretensje do niego. Zresztą pan nie mógł niczego poplątać. Przecież było jasne, że wyszli przez bramę, więc trzeba zaczynać od niej. Rusłan szybko się zmęczył, poczuł się tak, jakby wypruto mu wnętrzności, z rozmachu siadł na śniegu, wywiesił na bok parujący język i z przepraszającym mruganiem i strzyżeniem uszu przyznawał się do swej bezsilności.
Pan patrzył nań z nieprzyjemnie skrzywionymi wargami. W oczach pana – w dwu cudownych krążkach zmętniałego błękitu – nie było ani odrobiny współczucia; tylko chłód i drwina. Rusłanowi chciało się rozpłaszczyć i popełznąć na brzuchu, chociaż wiedział, że prośby i skargi są daremne. Można było skomleć ile wlezie, ale i tak robiło się wszystko, czego chciały te najukochańsze na świecie krążki, choćby się nawet lizało ich wymazane śmierdzącą pastą buty. Rusłan próbował to kiedyś robić, a raz widział, jak to robił człowiek – i człowiekowi też to nie pomogło.
– No co, dalej? – spytał pan. – A może wolisz bliżej domu? – Obejrzał się na bramę i powoli ściągnął z ramienia automat. – Jeden diabeł, można i tu…
Rusłan zadygotał; nagły atak ziewania zaczął mu wyłamywać szczęki. Ale przemógł się i wstał. Inaczej nie mógł. Zwierzę spotyka na stojąco to, co najgorsze. A Rusłan zrozumiał już, że właśnie to, w ten dzień, do niego przyszło, że przed minutą już się stało i że tego, co nastąpi, nie da się uniknąć. I nawet nie ma kogo za to winić. Bo kogo winić, jeśli już i Rusłan przestał rozumieć, o co chodzi?
Wiedział dobrze, co spotyka psa, który przestaje rozumieć, o co chodzi. Żadne poprzednie zasługi wówczas nie pomagają. Za jego czasów jako pierwszego spotkało to Reksa, bardzo doświadczonego i ambitnego psa, ulubieńca panów, któremu Rusłan za młodu bardzo zazdrościł. Dzień upadku Reksa był najzwyklejszy w świecie, żaden z psów niczego nie przeczuł. Jak zwykle przyjęto wtedy kolumnę od warty obozowej, jak zwykle przeliczono ją i wypowiedziano zwykłe słowa. I właśnie tu, zaledwie odeszli od bramy, jeden z więźniów zawrzeszczał dziko, jakby go ktoś ugryzł, i zaczął biec, gdzie oczy poniosą. Wariat, w szczerym polu, na oczach wszystkich. Toteż jeszcze nie przebrzmiał jego okrzyk, a już, w trzy czy cztery lufy, zagrzechotały automaty, a cekaemista z wieży też dołożył swoje. Aż dziw, że dwunogi są czasem zdolne do takich głupstw! Ale tym głupstwem więzień zaszkodził Reksowi, który szedł obok i winien był mieć się na baczności, i przeczuć wszystko zawczasu, a skoro już się zagapił i popełnił przeoczenie – rzucić się za uciekinierem i natychmiast zwalić go z nóg. A tymczasem Reks, porwany widowiskiem, siadł z wywieszonym językiem i pozwolił, żeby jeszcze trzech więźniów naruszyło szyk i wymachując rękami, krzyczało na panów. Szybko zagnano ich kolbami na miejsca, psy też pomogły, a Reks nawet nie wziął udziału! Reks rzucił się na tamtego, na polu, który już nawet nie zipał, i wpił się zębami w jego prawą rękę. Było to takie głupie, że nawet przy tym nie warczał, a tylko okropnie żałośnie skomlał. Pan Reksa odciągnął go i w obecności wszystkich porządnie kopnął w brzuch. Tego dnia Reksowi pozwolono jeszcze na konwojowanie, ale wszystkie psy zrozumiały, że sprawa jest przesądzona. I Reks zrozumiał to najlepiej ze wszystkich. Po służbie przez cały wieczór przeżywał swoją hańbę. Leżał jak nieżywy z nosem utkwionym w kącie boksu, nie dotknął jedzenia, a nocą wył tak, że psy nie mogły zmrużyć oczu i męczyły je straszne przeczucia. Rano pan Reksa przyszedł do niego i chociaż Reks skomlał i lizał mu buty, na nic się to nie zdało. Został zaprowadzony w pole, za druty, wszyscy usłyszeli krótką serię i już nie wrócił. Nie żeby od razu zupełnie zniknął: jeszcze przez kilka dni w obozie odczuwało się jego obecność, a opodal drogi psy widziały jego wzdęty bok, po którym chodziły wrony. Wspominały wtedy straszny błąd Reksa. A potem nie zostało z niego śladu. Jego boks wymyto wodą i mydłem, zmieniono miskę i ściółkę, na drzwiach zawieszono inną tabliczkę i zamieszkał tam nowo przybyły Amur, który miał jeszcze wszystko przed sobą.
Wcześniej czy później czekało to wszystkich. Jedne psy traciły węch albo ślepły ze starości, inne zanadto przyzwyczajały się do swoich aresztantów i zaczynały im na to lub owo pozwalać, jeszcze inne, w rezultacie długiej służby, ogarniało straszne szaleństwo: warczały i rzucały się na własnych panów. Koniec był zawsze ten sam: wszystkie szły szlakiem Reksa, za druty. Rusłan pamiętał tylko jeden wypadek, kiedy pies zmarł we własnym boksie. Kiedy Burzanowi w walce z dwoma uciekinierami przetrącono żelazną rurą kręgosłup, panowie przenieśli go z lasu na szynelu, głaskali, drapali za uchem, mówili: „Burzan zuch, Burzan dobry piesek, złapał, złapał!” i nie wiedzieli, co by mu dać do zjedzenia. A wieczorem dali mu coś takiego, że od razu zdechł w konwulsjach.
Służba kończyła się dla psa śmiercią z ręki pana i w ciągu ośmiu obozowych lat Rusłanowi zawsze towarzyszyło uczucie, że i jego kiedyś to czeka. Napełniało go to strachem, sprowadzało koszmarne sny, od których budził się z wyciem; stopniowo jednak zżył się z tym i zrozumiał, że można to tylko oddalić, a uniknąć – niepodobna. I zaczęło mu się to wydawać naturalnym zakończeniem służby, tak samo uczciwym, słusznym i zaszczytnym jak ona sama. Przecież żaden pies nie życzyłby sobie innego końca – żeby go, na przykład, wypędzili za bramę i skazali na żebraninę w towarzystwie tych parszywych kundli, które zbiegają się skądś na śmietnisko podeżreć zgniłe kuchenne odpadki. Rusłan też by tego nie chciał.
Dlatego właśnie nie pełzał, nie skomlał, prosząc o zmiłowanie, nie starał się uciekać. Gdyby pan zobaczył jego żółte, długo niemrużone oczy, z czarnymi jak otwory oksydowanych luf dziurkami źrenic – to nie znalazłby w nich ani cierpienia, ani prośby, ani złości, a tylko pokorne oczekiwanie. Ale pan patrzył gdzieś powyżej niego, a lufa automatu była skierowana ku niebu. Coś, co było za Rusłanem, przeszkadzało panu strzelać. Rusłan obejrzał się i zobaczył co. Już zresztą przedtem kątem oka to widział, a skrawkiem ucha chwytał echa szczęku i warkotu, ale zajęty szukaniem śladu zmuszał się do tego, by nie zwracać na to uwagi.
Bielą drogi pełzł ku obozowi traktor. Poruszał się tak wolno, jakby co najmniej od stu lat zżył się już z tym śnieżnym polem i białawym niebem i jakby one nie mogły już bez niego istnieć. Z wyszczerzonym, wielookim, zakopconym pyskiem, owiewanym falami ciepłego powietrza, wlókł za sobą płozy, na których kołysząc się i zjeżdżając na bok, sunęło coś czerwonego i jeszcze większego niż on. Z bliska okazało się, że jest to towarowy wagon bez kół, przywiązany przerdzewiałymi stalowymi linami.
Rusłan zawarczał i usunął się z drogi. Traktory nie były dla niego nowością. Wywoziły z wyrębu drzewo i zetknięcia z nimi nie przynosiły niczego dobrego. Od ich czarnego tumanu Rusłan na długo tracił węch i stawał się wtedy najżałośniejszym stworzeniem na świecie. W dodatku na traktorach pracowali „wolni”, bardzo dziwni i obcy Rusłanowi ludzie; wszędzie chodzili bez konwojentów, a do panów odnosili się bez należytego szacunku. Zresztą sami trafiali na wyręby; kolumna więźniów dopiero wchodziła do lasu, a oni już tam hałasowali na cały regulator. Niesympatyczne towarzystwo.
Traktor przypełznął bliżej, ale nie ucichł; coś w nim gniewnie porykiwało i kierowca wywrzeszczał przez ten hałas powitanie. Usłyszawszy je, Rusłan osłupiał, bo za jego pamięci żaden dwunóg nie zwracał się do pana w ten sposób:
– Sie masz, Wołogda!
Już sam wygląd kierowcy był oburzający: lśniąca czerwona gęba, wielkousta dymiąca paszcza, uśmieszek od ucha do ucha. Spod niezdjętej przed panem czapki na czoło przybysza spadał kłąb zlepionych jasnych włosów – rzecz zupełnie niesłychana, podobnie jak zwrócenie się do pana z kilkoma pytaniami naraz:
– Może to na mnie czekasz, co? Że jak? Nie słychać? Mieszkalniak ci przywlokłem. Dawaj rozkaz, gdzie to gówno stawiać. A możeś ty tutaj nie władza? Przepustki sprawdzasz? A ja nie wziąłem. Pewnie mnie potem nie wypuścisz, co?
I oparty o drzwiczki, z nogą na gąsienicy, przybysz obrzydliwie i skandalicznie zarechotał.
Pan nie odpowiedział na rechot ani na pytania. Rusłan wiedział, że nie odpowie. Ten zwyczaj panów zawsze napełniał go podziwem. Panowie odpowiadali na pytania więźniów nie od razu albo nie odpowiadali wcale, tylko patrzyli – jasno, zimno, szyderczo. I po małej chwili amator pytań spuszczał oczy i chował głowę w ramiona, a czasem twarz pokrywały mu krople potu. A przecież panowie nie robili mu niczego złego. Ale samo ich milczenie i spojrzenie działały jak podniesiona do uderzenia pięść czy szczęk zamka. Początkowo Rusłan myślał, że panowie przyszli na świat z tą czarodziejską umiejętnością, ale potem zauważył, że wśród swoich odpowiadają chętnie, a jeśli zwracał się do nich Główny Pan, nazywany: „Skaz Rzyszu Tanie”, to nawet bardzo szybko, z rękami wyprężonymi wzdłuż spodni. Zaczął wtedy podejrzewać, że panowie są specjalnie uczeni obchodzenia się z więźniami, tak samo jak psy.
– A coś ty taki smutny? – spytał kierowca. Nie spuścił oczu, nie wciągnął głowy w ramiona, a twarzy nie pokryły mu krople potu; malowało się na niej współczucie. – Żal ci końca służby? Znowu trzeba wszystko zaczynać, tak? Co tam, nie łam się, jakoś się zaczepisz. Tylko na wiochę nie jedź, nie radzę. O plenumie słyszałeś? Tam się, bracie, nie napasiesz.
– Jazda – powiedział pan. – Za dużo gadasz.
Ale z drogi nie zszedł i mocno, oburącz, trzymał u piersi automat.
– A owszem – zgodził się kierowca. – Taki już jestem chłopak. Lubię se poostrzyć język. Co zrobić, jak swędzi.
– Jakbym ci go posmarował – powiedział pan – to raz-dwa by przestał.
Kierowca znowu zarechotał.
– Skonać z tobą można, Wołogda! Ale fajnie z tą armatą wyglądasz. Zrób se przynajmniej zdjęcie, na pamiątkę, bo ci żadna cizia nie uwierzy. I nie zechce. Dla nich, kurwa, tylko armata ważna, na chłopa nie patrzą. – Pan mu nie odpowiedział, więc się zmitygował: – No to gadaj, gdzie mieszkalniak zwalać!
– Zwalaj, gdzie chcesz. Nie moja rzecz.
– Aleś ty tu przecie władza.
– Porąb na spalenie. Kiego wała taszczyłeś? W barakach nie pośpicie?
– W barakach? Co to, to nie! Prędzej w namiotach.
Pan wzruszył niecierpliwie ramionami.
– Wasza sprawa.
Kierowca skinął głową i z ciągle uśmiechniętą gębą, rozsiadłszy się, ujął za drzwiczki. Ale w tym momencie jego wzrok padł na Rusłana. Widocznie coś mu się przypomniało; bezradna zmarszczka na czole zdradzała pracę myśli.
– A ty co – psu w czapę? A ja myślałem, że jakieś ćwiczenia macie. Jadę i myślę sobie – czego on go tak ćwiczy, jak czas na emeryturę? A ty go znaczy załatwiasz… A może nie warto? Zostaw go nam, co? Toć to drogi pies. Niech jeszcze czego popilnuje.
– Tak ci popilnuje, że aż ci się lepiej zrobi.
Kierowca popatrzył na Rusłana z szacunkiem.
– A jakby tak oduczyć?
– Które było można, to już oduczyli.
– Taak. – Kierowca smutno pokiwał głową. – Ale zasraną robotę dostałeś, gorzej nie można. Psy strzelać. Ładne porządki. Służ, staraj się, a potem dziewięć gramów odprawy i cześć. A dlaczego tylko jego? Tyś też przecie służył, nie?
– Jedziesz czy nie? – spytał pan.
– Dobra, jadę – odpowiedział kierowca.
Zderzyli się spojrzeniami. Wzrok pana był lodowaty i nieruchomy; kierowcy – obłąkańczo wesoły. Traktor zaryczał i wypuścił kłąb czarnego dymu. Pan niechętnie odstąpił na bok. Ale traktor wybrał sobie inną drogę – szarpnął się, odwrócił mordę do bramy i popełznął na ukos, przerzynając gąsienicami Strefę Niedostępną.
Atak nagłej wściekłości wyrzucił Rusłana na drogę. Malinowa czerwień wagonu i skrzyp wygniatających brudną koleinę płóz doprowadzały go do szału. Ale jedno widział wyraźnie: sterczący z okienka drzwiczek gruby łokieć kierowcy. Ach, jak pragnął wpić się w ten łokieć zębami, przegryźć go do kości! Z pyska Rusłana wyrwał się ryk i wycie; ślinił się i błagalnie popatrywał na pana, wypraszając upragniony rozkaz: „Bierz go”. Na pewno zaraz zabrzmi; już twarz pana zbielała, zęby się zacisnęły, jeszcze chwila i da się słyszeć wybuch – jakby nie z ust, lecz z wyrzuconej ku przodowi ręki wylatujących – słów: „Rusłan, bierz go!”.
I wtedy zacznie się prawdziwa Służba – w ekstazie subordynacji, w szalonym, zażartym pędzie, ze skokami w bok dla zmylenia wroga, który zacznie się miotać, nie wiedząc, czy ma się bronić, czy uciekać. I nastąpi ostatni skok, łapami na pierś, i wróg zostanie zwalony z nóg, a Rusłan runie razem z nim, rycząc prosto w jego wykrzywioną przerażeniem twarz, ale chwyci tylko za rękę, tylko za prawą rękę, która coś ściska, i będzie ją trzymać i trzymać, słysząc, jak tamten krzyczy, i czując, jak gęsta, ciepła, odurzająca ciecz wypełnia paszczę – póki pan nie odciągnie go siłą za obrożę. Dopiero wtedy czuje się wszystkie uderzenia i rany, które odniosło się samemu… Dawno już minęły czasy, kiedy dawano mu za coś takiego kawałek mięsa albo suchar; zresztą i wtedy brał to raczej przez uprzejmość niż jako nagrodę, bo jeść i tak w takich momentach nie mógł. Nie było również nagrodą i to, że później, w obozie, przed posępnie znieruchomiałym szykiem zachęcano go, żeby jeszcze trochę pogryzł jeńca; ten się już przecież nie opierał, tylko pokrzykiwał żałośnie, i Rusłan szarpał mu raczej ubranie niż ciało. Największą nagrodą za Służbę była sama Służba. Aż dziw, że panowie przy całej swej mądrości nie rozumieli tego i uważali za właściwe stosować jeszcze jakieś zachęty. Gdzieś na krawędzi świadomości, w żółtej mgiełce, majaczyła wprawdzie czarno niezatarta myśl o tym, co pan zamierza z nim, Rusłanem, zrobić, ale niechże się to stanie potem, a najpierw niech się spełni Służba-nagroda, niech mu powiedzą: „Bierz go!”, a starczy mu sił i odwagi, żeby wskoczyć na jazgoczącą gąsienicę, wywlec z kabiny wroga i zetrzeć z jego bezczelnego pyska ten uśmieszek, którego nie spędziło nawet władcze spojrzenie pana!
Niecierpliwość ścisnęła mu szczęki, podrzucał głową i skomlał, a pan ciągle zwlekał i nie krzyczał: „Bierz go”. A tymczasem działo się coś strasznego i haniebnego; coś, co w ogóle nie mogło się dziać. Warcząca morda traktora wparła się w słup ogrodzenia, jakby chciała obwąchać, i wściekle zaryczała. Przez chwilę traktor stał w miejscu, choć gąsienice wciąż pełzły, a słup odpowiadał trzeszczeniem; widocznie chciał wytrzymać, ale już się trochę przechylił, napinając rozedrgane druty, aż pękł z hukiem armatniego wystrzału. Druty nie pozwalały mu jeszcze zupełnie upaść, ale uparta morda pchała się naprzód, druty, jeden po drugim, spełzały na śnieg, miażdżone i zgniatane w kolczaste powrósła, aż przepełzły po nich ze zgrzytem płozy sań. A potem ukazał się znowu słup, leżący na wznak, niby człowiek z rozrzuconymi rękami.
Traktor stanął już tam, w obozie, z zadowolonym warkotem. Kierowca wyszedł popatrzeć na swoje dzieło i też musiał być zadowolony, bo wrzasnął wesoło do pana:
– Ej, Wołogda, co byś ty, bracie, beze mnie zrobił! Ucz się, póki mnie masz, zamiast do psów kropić!
Jego pierś w rozchełstanym waciaku sama napraszała się pod lufę. Ale pan powiesił już automat na zgięciu ręki, wyciągnął papierośnicę, otworzył ją i postukał papierosem w wieko. Popatrzył na własnoręcznie przezeń szewskim szydłem wykuty rysunek i się uśmiechnął. Lubił popatrywać na swoje dzieło, zawsze się przy tym do czegoś uśmiechając, a kiedy pokazywał rysunek innym panom, to ci zarykiwali się do rozpuku. I chowając papierośnicę, z tym samym uśmiechem patrzył, jak traktor toruje sobie swą straszną drogę przez drugi rząd ogrodzenia i mocuje się ze słupem, który tym razem okazał się mocniejszy, tak że trzeba go było kilkakrotnie walić z rozpędu.
Kiedy wreszcie i ten słup runął, pan zwrócił się ku Rusłanowi – i zdawał się widzieć go jakby po raz pierwszy.
– Jeszcześ tutaj, ścierwo? Powiedziałem ci – zmiataj. Komu powiedziałem? – Rękę z zapalonym papierosem wyciągnął wzdłuż drogi, w stronę lasów. – I żebym cię więcej nie widział, zrozumiano?
Ale Rusłan nie to nawet, że nie mógł – za nic w świecie nie zgodziłby się tego zrozumieć. Po raz pierwszy posyłano go nie tam, gdzie powinien był się natychmiast rzucić, a w zupełnie przeciwnym kierunku. Tamten dwunóg podszedł do drutów, zerwał je… i nie poniósł kary, chociaż w innych strzelano za to bez uprzedzenia. I Rusłan jeszcze bardziej znienawidził za to szerokomordego kierowcę, którego bezczelność uratowała życie i jemu, Rusłanowi, i innym psom czekającym w boksach na swoją kolej.
Ale posłuchał i poszedł. Zrobiwszy parę kroków, usłyszał, że pan za nim nie idzie, i obejrzał się. Pan wracał do obozu. Szedł ku wyrwie zrobionej przez traktor i trzymany za pas automat niemal wlókł się za nim po śniegu. I patrząc na jego przygarbione plecy, Rusłan poczuł nagle, że ani automat, ani on nie są już panu potrzebni. Z rozpaczy i wstydu chciało mu się usiąść na śniegu, zadrzeć głowę ku szarożółtemu słońcu i wypłakać swój ogromny ból. Koniec służby okazał się gorszy niż najgorsze Rusłanowe strachy: wyprowadzono go za druty po to, by wyrzucić i skazać na żebraninę z parszywymi kundlami, którymi Rusłan gardził całą duszą, nie uważając ich w ogóle za psy. Ale dlaczego? Za co? Przecież nie zrobił nic takiego, za co należałaby się taka okrutna, niesłychana kara!
Ale rozkaz pana był rozkazem, nawet jeśli ostatnim, i Rusłan pobiegł samotnie białą drogą ku ciemnemu wyszczerbionemu horyzontowi.
Wiedział, że będzie biec tą drogą bardzo długo, może przez cały dzień, cały czas lasem, a o zmierzchu z wysokiego pagórka ujrzy zza drzew rozrzucone światełka osady. Będą tam drewniane, smoliście pachnące spod śniegu chodniki i głuche ściany płotów wysokich jak przeszkody na placu ćwiczebnym; będzie pachnieć dymem i czymś smacznym od niskich domów ze smużkami światła, ledwie sączącymi się przez szparki grubych okiennic – a dalej zapachnie innym dymem i pociągami i wreszcie Rusłan dobiegnie prosto do okrągłego skwerku przed stacją. Na tym skwerku jest też coś znanego z placu ćwiczebnego: dwóch nieżywych ludzi, koloru aluminiowej miski, którzy wleźli dlaczegoś na klomby. Jeden z nich, bez czapki, wyciągnął rękę przed siebie i otworzył usta, jakby właśnie rzucił kij i miał zawołać: „Aport!”. Drugi, w czapce, nigdzie nie pokazywał, a stał z ręką założoną za brzeg munduru, dając swym wyglądem do zrozumienia, że aportować należy właśnie jemu.
Będzie tam też, najdalej ze wszystkich, szeroki peron, na który można wskoczyć. I przepływające obok niego, splecione i powyginane, we dnie czasem błękitne, a wieczorem różowe, wstęgi szyn. Ale szyny przy samym peronie są zawsze zardzewiałe i zaraz za nim się kończą. Ich wygięte do góry końce podtrzymują czarną belkę z latarnią, w której przy nadejściu oczekiwanego pociągu zapala się czerwone światło. Pociąg może być zielony, z ukośnymi kratami na oknach, a czasem czerwony, zabity deskami bez najmniejszej szparki. I tu kończy się jedyna znana Rusłanowi droga.
Biegł miarowym, nieśpiesznym kłusem, aż w pewnym momencie gwałtownie przyśpieszył; domyślił się, po co go posłano. Powinien znaleźć się na peronie, kiedy zapłonie czerwone światło i na znajomy ślepy tor wjedzie powoli pociąg z uciekinierami.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Na takich transparentach pisano zazwyczaj: „PRACA JEST W ZSRR SPRAWĄ HONORU I SŁAWY, SPRAWĄ MĘSTWA I HEROIZMU. J. STALIN” (przyp. autora).