- W empik go
Wiersze - ebook
Wiersze - ebook
Felicjan Medard Faleński żył w latach 1825–1910. Był polskim poetą, prozaikiem, dramatopisarzem i tłumaczem. Uważano go za przedstawiciela parnasizmu. Głosił przekonanie, że jako poeta nie jest nikomu potrzebny i nikt nie rozumie jego twórczości, przez co będzie skazany na zapomnienie. I miał rację – spotykał się z ogromną krytyką, która zarzucała mu odtwórcze podejście do romantyzmu. Poeta zmarł w całkowitym osamotnieniu i zapomnieniu. Jednak wątki przewijające się w jego twórczości, dogłębnie humanistyczne, choć ukryte pod płaszczykiem cierpkiej ironii, pozostają wciąż aktualne.
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8217-727-5 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KWIATY I KOLCE
NIE MA JEJ
NUMA POMPILIUSZ
PORAŻKA WARUSA
EGLE I LAURA
KWIAT JAŚMINU
ENDYMION
CZŁOWIEK BEZ GŁOWY
DZIWOŻONY
KŁOPOT
PANNA MŁODA
NARCYZ
OBRACHUNEK Z SOBĄ
TOPIELICA
NAD KOŁYSKĄ
DO POCZYNAJĄCEGO PRACOWNIKA
ROZMARYN
OD RZECZY
MELODIE Z DOMU NIEWOLI
KRWAWE ŻNIWO
HYMN WĘGLARZY
MORITURI TE SALUTANT. 22/23 STYCZNIA 1863
SALAMANDRA
ZAPŁATA PO PRACY
DRZEWA WOLNOŚCI
TANIEC SZKIELETÓW
MEANDRY
WSZEM WOBEC I KAŻDEMU Z OSOBNA
MEANDRY
2
3
8
13
17
25
27
30
108
111
113
116
118
148
153
155
159
165
256
258
259
260
266
267
268
347
348
406
422
428
430
435
439
POZOSTAŁE WIERSZE
PIEŚŃ BEZIMIENNA
„CZY ZNASZ TY KRAJ TEN...?”
„POSŁUCHAJCIE BRACIA MOI MILI...”NIE MA JEJ
Kiedy o cichej wieczornej godzinie
Zimowy dzionek w skąpych blaskach ginie
I coraz smutniej mierzchnące z daleka
W zmrok się perłowy niebo przyobleka;
Kiedy od dziwnej całunowej bieli
Ni co odbłyśnie, ni cieniem odstrzeli,
Że wszystko równe niby gładka szyba;
Kiedy tak martwo, że jedynie chyba
Ptak, z smutnym krzykiem ulatując z drzewa,
Iskrzące szrony w śnieżny pył rozwiewa;
O cichej porze, gdy spóźnioną dobą,
Gościnnej strzechy nie widząc przed sobą,
Wędrowiec z zimna drży i strachem bladnie;
Kiedy w komnacie, gdzie po zmierzchłej ścianie
Cienie z światłami płyną przerywanie
Podobne widmom, zasiadłszy gromadnie,
Rodzinne koło kominek otoczy,
A on przyjaźnie i coraz ochoczej
Trzeszczące iskry snopami rozpryska:
U domowego, cichego ogniska
Kogóż tam braknie? czyjejż próżno dłoni
Dłoń roztargniona szuka wkoło siebie?
Za kim stęskniona myśl na próżno goni?
Za kim z nałogu czy w serca potrzebie
Ku drzwiom bez końca zwracają się oczy,
Że zda się tylko patrzeć, jak u proga
Z uśmiechem nieba, postawy uroczej,
Stanie osoba wszystkim równo droga.
Tak długo dała czekać... Toż jeżeli
Wejdzie, to z nagła wśród tej smutnej rzeszy
Pewnie każdemu równie się ucieszy
I wszystkich równo sobą rozweseli.
I cóż? Bo oto – nie ma jej na zawsze...
Dokąd odeszła, tam już i zostanie...
Ani ją płacze wypłaczą najłzawsze,
Ni najgorętsze wymodli błaganie,
Ni żal wyboli, ni przyzwie tęsknota!
Nie ma jej, nie ma!... Mój Boże! toż przecie
Ma wiosna kwiat swój i swą wiosnę kwiecie.
Ma świat swe ciepło i promień ze złota,
Wprzód nim wiatr zimny zwiędły liść rozmiotą.
Tak młoda! Niby przez wschodnie niebiosa
Przemknął się senno obłok z mglistych tkanek.
Była i już jej nie ma. Był poranek
I łzami zaszedł, choć te łzy – to rosa.
Szkoda jej! Była pobożną. Bywało,
Wśród modłów, strzeż się spojrzeć na nią śmiało:
Zda się – promieńmi złoci się jej szata,
Zda się – niebiesko lśni jej wkoło skroni,
Zda się – że wtedy ona w niebo wzlata
Albo też niebo przychyla się do niej.
Szkoda jej! Była dobrą. Jeśli kiedy,
To przed nią nędzy nie ukryć się w tłumie.
Każdej łzy skrytej lub milczącej biedy
Ona dopatrzy lub się dorozumie.
Świeże jej usta sercem przemawiały,
Z nieba był pieniądz, gdy z jej ręki białej.
Nie była piękną, jednak z jej spojrzenia
Patrzało niebo; z jasnymi jej sploty
Lubił się pieścić słońca promień złoty,
Z świeżych ust kwiatów ulatały tchnienia,
A tak umiały uśmiechać się błogo
I głos ich słodki gdybyście słyszeli,
Zdałoby wam się, że tylko anieli
Tak się uśmiechać i przemawiać mogą.
I był duch młody wśród młodego ciała:
Lubiła kwiaty, taniec, pieśń, kochała
Wszystko, co piękne. Rzekłbyś, rajskie kwiecie
Na ziemi się przyjęło. Rzekłbyś śmiało:
Że jej lub wiecznie młodą być przystało,
Lub swej młodości nie przeżyć na świecie.
Widzę ją. Młoda, całym sercem młoda,
W białej sukience, z przepaską błękitną,
Usta jej kwitną i lica jej kwitną,
Niebo w jej oczach, na czole pogoda.
Jednak umarła, bo było potrzeba,
By nowy anioł zrodził się dla nieba...
Kiedy, zdmuchując zimowe zamieci,
Na wschodnich wiatrach jaskółka przyleci,
Aż w śnieżnych szronu pieluchach, co rana,
Wyczekiwana, dziwnie wytęskniana
Wiosna skowronka śpiewem kwilić pocznie,
Kiedy kukułki wędrowne wyrocznie,
Kiedy bocianów błędnych gwarne rzesze
Padną w bór głuchy, osiędą na strzesze,
Gdy poprzez deszcze przelotne radośnie
Świat, przez łzy niby, uśmiechnie się wiośnie,
Gdy kwiat odkwitnie, zmarły krzew odrośnie,
Iż, zda się, majem szlak sobie wyściela
Ciepły dzień Pański, promienna niedziela,
Że, choćby było najstarzej, najchłodniej,
Chłód się rozchucha, starość się rozmłodni,
Może ty, dziewczę, w mogile twej, może
Westchniesz z tęsknoty, może wtedy tobie
Raz pierwszy twardym wyda się twe łoże
I po raz pierwszy zimno w twoim grobie.
Tylko że za nic świat ci nasz. Bo oto
Pomiędzy niebem i ziemską tęsknotą
Przez żwiry z świateł mleczna struga płynie,
A kto ją przebrnął, ten nic nie zazdrości...
Bo wieczna wiosna w krainie młodości
I wieczna młodość w promieni krainie.
Więc żegnaj, dziewczę, żegnaj w czas daleki!
Jeśliś na drugim brzegu bożej rzeki,
Jeśliś tam wiecznie swobodna i młoda,
To może ciebie i niewielka szkoda.NUMA POMPILIUSZ
Pompiliusz, w którymś romansie podobno,
Coś u ostatniej gdzieś karty,
Z Numą się wreszcie ożenił nadobną,
Żeby zakończyć tom czwarty.
W miejscu tym w książce przypada okładka,
Ja jednak pociągnę dalej,
Bo to istotnie rzecz dziwna i rzadka,
Jak się ci ludzie kochali.
Czego on nie chciał i ona nie chciała,
To samo chciał on, co ona;
Przedziwna wspólność duszy czy też ciała,
Której i śmierć nie pokona.
Bo aż i w zgonie (któż się nie zaduma?
My już dziś takich nie mamy!)
Kiedy Pompiliusz umarł, wraz i Numa
Umarła chwili tej samej.
Jednak wstrzymajcie słuszne niepokoje...
Przykładny ten mąż i żona
Był jeden człowiek po prostu, nie dwoje,
Tylko że dwa miał imiona.PORAŻKA WARUSA
W Hercyńskich borach, w cztery świata strony,
Trzask z głuchym grzmotem się mienia –
To z żelaznymi rzymskimi legiony
Walczą Germany z kamienia.
Armin grzmi z piersi jarzmo, wstyd i pęta...
– Hej! barbarzyńce! ostrożnie!
Toż flos Romana zwiędłaby podcięta?
Orły skończyły na rożnie.
Darmo! Miecz rzymski – toż dziś kądziel przędzy,
Tarcza też – siatką pajęczą. –
Warus w pierś sobie wepchnął miecz co prędzej,
Bojąc się, że go wyręczą.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.