- W empik go
Wierszem przez życie - ebook
Wierszem przez życie - ebook
Zbiór sześćdziesięciu najbardziej charakterystycznych dla poety utworów poetyckich ze wszystkich okresów jego życia. Jak napisał autor wyboru: "Utwory, które wybrałem do tego tomu, mają pokazać Broniewskiego kompletnego, autora wierszy, które nadal nie pozostawiają czytelnika obojętnym. Poetę walki i miłości, poetę wielkich nadziei i gorzkiej rezygnacji, kiedy wreszcie zrozumiał, jak bardzo został oszukany. Poetę nękanego dramatami i nałogiem".
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0283-0 |
Rozmiar pliku: | 538 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Władysław Broniewski jest dziś w zbiorowej świadomości twórcą jednowymiarowym, autorem politycznych wierszy i manifestów, które zapewniły mu miejsce pierwszego poety PRL. To cena, jaką zapłacił za komfort życia w powojennej Polsce. Wracał do kraju w 1945 roku, wyobrażając sobie pewnie, że będzie on realizacją socjalistycznej utopii, spełnieniem marzeń o wolności, równości i braterstwie ludzi. Uwierzył w to on, uwierzył Julian Tuwim, wcześniej Bruno Jasieński i wielu innych… tymczasem socjalistyczna utopia okazała się komunistyczną satrapią… jednak Broniewski nie wyjechał z polski, zdecydował się na kompromis z ustrojem, który ofiarował mu wszystko, co miał najlepszego, w zamian jednak zażądał od poety rezygnacji z części życiorysu. Być może najważniejszej części.
To wtedy przestał oficjalnie istnieć Broniewski kapitan Legionów Piłsudskiego, bohater wojny polsko-sowieckiej, odznaczony orderem Virtuti Militari i czterokrotnie Krzyżem Walecznych, więziony w czasie II wojny światowej przez półtora roku na lwowskim zamarstynowie i na Łubiance w Moskwie, żołnierz armii Andersa i autor pisanych w Palestynie antysowieckich wierszy… pozostał Broniewski komunizujący poeta, bard rewolucji, aresztowany na dwa miesiące w sanacyjnej Polsce za poglądy.
Zniknął człowiek wielowymiarowy, będący przez dziesiątki lat w sporze z polską, ale gotów dla niej do największych ofiar. pozostał człowiek z plakatu, używający poezji do głoszenia propagandowych haseł. Nawet jeśli robił to w sposób tak poruszający, jak w wierszu Bagnet na broń, wyznaniu bezwarunkowej miłości do ojczyzny (“są w ojczyźnie rachunki krzywd / obca dłoń ich też nie przekreśli…”).
Wszystko to złożyło się na obraz fałszywy, zakłamujący biografię Broniewskiego, pozbawiony wielu ważnych momentów z jego życia i przemilczający związaną z nimi twórczość. Tymczasem naprawdę istnieje co najmniej czterech Broniewskich, poetów tak różnych, że wydaje się niemożliwe, by objąć jednym życiem i jednym piórem wiersze tak odmienne.
Jest Broniewski poeta rewolucji, który w latach 20. i 30. XX wieku wybijał wierszami rytm walki proletariatu o wolność. Poeta walki ze złem, tak jak to zło rozumiał, z niesprawiedliwością społeczną i walki przeciwko najeźdźcom. To był ten Broniewski, który w 1916 uciekł z gimnazjum, by wstąpić do Legionów, w 1919 roku rzucił studia, by wziąć udział w wojnie polsko-sowieckiej, ale potem zrezygnował z kariery w wojsku, bo pochłonęły go ideały socjalizmu i obrona praw proletariatu. Trafił za to do słynnego warszawskiego więzienia na Ratuszu. Gdy jednak we wrześniu 1939 roku ojczyzna znalazła się w potrzebie, przejechał na rowerze kilkaset kilometrów w poszukiwaniu swojej jednostki.
Jest liryk, autor pięknych erotyków pisanych dla kobiet, które kochał. Zmysłowy, uwodzicielski, ostatni romantyk polskiej poezji.
Jest tragik, który musiał w życiu i twórczości zmierzyć się z dwoma największymi dramatami. Najpierw grzebiąc dwukrotnie żonę: pierwszy raz symbolicznie, gdy otrzymał wiadomość, że zginęła w Oświęcimiu, drugi raz naprawdę, gdy po kilku zaledwie miesiącach wspólnego życia zapadła na śmiertelną chorobę. A potem, tracąc córkę, po śmierci której napisał strofy porównywane z Trenami Kochanowskiego.
Jest wreszcie autor gorzkich wierszy, którymi w czasie II wojny, ograbiony ze złudzeń i wiary w uczciwość intencji ojczyzny światowego proletariatu, rozliczał się z historią i swoją naiwnością. Po lekturze Rozmowy z Historią czy Listu z więzienia trudno uwierzyć, że wiernopoddańcze utwory, które pisał po wojnie, były szczere.
Bo jest jeszcze i ten ciemny Broniewski, autor Słowa o Stalinie i innych wierszy z dzisiejszej perspektywy niepojętych, sławiących jednego z dwóch największych zbrodniarzy XX wieku. To była cena, którą zapłacił za możliwość życia w Polsce. Nie potrafił bez niej istnieć i być może, nękany już przez chorobę alkoholową, gdzie indziej nie przetrwałby. Wtedy jednak zaczął się kolejny etap dramatu Broniewskiego. Po 1956 roku także tę część jego poetyckiego życiorysu chciano wymazać. Nie wypadało przecież, żeby na nazwisku poety, które umieszczano na sztandarach, widniała taka plama. A w państwie dyktatury proletariatu uważano, że coś o czym się nie mówi, przestaje istnieć.
W efekcie na całe lata pozostał tylko Broniewski ze szkolnych akademii, dyżurny poeta Polski Ludowej, wyciągany przy okazji kolejnych rocznic rewolucji październikowej, wybuchu wojny, z okazji świąt państwowych. Owszem, wyniesiony na proletariackie ołtarze, ale coraz mniej znany i czytany, bo przecież nie czyta się poetów oficjalnych! A po 1989 roku, kiedy przyszedł czas wyrównywania rachunków za okres PRL, już nikt nie interesował się jego zakazanymi wcześniej wierszami. Nie był potrzebny, bo byli inni, którzy nie mieli takiej skazy, jak on. Nie było też dobrego czasu, by przejąć się krzywdą wyrządzoną poecie, który był ikoną tamtego ustroju. Broniewski, okaleczony i zakłamany w PRL, w wolnej Polsce na prawie dwadzieścia lat przestał istnieć w ogóle. Dopiero teraz odkrywają go na nowo młodzi. Ukazała się płyta, na której wiersze Broniewskiego śpiewają m.in. Pidżama Porno, Pustki i Muniek Staszczyk, Zielona piosenka w wykonaniu Szymona Zychowicza trafiła na Listę przebojów Trójki, ukazał się poświęcony Broniewskiemu numer miesięcznika „Lampa”, a Marcin Świetlicki nie bał się zadeklarować, że jedynym akceptowlanym jego zdaniem rodzajem poezji jest ta uprawiana przez Broniewskiego. „Bo to jest pisane emocjami”.
Utwory, które wybrałem do tego tomu, mają pokazać Broniewskiego kompletnego, autora wierszy, które nadal nie pozostawiają czytelnika obojętnym. Poetę walki i miłości, wielkich nadziei i gorzkiej rezygnacji, kiedy zrozumiał, jak bardzo został oszukany. Poetę nękanego dramatami i nałogiem.
Broniewski nigdy nie wyparł się żadnego etapu swego życia, to inni uzurpowali sobie prawo decydowania o tym, które z jego utworów nadają się, by przedstawić je czytelnikom, a które nie. Dlatego chciałem, by tym razem przemówił pełnym głosem, choćby miały złożyć się na ten głos także wiersze takie jak Pokłon Rewolucji Październikowej. Słowo o Stalinie poeta jeszcze za życia usunął z wydań swych utworów i rodzina postanowiła tę decyzję respektować. Nawet jeśli wiele osób nigdy nie zrozumie, jak właśnie Broniewski, z jego przeszłością, mógł napisać taki poemat, to jest on także częścią prawdy o poecie.
Mariusz UrbanekMłodość
Szły na wschód bataliony, szwadrony i pułki,
drobny deszcz senne oczy żołnierzom zaklejał,
chlupało mokre błoto na kołach i kółkach,
płynęła mętna woda z rozmokłych kolein,
paliły się chałupy, stodoły i stogi,
pod biały namiot dymów kuliły się miasta. –
A tam – na wschód – dudniły, turkotały drogi:
tępo walił – czternasty, piętnasty, szesnasty.
I coraz ciężej było nieść głowę na plecach,
i coraz czarniej było w lasach na Wołyniu. –
Ej, panie poruczniku, wysmukły jak świeca,
ja wiedziałem, że ciebie kula nie ominie.
Zetrę ci z ust rękawem tę czerwoną rosę,
źle tu leżeć na ziemi wśród końskiego ścierwa,
podzielimy się jednym cienkim papierosem
i skradzioną z węgierskich taborów konserwą…
Nie chcesz, stary, co?… Nie wiem, gdzie cię zakopali –
pod Czartoryską Górą? Kuklą? Kamieniuchą?
Dziś już nie ma nikogo z dwunastej kompanii
i twojej maciejówki wciśniętej na ucho. –
Roztapiała się młodość brudnym, mokrym śniegiem,
dławiły dni pochmurne, jak robactwo żarły,
i już mi chłodne były jesienne noclegi,
i z umarłymi byłem sam na pół umarły…
…Kowalski – rozerwany granatem. Ignaczak –
cztery kule w pachwinę. Nowak – od szrapnela.
Marciniak – kula w piersi… pamiętam, jak patrzał
i skamlał umierając: „Wody… przyjaciele…”
Bracie! Ja cię napoję. Mam wodę w manierce.
Ale ten marsz bez przerwy – i nigdy postoju…
Ciężko. I nie wiem, czy mi bardziej ciąży serce,
czy na plecach tornister i dwieście naboi…
O, niechaj mnie to niebo zdławi i zniszczy,
ja się nie ugnę przed nim – urągam i wzywam:
hej, czarna artylerio, ostatni raz wystrzel
okropnym, ślepym słońcem nad ziemią nieżywą,
chluśnij we mnie wulkanów żużlem i żelazem,
niech trajektoria tęczy na pół mnie rozetnie,
niech groby oceanów pochłoną mnie – razem
z pękniętem, głupiem sercem – siedemnastoletniem.Soldat inconnu
Byłem zwyczajnym żołnierzem.
Niepotrzebne nikomu nazwisko.
Trup ziemi wydarty, leżę
przygnieciony ulicą paryską.
Rzucili na mnie sztandary,
by nie widzieć śladu od kuli.
Nakryli pierś trotuarem,
twardym kamieniem ulic.
Batalionami ciężko
maszerowali przez piersi,
deptali, krzycząc: „Zwycięstwo!”,
przechodzili i dziwili się śmierci…
Słuchajcie, nikt nie zwyciężył!
Zatrzymajcie się w marszu! stańcie!
Zdejmijcie mi z piersi ciężar:
Łuk Triumfalny i Francję!
Ja nie jestem więcej jej synem –
ona krwi, ona męki pragnie.
Przeciw niej stanę z karabinem,
w serce jej wepchnę bagnet!
Podepczcie to serce zimne,
na wiatry rozrzućcie kości –
zaprowadzę was do Francji innej,
do ojczyzny zwycięskiej miłości.Spowiedź
Bluźniłem światłu.
Przeczyłem nocom.
Dławiłem wiatry
słowem-przemocą.
Krzyczałem gromem.
Płakałem deszczem.
Słowem widomem
Zsyłałem wieści.
Słowem-ramieniem
sięgałem nieba.
Słowa-kamienie
zmieniałem w chleby.
Noc nad Kalwarią
głucha i ciemna.
– Czy widzisz, Mario,
światłość nade mną? –
– To gwiazda świeci,
to świt się pali –
anioł nie leci
nad Jeruzalem…
– Mario, czy słyszysz?
Ojciec mnie woła! –
– Nad miastem cisza…
Cisza dokoła… –
– Mario, on kłamie:
w niebie przed jutrznią
gwiazdy gwoździami,
księżyc jest włócznią!
Jakże krew otrzeć
przebitą ręką?…
Nie wracaj, Piotrze –
słowo jest męką!
Ciemność nad głową.
Czas mój już minął.
Skłamałem słowo.
Odpuśćcie winę…
Odpuśćcie winę…Koncert
Dyrygent wściekły i spocony,
machał pałeczką, groził, krzyczał –
ale już gardło filharmonii
ryknęło akord na ulicę.
Wyskoczył z sali, tłumiąc przestrach,
po schodach na dół zleciał pędem
i krzyknął miastu: „Grać orkiestra!
Ja tutaj jestem dyrygentem!”
I nagle – ulic flety czarne
zapiały w niebo głośnym hymnem,
zapiszczał cienko komin-klarnet
i zawtórował fagot rynny,
miedziane trąby wież i dachów
skoczyły w usta chmur bezzębnych,
a w domów walce, kryte blachą,
waliły pięści gwiazd, jak w bębny. –
A kiedy nadszedł świtu finał,
to widać było: coraz szybciej
tramwaju smyczek w takt zacinał
po strunach szyn wygiętych w skrzypce.
Dyrygent rzucić chciał batutę
i skończyć już za długi koncert,
ale o bruk przeciągłą nutą
zabrzęczał złoty cymbał – słońce!
Wtedy, nie wiedząc sam, co czyni,
porwał ołówek i w zachwycie
na telegrafu pięciolinii
układał nowe kompozycje.Na śmierć rewolucjonisty
A z tej celi pustej i chłodnej
trzeba będzie niedługo odejść,
jeszcze spojrzeć w niebo pogodne,
jeszcze spojrzeć za siebie – w młodość.
Już za chwilę przyjdą żandarmi,
wyprowadzą bez słowa z celi…
Trzeba umieć, jak żołnierz armii,
iść spokojnie pod mur cytadeli.
Ach, umierać nie będzie ciężko,
chociaż serce ma lat dwadzieścia –
niezłamane codzienną klęską,
dziesięć klęsk, dziesięć kul pomieści!
Bo jest życie piękniejsze, nowe,
i żyć warto, i umrzeć warto!
Trzeba nieść, jak chorągiew, głowę,
świecić piersią kulami rozdartą,
trzeba umierać pięknie,
patrzeć w lufy wzniesione śmiało!
Aż się podłe zadziwi i zlęknie,
aż umilknie łoskot wystrzałów.Listopady
Całe życie zrywam się i padam,
jakbym w piersi miał wiatr na uwięzi,
i chwytają mnie złe listopady
czarnymi palcami gałęzi.
Ja upiłem się tym tchem, tym szumem,
niepokojem, który serce zatruł –
to dlatego śpiewać już nie umiem,
tylko wołam wołaniem wiatru,
to dlatego codziennie się tułam
po wieczornych, po czarnych ulicach
i prowadzi mnie wilgotny trotuar
w mgłę wilgotną, która bólem nasyca.
Acetylen słów płonie na wargach,
płonie we mnie bolesna maligna,
chodzę błędny, jak ludzie w letargu,
zewsząd, zewsząd niepokój mnie wygnał.
Nie ma wyjścia, nie ma wyjścia, nie ma wyjścia,
muszę chodzić coraz dalej, coraz dłużej,
jestem wiatr szeleszczący w liściach,
jestem liść zagubiony w wichurze.
Tylko w oczach mgła i oczy bolą,
tylko serce bije coraz częściej.
Jak błękitny płomień alkoholu,
płoniesz we mnie, moje nieszczęście.
Muszę chodzić, muszę męczyć się wiecznie,
w mgłę za włosy mnie wloką wieczory,
lecą ze mną nieprzytomne, pośpieszne
moje słowa, moje upiory.
Muszę wiecznie zrywać się i padać,
jakbym w piersi miał wiatr na uwięzi.
Pochwyciły straconą radość
nagie gałęzie.
Przelatują, wieją przeze mnie
listopady chwil, których nie ma…
To – tylko liście jesienne.
To – pachnie ziemia.