- W empik go
Wierzyciele swatami - ebook
Wierzyciele swatami - ebook
Xavier Henri Aymon Perrin, hrabia Montépin (1823-1902) – francuski powieściopisarz. Publikował powieści w odcinkach i melodramaty. Montépin napisał w sumie ponad 100 powieści. Stylistycznie jego powieści można zaliczyć do literatury rozrywkowej nazywanej czasem także tabloidowym romansem. Cieszyły się one ogromną popularnością, zwłaszcza w latach 50. i 60. XIX wieku – wraz z dziełami Émile Gaboriau i Pierre Alexis Ponson du Terrail – i były tłumaczone na różne języki, w tym niemiecki i polski, gdzie niektóre z nich czasami można znaleźć w bibliotekach Publikowane były głównie, jako tanie wydania. Receptą na sukces jego powieści były zawiłe historie o ludziach, którzy byli na tajnej misji i incognito i mieli różne przygody. Oto fragment powieści: „Jeżeli cię żona zdradza, zabij ją!” Taką radę naszym mężom podał mój drogi, znakomity Dumas i jego syn, w małej broszurce, która była wielkim wypadkiem. Rada istotnie nadzwyczaj praktyczna, lecz niezbyt radykalna i niepodoba się ona bardzo wszystkim. Sławny publicysta naprzód tnie prawdę, a potem miriadem broszur krążących około dziełka „L’homme-femme”, pragnie wykazać, choć okruszynę dowodów popierających jego cel i opinie. Nie mam zamiaru przeciwstawić żadnej kwestji, lecz pragnę wprost, poprostu zamiast teorji wykazać faktami, że prawo przysługujące mężowi w Art. 524. kodeksu karnego jest prawem niebezpiecznem, strasznem, zbytecznem, że prawodawcy winni je zmienić koniecznie lub całkiem usunąć jeżeli w przyszłości nie chcą zmusić ludzkości, że mają warunki bytu: „podstępu i morderstwa!”
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-410-7 |
Rozmiar pliku: | 195 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I. Posiedzenie wierzycieli.
„Jeżeli cię żona zdradza, zabij ją!” Taką radę naszym mężom podał mój drogi, znakomity Dumas i jego syn, w małej broszurce, która była wielkim wypadkiem.
Rada istotnie nadzwyczaj praktyczna, lecz niezbyt radykalna i niepodoba się ona bardzo wszystkim.
Sławny publicysta naprzód tnie prawdę, a potem miriadem broszur krążących około dziełka „L’homme-femme”, pragnie wykazać, choć okruszynę dowodów popierających jego cel i opinie.
Nie mam zamiaru przeciwstawić żadnej kwestji, lecz pragnę wprost, poprostu zamiast teorji wykazać faktami, że prawo przysługujące mężowi w Art. 524. kodeksu karnego jest prawem niebezpiecznem, strasznem, zbytecznem, że prawodawcy winni je zmienić koniecznie lub całkiem usunąć jeżeli w przyszłości nie chcą zmusić ludzkości, że mają warunki bytu: „podstępu i morderstwa!”
* * *
Na ulicy Boulogne istnieje dotąd pałacyk zbudowany między dziedzińcem i ogrodem.
Przez ładne sztachetki a właściwie przez elegancką kratę można widzieć fronton pałacyku w stylu odrodzenia, taras obwiedziony podwójnemi poręczami, który zarazem stanowi wejście główne i dwa pawilony eleganckie po lewej i po prawej stronie dziedzińca, gdzie równie mieszczą się stajnie, wozownie i mieszkania służby.
Wierzchołki lip i kasztanów ogrodu wznoszące się po nad dachem ze szczytem ołowianym, wyglądają jak kita zielona nad kaskiem rycerza.
Pałace ten wartości około 300 do 400 tysięcy franków, lubo na pozór zacieśniony, jest prawdziwem pieścidełkiem.
Stary włoski fajans z Urbino i Faenza, którym ozdobione są rzeźby ram okna, nadaje frontowi pałacu styl prawdziwie wytworny i czyni go niezmiernie malowniczym. Nie podobna przejść obok niego nie zwróciwszy uwagi, choćby go widzieć raz jeden tylko, niepodobna zapomnieć.
Jednego dnia a było to w maju 1867 roku, około godziny dziewiątej rano, stało przed pałacem kilka powozów, a między niemi wielki koczobryk i tilbary.
Właściciele czy też pasażerowie tych ekwipaży wyglądali rozmaicie, jedni byli ubrani z wyszukanym gustem; inni odznaczali się nadzwyczaj zaniedbaną toaletą, byli jednak zupełnie do siebie podobni skutkiem złego humoru malującego się na ich obliczach.
W miarę jak z kolei wysiadali z powozów i zbliżali się do drzwi chcąc zadzwonić, służący otwierał małą furtkę od strony kraty i wprowadzał ich do pokoju obitego skórą rosyjską; umeblowanego na sposób wschodni sofami, a łączącego się z jednej strony z przedsionkiem z drugiej zaś z salą przyjęcia.
Służący odchodząc mówił:
– Pan hrabia prosi panów o chwilkę cierpliwości. Oto cygara i gazety...
W istocie, pudełka rozmaitego kształtu, napełnione: „kabanosami, kazadorami, Partayes i Conchas imperiales,” mieściły w sobie najwyborniejsze produkta Havany, a na stoliku mahoniowym leżące: „Le Figaro, Le Gaulois, Paris-Journal” i inne pisma illustrowane, dopraszały się ręki, któraby porozcinała ich karty jeszcze zupełnie nieruszane. Wszystkie miały na sobie nazwisko pana zamku „hrabiego Pawła de Nancey.”
Pierwszy z przybyłych nie dotknął ani gazet ani cygar. Usiadł w kącie, mocno nadąsany i rzekł do siebie dość głośno:
– Każą mi kochać. Tego jeszcze brakowało. Wcale mi się to nie podoba.
Drugi i trzeci nie znał zupełnie pierwszego przybysza i wszyscy nie znali się wcale. Ograniczono się tylko na obojętnym, wzajemnym ukłonie, lecz czwarty nadzwyczaj zdziwiony zbliżył się do nich a podając rękę, zawołał:
– Jakto? Jakto? Palladieux, Laurent, Chaudet...
– Jak widzisz panie Lebel-Gerard.
– Więc jesteście zaproszeni?
– Listownie, odpowiedzieli wszyscy trzej, wydobywając koperty prawie jednakowe.
Jeden z nich rozwinął list i czytał głośno:
„Hrabia de Nancey pozdrawia pana Chaudet i prosi aby raczył przybyć do pałacu w przyszły czwartek, czwartego sierpnia o godzinie dziewiątej rano, celem zakomunikowania mu bardzo ważnej sprawy”.
– Mój list to samo opiewa, odezwał się Palladieux.
– Mój pisany jest w tym samym tonie. Zamienione tylko nazwisko, dodał Laurent.
– Więc to chyba cyrkularz, wtrącił Lebel-Gerard. Tym sposobem jest to posiedzenie wierzycieli.
– Najwyraźniej! potwierdziło trzech innych.
– Jeżeli tak jest, dobrze uczynimy, skoro uzbroimy się w cierpliwość... Potrzeba sporo czasu, jak sądzę, na zebranie się wszystkich wierzycieli. Lista takowych jest djabelnie długa!
Trzy westchnienia zakończyły mowę Gerarda.
– Gdyby jeszcze pan hrabia dla tego nas tu zaprosił, żeby nam ofiarować coś na rachunek, ha! to byłoby nieźle, ale jednak w cyrkularzu nie ma o tem najmniejszej wzmianki. Słowo „ażeby mu zakomunikować” nie znaczy przecie „ażeby mu zaofiarować” i to właśnie najgorzej mnie usposabia.
– Niestety! szepnęły trzy głosy.
– Wreszcie, odezwał się znowu Lebel-Gerard, dowiemy się wkrótce... Oczekując, możemy pozwolić sobie zapalić cygara... Oto pudełka które z pozoru bardzo powabne. Do djabła! Cygara po 75 centimów i po franku! Pan hrabia pieszczoszek. Dla niego nie ma nic ani zanadto dobrego ani za drogiego. Co prawda my za to płacimy, ponieważ kupuje za pieniądze jakie nam winien. A zatem, nie ma się co wstydzić... Bądźmy panowie jak u siebie w domu, palmy owe partagas imperiales. Od dłużnika bież i łyka.
Propozycja wywarła skutek. Pudełka zostały opróżnione. Podawano sobie wzajemnie ogień.
Wonny dym napełnił już fajczarnią, gdy drzwi otwierały się co chwila i cztery nowych indywiduów weszło do pokoju, w towarzystwie piątego który przyjechał w tilbury sam się powożąc a był ubrany dość elegancko, ale z najgorszym smakiem.
Dziewięć osób zebranych w małym saloniku pałacu byli to: tapicer, kareciarz, kowal, siodlarz, jubiler, krawiec, bieliźnik, szewc i perfumiarz pana hrabiego Pawła de Nancey.
Mała ta grupka osób wreszcie zaczynała być hałaśliwą. Wszyscy mówili bardzo głośno. Panowie wierzyciele pobudzali jeden drugiego. Słychać było krzyżujące się frazesy:
– Tak, tak... pan hrabia bardzo się mi zadłużył.
– Nie tyle co mnie, założyłbym się... Ja jak mnie widzicie, jestem wierzycielem znakomitej sumy.
– Co chcecie, miałem w nim ufność nieograniczoną...
– Bardzo naturalnie... Płacił bardzo regularnie. Był to klient mój najlepszy.
– E! mój kochany, zawsze się w podobny sposób zaczyna... Naprzód się płaci. Następnie wyzyskuje kredyt i wkrótce dochodzi się do deficytu. Już od roku przewidywałem stanowczy upadek hrabiego, de Nancey. On też szybko zbliżał się ku niemu.
– Potrzeba było przynajmniej oszczędzić sobie kosztów, kiedyś pan miał taki węch delikatny.
– O tak do licha, trzeba było. Ale jak się do tego wziąść. Byłem w matni, kiedy się idzie niepodobna się zatrzymać.
– Zaufanie nas gubi. Gdyby nie to, rzemiosło szłoby dobrze.
– Masz pan zupełną słuszność. Trzeba niedowierzać całemu światu.
– Ba, ale w takim razie nie byłoby interesów.
– Przynajmniej nie traciłoby się.
– Zapewne, ale nic by się nie zyskiwało.
– Co od nas chce pan Nancey?
– Zapewne zaproponuje nam jaki układ.
– Obawiam się tego.
– Siedmdziesiąt pięć na sto.
– Albo pięćdziesiąt.
– Albo dwadzieścia pięć.
– Ja najpierwszy na to nie zgadzam się.
– Ba! Nie zgodzę się na zredukowanie na 50 cent. mojego rachunku, który wynosi 48 tysięcy franków. Winieneś, zapłać.
– Bardzo naturalnie. Jednakże jeżeli hrabia zażąda prolongaty?
– Odmówię.
– Odmówmy wszyscy. Tem więcej, że nie dał nam żadnej pewności.
– Tak jest.
– Będziemy go ścigać i prześladować.
– Nie może ogłosić upadłości, bo nie jest handlującym.
– Można go wywłaszczyć. Posiada oprócz tego pałacu majętność w Normandji, z małym zamkiem. To zawsze coś warto.
– Nie licząc mebli, które można sprzedać, są konie, powozy, uprząż na nie...
– Meble! za żadne w świecie pieniądze, zawołał tapicer. Nie pozwolę się dotknąć. On mi winien za meble, ja je wezmę.
– Ja uczynię to samo z końmi, za które także mi należy zapłata.
– Ja biorę uprząż.
– Ja powozy.
Czterej ci panowie zaczęli się ze sobą ucierać na dobre.
Koledzy nie chcieli znowu przystać na postępowanie tak arbitralne, uważali bowiem je za gwarancją zapłaty wszystkim, gdy nagle otworzyły się drzwi i lokaj ubrany bardzo starannie, zakrawający na pana, rzucił między ścierających się, bliskich do wzięcia się za czuby, następne wyrazy:
– Panowie! Pan hrabia.
Natychmiast jakby pod wpływem czarów wszyscy umilkli.
Taka jest siła (przywyknienia), że wszyscy ci do obecnej chwili oburzeni i rozgniewani, na usłyszane nazwisko przywołali na twarz uśmiech, uśmiech słodki jakimi odznaczają się kupcy i przemysłowcy w obec klienta bogatego i nie patrzącego prawie na rachunek kiedy takowy płaci.
Uśmiech to wystudjowany jak u aktora, a nie ma prawie nigdy żadnego znaczenia.
Pan de Nancey przestąpił próg, z twarzą wesołą, jak gdyby znalazł się między najszczerszemi przyjaciółmi. Nie miał on wcale powierzchowności dłużnika zakłopotanego obecnością wierzycieli.
W r. 1867 pan hrabia de Nancey miał około 28 lat, był bardzo przystojnym mężczyzną, bardzo dystyngowanym, bardzo zajmującym, o czem po części sam wiedział.
Wysoki, szczupły, blondyn, z oczami ciemnemi, z w losem starannie ułożonym, wijącym się w pierścienie, twarzy bladej, zapewne skutkiem życia na ryzyko, z wąsem pięknym, potoczystym, miał rysy i formy prawdziwie arystokratyczne.
Paweł de Nancey ubrany był w żakietę z aksamitu, w białe pantalony jak również kamizelkę zapiętą aż do szyi, która była nadzwyczaj biała, formy prawdziwie kobiecej.
Wyglądał tak wspaniale, że krawiec Lorent mimowoli szepnął:
– Jak go ubieram! Jaka szkoda, że tak piękne suknie noszone z prawdziwym gustem dotąd jeszcze nie zostały zapłacone.
Hrabia pod lewą pachą trzymał wielki portfel z czerwonej skóry wypchany papierami, prawdziwy ministrowski portfel.
Widząc tę fizjognomią ożywioną i wesołą, tę swobodę i portfel napełniony papierami, wierzyciele doznali pewnego wzruszenia.
– Człowiek zawikłany w interesach miałby zupełnie inną minę, szepnęli do siebie. Portfel zawiera niezawodnie bilety bankowe. Pan hrabia przyszedł zapłacić nasze rachunki, i jeżeli nie otrzymamy wszystkiego to zawsze większą część.
Uśmiech stereotypowy na ustach przemysłowców stawał się coraz słodszym.
Pan de Nancey pozdrowił wszystkich ręką, z takim wdziękiem, że twarze jeszcze bardziej wyjaśniły się.
Hrabia gotował się do mówienia, wierzyciele do słuchania.
– Moi kochani dostawcy, rzekł, pozwólcie mi przedewszystkiem podziękować sobie jak należy. Przybyliście na moje wezwanie z godną podziwu punktualnością. Opuściliście bez wahania wasze pracownie, wasze wyśmienite interesa, dla uczczenia mnie dzisiaj swoją obecnością. Jestem wdzięcznym wam tak, że nie jestem wam w stanie wypowiedzieć. Jestem zachwycony tem przyjacielskiem posiedzeniem. Daliście mi nieobliczone dowody swego zaufania. Jednem słowem, jesteście moimi przyjaciółmi, prawdziwymi przyjaciółmi i daję wam słowo honoru, że nic na świecie tak nie cenię jak moich wierzycieli. Ten wyraz „wierzyciele” nie wiem dla czego, ale razi mój słuch i szczerość, otwartość powstrzymuje. Zmieńmy go.
– Do licha! odezwało się kilku półgłosem.
Wstęp taki zaniepokoił ich cokolwiek.
Jeden z nich więcej nieco wtajemniczony w literaturę klasyczną pamiętał doskonale ową scenę między Don-Juanem a p. Dimauche i czoło jego dotąd jasne, pochmurzyło się.
– Zajmijcie miejsca, moi przyjaciele, mówił dalej Paweł, wskazując krzesła, mamy dłuższą nieco ze sobą pogadankę i mniemam, że skutkiem takowej pozostaniemy na zawsze w zgodzie.II. Dłużnik.
Wierzyciele usiedli.
Nancey zajął miejsce wprost nich, z drugiej strony stołu jaki stał niedaleko, a na którym, wchodząc, położył portfel.
Przycisnął teraz guzik, otwierający misternej roboty sprężynę. Usłyszano małe trzaśnięcie i portfel otworzył się, okazując wnętrze swe zdziwionym.
Wierzyciele z mocnem biciem serca czekali na tę chwilę dramatyczną. Ich oczy błyszczały ogniem chciwości i pożądania, jak oczy kota czatującego na pochwycenie myszy.
Niestety! portfel w swych składach miał jedynie mnóstwo rachunków, ale ani jednego biletu bankowego.
Nieobecność tak pożądanego przedmiotu, znakomicie wpłynęła na osłabienie uśmiechu a z nim razem iluzji.
Należało wszakże wysłuchać tego co mówi p. Nancey, jakoż mimo pochmurzonych twarzy, żaden nie pisnął ani słowa.
Fizjonomia Pawła zawsze uśmiechająca się, czyniła najgorsze wrażenie, hrabia jednak jakkolwiek zauważył zmiany na obliczach, nie stracił wcale dawniejszej swobody.
Pan Nancey był bardzo pięknym, jak to już wspomnieliśmy, lecz urocza jego twarz nie darzyła ani dobrocią ani szczerością, kiedy młodzieniec nie panował nad sobą (co mu się rzadko zdarzało), miał spojrzenie fałszywe a nawet złośliwe.
Paweł z chłodną obojętnością, wydobył z portfelu rozmaite noty i rachunki i ułożył je przed sobą w porządku, jak to zwykli czynić mówcy w izbie, przygotował on dowody i dokumenta mające poprzeć jego rozumowania zwycięzkie.
Tak tedy zaczął:
– Nie wątpicie zapewne panowie, że kiedym zadał sobie tyle trudu aby was wszystkich tu zgromadzić, będziemy mówili niezawodnie o naszych sprawach i interesach. Wszak domyśliliście się tego. Co?
– Tak, niby.
Paweł uśmiechnął się.
– Byłem pewny, że nic nie ujdzie waszej uwagi. O tak, mamy wspólny interes, co mnie niezmiernie cieszy. Jakkolwiek nie jesteście dla mnie wcale wierzycielami, to przecież ja zawsze jestem waszym dłużnikiem i pragnę być nim jeszcze dłużej. Chciałbym wam być daleko więcej dłużnym. O tak, słowo honoru, chciałbym być dłużnym daleko więcej.
Tu odezwały się westchnienia ale bardzo ciche.
– Ba! szepnęli niektórzy półgłosem.
– Pan hrabia nam i tak sporo dłużny, odezwali się niektórzy.
– Dla czegóż zatem pragniesz pan powiększenia się długu?
– Pojmiecie to natychmiast moi przyjaciele, odezwał się hrabia z swym uśmiechem, coraz bardziej żartobliwym.
Przyczem włożywszy w oko szkiełko, zaczął przeglądać arkusz papieru zapełniony cyframi i rzekł:
– Mając na względzie odwieczną zasadę i nieodmienny pewnik: „że dobre rachunki czynią dobrych przyjaciół” przytem pragnąc utrzymać i nadal sympatją moich drogich dostawców, postanowiłem uporządkować jak należy moje rachunki. Znam moje położenie bardzo dobrze, a może nawet lepiej niż przysięgły taksator, oceniający upadłość, chciałbym przytem dać wam najdoskonalsze sprawozdanie z obrotu funduszów, zanim się ze sobą pożegnamy. Nie wątpię, że nasza pogadanka utwierdzi jeszcze silniej naszą dotychczasową zgodę i harmonię.
Wstęp tak tajemniczy i ciemny nie zadowolnił nikogo. Wierzyciele pytali siebie wzajemnie, dokąd ich hrabia zaprowadzi i uczuli drżenie nerwów.
– Tutaj, rzekł Paweł, opierając palec na pliku papierów, tutaj znajduje się lista wierzycieli. Przebiegniemy ją jeżeli pozwolicie razem. Nie ułożyłem jej literalnie, ponieważ chciałem dać pierwszeństwo grubszym sumom... Każdemu właściwie należy się odpowiednia cześć. Rozpoczyna pochód p. Gobert.
Wszyscy zwrócili spojrzenie ku osobie, którą Paweł pozdrowił ręką i uśmiechem.
Był to młody jeszcze mężczyzna, bardzo chudy, prawie łysy, dość dobrze ubrany, ale bez pretensji, mający ruchy i postawę wice-naczelnika w biurze ministra finansów. Była to kreatura wcale nie pozorna, jedne tylko oczy barwy szarej, miały pewien dziwny wyraz, a nos orli zagięty znacznie ku brodzie, nadawał jego twarzy podobieństwo do jakiegoś drapieżnego ptaka.
Pan Nancey pozdrowiwszy go rzekł:
– Jest temu już dwa lata, jak nazajutrz po pewnym dniu, czy też po pewnej nocy, znalazłem się w dość krytycznem położeniu skutkiem nieszczęśliwej gry w bakarata. Pan Gobert którego uprzejmość i usłużność znana jest całemu Paryżowi, pożyczył mi, na rewers z terminem trzymiesięcznym, sumę dwadzieścia pięć tysięcy franków.
– Przepraszam, przepraszam, panie hrabio, nie podejmujmy tej kwestji... Ja panu wcale nic nie pożyczyłem. Skromność fortuny mojej nie pozwalała mi na ten wybryk. Przeciwnie, znałem dobrze kilku znakomitych kapitalistów, którzy wiedząc o mojej uczciwości i będąc pewni, że nigdybym takiej sprawy nie lekceważył, załatwili z panem ten interes, gdyż powtarzam, nie posiadam żadnego majątku.
– Bardzo pięknie kochany panie Gobert, ale ponieważ nie znam nikogo prócz pana, przeto tylko o panu mówię. Ci znakomici kapitaliści, o których pan mówisz obecnie, pozostali dla mnie na zawsze mytem.
– Ponieważ nigdy nie występują osobiście.
– Dla czego?
– Są to ludzie zwykli, znani na giełdzie i niechcący zdradzać swego incognito. Zadowolnili się więc procentem przezemnie ofiarowanym.
– Szczególna! Zdawałoby się zatem, że suma ta w ciągu dwóch lat, wcale się nie powiększy. Dodawszy przecież rozmaite naddatki a mianowicie komisowe, giełdowe, procent i t. p. dziś czyni ona nie wielką sumkę 80.400 franków.
Słysząc wymienioną cyfrę, wierzyciele spojrzeli na nieszczęśliwca, nie mogąc ukryć pewnej dla niego sympatji.
– O majster! rzekli półgłosem, umie prowadzić interesa.
Gobert powstał z żywością.
– Uważam, że pan hrabia zaczyna sobie ze mnie drwić, rzekł z odcieniem złośliwości. Jeżeli się układ nie podobał, nie trzeba go było zawierać, tak mi się przynajmniej zdaje. Dziś dopiero pan hrabia się skarży. Miałożby to być skutkiem tego, ze wierzyciele nie zgadzają się na żadną zwłokę!
– Pan mnie źle zrozumiałeś, kochany panie Gobert. Chciałem po prostu donieść, że otrzymawszy 25.000 franków, jestem dłużny obecnie 80.400 franków. Choćbym nawet był dłużny dwa lub trzy razy więcej nie skarżyłbym się wcale. Nie ma najmniejszej zasady do skargi. O czem przekonasz się pan natychmiast.
Gobert nie odezwał się. Tajemniczy frazes zmusił go jedynie do marzenia.
– Drugi z kolei na liście, mówił Nancey, po chwolowem milczeniu, jest nasz przyjaciel Lebel-Gerard, tapicer genialny, znany wszystkim, a który proceder swój podniósł do wyżyn artystycznych. Najpierwsze hotele umeblowano jego wyrobami. Winienem mu 63.180 franków. Czy tak, kochany panie?
– Najzupełniej, panie hrabio, odpowiedział tapicer. Suma odpowiadająca mojemu rachunkowi, wliczając w to obicia i sprzęty w sypialni panny Kory Saphir budoar pani z ulicy Bellechasse, (której nazwiska nie wymieniam dla zachowania tajemnicy), budoar zatem hrabiego kosztuje trzecią część tego. Mąż płaci mi regularnie co kwartał, i nie może dość nauwielbiać się małżonki, kupującej sprzęty po tak nizkiej cenie.
Lebel-Gerard roześmiał się. Dwóch lub trzech jego kolegów (żonatych) naśladowało go. Odzyskawszy krew zimną mówił:
– Mam w tym pugilaresie rachunki zawczasu przygotowane i podpisane. Mogę je zaprodukować.
Wszyscy wierzyciele sięgnęli do swych kieszeni.
Hrabia ich powstrzymał.
– Jeszcze nie nadeszła stosowna chwila, rzekł, pozwólcie mi panowie mówić dalej.
I tak kończył:
– Andersen, jubiler, a raczej artysta nieporównany, nowoczesny Beuvenuto Celini, jest moim wierzycielem w sumie 32.208 franków. Jest to istotna drobnostka, jeże i pomyślimy o wspaniałych biustach, o ramionach uroczych, o rączkach niebiańskich, którym te przedmioty dodają jeszcze więcej wdzięku. Jestem panu istotnie niewypowiedzianie wdzięczny. Nie miałbym nawet sumienia skwitować się kiedy z panem.
Była w tem dwuznaczność.
Czy zatem hrabia mówił o długu wdzięczności, czy też o pieniężnym, z którego nie mógł się uiścić? Jubiler skrzywił się.
– To co powiedziałem o naszym przyjacielu Andersenie, mógłbym powiedzieć i o panu, panie Palladieux; o panu, karetniku sławnym, którego wyroby do obecnej chwili przewyższają wszystko w elegancji, w smaku, przenoszą nawet o wiele najpiękniejsze wyroby Anglii. Panu to zawdzięczam radość jaką mi sprawiłeś, gdym ujrzał Małgorzatę w tem pieścidełku „na ośmiu resorach. ” Nini Monchette wygląda jak Djana, ciągnięta przez łabędzie, w muszli misternej. Berta Lambert, czyliżby kiedykolwiek i gdziekolwiek zdolna była odnaleźć tak lekką „wiktorją?” Zapewniam pana, że znam się na podobnych wyrobach, i powiadam panu, że są arcydziełami!
– Pan hrabia, szepnął karetnik, winien mi także 80 tysięcy franków za powozy.
– Tak jest. Nie sądź pan abym był dłużnikiem targującym się o ceny wyrobów prawdziwego geniuszu. Nigdy nie są one dla mnie za drogie. Znam wysokość ceny i wartość tych wehikułów i wiem iż są nieopłacone.
Wierzyciele spojrzeli po sobie.
Hrabia w istocie mówił zagadkowym sposobem. Niepokój wzrastał. Czyliżby zatem chciał wywołać burzę, któraby dla niego miała fatalne następstwa?
– Teraz na ciebie kolej, kochany panie Dawidzie Meyer, rzekł Paweł. Polem pańskiej sławy Pola Elizejskie. Zasługą owe rumaki Małgorzaty; małe poney Nini Monehette; stepowcy Berty Lambert. Zaliczam je do pierwszorzędnych.
– O panie, rzekł Meyer, gdyby mogły one do mnie powrocie.
– Za trzy zaprzęgi 80 tysięcy franków. To za bezcen. Powtarzam to każdemu i chwalę pana pod niebiosy. Gdyby wszystkie te pochwały zamieszczane w rozmaitych gazetach dały się zrachować. niezawodnie byłbyś pan dłużnikiem moim i do tego bardzo znakomitej sumy. Ale nie obawiaj się, uczyniłem to z prostej sympatji i nie mi pan dłużnym nie jesteś.
– Bardzo szczęśliwie, rzekł handlarz końmi.
Tym sposobem najznakomitsi wierzyciele byli załatwieni. Co do innych hrabia przyznał, że jest dłużnym siodlarzowi 5 tysięcy franków, 8.600 fr. krawcowi, 4.090 swemu bieliźniakowi, 5.115 franków szewcowi, 2.125 swemu perfumiarzowi.
– Te maluchne rachuneczki, mówił wykładając na stół papiery, wynoszą ni mniej ni więcej jak sumę 300.600 franków. Drobnostka, jak to sami uznajecie.
– 300.600 franków, bagatela, powtórzył machinalnie tapicer Lebel Gerard.
– Mój Boże, tak...
– Otóż tedy jesteśmy niezmiernie uszczęśliwieni, że dla pana hrabiego suma tak znaczna jest drobnostką, ale mogę zaręczyć panu, a wszyscy moi koledzy przyznają mi słuszność, że tak wielka suma nie jest wcale drobnostką, lecz przeciwnie, że zgodzilibyśmy się na część jej, gdybyśmy ją mieli.
– Tak jest, powtórzyli wszyscy dostawcy jednogłośnie.
Zachęcony wystąpieniem swego kolegi, Lebel-Gerard rzekł:
– Jesteśmy przejęci do głębi słowami pana hrabiego, wzruszyła nas jego pochwała, jego wysoka znajomość we wszystkich rodzajach procederu... staraliśmy się w przeszłości zadowolnić wszelkie wymagania naszego klienta... mamy zamiar nawet działać tak samo w przyszłości, obecnie jednak, a upoważnia mnie do tego solidarność moich kolegów, mam honor przypomnieć panu hrabiemu, że czas jest dla nas drogi... „Times is mony, jak mówi anglik i ponieważ jesteśmy zupełnie zgodni co do cyfry rachunków, prosimy pana hrabiego o przystąpienie do zakończenia „serja” naszego posiedzenia.
Lebel-Gerard zrobił nacisk na wyraz, jaki podkreśliliśmy.
– Nie pozwolę panom czekać dłużej na to „serjo” zakończenie, odparł hrabia nie zmięszany. Przekonałem się od niejakiego czasu, że moja ufność w panach jest jednakowa, wasza jednak z każdym dniem się zmniejsza. Dawniej nie bylibyście wcale żądali odemnie pieniędzy.
– Ponieważ pożyczaliśmy, przerwał ktoś z obecnych.
– Otóż najgorszy powód wyjaśnienia, rzekł Paweł roześmiawszy się. Największą zasługą jest nie żądać pieniędzy kiedy ich nie dają.
Szmerem ogólnym przyjęto ten aforyzm.
– Więc to w ten sposób postępujecie, rzekł hrabia. Nasz przyjaciel Gobert odmówił mi prolongacji, dla tego 84 tysięcy franków nie mogą być do dyspozycji z końcem tego miesiąca.
– To nie moja wina, kapitaliści żądają zwrotu swoich kapitałów.
– Jesteście zbyt natarczywi, moi panowie. Już otrzymywałem od was bileciki, które nie odznaczały się zbytnią grzecznością. Słowem zgaduję, że tu papier stemplowy będzie w robocie i że woźny do mnie wkrótce zjedzie. Czyż nie tak?
Nikt nie odpowiedział, tylko tapicer zamruczał:
– Trudno. Jeżeli pan hrabia nie chce nas zaspokoić, choćby w części, trzeba chwycić się innych środków. Bardzo nam to przykro.
– Tak, znajdziemy środki, zawołali wszyscy.
– Właśnie dla tego was wezwałem aby wam umniejszyć kłopotów. Oświadczam tedy panom, że nie jestem w stanie zapłacić.III. Oryginalna propozycja.
– Nie jestem w stanie wam zapłacie, mówił hrabia.
Hałas ogólny zagłuszył mówiącego. Wszyscy zaczęli razem krzyczeć. Twarze ożywiły się. Głosy mówiących przybierały ton coraz groźniejszy.
Pan hrabia najobojętniejszy na wszystko, wybrał sobie cygaro i zapalił.
Wielki z początku hałas zaczął powoli przycichać.
Gobert dał znak milczenia i zbliżywszy się do hrabiego rzekł:
– Panie hrabio, nie jesteśmy znowu tak bardzo naiwni, jak się to panu zdaje...
– Ależ, odparł młodzieniec, ja panów nie posądzam o to.
– Mówmy otwarcie, rzekł Gobert, pan wiesz, że mamy prawo pana ścigać i pan starasz się jedynie zyskać na czasie. Otóż my na to nie zgadzamy się.
– Nie, nie! dodali inni.
– Zaraz się panom wytłómaczę, odparł hrabia.
– Owszem.
– Oto, szkoda słów na powtarzanie jednej i tej samej piosenki. Wcale nie mam zamiaru żądać od panów jakiejś prolongaty, nie potrzebuję zyskiwać na czasie, ponieważ jestem zrujnowany, zrujnowany bez ratunku.
Nowy krzyk, ale daleko groźniejszy jak przedtem. Gobert tymczasem zaczął znowu gestykulować i zdołał uspokoić kolegów, poczerń mówił:
– Zrujnowany, być może. Możesz pan jednak uregulować się, gdybyś chciał zapłacić wszystkie swoje długi. Idzie tu bowiem o małe wywłaszczenie... Posiadasz pan w Paryżu pałac, którego cena wynosi co najmniej 350 tysięcy franków, w Normandji, niedaleko Caen, posiadłość ziemską, ocenioną na 400 tysięcy franków, a zatem ogólnie 750 tysięcy franków. Tak przynajmniej oceniają pański majątek. Zamieniwszy zatem to na gotówkę, z łatwością da się zapłacić 300 tysięcy długu. Wierz mi panie hrabio, że doskonale zostałem przed dworna laty poinformowany w tym względzie... Działałem jak człowiek rozumny...
Przyczem Gobert uśmiechnął się zwycięzko.
Nadzieja ożywiła serca wierzycieli, zamienili ze sobą spojrzenia bardzo znaczące.
Pan de Nancey wydobył z portfelu dwa arkusze papieru stemplowego zapisanego od góry do dołu.
Niestety! panie Gobert, spóźniliście się, odparł hrabia, wiadomości pańskie przed dwoma laty były bardzo rzetelne, teraz jednak zmieniły się okoliczności. W roku zeszłym, chciałem jak wszyscy nierozsądni grać na giełdzie, zdwoić mój majątek i płacić długi. Otóż tedy w Towarzystwie Kredytowem zastawiłem moje wszystkie dobra za 700 kroć sto tysięcy franków i wszystkie co do grosza straciłem na giełdzie. Oto kopia aktów hipotecznych... możecie je sprawdzić.
Ten ostatni przejrzawszy papiery, zawołał:
– Okradzeni! Jesteśmy okradzeni!
– Okradzeni! powtórzyli wszyscy.
– Jakby w lesie Bondy!
– To niegodnie! To haniebnie! krzyknęli wierzyciele. Pan hrabia jest...
Nie mieli czasu na dokończenie frazesu.
Paweł pobladły, głosem doniosłym, strasznym, którego dźwięki słychać by było nawet podczas huraganu, zawołał:
– Żadnych obelg, panowie. Ostrzegam panów, że żadnych nie ścierpię, bo jakkolwiek jestem waszym dłużnikiem, pociągnę wszystkich do surowej odpowiedzialności przy najmniejszym wyrazie... Powiadam, że unikajcie ze mną kłótni, w waszym to bowiem leży interesie. Mówiliście niedawno o zakończeniu serjo waszego posiedzenia, bardzo dobrze. Od was zatem zależy abyście nie stracili ani grosza.
Każdy wierzyciel jest najwrażliwszem w świecie stworzeniem. Jedno nie doprowadza go do rozpaczy, jedno nie uspakaja i wprowadza do krainy marzeń. Często dość jednego wyrazu aby zażegnać burzę.
Jednem słowem, wierzyciel jest tygrysem, którego najsłabsza nadzieja, najniepewniejsza, często himeryczna prawie drobnostka, może zmienić w baranka.
Ostatnie wyrazy pana Nancey, wyrazy trudne do usprawiedliwienia, po przyznaniu się do zupełnej ruiny, uspokoiły nagle wszystkich. Dziki wyraz twarzy zmienił się w uśmiech, a nawet najzaciętszy z wierzycieli przybrał postawę pokorną.
– Wybornie moi kochani, teraz widzę, że jesteście ludźmi dobrze wychowanymi i szczerze wam tego winszuję. Do czegóż mogłaby doprowadzić ta wrzawa nierozsądna? Krzyk wcale nic działa na mnie. Przeklinajcie giełdę na której tyle straciłem, ależ moi panowie nie macie się o co gniewać, strata ta nie zmniejszyła wcale waszych kapitałów. Byłem w tym razie filozofem i zalecam wam ten środek jako najskuteczniejszy.
Dało się słyszeć szemranie. Wszyscy wierzyciele nie spodziewali się wcale od hrabiego lekcji filozofii.
Hrabia mówił dalej:
– Nie nadużywałem waszej cierpliwości moi przyjaciele, ale jedynie prosiłem, abyście posłuchali mnie jeszcze jedną chwilkę. Potrzeba było mówić o sobie, abyśmy mogli przyjść do zamierzonego celu. W mojem nieszczęściu co przedsięwziąść, co począć. Zastanawiaem się nad tem w rozmaity sposób, zdaje mi się, zdecydowałem się już... Widziano wielu młodych ludzi zrujnowanych tak samo jak ja, a jednakże kiedy zajęli się energicznie pracą, w części przynajmniej powrócili sobie majątek... Ja ich naśladować nie mogę. Znam siebie bardzo dobrze. Przywyknienie i potrzeba życia pełnego przyjemności, nigdy nie pozwoli mi zająć się czemkolwiek... Walczyć przeciwko nędzy jest dla mnie memożliwe. Pytam się panów, czy jestem stworzony do wegetacji, do życia i utrzymania się z 3000 płacy. Czyliżby mi one wystarczyły na utrzymanie koni wyborowej rasy, pięknych kobiet, na obiady wykwintne i cygara? Nigdy, nigdy! Wyśmianoby mnie, gdybym jechał omnibusem. A wreszcie cóżbyście skorzystali z mojego heroizmu. Nie spłaci się trzech kroć sto tysięcy franków, z tysiąca franków rocznego wynagrodzenia. Nie mówmy zatem o pracy. Mogę sobie w łeb strzelić... Myślałem o tem, i kto wie czy tego nie zrobię. Jest to rozwiązanie bardzo praktyczne i nie obowiązujące do niczego. Nie byłożby to stosowniej żyć jak obecnie, a nawet lepiej jeszcze, mieć konie, powozy, pierścienie, biżuterją, spłacić wszystkie razem długi i niczem się nie kłopotać; niczem nie zajmować. Co mówicie na to? Jest to sen przyjemny nie prawdaż? Otóż sen ten jeżelibyście zdecydowali się mi dopomódz, mógłby się urzeczywistnić niewątpliwie. Cała tajemnica w tych trzech wyrazach: Czy mi dopomożecie?
– To zależy... odpowiedział pierwszy.
– Jeżeli nie będzie potrzeba pieniędzy, to zobaczymy, dodał drugi.
– Na wszystko się zgadzam, ale pieniędzy nie dam, dodał trzeci.
– O bądźcie spokojni, rzekł Paweł, nic nie stracicie a zyskacie jeszcze.
– Jak to?
– Zobaczycie... Nie mam ani pałacu, ani zamku ani wioski, ani kredytu... Obligacje i kupony od akcji, wszystko, jednem słowem, poszło; ale pozostał mi najcenniejszy kapitał...
– Kapitał? zawołali wierzyciele. Jaki?
– Moja osoba. Ja sam; to aż nadto. Mam lat 28, białe zęby i włosy czarne jak kruk... Mogę się pomieścić i znaleść jak należy w najpierwszem towarzystwie wielkiego świata, damy uważają mnie jako pięknego mężczyznę, a wreszcie nazywam się: Pawel Armand, Gaston, hrabia de Nancey, jest to stare nazwisko, ze starszym jeszcze herbem... Wszystko to warte milion... Potrzeba tylko znaleśc mi małżonkę wykształconą z pieniędzmi...
– Zgadzamy się. Ale gdzież jest ta kobieta? odezwał się tapicer.
– Gdzie jest? nie wiem i nic mię to nie obchodzi... Ja jej wcale szukać nie myślę...
– Któż więc?
– Wy, moi kochani przyjaciele.
– My! wykrzyknęli razem.
– Tak jest, i znajdziecie ją, jeżeli będziecie dobrze szukali. Któż to uczyni jeżeli nie wy! Pojmujecie dobrze, że osobiście nie mogę zajmować się tą sprawą. Poszukiwania odbywać się powinny w części świata i w społeczności mnie wcale nieznanej... Widzę rzeczy tak jak się one przedstawiają. Ażeby pozyskać majątek, trzeba dopuścić się mezaliansu. Przyszła hrabina de Nancey musi być sobie przystojna mieszczka, dość znośna, pragnąca zostać wielką damą i jeździć w powozie z herbem. Wasz proceder należy do wyższej sfery, macie styczność z ludźmi bogatymi, z rodzinami, które doszły do majątku przez spekulacją lub handel... To właśnie w tej kopalni złota, należy mi szukać żony... Będziecie pracować korzystnie dla siebie i dla mnie... Postępowanie w tym razie nie wymaga zbytnich zdolności. Chwalcie mnie jak umiecie, a nawet jeżeli podobna, przesadzajcie w pochwałach. Niech będę w waszych oczach czemś nadzwyczajnym, feniksem, białym krukiem. Czyńcie wszystko aby ten rodzaj handlu czy spekulacji, przyniósł nam wszystkim znakomite korzyści. Naśladujcie w tym względzie naszego przyjaciela pana Meyer, który chcąc sprzedać konia, mówi o nim niestworzone rzeczy... słuchajcie jak to on mówi, deklamuje... Naśladujcie go panowie, powtarzam... Wreszcie nie przesadzicie w pochwałach, gdyż jestem człowiekiem dobrego tonu i dystynkcji... jestem eleganckim młodzieńcem w całem znaczeniu tego wyrazu... nie mam innych wad, prócz chęci wydatkowania ile się da i używania przyjemności... Małżeństwo mnie poprawi... tak się spodziewać należy...
– Niewątpliwie, rzekł Lebel-Gerard, który odrazu stał się optymistą...
– Wreszcie jak pan hrabia będzie znowu bogatym, odezwał się jubiler, po co się ścieśniać.
– Pan hrabia zbytnie się potępia, mówił z kolei handlarz końmi, najbardziej rozpustni kawalerowie, bywają najprzykładniejszymi mężami... Młodzi ludzie są jak źrebaczki, którym potrzeba dać zupełną swobodę, dać się im wybujać na przestrzeni, zanim się ich użyje do zaprzęgu w powozie lub pod siodło.
– Najzupełniejsza racja, dodał Paweł. Z prawdziwą rozkoszą przekonywam się że mnie zrozumieliście. Mam nadzieję, że na nowo zapanuje między nami dawna harmonja. Rachuję na was! Rachuję na was! Nie potrafię wam się wywdzięczyć jak należy. Pozwólcie mi jednak powiedzieć, że jakkolwiek nie jestem ani przesądnym ani zabobonnym, nie znoszę jednak wcale śmieszności. Zaślubię każdą jaką mi przedstawicie, nie wymagam zbyt wiele, niech tylko będzie młoda i nie bardzo brzydka. W żadnym razie nie zgodzę się na ozdobienie tytułem hrabiny, starej, garbatej baby.
– O pan hrabia może być spokojny, zawołał Lebel-Gerard, nie zaproponujemy panu nic takiego, coby nie było godne hrabiowskiego tytułu.
– Pan hrabia jest zanadto dobrym znawcą, aby się pozwolił „omamić”, odparł Meyer w sposobie zwykłym swej obrazowej wymowy.
– Pamiętajcie jeszcze i to, żeby majątek przyszłej hrabiny był wystarczającym. Wam trzeba wypłacić 300 tysięcy, 700 kroć na wykupno mego pałacu i majętności wiejskiej, a chciałbym też żeby i dla mnie pozostał przyzwoity kapitalik. Otóż tedy minimum, majątek wynosić powinien 1,200.000 franków.
– Bardzo naturalnie, rzekł Meyer, pan hrabia wart daleko więcej.
– Przypuśćmy, że potrzeba na to co najmniej miesiąc, więc spodziewam się, że przez ten czas żaden z was nie uczyni najmniejszej wzmianki, nie zaczepi mię nigdy i nie przypomni się o dług; że nie będzie między nami żadnej sprzeczki i że nie ujrzę wcale stemplowego papieru.
– Do licha! Wszak to samo przez się rozumie się. Nawet kapitaliści, o których wspominałem schowają weksle do portfelów i czekać będą na termin oznaczonej wypłaty.
– Wszystko więc ułożone, rzekł Nancey, możemy zatem rozstać się jako prawdziwi przyjaciele, aby się znowu zobaczyć w warunkach daleko przyjaźniejszych.
Wierzyciele zupełnie uspokojeni opuścili pałac, składając hrabiemu powinszowania wszelkiej pomyślności.
Dawid Meyer usiadł do powoziku, którym sam kierował; Gerard pomieścił się w ekwipażu, gdyż posiadał rzeczywiście bardzo elegancki powóz.
Hrabia pozostawszy sam, otworzył okno, aby jak mówił, oczyścić powietrze z woni wierzycieli.
Poczem złożywszy napowrót papiery i zamknąwszy portfel roześmiał się wesoło:
– Otóż tedy sam wszedłem do jaskini tygrysów, i jestem zdrów i cały. Pokonałem dzikie zwierzęta, sprawa jaką im przedstawiłem jest pomysłem genialnym. Miałem dziewięciu okrutnych wierzycieli, teraz mam swatów weselnych, którzy energicznie zajmą się mojem ożenieniem. Nie tylko że mnie nie pożrą, ale przeciwnie żywić będą... Będę bogatym i żonatym. Żonatym? Ja? a to śmieszne. W tym świecie nic nie jest niepodobnego. Każą mi się żenić. Dobrze, ożenię się, a właściwie to moja żona pójdzie za mąż... ja zawsze kawalerem pozostanę.V. Blanka Lizely.
Nazajutrz, o godzinie w pół do pierwszej, pan de Nancey, udał się na pola elizejskie, czyniąc sobie wyrzuty, że nie jest bardzo przyjemne żenić się, mając za swatów faktora koni i tapicera.
Było to przecież złe nieuniknione. Roztrwoniwszy majątek, należało bądź co bądź odzyskać dawną fortunę, choćby nawet spekulując na posag.
Dawid Meyer w stroju krzyczącem i najfatalniejszego smaku, oczekiwał już na hrabiego.
Błyszczący faktor nie posiadał się z durny.
Któż może zaręczyć, że ta sama hrabina, później... ba! trudno odgadnąć.
W każdym razie nie ma nic niepodobnego...
– Brawo! panie hrabio, zawołał Dawid. Jesteś pan punktualnym jak chronometr Breguet’a. Godne naśladowania! Szklankę madery i w drogę.
Hrabia ukłonił się i dotknął kieliszka ustami.
Dawid wypił odrazu.
– Naumyślnie kazałem to wino przygotować dla hrabiego. Zdaje mi się, że należy do wyjątkowych pod względem dobroci. Piętnaście lat! No! zdrowie pana hrabiego!
Wino rzeczywiście było wyborne.
Dwaj przyjaciele zapalili cygara i wsiedli do faetonu.
Dawid sam wziął lejce do ręki.
Do połowy drogi, nie wspominano wcale o celu wizyty.
Paweł jednak przerwał milczenie zapytując się:
– Panna Lizely oczekuje zatem na nas dzisiaj?
– Do licha! Przecież nie mam zamiaru poprowadzenia pana hrabiego po to, aby się przypatrywał jedynie drzewom parku? Oto tekst depeszy, jaką wysłałem:
„Pan hrabia i ja, jutro, oddamy wizytę we względzie poney”. To dostateczne. Czekają na nas najniezawodniej.
– Dla czegóż pan mówisz o jakichś poney?
– To tylko pozór. Pan hrabia nie przyjeżdża z wizytą do panny Lizely, ale dla ocenienia koni, które zamierza kupić. Przy tej okazji zawiąże się rozmówka, a jeżeli wówczas pan hrabia nie potrafi podobać się, nie moja wina.
– Dobrze obmyślane, rzekł Paweł z uśmiechem.
– To mój jedynie pomysł. Bywają wodewiliści, którzy w swoich utworach mniej daleko okazują sprytu. A zatem śmiało do dzieła. Notarjusz wkrótce zatemperuje pióro a pan mer z Ville-d’Avray, zabierze się do spisania małżeńskiego aktu. Wkrótce dojechano do wymienionej wyżej miejscowości.
– Przybyliśmy, rzekł Dawid Meyer.
Domownik a raczej groom faktora zeskoczył z kozła i zadzwonił.
Ogrodnik otworzył na roścież bramę i powóz wjechał w dziedziniec.
– Cóż pan mówisz panie hrabio? Czv nie „szyk”
– Prześlicznie!
Faeton zatrzymał się przed peronem pełnym kwiatów.
Na schodach służący ubrany po angielsku w czarny frak stał oczekując na gości.
– A to ty James? rzekł poufale Dawid. Czy pani jest uprzedzona o naszym przybyciu? Jest w altanie czy też w parku?
– Pani jest w altanie. Kogoż będę miał honor zameldować?
– Zamelduj pana hrabiego de Nancey i dodaj jeśliś dobry, że przybył z nim David Meyer. Znasz mię zapewne?
Obaj przybywający zeszli po schodach.
James ukłoniwszy się bardzo nisko, poszedł naprzód dla wskazania drogi.
Młoda dama leżąca w połowie w szeslągu, z książką w ręku, powstała nieco zarumieniwszy się i pozdrowiła bardzo grzecznie przybywających, z pewnem jednak zakłopotaniem, które nie uszło uwagi Pawła.
Tą młodą damą była panna Blanka Lizely, która, jak wiemy, żyła samotna z dochodów od spadku jaki otrzymała niewiadomo kiedy i od kogo.
Pan de Nancey żyjąc długo w świecie, znał doskonale kobiety i piękność panny Lizely nie uczyniła na nim zbyt wielkiego wrażenia.
Blanka Lizely znaną już była w świecie pod innem imieniem.
Będziemy się starali narysować jej portret.
Jest to dama mająca zaledwie około dwadzieścia pięć lat, więcej wysoka niż niska, cienka w pasie, z ramionami czarującemi, z biustem jakby wykutym z marmuru, z szyją powabną, umieszczoną na barkach jakby ręką mistrza.
Postać jej istotnie posiadała wszystkie warunki skończonej piękności. Włosy blond wijące się w pierścieniach, ocieniały jej czoło złotawą barwą jakby aureolą. Była to prawdziwa kamelia, biała jak marmur kararyjski, z lekkim odcieniem rumieńca.
Oczy miała rzeczywiście niezwykłe, w spojrzeniu jej było coś magicznego.
Nie darzyło ono ani życiem nadmiernem, ani żądzą namiętną, miało jednak wyraz któremu oprzeć się nie było podobna.
Panna Lizely zaczęła mówić.
Dźwięk jej głosu metalicznym tonem wpadał mile do ucha.
Najmniejszy dźwięk budził w sercu jakieś ukryte, drzemiące struny i nigdy nie mógł być zapomnianym.
Ten ton właśnie nadawał każdemu wyrazowi dźwięk jakiś uroczy i niesłychanie powabny.
Paweł wsłuchiwał się z rozkoszą, kiedy mówiła o poney, które chciała kupić, a w tym właśnie handlu należało hrabiemu dać stanowcze przychylne lub nieprzychylne zdanie.
Obaj słuchający znajdowali się pod wpływem jakiegoś uroku.
Lizely dostrzegłszy to najwyraźniej, odezwała się:
– Uważam, że pan hrabia wcale mnie nie słucha.
Paweł zadrżał jakby pochwycony na gorącym uczynku.
– Jeżelibym nie była zbyt zuchwałą, zapytałabym się pana: O czem hrabio myślisz?
Pan de Nancey utkwiwszy spojrzenie, czynił przegląd swych dawniejszych wspomnień. Był pewnym że ją gdzieś widział, że spotkał gdzieś tę postać bladą, z pięknym złotawym włosem, z okiem czarnem, które dziś przenikało go do głębi. Przypominał sobie gdzie widział tę uroczą główkę, przesuwającą się w przelotnem widzeniu.
Zdawało mu się, że to było wieczorkiem, na lewym brzegu jeziorka, prawie tuż naprzeciw wyspy, pośród ekwipaży panów i arystokracji najwykwintniejszej Paryża.
Był przekonanym, że ta piękność spoczywała w powozie o ośmiu resorach, w wspomnieniach tych rysowała się obok Blanki inna jeszcze postać, starca, o twarzy poważnej, nachylonego nad nią i mówiącego do swojej towarzyszki z uczuciem.
Byłoż więc to zamglone wspomnienie, obraz imaginacyjny czy też rzeczywistość?
Nie wiedział wcale.
– Przebacz mi pani, rzekł... Słuchałem bardzo ciekawie.
– Przeciwnie z roztargnieniem, szepnęła Blanka z uśmiechem.
– Być może... ale to nie moja... ale pani wina.
– Moja, powtórzyła Blanka. Jakto?
– Rysy bowiem twarzy pani przypominają mi przeszłość. Zastanawiam się nad tem, gdzie widziałem panią.
– Więc pan mię sobie przypominasz?
– Najniezawodniej, kto panią raz jeden widział, ten o pani zapomnieć nie jest w stanie. O tak, twarz pani pozostała mi w pamięci, ale nic więcej. Obraz istnieje, jednak ramy znikły.
– Mogę zatem panu dopomódz. Spotkaliśmy się ze sobą trzy razy. Naj pierwej na przedstawieniu „Grandę Duchesse”, ale ukryta w cieniu nie mogłam być dla pana widzialną. Pańskie nazwisko wymówione w mojej obecności, przez jakiegoś wysokiego młodzieńca, utkwiło mi w pamięci. Ujrzałam pana znowu w kilka dni, na wieczorze w Operze. Grano wówczas Proroka. Szkła pańskiej lornetki, nie odrywały się od mojej loży. Nasze trzecie spotkanie, miało miejsce przed sześcioma miesiącami na brzegach jeziora. Pan jechałeś konno, mój powóz toczył się powoli. Pańskie spojrzenie spotkało moje.
– Tak, tak, zawołał z żywością hrabia, zdaje mi się że to było wczoraj. Pani nie byłaś sama!
Panna Lizely okryła się rumieńcem.
– Nie, odparła z lekko zniżonym głosem, nie byłam sama. Lord Dudley, stary przyjaciel znajdował się obok mnie.
Zakłopotanie młodej dziewczyny było widoczne. Zmieniła natychmiast przedmiot rozmowy.
– Powróćmy do ponny, rzekła, jeżeli pan sobie życzysz, pójdziemy je obejrzeć.
Blanka wzięła parasolkę z materji różowej, otworzyła drzwi komunikujące się z parkiem, wyszła pierwsza i zatrzymała się.
Pan de Nancey podał jej rękę, którą przyjęła bez wahania.
Dziwne wrażenie opanowało hrabiego, ciepło ręki młodej kobiety, sprawiało mu pewną przyjemną senzacją.
Wywołało to bezwzględne hrabiego milczenie, jakkolwiek czuł że staje się zamyślonym.
Blanka ze swej strony, także nie odzywała się wcale.
Od chwili do chwili zwracała ona spojrzenie na hrabiego i widząc, że tenże wciąż na nią patrzy, coraz silniejszym okrywała się rumieńcem.
Dawid Meyer postępował o cztery kroki za nimi, włożywszy ręce w kieszenie żakiety.
Zdawał się marzyć.
– Idzie bardzo dobrze! Idzie bardzo dobrze, mówił do siebie zacierając ręce. Będzie to wyśmienity, wspaniały zaprząg. Oboje wyglądają jak bukiecik z polnych kwiatów. Dostanę moje pieniądze i utrzymam klienta, który się nigdy prawie nie targuje.
Przybycie do stajni rozproszyło marzenia.
Paweł odzyskał dawniejszą swobodę i jak zwykle stał się bardzo miłym i rozmownym towarzyszem.
Blanka udzielała mu objaśnień uśmiechnięta.
Ponny zostały wyprowadzone. Były to koniki stalowego koloru z czarną grzywą.
Hrabia znajdował je bardzo pięknymi i nie żałował wcale pochwał.