Wiersze zebrane - ebook
Wiersze zebrane - ebook
Tadeusz Hollender (1910–1943) to poeta i tłumacz, głównie pamiętany jako satyryk, to też kolejny twórca prezentowany w serii przybliżającej polskich poetów, którym wydarzenia wojenne przerwały obiecującą karierę literacką. Przed wojną studiował na uniwersytecie lwowskim, wiele podróżował i wiele publikował, choć wydał zaledwie dwa tomy poetyckie. Po zajęciu Lwowa przez Niemców wyjechał do Warszawy, gdzie uczestniczył w konspiracyjnym życiu literackim, publikując i kolportując tajne pisma, organizując imprezy artystyczne, brał też udział w szeregu działań dywersyjno-propagandowych znanych jako Akcja N. W 1943 roku aresztowany przez gestapo i rozstrzelany w ruinach getta. Myśląc dziś o tamtych czasach, warto pamiętać o satyrach i fraszkach, w których Tadeusz Hollender drwiną i żartem atakował m.in. okupantów.
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-401-2 |
Rozmiar pliku: | 882 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przeminął lekki czas, przeminął,
zgnieciony wagą cięższych słów,
zegary warczą złą godziną…
– Teraz, dojrzała muzo, mów.
„Marzyłem cudnie”. Obudzony
na ciemnych oknach staje wzrok,
i twardym ściany stoją pionem,
i twardo warczy godzin tok.
Z daleka młyny dudnią młodo,
parskają konie w falach łąk,
w noc białą rzeką, srebrną wodą
odpływa drżący słońca krąg.
Pod białe chmurki las się pręży,
w błękit się wpiera, tęskni las,
za lasem siny, chory księżyc
za horyzontem bladym zgasł.
Na ręce wsparty, przed ogniskiem
znów horacjański sławię wiersz,
i w samym sercu pęki iskier
o leśną modlą mi się śmierć.
Mrowisko nieba świt różowi,
spłowiało trzepotanie gwiazd…
– Muzo dojrzała, teraz powiedz,
że wiecznie mija mrok i blask.
Z dyszlem złamanym, siedmiogwiezdny
wozie, w samotny mrok się wlecz!
– Uchodź, na pustkach dróg bezbrzeżnych
czyha Orionów czujny miecz.
Komu dym z ognisk powrót wróży,
a noc oddechem grozi złym?
– Teraz, dojrzała, powiedz, muzo,
że tamta noc i świt – to dym.
Gdy tam się dalej wody toczą,
i ognie palą, i noc rży,
tu wraca dym, i głupio oczom
oglądać dawny świat przez łzy.
Mrok teraz inny, noc niejasna,
a trzeba jeszcze długo biec,
dmie wiatr, i trzecia świeca zgasła,
może ostatnia z moich świec.
Nie mnie zatrzymać bieg godzinom,
gdy rośnie, grozi obcy świat,
i, muzo – czas, czas, który minął…
– Śmieszne to wiersze. Lecz z tych lat.Przedwiośnie we Lwowie
Kiedy z daleka wieje wiatrami,
wcześniejszym słońcem spływa różowo,
wtedy pocieszam się ulicami
– Polną, Zieloną i Czereśniową.
Chmurki wieczorem kwitną jak bukiet
pełny liliowo-żółtych kolorów,
dziewczęta sypią z szelestem sukien
zapachy kwiatów, bzów i wieczorów.
Dymy nad miastem – uliczka pusta
za miastem – w Leśnej czy w Ogrodowej…
– Pani ma dziwnie pachnące usta,
lepkie, jak krągłe pąki wierzbowe.
Płynie i śpiewa park nad głowami,
nad parkiem płyną cieniście chmury…
– nim korek słońca pryśnie do góry
sprężona wiosna musuje – nami!Do Alaina Gerbault
Noc darła ci białe żagle,
świecił zdradliwie księżyc,
niepokój dali naglił,
kiedyś się we śnie prężył.
Czasem daleki okręt
światłami oczy otworzył,
zgarniałeś włosy mokre
i znowu – sam byłeś na morzu.
Pewnie myślałeś o Bogu,
och, miałeś czas na myślenie,
gdyś bezwietrznie, noga za nogą,
wędrował jak gwiazda w przestrzeni.
Gdy przechylony, na burcie,
w uścisku wichru namiętnym,
w marynarskiej podartej kurcie
obmyślałeś swój dziwny pamiętnik.
Na Oceanie Spokojnym
coraz w innej sypiałeś przystani,
jak pątnik bogobojny
liczyłeś sznur wysp jak różaniec.
Kiedy ci było smutno,
mewy biły późnym świtaniem
skrzydłami w żaglowe płótno
i wołały – Alainie! Alainie!
I wiązałeś, jak liny podarte
dzień z nocą, noc z dniem, bez ustanku,
choć się darły – zuchwały, uparty,
wciąż łączyłeś je przez noc do poranku.
Jakiej jeszcze pożądasz podróży,
przyjacielu Westu i Nordu,
te trzy lata od szkwału do burzy
już nie dadzą lepszego rekordu.
Gdzie pojedziesz, popłyniesz, polecisz?
Chciałeś ziemię kuliście wyminąć,
poleciałeś kołem po świecie,
aby wrócić tam, skądś wypłynął.
Chyba jeszcze przypomnisz się Bogu
i dziób statku ku niebu obrócisz,
pożeglujesz rzeką – Mleczną Drogą,
lecz Alainie – czy wrócisz? czy wrócisz?Lotnicy
Choćby obciąć ramiona i przyprawić skrzydła,
piersią – niby trójkątem – siwy przestwór pruć,
ciąć warkotem jak słowem – nową mową śmigła
– choćby w piersiach zabrakło koniecznego tchu…
To życie! – nad błękitnym łukiem Atlantyku
morskim, nagim boginkom pocałunki słać –
z dreszczem zachwytu skoczyć przez skalę okrzyków,
choćby roześmiane usta zalepiła mgła.
Tysiąc koni – a jutro? – choćby sto tysięcy,
huraganem w szczyt nieba albo w morskie dno!
Oto skala uniesień liczona na tęczy,
to – wichr, wściekłość, młodzieńczość – zamieniona w lot.
O poeci, marzący w szumach fal, na brzegach,
Patrzący jak na bóstwo na księżyc we mgle…
Aluminiowe skrzydła ma nasz stary Pegaz,
A w sercu, w piersiach bije miliony H. P.Sekrety
Ktoś pod drzwiami podsłuchiwał,
ktoś przylepił twarz do drzwi,
od drzwi uszu nie odrywał,
oddech siłą powstrzymywał,
słyszał w skroniach tętno krwi…
– A za drzwiami zamkniętymi
ktoś kroczkami dreptał, dreptał,
szept kroczkami biegł po ziemi,
nieustannie szeptał, szeptał,
jakiś ktoś i jeszcze ktoś,
twardym krokiem słowa deptał
– tamto, owo, jeszcze coś,
szeptał, szeptał, szeptał, szeptał
jakiś ktoś i jeszcze ktoś.
– To i tamto i tak dalej…
tak się w ścianach rozszeptali
przechodziło cichcem w szept…
i gadali, i gadali…
Po dywanie, po kilimach
szeptanina trwa i trwa
– nie wytrzymasz, nie wytrzymasz,
w skroniach huknie wściekle gniew,
gdy usłyszysz pst, pssssst – sza!
– Psia… krew…!Kobieca wiosna
Tęczą się kwiaty, kwiaty w kwiaty…
w szybach i lustrach, szkłach, wystawach
zatacza się kwiecista sprawa
i kolorami niebo plami,
i wiosna – brukiem – kwiaty w kwiaty,
fiolety, zieleń, biel, bławaty,
środkiem, z ukosa, z lewa, z prawa…
Szumią ulice kobietami.
Panie wysmukłe, panie śniade,
różowoskóre, białoskóre,
te trzepocące i te blade,
w półświatłach, gazach, mgłach, ażurach,
seledynowych i różowych
tiulową wieją w świat poezją…
Strzelistych palm rozwiane pióra…
– Nad nietutejszą polinezją
witaj, deszczyku cytrynowy!
W nudę perspektyw, pion kamienic,
w codzienność zwykłą żon i matek
niechże się wlewa, niech się pieni,
mieni w zieleni i czerwieni
kobiecość inna, zwiewna, modra,
rozkołysana w śpiewne łuki,
w ramiona słodkie, w płynne biodra
fontanna papug ponad brukiem,
i wędrujące klomby kwiecia,
uśmiechniętymi pastelami
na placach miast – jak na palecie…
…Niech miasta szumią kobietami…
Niechże się ścielą różem, bielą
stukolorowych sukien płatki,
niech wieją świętem i niedzielą,
a zanim żony, zanim matki
zamyślą się nad czarnym chlebem,
niech biódr strzeliste wiolonczele,
zazdrość najwyższa śmigłym ptakom
za jasność słońcu się ukłoni,
za barwy, dźwięki, ruchy, wonie…
Drażniący błękit świetny akord
błyśnie jak śpiewny wiersz poety.
Wiecznie pod każdym świetnym niebem
więdnieją kwiaty i kobiety.
A nam obrzędy i urzędy,
zdobycze, wojny, ameryki,
sprawy zawiłe i wspaniałe,
podróże, gwiazdy i zapędy,
idee, burze, kryminały,
i na słoneczny blask motyki,
ubrania sztywne, kołnierzyki,
i pod gwiazdami noce białe.
Jak serce w piersiach, w bzach słowiki
skrzydłami w ściany świata trzepią,
a księżyc runął w staw jak kamień
i właśnie – słodko tak umierał…
Pod tęczą barw tragicznych ślepiec
konał w wezbranych ścianach czterech,
gdy tam – sterując ramionami
kobiety kwitły ulicami,
ulice kwitły kobietami.Modra pani
W zieleni płaskich brzegów, pod niebem kolorowym,
w zalotnym rąk przegięciu ocieniasz dłonią twarz,
w zieleni płaskich brzegów ten basen kąpielowy
i mała, płaska plaża, najmniejsza z wszystkich plaż.
Liliowo kwitną uda, i chwieją się błękitnie,
błękitnie cię otoczył twój kąpielowy strój,
na wodzie, sennej wodzie jak lilia wodna kwitniesz,
i taką cię zabiera zbyt śmiały zachwyt mój.
Na małej, zwinnej łódce wiosłami fale toczysz,
wzburzając senne wody, aż liżą płaski brzeg,
zalotnie zgiętą dłonią osłaniasz modre oczy,
by zniknąć, by odpłynąć – i nawet nie wiem gdzie.
Z najmniejszej w świecie plaży, daleka pani modra,
w twym małym pokoiku, pięć kroków wzdłuż i wszerz,
na ustach i na piersiach, na udach i na biodrach
niech ci położy księżyc ten nazbyt śmiały wiersz.Wiosenne południe
Jak polami przeleci, przewieje,
jak się słońcem wiosennym rozcudni,
to się wtedy słonecznie rozśmiejem
w nasze pierwsze, wiosenne południe.
Jak nam wiatrem przeleci przez włosy,
jak rozdzwoni, rozśpiewa skowrończo,
to będziemy rosą gonić boso
bez myśli, bez trzewików, bez pończoch.
A gdy nagle z zakrętu liliowo
krzak bzu tryśnie radośnie przed nami,
krzak ku naszym przechylimy głowom,
by scałować liliowość ustami.
Ludzie wszyscy będą nam zazdrościć,
co mi tam, kiedy chodzę po niebie,
kiedy serce mam pełne jasności,
kiedy ręce mam pełne – ciebie.Ballada o pannach prowincjonalnych i kawalerze srebrzystym
Księżyc rudoczerwony stuknął w okna panieńskie,
strome dachy ocierał – ptak puszysty i kot,
dźwięcznie dachy zadrgały pod rudawym, mdłym cielskiem.
– Drogą panny wracały, pełną kałuż i błot.
Ledwie pulchne panienki weszły skromnie do siebie,
w krąg czerwony wpatrzone „przędzę marzeń swych snuć”,
on się wspinał po dachach, dumnie stawał na niebie,
na suficie niebiosów – pająk, kropla i łódź.
I wyzwał, przyzywał, głową miotał po chmurach,
wszystkie – jedną po drugiej brać, mieć, rzucać je mógł
nierealny i mglisty jak perfidna lektura,
niedosiężny a bliski – obłok, płomień i bóg.
Pożądany i celny, i dlatego zwycięski,
że na zawsze samotny chwiejnie może się piąć,
że tym udom i piersiom, i westchnieniom panieńskim
nigdy przygiąć się nie da, ni rozigrać, ni wziąć.
On – kawaler, on – partia, wiecznie w ślubnej podróży,
facet złoty jak złoto, ptak niebieski, a prince,
może drasnąć poduszki, a nie wejdzie do łóżek,
rozesłanych miłośnie – mgiełka, samiec i bies.
No i nie dał się pannom, pulchnym pannom się nie dał,
nocnik wyjrzał spod łóżek, klomb się skrwawił od róż,
puchną tłusto pierzyny, dymi wątła rezeda,
i odpływa kochanek – okręt, widmo i nóż.
Białe rączki powieją, białe chustki się wzbiją
z wszystkich okien ku niebu – jak motyle i ćmy…
– Żegnaj, książę, odpływaj w inne miasta – addio!
Niech cię senne prowadzą mgły, westchnienia i psy.
A on znowu na dachach nisko płonął, inaczej,
i płomieniem czerwonym spadł jak pożar na las,
aż trzasnęły łożnice pod panieńską rozpaczą,
gdy na szczyty sosnowe wiatr go popchnął – aż zgasł.Do Kalli list o nocy strasznej
Gwiazd jest więcej niż ludzi i noc jest za gęsta,
olejna zieleń krzaków marszczy się w ogrodzie,
ku nabrzmiałej gwiazdami, wygładzonej wodzie
zwisają ciężko liście jak kawały mięsa.
Nie pytaj mnie o listy, czarnowłosa Kalli,
kalinowe masz imię, a mój czas się spala,
to tylko twoje listy są jak słodka fala,
a tylko moje słowo podnieca i pali.
To noc mi wtłacza serce w najczarniejsze gąszcza,
noce są złe, i wierz mi, noc wiosenna dusi,
wywodzi ostry księżyc, w dźwięczne szyby prószy
kosmatym ptactwem mroku – ciem, muszek, chrabąszczy…
Noc każe ludzkim sercom wyć przeciągłe pieśni,
psom tęsknić, a słowikom żarzyć mokre krzaki,
nocą zakwita tytoń, opiumowe maki,
noc wodzi wiatr puszysty z miejsc najbardziej leśnych.
Życie dzieje się w nocy, na łysych mieliznach.
Ledwie się żyć odważam, oddychać ukradkiem.
Gdy gwiazdy drasną wodę, by lgnąć w niej jak płatki,
zaczyna dziać się moja pierwotna ojczyzna.
Nisko gaśnie miasteczko. Nigdy go nie było,
nie było tej bielizny, wiszącej na krześle,
wróciło wszystko straszne, pierwotne i przeszłe.
Zniknął dom, w którym mieszkam. To wszystko się śniło.
Jest nagi wódz miedziany, wyje w czarną wodę,
bierze na oszczep księżyc, by go wlec po rzece,
by śpiące, srebrne ryby siec na dnie jak mieczem,
aż na piachu mielizny ulgnie srebrną kłodą.
Jest nagi wódz, poluje, nie chodzi, lecz kroczy,
nie mija, lecz obala, i uderza pierwszy,
śpiewa krwawe zwycięstwa grzmotem prostych wierszy,
rany obmywa w rzece, nie lęka się nocy.
Nie zna lęku, bo nawet nazwać go nie umie,
na drzewo mówi – drzewo, i na księżyc – księżyc…
– Bezsilnie drobne ręce, wąskie piersi prężę,
zawsze będzie silniejsza noc w swym strasznym szumie.
Przez okno płynie ogród i siada na piersi…
Już mi śpiewać bezsilnie, papierosy palić,
już ci nic nie napiszę, czarnowłosa Kalli,
bo znów mam noc przed sobą. A lękam się śmierci.