Wietnam. Epicka tragedia 1945-1975 - ebook
Wietnam. Epicka tragedia 1945-1975 - ebook
Najpełniejszy obraz wojny w Wietnamie
Brutalna, sugestywna i obiektywna opowieść o jednym z najgłośniejszych konfliktów XX wieku
Mało która wojna do dziś budzi tyle kontrowersji i pytań. Mało która cieszyła się takim zainteresowaniem ze strony twórców kultury – artystów, fotografów, piosenkarzy.
Dotychczasowe ujęcia wojny w Wietnamie koncentrowały się głównie na amerykańskiej stronie konfliktu. Max Hastings, najpoczytniejszy i wielokrotnie nagradzany brytyjski historyk, rysuje szerszą perspektywę niż sam konflikt zbrojny 1955-1975, zaczynając opowieść wraz z końcem drugiej wojny światowej. Przypomina też, że konflikt zbrojny w Wietnamie była przede wszystkim wojną Wietnamczyków, którzy ponieśli w niej najwięcej strat i ofiar. Jego opowieść jest historią ludzi – żołnierzy, oficerów wywiadu, polityków, dziennikarzy, cywilów. Ich heroicznych wysiłków i katastrofalnych błędów. Autor bez znieczulenia demaskuje główny problem amerykańskich G.I. – alienację i brak wsparcia ze strony rodaków za oceanem, oskarżających żołnierzy o mordowanie cywilów. Ukazuje też, w jak wielkim stopniu do amerykańskiej porażki w Wietnamie przyczyniło się traktowanie Wietnamczyków jak „podludzi”.
Obszerna, urzekająca, zaskakująco intymna i wspaniała narracja historyczna. (Tim O’Brien, pisarz doświadczony wojną wietnamską, autor książki Rzeczy, które nieśli nominowanej do Nagrody Pulitzera)
Porywające, dobrze udokumentowane spojrzenie na wojnę, która podzieliła Amerykę. („New York Post”)
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07295-0 |
Rozmiar pliku: | 8,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nasi ludzie, ich ludzie – wojna wietnamska
1. „SONG QUA NGAY” – „PO PROSTU PRZETRWAJMY TEN DZIEŃ”
Przed swoim pojmaniem Doug Ramsey, w towarzystwie Johna Vanna, często podejmował ryzyko szalonej jazdy przez wietnamskie wioski jasnożółtą półciężarówką podziurawioną kulami. Podziwianie wietnamskich krajobrazów sprawiało mu sporą przyjemność. Jak napisał: „Mijając jedno za drugim pola bujnego, dojrzewającego ryżu, dostrzegaliśmy, jak jego grube ziarna zmieniają swój kolor, najpierw powoli, potem coraz szybciej, od barwy słomy, poprzez szafranowy odcień zachodu słońca, aż po głęboką paloną miedź. Cieszyliśmy się powiewami chłodnego powietrza, doznaniami wizualnymi i słuchowymi, a nawet ostrymi wiejskimi zapachami, zupełnie jakbyśmy byli małymi dzieciakami z miasta wysłanymi na nasz pierwszy obóz w terenie. Raz na jakiś czas zatrzymywaliśmy się na kilka minut w jednej czy dwóch spośród mijanych wiosek, pełnych domów krytych czerwoną dachówką albo strzechą, w których ludzie szykowali się do zapadnięcia zmierzchu w dokładnie taki sam sposób, jak oni sami czy ich przodkowie czynili to zawsze od setek lat – my zaś staraliśmy się choć na krótką chwilę zapomnieć o bezdusznych wytycznych czy martwych ciałach i przypomnieć sobie, że w zwykłym życiu zwykli ludzie zachwycają się zwykłym pięknem i zwykłą prawdą”. Następnie Ramsey dodał ze smutkiem: „Rzecz jasna dobrze wiedziałem, że to wszystko musi któregoś dnia zniknąć z wietnamskiego krajobrazu – prawdopodobnie całkiem szybko – i ustąpić miejsca standardom co najmniej siedemnastowiecznym, o ile nie od razu dwudziestowiecznym. Wiedziałem też, że za moimi nostalgicznymi i romantycznymi wyobrażeniami tak naprawdę skrywa się twarda rzeczywistość wypełniona trwającą całe życie mozolną pracą na roli, naznaczona niekończącą się biedą, przesiąknięta zabobonami i przesądami, uniemożliwiającymi jakikolwiek postęp, i charakteryzująca się niską średnią długością życia w wypadku jakichś 90 procent populacji”. Po dekadzie trwania wojny podwoiła się liczba ludności miejskiej w kraju do 40 procent w roku 1970.
Życie polega w dużej mierze na akceptacji zastanej rzeczywistości. A dla młodych Wietnamczyków konflikt zbrojny stał się nieledwie stanem naturalnym, równie oczywistym jak istnienie pól ryżowych czy drzew palmowych. Nghien Khiem tak wspominał swoje szkolne lata: „Nauczyliśmy się uciekać, kiedy tylko słyszeliśmy odgłos nadlatującej rakiety, ale poza tym nie martwiliśmy się zbytnio niczym innym”. Tyle że wojna tak czy owak determinowała bieg życia niemal wszystkich Wietnamczyków, może poza tymi najbardziej uprzywilejowanymi. Phan Tan Nguu miał ambicje dalszego zgłębiania chemii, która zainteresowała go w szkole średniej, by wykształcić się na farmaceutę. Ale jedyną dostępną dlań ścieżką w Wietnamie Południowym w roku 1966 okazała się kariera w aparacie bezpieczeństwa, do którego wstąpił, by dochrapać się ostatecznie stanowiska oficera w Wydziale Specjalnym. Już na zawsze zachował on pewną nutkę żalu związaną z tym, jak potoczyło się jego życie: „Służba ułożyła mi się całkiem dobrze, ale policjantów stygmatyzuje się w pewien sposób...”. Wszędzie tam, gdzie pojawiało się amerykańskie wojsko, lokalni mieszkańcy mogli zarobić parę dolarów, ale też płacili za to wysoką cenę: podczas transportów do Qui Nhon kierowcy ciężarówek z zaopatrzeniem dla którejś z jednostek artylerii polowej najpierw rozjechali sześcioletnią dziewczynkę, a już następnej nocy zabili staruszkę na obrzeżach Kontum. Jeden z takich kierowców uznawał za całkiem zabawne sytuacje, w których na ogłuszający dźwięk jego klaksonu poprzedzający go rowerzyści w panice skręcali w krzaki, nierzadko wywracając się przy tym z przykrymi dla siebie konsekwencjami. Inny kierowca komentował to później z nieco większą dojrzałością: „Oto, jak zachowywali się niektórzy Amerykanie”.
Obie rywalizujące ze sobą stolice ulegały degradacji, zdecydowanie większej w przypadku Hanoi. Pod koniec lat sześćdziesiątych XX wieku dotychczasowe ubóstwo charakteryzujące codzienne życie mieszkańców Wietnamu Północnego zostało dodatkowo spotęgowane przeszczepianiem na lokalny grunt ducha rewolucji kulturalnej Mao Zedonga. Dzieci zaczęto posyłać do państwowych żłobków, rygorystycznie wprowadzano kolektywizację rolnictwa, coraz mniej łaskawym okiem spoglądano na własność prywatną. Wszelkie tego rodzaju obostrzenia nieodmiennie tłumaczono społeczeństwu Ho Chi Minha jako konieczne warunki dalszej walki o zjednoczenie kraju oraz wynik zbrodniczej działalności amerykańskich imperialistów. Z kolei Związek Sowiecki już otwarcie postrzegany był jako „rewizjonistyczny”.
W Sajgonie natomiast wyraźnie widać było priorytetowe traktowanie wojny, przy zaniedbywaniu niemal wszystkich innych spraw, w tym również sprzątania ulic miasta. Jeszcze w latach trzydziestych XX wieku wybudowany tam tor wyścigów konnych Phu Tho niemal dorównywał elegancją paryskim Longchamps. Ale już pod koniec lat sześćdziesiątych charakterystyczne czerwono-żółte trybuny popadały w ruinę, a na wybiegu zamiast koni zobaczyć było można głównie chmary ważek. Co prawda raz na jakiś czas w niedziele organizowano jeszcze jakieś rachityczne gonitwy, podczas których filigranowi, ważący niespełna 40 kilogramów dżokeje dosiadali koni poruszających się w upale równie dziarsko jak żołnierze piechoty w terenie, ale ich celem było wyłącznie zadowolenie garstki maniaków zakładów na trybunach. Jeśli zaś chodzi o zakłady, nie sposób wręcz było obstawić, po czyjej stronie opowiadali się nieliczni widzowie tych wątpliwej jakości spektakli. Weźmy na przykład takiego Truonga Nhu Tanga, szefa Société Sucriere, który zatrudniał 5 tysięcy pracowników. Udzielał się on towarzysko, miał własny dom przy plaży w Cap-Saint-Jacques, spędzał wakacje w Dalat, grywał w tenisa i w grę karcianą „cztery kolory” w najlepszych domach w mieście, a jednocześnie w sekrecie należał do kierownictwa NFW.
Po raz pierwszy zadenuncjowano go w roku 1965, lecz miał wtedy sporo szczęścia, bo po półrocznym okresie uwięzienia pozwolono mu wrócić na stanowisko dyrektora Société. Ale już dwa lata później zdradził go inny działacz komunistyczny, Ba Tra, który zmienił strony i zgłosił się do rządu południowowietnamskiego, by niedługo potem ponieść śmierć z ręki zabójcy Wietkongu. Tang pozostawił nam plastyczny obraz więzienia w Sajgonie, gdzie go osadzono: „Scena, która prezentowała się przed moimi oczami (...), napełniła mnie tak wielkim przerażeniem i paniką, że przez chwilę obawiałem się, iż utraciłem duszę. Na całej długości korytarza leżeli jak dłudzy ludzie przykuci za kostki do ścian łańcuchami. Wielu z nich miało zakrwawione i opuchnięte twarze; tu i tam ich kończyny sterczały pod nienaturalnymi kątami. Niektórzy wili się z bólu. Inni po prostu leżeli, patrząc przed siebie pustym wzrokiem. Z tego kłębowiska ciał wydobywały się jakieś jęki i odgłosy szlochu. Powietrze przepełnione było cichym, bezustannym zawodzeniem. Serce zaczęło mi bić szybciej. Po jednej stronie przejścia znajdował się ciąg drzwi, najwyraźniej prowadzących do pokojów przesłuchań. A zza tych drzwi dobiegały przekleństwa i spazmatyczne okrzyki bólu”. Tang, osoba uprzywilejowana, i to w oczach obu stron konfliktu, a przy tym dysponująca dostępem do dużych pieniędzy, wywinął się dosyć tanim kosztem. Jego żona przekupiła naczelnego śledczego kwotą 6 tysięcy dolarów, by oszczędzić mężowi tortur. Potem zaś zapłaciła kolejne 5 tysięcy dolarów przewodniczącemu trybunału, który rozpatrywał sprawę Tanga – człowiek ten został później zresztą głównym doradcą Thieu do spraw bezpieczeństwa – by uzyskać bardzo niską karę dwóch lat więzienia, po której odbyciu Tang dołączył do swoich towarzyszy z NFW w dżungli.
W Wietnamie Południowym więzi rodzinne znaczyły co najmniej tyle samo ile ideologia. Wieloletni oficer CIA w Sajgonie Frank Snepp uwielbiał i podziwiał Wietnamczyków, ale odrzucał wyidealizowany ich obraz prezentowany przez Frances FitzGerald: „Ona wcale nie pisała o takim Wietnamie, jaki znałem ja sam. Ja nie dostrzegałem, by ludzie tutaj przepełnieni byli jakimś resentymentem antykolonialistyczym. Wydawali mi się oni bardzo pragmatyczni: Wietnam Południowy był niekończącym się ciągiem przystosowań”. Doradca prezydenta Thieu do spraw wojny psychologicznej ukrywał u siebie w domu szwagierkę, która prowadziła komórkę komunistyczną w Hue. Z kolei szef sztabu południowowietnamskiej armii chronił dwóch siostrzeńców swojej żony, których ojciec był wysokim działaczem komunistycznym. Córka Tanga, Loan, była bliską przyjaciółką córki Thieu, Tuan-Anh: prezydent nie przestał przyjmować jej w swoim domu po zdemaskowaniu Tanga jako zdrajcy, a nawet – co wystawia Thieu całkiem niezłe świadectwo – zasponsorował później Loan kurs z zakresu technik komputerowych w Pensylwanii.
Choć w kraju wciąż nie brakowało pereł naturalnego piękna, większość ich została skażona wojną, o czym świadczyć mogło choćby istnienie 77 sierocińców i 200 tysięcy młodocianych przestępców. Niektórzy rolnicy, mając dość niszczenia im plonów przez wciąż przemieszczające się kolumny wojska, porzucali uprawę ryżu i przenosili się do miast. Z kolei nad Sajgonem i przylegającymi doń przedmieściami Long Binh i Tan Son Nhut zawisła na stałe chmura chemicznych zanieczyszczeń. Niemal każda ulica w mieście była zryta koleinami i podziurawiona z powodu braku napraw i olbrzymiego wzrostu ruchu, w tym zwłaszcza prawdziwego tsunami motorowerów Hondy obserwowanego po roku 1967. Na poboczach leżały góry cementu i śmieci; całe miasto poprzecinane też było betonowymi zaporami bezpieczeństwa i ogrodzeniami z drutu kolczastego, a przy tym zadymione czarnymi wyziewami z ciężarówek napędzanych silnikami Diesla.
A wzdłuż rzeki Sajgon i wpadających do niej kanałów wyrastały kolejne dzielnice nędzy. W każdej z nich trwała ożywiona działalność wytwórcza i rzemieślnicza, przy czym „warsztaty” stolarskie, szewskie czy krawieckie działały wprost na ulicy. Z kolei w samej stolicy liczne ulice wyspecjalizowały się w handlu konkretnymi towarami: na jednej sprzedawano sprzęt kuchenny, na innej wentylatory elektryczne, a jeszcze gdzie indziej klimatyzatory, rowery, ubrania, książki, aparaty fotograficzne, imitacje mundurów dla dzieci, sos rybny, zupy, warzywa, orzechy, pomarańcze, żaby i węgorze w czosnku czy wódkę ryżową zachwalaną jako szkocka bądź bourbon. Nie brakowało też dziewcząt: w ilościach hurtowych, całkiem niebrzydkich, z wyzywającym makijażem i twarzami wyrażającymi całą gamę emocji, od absolutnej bezwzględności po głęboką melancholię. I choć w mieście wciąż można było znaleźć oazy romantyczności, to ogólnie Sajgon zdominowały już brud i nędza. I tylko od nastawienia ideologicznego zależało, czy taki obraz jawił się jako lepszy, czy jako gorszy od wszechobecnej szarości i monotonii Hanoi.
Ale wojna toczyła się na wsi. Chłopi zaś nierzadko mówili bojownikom Wietkongu: „Wam jest o wiele łatwiej. Potrzebujecie tylko karabinów i plecaków. Możecie z nimi pójść gdziekolwiek i tam zacząć żyć od nowa. A my mamy tu żony, dzieci, ryż, ogródki i nie możemy zabrać tego wszystkiego ze sobą. Nawet bawół nie dałby się zbyt łatwo przekonać, by za nami pójść. Musimy więc tutaj zostać”. Wielu z nich powtarzało fatalistyczne motto „Song qua ngay” – „Po prostu przetrwajmy ten dzień”. Ważnym składnikiem sukcesów odnoszonych przez komunistów była ich praca u podstaw z ludnością wiejską, do której potrafili dotrzeć o wiele skuteczniej od przedstawicieli rządu w Sajgonie. Wśród wieśniaków szerzono na przykład pogłoski, że programy szczepień wdrażane przez Amerykanów są tak naprawdę karą za wspieranie WK i mają na celu wywołanie wśród dzieci bezpłodności. A tymczasem pewien amerykański ekspert epidemiologiczny nie widział potrzeby zbadania doniesień, że wieśniacy w dobrej wierze handlują szczurami w celach kulinarnych.
W ramach działań zmierzających do poprawienia jakości racji żywnościowych przydzielanych żołnierzom postanowiono zastąpić nuoc mam – sfermentowany sos rybny uwielbiany przez wszystkich Wietnamczyków – soją importowaną z Korei, powszechnie przez nich znienawidzoną. Odmiany „cudownego ryżu” zwielokrotniły plony, ku początkowemu zachwytowi rolników: wkrótce te rewolucyjne wariacje – zwane żartobliwie „ryżem Honda”, bo dzięki ich uprawie wieśniacy masowo sprawiali sobie motorowery – stanowiły już ponad połowę produkcji rolnej w Wietnamie Południowym. Niestety, owe „cudowne” odmiany wymagały też o wiele większych ilości nawozów i pestycydów, więc kiedy amerykańska pomoc zaczęła się kurczyć, a ceny oleju napędowego i nawozów rosnąć, południowowietnamscy producenci ryżu znaleźli się w potrzasku.
Niewielu mieszkańców terenów wiejskich postrzegało rząd jako siłę pozytywną; przeciwnie – kojarzył im się on wyłącznie z jakąś nieobecną instytucją, która inkasowała od nich podatki i zabierała im młodych mężczyzn. Komuniści robili wprawdzie dokładnie to samo, ale dbali przy tym o zachowanie pozorów dobrotliwości. Podczas gdy żołnierze ARVN bez żadnych skrupułów ogołacali wieśniaków z ich płodów rolnych, takich jak owoce czy drób, pewien amerykański jeniec ze zdumieniem odnotował dużą powściągliwość bojowników WK wobec produktów żywnościowych nienależących do nich: „Nasza trasa przemarszu prowadziła przez jakiś ogród warzywny. Ale ponieważ należał on najwyraźniej do którejś z siostrzanych jednostek, żaden z moich strażników nie uległ pokusie urwania sobie garści liści kapusty – choć większość z nich nie widziała świeżych warzyw od ponad roku”. Australijski lekarz doktor Norman Wyndham pisał w Vung Tau: „Ci wieśniacy nie pragną niczego innego poza pokojem. Nie mają oni nic do stracenia, nie obawiają się więc, że jakiś nowy rząd mógłby im cokolwiek odebrać”.
Creighton Abrams scharakteryzował naczelników okręgowych wyznaczanych przez Sajgon jako ludzi „do tego stopnia niekompetentnych, że ich zabicie byłoby przeciwskuteczne”. Jedyną właściwie grupą ludności na terenach wiejskich w Wietnamie Południowym mającą rząd w niejakim poważaniu była drobna mniejszość byłych uchodźców z Północy, która zaznała tam życia pod butem komunistów. Jeden z takich ludzi, stary naczelnik wioski nazwiskiem Ngo Dinh Ho, w roku 1967 opisał pewnemu brytyjskiemu dziennikarzowi swoją młodość spędzoną na Północy jako dziesięć lat „piekła na ziemi”. Również wielu jego sąsiadów mieszkających na wyspie Phu Quoc u ujścia Delty podobnie jak on parało się rybołówstwem i przybyło tam niegdyś z terytorium komunistów. „Ta czerwona ziemia jest bardzo dobra – wyjaśniał Ho. – Gdyby tylko udało nam się jakoś pozbyć Wietkongu, to byłoby tu jak w raju – jak w jakimś pięknym śnie (...). Jestem bardzo wdzięczny Stanom Zjednoczonym za wszelką udzielaną nam pomoc”. Może gdyby więcej Wietnamczyków doświadczyło w swoim życiu tego, co przeżył w młodości Ho, ta wojna zakończyłaby się inaczej.
2. BOJOWNICY
1967 był trudnym rokiem dla sił komunistycznych w Wietnamie Południowym. Jeden z żołnierzy północnowietnamskiej 3. Dywizji „Żółta Gwiazda” opisywał, jak jej poszczególne jednostki ulegały zdziesiątkowaniu, doznawszy podczas walk ogromnych strat w ludziach: „Szli do boju silni i pełni zapału, a kiedy wracali, to na całą kompanię mogło składać się zaledwie czterech albo siedmiu ludzi, siedzących i jedzących w milczeniu ryż z jednej wspólnej tacki”. Po rozbiciu przez 1. Dywizję Kawalerii Powietrznej „nasi żołnierze nie byli w stanie zwalczyć w sobie przerażenia i skonfundowania”. Ten sam żołnierz stwierdzał, że po jednej z bitew stoczonych zimą 1967 roku w jego własnym batalionie – „rozbitym w puch” – stan osobowy zmniejszył się z 240 do zaledwie 38 ludzi. A mimo to wciąż wysyłano go do kolejnych walk.
Dramatyczne zwiększenie obecności wojsk amerykańskich szczególnie dawało się we znaki Wietkongowi w Delcie Mekongu, gdzie większość terenu słabo nadawała się do walk partyzanckich i nie zapewniała takiej przewagi taktycznej jak wzgórza czy dżungle na północy – nie sposób tu było na przykład wykopać żadnych tuneli. Dlatego wysiłki czynione przez NFW, by utrzymać na tym obszarze dominację, polegające w dużej mierze na wznowieniu terroru wobec rzekomych sympatyków rządu w Sajgonie, czasami nosiły znamiona czystej desperacji. Rzeczne i przybrzeżne patrole marynarki doprowadziły do niemal całkowitego odcięcia linii zaopatrzenia dla komunistów drogą morską z Północy, co, począwszy od roku 1963, zaczęło odgrywać decydującą rolę w toczących się na tym obszarze walkach.
Wobec takiego rozwoju sytuacji w Delcie komuniści coraz wyraźniej zaczęli przenosić swoją uwagę na północne regiony kraju i Płaskowyż Centralny, znacznie łatwiej dostępne ze Szlaku Ho Chi Minha, które już wkrótce stały się ich ulubionym terenem walk. Były to w dodatku obszary tak rozległe i dzikie, że pomimo zaawansowania amerykańskiej technologii monitorującej można tam było bez przeszkód zakładać stałe bazy i obozy wojskowe. Andy Finlayson opisywał, jak podczas jednego ze swoich długodystansowych patroli natknął się w pobliżu granicy z Laosem na takie właśnie obozowisko, doskonale zamaskowane pod wiszącymi na wysokości kilkudziesięciu metrów gęstymi koronami drzew, a dodatkowo otoczone ogrodzeniem z bambusa i zabezpieczone sterczącymi na zewnątrz naostrzonymi palikami bambusowymi, a także rozmieszczonymi dookoła bunkrami: „Na każdym końcu tej ufortyfikowanej osady znajdowała się też wieżyczka strażnicza wzniesiona na trzymetrowych palach. Wewnątrz naliczyłem osiem solidnie zbudowanych chat, z których każda była wystarczająco duża, by móc pomieścić oddział żołnierzy nieprzyjaciela. Była tam też spora zagroda dla zwierząt, w której widziałem świnie, osobna chata służąca za kuchnię, scena na podwyższeniu z własnym zadaszeniem i jeden bardzo duży dwupiętrowy budynek, zrobiony z heblowanego drewna, bambusa i słomy, z własnym balkonem. Rozmiary i poziom skomplikowania tego obozu wywarły na nas wielkie wrażenie”.
W jednym z kolejnych takich obozów, raz na jakiś czas przenoszonym w inne miejsce, w latach 1966–1973 Doug Ramsey i garstka innych amerykańskich jeńców mieli rzadką okazję przyglądać się z bliska życiu codziennemu komunistycznych bojowników. Ramsey napisał: „ najlepsi spośród ludzi WK i AWP (...) nie potrafili ustrzec się przywar, wynikających z młodzieńczej nadgorliwości, arogancji charakterystycznej dla tych, którzy wiedzą lepiej, a przy tym całkowitej ignorancji w kwestii świata zachodniego”. Ten Amerykanin dostrzegał wśród bojowników podobne typy osobowościowe jak w dowolnej innej grupie przypadkowo zebranych ludzi. „Byli tam ludzie naprawdę wspaniali, a tuż obok odleceni sadomasochiści. Nie brakowało patykowatych moli książkowych, ale i typów rwących się do komenderowania; tych wyszczekanych i tych zamkniętych w sobie; delikatnych mieszczuchów i nieokrzesanych prostaków; intelektualnych snobów i ludzi naprawdę inteligentnych, szczerze zainteresowanych zgłębianiem prawdy (...). Czułem się w rękach WK bezpieczniej, niż czułbym się, jak sądzę, pod opieką niektórych grup amerykańskiego społeczeństwa sytuujących się na skrajnej lewicy. Można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że to my byliśmy narodem bardziej skłonnym do przemocy niż Wietnamczycy”.
Wietnamczycy okazywali niezwykłą czułość swoim dzieciom, ale już zwierzęta traktowali z nieopisanym barbarzyństwem: ludzie Zachodu odwiedzający sajgońskie zoo z niedowierzaniem przyglądali się entuzjazmowi tłumów obserwujących karmienie węży żywymi kaczuszkami. Ramsey, podobnie jak wielu Amerykanów, dostrzegał też różnicę między podatnością Wietnamczyków z Północy na indoktrynację, która była dla nich chlebem powszednim, a obojętnością wobec niej prezentowaną przez większość Południowców, zainteresowanych wyłącznie przepędzeniem obcych i poprawą losu chłopów. Przesłuchujący schwytanych jeńców Bob Destatte uważał, że ideologia była dla nich w dużej mierze funkcją nienawiści do wszelkich obcych wpływów: „Nawet wielu członków Partii wstępowało do niej z powodów czysto praktycznych”. Większość partyzantów, których spotkał Doug Ramsey, miała od dwudziestu pięciu do czterdziestu lat, a więc byli oni o wiele bardziej doświadczonymi żołnierzami od swoich odpowiedników po stronie amerykańskiej. Pytani o powody, wzruszali tylko ramionami i odpowiadali z niejakim fatalizmem: „Thoi ke me no? Bao nhieu thi bao; cu danh giac hoai vay thoi!” – „A co, u diabła, możemy z tym zrobić? Gadanie i tak nic tu nie da, więc po prostu będziemy dalej walczyć!”. Wielu z nich wyczekiwało na jakiś przełomowy moment – na decydującą bitwę, choćby trudną i niebezpieczną – co wyjaśnia ich gotowość do uczestnictwa w ofensywie Tet w roku 1968.
Sposób myślenia żarliwych rewolucjonistów przybliża nam dziennik prowadzony przez pewną młodą lekarkę, pracującą w górskich rejonach prowincji Quang Ngai. W odróżnieniu od wielu innych tekstów źródłowych po stronie komunistycznej dokument ten nie został poddany ani cenzurze w czasie jego powstawania, ani późniejszym zabiegom upiększającym. Dwudziestoczteroletnia Dang Thuy Tram była córką wybitnego chirurga z Hanoi, a jej przygoda z rewolucją rozpoczęła się w roku 1967, kiedy to wyruszyła na trwający dziesięć tygodni marsz Szlakiem Ho Chi Minha, by podjąć pracę w jednym ze szpitali polowych Wietkongu. W jej życiu dominowały już wówczas dwa przenikające ją do głębi uczucia: nieodwzajemniona miłość do pewnego oficera AWP, którego znała od dzieciństwa, a także nienawiść do amerykańskich „bandytów”. Pisząc o swoim pragnieniu uzyskania członkostwa w Partii, wyrażała ona jednocześnie zaniepokojenie, że jej rzekome pochodzenie ze środowiska „intelektualnego” może przyczynić się do zniweczenia tych ambicji: „Dlaczego na drodze kogoś wywodzącego się z burżuazji znajduje się tyle przeszkód i cierni? – uskarżała się w dzienniku. – Nieważne, jak bardzo się starasz i ile dokonałaś (...), wciąż jesteś dla nich osobą sytuującą się poniżej kogoś wywodzącego się z klasy robotniczej, który ledwie tylko zaczął rozumieć ideały Partii”. Kiedy zatem wreszcie zdobyła upragnioną legitymację partyjną, nie posiadała się wprost z radości.
Tram często opłakiwała zgony bojowników WK, których przyszło jej opatrywać: „Dziś poległ jeden towarzysz, a jutro padnie inny. Stosy ciał i kości nie przestają narastać, ale w naszych sercach zmieniają się one w góry coraz większej nienawiści do wroga (...). Kiedyż wreszcie uda nam się przepędzić ten żądny krwi motłoch z naszej ojczyzny? (...) Jeśli pewnego dnia dane nam będzie wreszcie żyć wśród pachnących kwiatów socjalizmu, powinniśmy zapamiętać tę scenę na zawsze, nigdy nie zapomnieć o poświęceniu wszystkich tych, którzy przelewali krew za wspólną sprawę”. Nawet jeśli przytaczane tu sformułowania wydają nam się żywcem wyrwane z leksykonu propagandowych komunałów, to z całą pewnością trafiały one do serca tej młodej kobiety. Kiedy zatem jeden z partyjnych towarzyszy wyznał jej miłość, ona odparła mu z całą powagą: „W moim sercu nie ma miejsca na jakiekolwiek prywatne dążenia, bo skupia się ono bez reszty na obowiązku (...). Zresztą, czy można dążyć do czegoś piękniejszego od stania się częścią tej wielkiej rewolucyjnej rodziny?”. Inny z jej młodych towarzyszy, imieniem Luc, był człowiekiem na tyle wrażliwym na piękno natury, że lubił śpiewać o tym układane przez siebie pieśni:
O góro i rzeko, jak pięknie wyglądacie,
Gdy księżyc rozświetla pagórki, a chmury płyną u ich stóp.
Ten sam Luc zawsze nosił też na szyi czerwony szalik z wyhaftowanymi słowami: „Z całą determinacją ślubuję poświęcić życie dla przetrwania Narodu”. Miał go na sobie również tego dnia, kiedy zginął podczas ataku na ośrodek okręgu Duc Pho.
Żarliwość zdeklarowanych rewolucjonistów, takich jak Luc czy Tram, robiła wrażenie na niektórych Amerykanach. Jack Langguth, reporter relacjonujący tę wojnę dla „New York Timesa”, napisał w wydanej później książce: „Przywódcy Wietnamu Północnego (...) zasłużyli na swoje zwycięstwo. A przywódcy Wietnamu Południowego (...) zasłużyli na przegraną”. Pogląd ten, podzielany przez większość innych korespondentów, wynikał w dużej mierze z codziennych doniesień o okrucieństwach i partactwach rządu w Sajgonie oraz jego amerykańskich mentorów, podczas gdy analogiczne „dokonania” komunistów pozostawały ukryte. Obywatele współczesnych demokracji liberalnych, z których wielu korzysta z przywileju wolności raczej do okazywania swoich sympatii sportowych aniżeli do roztrząsania kwestii politycznych, często wyrażają podziw dla tych członków innych kultur, którzy o swoją wolność dopiero walczą. Tyle że historia nieraz już udowodniła, iż ruchy określające się jako wolnościowe potrafią wprowadzać praktyki dokładnie przeciwne, a przy tym mogą zawładnąć umysłami młodych ludzi do tego stopnia, by ci poświęcali w ich imieniu dosłownie wszystko, łącznie z własnym życiem. Tak czy inaczej, trudno się dziwić, że cudzoziemcy w Wietnamie byli skłonni przeciwstawiać zaangażowanie komunistów korupcji i letargowi panującym w Sajgonie. Ale to wciąż tylko połowa prawdy.
Sukcesy Hanoi osiągane na polu globalnej walki propagandowej wynikały w dużej mierze z polityki omertà, bezwzględnego milczenia. Opresje, którym poddawani byli mieszkańcy Północy, a także klęska jej polityki gospodarczej stanowiły tematy zakazane przez cenzurę. Na podobnej zasadzie w przestrzeni publicznej nie funkcjonował temat zbrodni wojennych Północy. W odróżnieniu od terytoriów Sajgonu Hanoi wpuszczało też do siebie z zagranicy jedynie zdeklarowanych sympatyków własnej sprawy, którym w dodatku pozwalało na ściśle kontrolowane poruszanie się po kraju. Francuski pisarz Jean Lacouture, jeden z czołowych wówczas apologetów Ho Chi Minha, wyznał po długim czasie w szczerym wywiadzie dla jednej z mediolańskich gazet: „Jeśli chodzi o Wietnam, to moje zachowanie przypominało tam czasem bardziej postawę bojownika, a nie dziennikarza. Ukrywałem niektóre aspekty działań wojennych prowadzonych przez Wietnam Północny (...), ponieważ wierzyłem, że sprawa, o którą walczył (...) była na tyle dobra i sprawiedliwa, iż uzasadniało to niepokazywanie ich błędów. Wierzyłem, że nie należy ujawniać stalinowskiej natury północnowietnamskiego reżimu”.
Polityka propagandowa obejmowała również wykluczanie z oficjalnych państwowych mediów i publikacji ukazujących się w Wietnamie Północnym wszelkich treści niewiążących się bezpośrednio z walką o narodowe wyzwolenie. Zgodnie z tymi wytycznymi w tamtejszym radio nie pojawiła się nawet jedna wzmianka ani o wojnie na Bliskim Wschodzie toczonej w roku 1967, ani o rosyjskiej inwazji na Czechosłowację w roku 1968, ani o lądowaniu Amerykanów na Księżycu w roku 1969. Więziony jako jeniec Doug Ramsey patrzył z obrzydzeniem na komunistyczny komiks Prawdziwi bohaterowie wojenni, wychwalający cnoty pewnej kobiety, która została zamachowcem samobójcą. Nie cierpiał też bezustannie nadawanych w Radio Hanoi pieśni wojennych, „przerażających swoją oczywistą fascynacją przemocą i skłonnością do jej opiewania, swoją ograniczonością spojrzenia, swoją wrzaskliwością, a wreszcie tendencją do dzielenia wszystkich na bohaterów albo zdrajców, i to zarówno w Waszyngtonie, jak i w Wietnamie”. Z czasem znużyła go też piosenka marszowa wyśpiewywana bezustannie przez żołnierzy NFW:
Wyzwolić Południe!
Jesteśmy gotowi, by tam wyruszyć,
By zabijać Amerykańskich imperialistów,
Zgnieść i rozgonić ich lokajów, którzy sprzedają nasz kraj.
Świetna powieść autobiograficzna Bao Ninha zatytułowana The Sorrow of War (Smutek wojny) przedstawia nam jednak obraz komunistycznych żołnierzy dalekich od beznamiętnych automatów z wypranymi mózgami. Ninh – a w rzeczywistości Hoang Au Phuong – urodził się w roku 1952 i spędził cztery lata na Południu jako żołnierz piechoty AWP. W jego wciągającej narracji ludzie walczący dla Północy wykazują uczucia i motywacje analogiczne do tych charakteryzujących ich amerykańskich oponentów: braterstwo broni, chęć przetrwania, zniechęcenie ciągłą utratą przyjaciół, obsesyjne myślenie o dziewczynach pozostawionych w domu. W jednym z ustępów alter ego pisarza, młody oficer Kien, zdecydowanie odrzuca próbę wejścia z nim w zażyłość podjętą przez jednego z młodych towarzyszy broni: „Nie znosił żadnych poufałości (...). Do diabła, gdyby tak każdy w jego pułku miał przychodzić do niego ze swoimi osobistymi problemami po tych straszliwych walkach, byłoby to dla niego niczym rzucenie się pod wodospad”.
Kien popiera sprawę Północy, ale z cynizmem patrzy na rzeczywistość, w której cały ciężar walk zrzuca się na biednych chłopców ze wsi, niemających w dodatku nic do powiedzenia w kwestii własnego przeżycia czy śmierci. On sam, dobrze wykształcony młodzieniec, co daje mu uprzywilejowaną pozycję na tle swojego społeczeństwa, lubi zresztą tych „przyjaznych, prostych chłopskich bojowników, wykazujących niezwykłe cechy, które czynią z nich siłę niemal nie do pokonania”. Po stronie Północy są nawet odpowiednicy Amerykanów palących trawkę: Kien i jego ludzie eksperymentują bowiem z popalaniem suszonych kwiatów i korzeni rośliny Rosa canina, kwitnącej na biało w porze deszczowej, której „woń wypełniała powietrze, zwłaszcza nocami (...), podsycając erotyczne, obsesyjnie powracające sny. Kiedy się budziliśmy, ta woń rozpływała się już w powietrzu, ale w nas i tak pozostawała jakaś tląca się namiętność, równie bolesna, co pełna ekstazy”. A kiedy palili rozdrobnione kwiaty i korzenie wymieszane z tytoniem, „po zaledwie kilku zaciągnięciach się czuli, jakby coś unosiło ich do góry, jakby powoli szybowali po niebie niczym ta smuga dymu wznosząca się na wietrze (...). Oni sami mogli wybierać, o czym chcą teraz marzyć, a nawet mieszać ze sobą różne marzenia, zupełnie jakby przygotowywali sobie jakiś przepyszny koktajl. Paląc Rosę zapominało się o codziennym piekle żołnierskiego życia, o głodzie i cierpieniu. Zapominało się też o śmierci. Ale przede wszystkim absolutnie, ale to absolutnie, nie pamiętało się o jutrze”.
Powieść Ninha wyśmiewa powtarzające się sesje indoktrynacji: „I znowu ta polityka. Polityka z rana, polityka po południu, a wieczorem jeszcze raz polityka. «My wygraliśmy, a wróg przegrał. Wróg z całą pewnością przegra. Północ już wkrótce (...) zbierze plon. Ludzie powstaną i przyjmą was z otwartymi rękami. A tym, którzy nie chcą tak uczynić, po prostu brakuje świadomości»”.
W przeciwieństwie do Amerykanów, którzy mogli przynajmniej być pewni swoich codziennych racji żywnościowych, ich nieprzyjaciel nie miał wcale takiego komfortu. Północnowietnamscy oficerowie szybko ukuli w swoim gronie powiedzenie: „Marszałkiem polowym naszej armii jest ryż”. A jeden z owych oficerów, Pham Phu Bang, opisywał pełne obsesji konwersacje o jedzeniu toczone ze swoim bliskim przyjacielem Thanh Giangiem. Miesiąc po miesiącu, a w końcu także rok po roku, opowiadali też oni sobie żarty – „o tak, były tam żarty” – i przechwalali się rzekomymi podbojami miłosnymi ze swojego życia sprzed wojny. A kiedy Bang odniósł poważne rany podczas amerykańskiego nalotu pod Tay Ninh, to właśnie Giang zaciągnął go na tyły, gdzie rozciął jego przesiąknięte krwią ubranie i przebrał go w czysty garnitur z własnych zapasów. Dopiero po wydobrzeniu Bang dowiedział się, że garnitur ten miał posłużyć jego przyjacielowi jako uroczysty strój ślubny, wobec czego otaczany był przezeń nabożną wręcz czcią. A jeszcze później Giang został poczytnym pisarzem, określanym mianem „wietnamskiego Ernesta Hemingwaya”.
Pułkownik Nguyen An był zapalonym myśliwym, który z lubością tropił i zabijał jelenie, chyba że jego ludzie akurat natknęli się na większego zwierza. „Kiedyś podczas marszu – napisał – od czoła kolumny dotarła niespodziewana wieść: «Mamy mięso słonia. Pospieszcie się!»”. Wszyscy przyspieszyli kroku. A kiedy An ze swoją grupą dotarł na miejsce, w którym rzeczywiście zabito słonia, przekonał się, że żołnierze dokonali tego, detonując niewielki ładunek wybuchowy podłożony pod jego zad, ponieważ skóra zwierzęcia była zbyt gruba, by móc ją przebić nożami. „Jeden z ludzi wczołgał się pod jego brzuch i wykrawał stamtąd wielkie kawały mięsa. Inni przepychali się nawzajem, byle tylko dostać się do odsłoniętych żeber, a jeszcze inni walczyli o możliwość wykrajania sobie steków z zadu. A najsmaczniejsze kąski – trąba i cztery nogi – zostały odcięte i zabrane na samym początku. W ciągu zaledwie kilku godzin po słoniu pozostała tylko skóra i kości”. To szczęśliwe miejsce na długo pozostało w ich pamięci, a na mapach AWP opisane zostało jako Pole Słonia.
Ale nawet głodni żołnierze Północy nie byli w stanie zjeść wszystkiego: Kien, narrator powieści Bao Ninha, przytacza historię swojego towarzysza „Wyniosłego” Thinha, który pewnego dnia zastrzelił wielkiego orangutana, po czym rozkazał swoim ludziom, by triumfalnie zawlekli go do obozu: „Ale, na Boga, kiedy go oskórowano, zwierzę wyglądało niczym gruba, owrzodzona kobieta, wciąż przewracająca oczami, na wpół białymi, a na wpół szarymi. Przerażeni żołnierze z oddziału wybiegali z chaty z krzykiem, zostawiając za sobą wszystko, co mieli przy sobie”. Zamiast spodziewanej uczty zwierzę trzeba było zakopać i przykryć wielkim kamieniem.
To nie głód stanowił też największy problem dla ludzi AWP. Wbrew temu, co nierzadko myśleli Amerykanie, natura zastawiała na Wietnamczyków te same pułapki co na cudzoziemców, a wśród nich jadowite węże, dokuczliwe insekty i wszelkie inne robactwo wciskające się do namiotów i za pazuchy. Podobnie rzecz miała się z pogodą, o której Wietnamczycy śpiewali żałośnie brzmiące piosenki, na przykład: „Deszcz spada na nas z liści bananowców, kropla za kroplą i oznajmia nam, że nadeszła już jesień”. Wydaje się wprost niewiarygodne, że walczący po obu stronach byli w ogóle w stanie funkcjonować w dżungli w trakcie pory deszczowej, w wiecznie przemoczonych ubraniach i w strugach deszczu spływającego im po twarzach. A z drugiej strony, jak wyjaśniał Bang, „kiedy przemaszerowało się jakieś 30 kilometrów dziennie, a poprzedniego dnia prawdopodobnie ze 30 kolejnych, to na każdym postoju i tak natychmiast zapadało się w sen, czy padał akurat deszcz, czy też nie”.
Bojownicy zapadali też na przeróżne choroby, na które ich oficerowie medyczni często nie mieli zbyt wielu lekarstw. Pewnego dnia w roku 1967 jeden z szeregowców walczących dla Północy poddał się żołnierzom Sajgonu. Cierpiał na ostrą malarię, z której leczył go w jednym z obozów w Kambodży pewien doktor, będący jednocześnie jego krewnym. I właśnie on powiedział choremu w tajemnicy, że jeśli chce przeżyć, musi stać się chieu hoi – uciekinierem, ponieważ dalsze życie w dżungli z całą pewnością go zabije. Po przyjęciu do szpitala polowego amerykańskiej armii człowiek ten przeszedł kilka transfuzji olbrzymich ilości krwi sfinansowanych z własnej kieszeni przez dwudziestu amerykańskich darczyńców. Przywrócono go ostatecznie do zdrowia, a następnie skierowano do rządowej zbrojnej kompanii propagandowej, gdzie z entuzjazmem wykrzykiwał „Niech żyją Thieu, Ky i amerykańscy imperialiści!”. Twierdził on też, że jedynym komunistą, którego wciąż poważał, był ów doktor radzący mu szczerze, by stał się chieu hoi.
Chroniczne dolegliwości – takie jak malaria czy choroby wywoływane niedoborem witamin – dotykały nawet wysokich rangą działaczy CBWP. Przez cały sześcioletni okres pobytu w dżungli Truong Nhu Tang spędzał średnio dwa miesiące w roku, leżąc bez ruchu z wysoką gorączką: „Niemal wszyscy mieszkający w dżungli wyróżniali się żółtawą cerą i chorobliwą bladością”. Kiedy z Hanoi wyruszył na południe minister zdrowia, by na miejscu zbadać możliwości walki z malarią, sam zapadł na tę chorobę i ostatecznie zmarł. Niezliczona rzesza bojowników WK i AWP cierpiała też na osłabiające zarówno ciało, jak ducha hemoroidy.
O ile amerykańscy żołnierze tęsknili za domem, o tyle ich odpowiednicy z Północy narażeni byli na jeszcze gorsze katusze: po opuszczeniu swoich bliskich długimi okresami nie mieli od nich praktycznie żadnych wieści; nie wiedzieli też prawie nic o tym, co działo się na świecie, poza wąskim kręgiem ich bezpośredniego doświadczenia. Samo pokonywanie Szlaku Ho Chi Minha stanowiło zawsze duże wyzwanie, nawet wtedy, gdy po niektórych jego odcinkach można się już było poruszać ciężarówkami. Pułkownik An z AWP, wezwany do Hanoi, zapamiętał następujący obrazek: „Noc w noc setki ciężarówek i innych pojazdów ciągnęły się w długim szeregu. A raz podczas jazdy cała kolumna nagle się zatrzymała i wszyscy kierowcy wyłączyli światła w swoich pojazdach. Nad naszymi głowami usłyszeliśmy ryk silników nieprzyjacielskich samolotów, a w oddali widać było rozbłyski z jakiegoś odległego frontu. Siedzieliśmy tak i czekaliśmy całymi godzinami. Spojrzałem z niepokojem na zegarek i zobaczyłem, że była już 4.00 – zaraz miało świtać. Udałem się w stronę czoła kolumny, by tam się czegoś dowiedzieć. Noc była dziwnie cicha i spokojna. Wydawało się, że w pobliżu nie ma żadnego życia, poza nieustannym bzyczeniem nocnych owadów. Idąc, waliłem w drzwi kabin mijanych ciężarówek i pytałem głośno: «Jest tam kto?», ale nikt mi nie odpowiadał. A przy jednej z nich zacząłem uważnie nasłuchiwać i usłyszałem odgłos chrapania. Wróciłem do naszego wozu; wycofaliśmy, ominęliśmy stojący konwój i ruszyliśmy w dalszą drogę”. Niedługo potem An doznał poważnych obrażeń na moście, który zawalił się pod ciężarem ich pojazdu, więc do Hanoi dotarł ostatecznie cały w bandażach. Widząc go w takim stanie, jeden z przyjaźnie nastawionych kolegów pułkowników skomentował: „Po trzech latach na Płaskowyżu Centralnym wreszcie masz szansę wrócić do domu i ucałować żonę, a tymczasem usta, którymi planowałeś tego dokonać, masz spuchnięte jak balony. I co ty teraz poczniesz, biedaku?”.
W regularnych odstępach czasu na Szlak wyruszali też wojskowi kurierzy wiozący ze sobą pakunki z listami ważące jakieś 25 kilogramów. Za cud należałoby uznać już sam fakt, że przynajmniej część z nich mimo niesprzyjających warunków pogodowych i spadających dookoła bomb docierała do miejsca przeznaczenia. „Z powodu deszczu niektóre listy były czasem nie do odczytania – mówił jeden z żołnierzy natychmiast dodając, że i tak ich otrzymanie było dla nich wielkim wydarzeniem. – W dobrych czasach poczta docierała do nas może ze dwa razy w roku; rzadziej, jeśli sprawy szły w złym kierunku. A kiedy któryś z nas dostawał już list, nigdy nie był on jego prywatną sprawą: zbierał się wokół niego cały oddział, a on musiał czytać go na głos”.
Operacje sił amerykańskich i południowowietnamskich zmuszały jednostki AWP i WK do częstej i szybkiej zmiany lokalizacji swoich obozów. Młoda doktor Dang Thuy Tram opisywała smutek, z jakim musiała w pośpiechu opuszczać swoją górską placówkę. Mając z natury romantyczne usposobienie, szybko zaczęła ona darzyć uczuciem swój mały i prymitywny szpitalik: „Chyba nic nie napełnia mnie większym smutkiem od tego spektaklu ewakuacji – widoku porzuconych domów, ogołoconych z mebli, pozbawionych życia. Tego popołudnia, kiedy wracam do kliniki z lasu, wróg jest już niedaleko – a ja spoglądam na te śliczne domki i moje serce wypełnia się nienawiścią (...). Tyle potu wylano, by położyć każdy z tych kamieni, by pokryć strzechy wiązkami słomy. Jeśli naprawdę będziemy musieli opuścić to miejsce, gdzież indziej dostaniemy równie dobre pomieszczenia do leczenia?”.
A rankiem następnego dnia długa kolumna bojowników, tragarzy i personelu medycznego wyruszyła w drogę, niosąc na plecach tyle materiałów opatrunkowych i leków, ile byli w stanie udźwignąć, a dodatkowo dźwigając na noszach chorych i rannych: „Z trudem wchodzimy pod górę, a pot zalewa nam twarze, ale nie śmiemy się zatrzymać na postój. Jesteśmy wszyscy tak wycieńczeni, że długo muszę namawiać niektórych ludzi, by wrócili na dół po trzy ostatnie nosze. Kiem, ranny żołnierz ze złamaną nogą, leży na ostatnich z nich (...). Wołam jedną ze swoich studentek, Ly – drobną dziewczynę – by pomogła mi go ponieść. Jest wielki – i stanowczo zbyt ciężki, byśmy dały radę we dwie go udźwignąć. Możemy (...) tylko pociągnąć go na niewielką odległość”. Ostatecznie Tram znalazła dwóch partyzantów, którzy zanieśli Kiema do kryjówki. Następnego dnia, spoglądając w dolinę i widząc gęste kłęby dymu unoszące się znad ruin jej szpitala, dziewczyna zaczęła szlochać.
Przez cały czas trwania wojny siły amerykańskie i wojska Sajgonu podejmowały olbrzymie i bezskuteczne wysiłki w celu zniszczenia kwatery głównej NFW, zlokalizowanej zazwyczaj w niepozornym skupisku chat po którejkolwiek stronie granicy z Kambodżą. Po swoim zwolnieniu z więzienia Truong Nhu Tang udał się w dwutygodniowy marsz przez Deltę Mekongu właśnie do siedziby CBWP, wówczas znajdującej się na terenie plantacji kauczuku Mimot, przylegającej do tejże granicy w miejscu zwanym Fishhook (Obszar Haczyka): „Pierwszą oznaką tego, że wreszcie dotarłem do celu, była drewniana bariera umieszczona w poprzek szlaku, przy której znajdował się punkt kontrolny obsadzony jakimiś dziesięcioma strażnikami. Wzywano stamtąd z obozu żołnierzy przybywających na rowerach, którzy następnie prowadzili nowo przybyłych do chaty dla gości, jednej z wielu dobrze zamaskowanych pod gęstymi koronami drzew w dżungli”. Jak szybko przekonywali się owi nowo przybyli, również sam budynek kwatery głównej przypominał zwykłą chłopską chałupę: „Z bliska można było dostrzec system tuneli i bunkrów odchodzący z tego miejsca. CBWP było tak naprawdę, i to od zawsze, raczej organizacją ludzi, a nie miejscem (...), grupą przywódców, którzy wdrażali dyrektywy północnowietnamskiego politbiura i koordynowali operacje Partii z tymi prowadzonymi przez NFW”.
Wielkomiejscy partyjni luminarze, tacy jak on, mieli problemy z zaadaptowaniem się do warunków życia w dżungli, „niczym ścigane zwierzęta”. Tang zabrał ze sobą jedynie dwie czarne piżamy, kalesony, siatkę na komary i kilka metrów kwadratowych plastikowej folii, mogącej służyć jako peleryna przeciwdeszczowa albo prowizoryczny dach podczas obozowania. Bojownicy WK dysponowali z reguły podobnym dobytkiem, z tym że nosili jeszcze przy sobie „słoniowe kiszki” – długie rulony z materiału, w które zawijali ryż, a całość przerzucali sobie przez ramiona podczas marszu. Pomagały one choć w części zaspokajać bezustannie towarzyszący im głód, a monotonną dietę uzupełniano, uprawiając ogródki warzywne i zabijając dzikie zwierzęta. A kiedy postój w jakimś miejscu się wydłużał, można było nawet przystąpić do hodowli świń czy kur, których mięso gotowano później na „kuchenkach Hoang Cama”, określanych tak od nazwiska pewnego dowódcy partyzantów, który wymyślił poziomo poprowadzony komin rozpraszający dym. Przywódcom NFW zdarzało się od czasu do czasu skosztować mięsa słonia, tygrysa, dzikiego psa czy małpy, ale dysponującemu wyrobionym podniebieniem Tangowi żaden z tych przysmaków nie przypadł zbytnio do gustu. W odróżnieniu od pułkownika Ana mięso słonia opisywał on pogardliwie jako „gumowate i twarde niczym podeszwy starych butów”. Znacznie bardziej smakowały mu wielkie ćmy żyjące w dżungli, które chwytano, kiedy przylatywały do światła latarń, a po odcięciu im skrzydeł pieczono na grillu.
Tang należał do licznej grupy komunistów – ale także Bogu ducha winnych wietnamskich, kambodżańskich czy laotańskich chłopów – dla których dominującym rysem wojny były powtarzające się naloty bombowe B-52 w ramach operacji „Arc Light”. CBWP oraz główne jednostki sił AWP otrzymywały zazwyczaj ostrzeżenia o takich atakach z sowieckich trawlerów operujących u wybrzeży Guam albo Okinawy i monitorujących starty amerykańskich maszyn; z kolei radary północnowietnamskie wychwytywały formacje nadlatujące znad Tajlandii. Dzięki temu wyżsi rangą działacze i ich współpracownicy mieli trochę czasu, by zebrać najpotrzebniejsze rzeczy i odrobinę ryżu, zanim oddalili się od możliwego celu ataku, czy to piechotą, czy na rowerze. Czasami jednak czas ten okazywał się niewystarczający. Tang pisał: „Ogłuszające odgłosy bum-bum-bum były coraz bliższe, a w dodatku wybuchy następowały w prostej linii wiodącej ku naszym pozycjom. Aż wreszcie cały ten kataklizm zwalił się i na nas, a wtedy wszyscy przypadli do ziemi – niektórzy z cichym krzykiem, inni z trudem opanowując napady gwałtownego drżenia kończyn. Wszędzie wokół nas ziemia wibrowała w spazmach, a my znajdowaliśmy się w samym środku tego piekła”. Słychać też było modlitwy, przy czym tylko nieliczne do Lenina albo wujka Ho, a większość do Buddy.
„Nawet dochodzący z odległości tysiąca metrów świdrujący odgłos eksplozji dosłownie rozrywał bębenki w uszach, doprowadzając liczne ofiary do permanentnej głuchoty, zaś rozchodzące się wokół fale uderzeniowe odbierały niektórym przytomność. Bomba, która spadła w odległości 500 metrów, rozwalała ściany niewzmocnionego bunkra, grzebiąc tych, którzy szukali schronienia w jego wnętrzu (...). Podczas pierwszych kilku ataków B-52, których przyszło mi doświadczyć, czułem się, jakbym znalazł się w oku Apokalipsy: moje przerażenie sięgało zenitu. Odbierało ci wówczas wszelką kontrolę nad własnym ciałem, a w głowie tłukły się jedynie wykrzykiwane na cały głos rozkazy opuszczenia bunkra i rzucenia się do ucieczki”. Podczas jednego z takich nalotów w siedzibie CBWP składała akurat wizytę jakaś sowiecka delegacja: rosyjscy goście nie kryli później zażenowania, bo u wielu z nich widoczne były ślady zmoczenia spodni. Tang zapisał: „Ci wizytujący ludzie doprawdy nie mieli się czego wstydzić; ich gospodarze nieraz przeżyli już bowiem to samo doświadczenie”.
Czasami zdarzało się też, że Tang i jego koledzy wracali do CBWP po zakończeniu bombardowań tylko po to, by na miejscu przekonać się, że z obozu nic w zasadzie nie zostało: „Wyglądało to tak, jakby przez dżunglę przeszła jakaś olbrzymia kosa i ścięła niczym źdźbła trawy gigantyczne drzewa tekowe czy inne leśne olbrzymy, a przy tym posiekała je na miliardy porozrzucanych wszędzie szczap. Po kompleksie chat nie pozostał choćby ślad: żywność, ubrania, zapasy, dokumenty, wszystko dosłownie wyparowało. W jakiś niesamowity sposób rzeczy, które jeszcze niedawno tu były, teraz przestały istnieć (...), leje po bombach były gigantyczne – szerokie na jakieś 10 metrów i niemal tak samo głębokie. W porze deszczowej szybko wypełniały się wodą, dzięki czemu potem świetnie nadawały się na stawy dla kaczek albo na akweny do zarybienia”.
Za to, jak zauważył ten doświadczony partyjny działacz, po tym jak on sam i jego towarzysze przywykli już do bombardowań, początkowy szok i przerażenie ustępowały miejsca „skrajnemu fatalizmowi. Te B-52 w jakiś sposób nadawały życiu zupełnie inną perspektywę. Wielu z tych, którzy przeżyli ich atak, przekonywało się o tym, że później patrzyli już na wszystko ze znacznie bardziej pogodnej i filozoficznej perspektywy. Owa lekcja wystarczała nam naprawdę na długo, a mnie samemu więcej niż przy jednej okazji w przyszłości miała pomóc opanować się w obliczu bardzo prawdopodobnej śmierci”.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------