- W empik go
Wieża zapomnienia - ebook
Wieża zapomnienia - ebook
„Wieża Zapomnienia” to zbiór krótkich form, które powstały w zbliżonym czasie. Tylko opowiadanie tytułowe można zaliczyć do szerokiego nurtu fantastyki, pozostałe to proza obyczajowa, doprawiona niekiedy szczyptą niesamowitości.
Książka stanowi rozrachunek z dotychczasowym życiem autorki, dlatego zostały w niej sprytnie poukrywane wątki autobiograficzne. Poruszane tematy to przede wszystkim relacje rodzinne i związki miłosne, ale także poszukiwanie swojego miejsca na rynku pracy i w zawodzie pisarki, a wiodącym motywem jest za każdym razem los młodej kobiety. Autorka skupiła się w dużym stopniu na toksycznych więziach, zarówno z innymi, jak i własnym wnętrzem, oraz na próbach wyzwalania się z nich.
Wprawdzie każdy z tekstów jest inny, lecz dopiero wszystkie razem składają się na barwną mozaikę radości i smutków.
Bez retuszu. Mocno. Prawdziwie.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-953104-0-9 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miałam i nadal mam wiele wątpliwości, czy te teksty w ogóle powinny ujrzeć światło dzienne. Ostatecznie podjęłam decyzję o ich publikacji, która wymaga ode mnie naprawdę dużej odwagi. Gorąco upraszam więc wspomniane wyżej osoby o uwzględnienie tego faktu podczas lektury zbioru.
AutorkaWIEŻA ZAPOMNIENIA
Stromą i kamienistą ścieżką wspinał się w upale samotny wędrowiec. Niósł przewieszoną przez ramię prawie pustą sakwę, a jego twarz ocieniało szerokie rondo kapelusza. Pielgrzym był niskiego wzrostu i odznaczał się zadziwiająco drobną posturą. Jego strój, składający się z lnianej koszuli i spodni, był stary i wypłowiały od słońca. Workowata odzież starannie kryła szczupłą sylwetkę, podsuwając jednocześnie nieodpartą myśl, iż osobnik ten prezentowałby się lepiej w zupełnie innej garderobie.
Wędrowiec ostrożnie stawiał stopy, starając się nie strącić któregoś z luźno leżących na ścieżce kamieni. Przez niemal całą drogę podpierał się kijem, ale teraz potrzebował obu rąk, by przytrzymać się na stromiźnie. Odrzucił więc bez żalu jedynego towarzysza podróży, wiedząc, że wkrótce nie będzie go w ogóle potrzebował.
W okolicy trwała niczym niezmącona cisza. W promieniu wielu metrów nie widać było żywego ducha, wliczając w to zwierzęta, które rzadko zawędrowywały na takie wysokości. Mógłby natknąć się co najwyżej na świstaka lub kozicę, ale nawet one trzymały się z daleka od tego miejsca. Dawno minął zalesione piętra i teraz poruszał się po gołej, przyozdobionej tylko mchami i porostami turni. Pogoda była słoneczna i niemal bezwietrzna, a głęboki, czysty lazur nieba przyprawiał o zawrót głowy.
A raczej przyprawiałby kiedyś. Bo dziś pielgrzymowi było wszystko jedno. Blask słońca w ogóle go nie cieszył, za to lejący się z wysoka żar ogromnie męczył. Niecierpliwie czekał więc na zmianę pogodę, na litościwą pierzynę chmur, która przyniesie trochę chłodu. A może przydałby się nawet lekki deszczyk.
Znów pomyślał z goryczą, że jego życie nie zawsze było takie. A potem…
Nie było już jasności, bo wszędzie zapanował mrok. Pustka pożarła bogactwo, a niegdysiejsza paleta barw stała się polem jednolitej szarości. Nie było już świtów ani zmierzchów, nie było słonecznych dni ani gwiaździstych nocy. Kwiaty przestały pachnieć, a ptaki przestały śpiewać. Dzieci wciąż się śmiały, lecz ich radość była dla niego czymś niepojętym.
Gdziekolwiek poszedł, był obcy. W każdym miejscu był tylko przechodniem i nigdzie nie miał nic swojego. Nie wiedział, gdzie jest jego serce. A czas, dawny przyjaciel, stał się jego najgorszym wrogiem.
Nie umiał cieszyć się ani płakać. Był jak wydrążona w środku skorupa, żywy tylko na pozór. Nie bał się rozpaczy, ale nie znał też szczęścia. Donikąd już nie zdążał, bo wszędzie drwiła z niego ta sama pustka.
Świat niczego nie zauważył, bo świat widzi tylko to, co cielesne.
I wtedy pojął, że musi wyruszyć w tę jedną, najpotrzebniejszą drogę.
* * *
Wędrowiec dotarł wreszcie na szczyt góry. Przez chwilę stał bez ruchu, uspokajając przyspieszony oddech. Następnie przyjrzał się uważnie miejscu, w które trafił. Miał przed sobą nie ostry szpic, tak charakterystyczny dla wysokogórskiego krajobrazu, lecz płaski i dość rozległy teren, po którym człowiek mógł się bezpiecznie poruszać. Ale najważniejsza była oczywiście wieża, na której widok pielgrzym aż wstrzymał na krótki czas oddech. Bo to ona była celem jego podróży, to tutaj zamierzał zadać swoje pytania i uzyskać odpowiedzi.
Okrągła kamienna wieża wznosiła się w północnej części płaskowyżu, niemal wisząc nad otchłanią. Sylwetka budowli była strzelista i smukła. Do wnętrza prowadziły tylko jedne żelazne drzwi, umieszczone na wysokości jakichś czterech metrów nad poziomem gruntu. Można się było do nich dostać, pokonując strome, kamienne stopnie bez zabezpieczającej balustrady. Wyżej wędrowiec dostrzegł kilka małych okienek, wskazujących na obecność pomieszczeń, a na samej górze taras, osłonięty spadzistym drewnianym dachem. Całość robiła swoją surowością raczej przygnębiające niż radosne wrażenie. Przybysz wiedział już jednakże, że nie wolno sądzić żadnej rzeczy po pozorach.
Poczuł niespodziewanie przenikliwy wiatr, wciskający się pod lekkie ubranie. Odruchowo spojrzał w górę i zobaczył, że pogoda rzeczywiście niepostrzeżenie się zmieniła. Chmury zasnuły szczelnie całe niebo, jakby zbierało się na deszcz, chociaż na razie nie padało. Od razu zrobiło się dużo chłodniej, lecz ulga trwała krótko, bo bardzo prędko zaczął drżeć z zimna.
Nagle, pomimo chłodu, wędrowiec zdecydowanym ruchem zdarł z głowy kapelusz. Wysypały się spod niego długie, czarne włosy, i opadły miękko na szczupłe ramiona. Bo pielgrzym był kobietą.
Żelazne odrzwia wieży zaskrzypiały, a następnie otwarły się powoli na całą szerokość. Ukazała się w nich niezwykła postać. Przybyła patrzyła zafascynowana, jak starzec schodzi majestatycznym krokiem po schodach, podtrzymując jedną sękatą dłonią długie szaty, a potem zbliża się do niej. Mogła już przyjrzeć się jego białym włosom i opadającej na piersi brodzie, pooranej zmarszczkami twarzy i bladobłękitnym oczom, których spojrzenie było zadziwiająco bystre i młode. Obszerny płaszcz starca był koloru ciemnogranatowego, z gwiazdami i półksiężycami wyszytymi złotą nicią na całej powierzchni. Również kapelusz, wysoki i szpiczasty, był ozdobiony w ten sam sposób.
Miała więc przed sobą jednego z pradawnych magów, którzy zamknięci w swoich samotniach, w oddaleniu od spraw świata, zgłębiają tajemnice mądrości. Aż do wczoraj nie sądziła, że mogą oni okazać się czymś więcej niż tylko legendą. Jeszcze podczas wspinaczki nachodziła ją czasami myśl, że na szczycie góry nie znajdzie niczego oprócz nagiej skały. A jednak okazało się, że starożytne zgromadzenie przetrwało przynajmniej w osobie stojącego parę metrów od niej starca.
Niespodziewanie mag uśmiechnął się leciutko i pierwszy przerwał milczenie:
− A więc dotarłaś aż tutaj. Do drzwi mojego domu.
− Tak, panie – odparła kobieta nieco drżącym głosem. – Dotarłam. Ale jeśli zakłóciłam twój spokój…
Starzec uniósł gwałtownym ruchem prawą dłoń, ucinając jej wypowiedź. Przez chwilę panowała między nimi cisza. Wreszcie mag znów się odezwał, tym razem z jeszcze większą łagodnością:
− Pamiętaj, córko, że wiem o wszystkim, co dzieje się w dole. Wiem doskonale, że mnie szukałaś. A ty wiedz, że gdybym nie życzył sobie twojej obecności, nigdy nie odnalazłabyś mojej wieży.
Na widok zdumienia w jej wzroku dokończył:
− Nie wszyscy, którzy tu docierają, widzą wieżę. Używając magicznych mocy, ukryłem siebie i swój dom przed oczami niegodnych. Tylko ci, którzy naprawdę potrzebują mojej sztuki, dostrzegą prawdziwy obraz rzeczy.
Wielkim wysiłkiem pohamowała cisnące się do oczu łzy. „Tylko ci, którzy naprawdę potrzebują mojej sztuki…” Nie zdawała sobie do tej chwili sprawy, jak wielkie były jej potrzeby i jak głęboka rozpacz. Ludzie, z którymi żyła, nie dbali o jej uczucia. Kazano jej się tylko poświęcać, a jeśli cierpiała, nazywano ją egoistką.
− Jak ci na imię, dziecko?
− Tarina, panie.
− Dobrze, Tarino. Ja też miałem kiedyś imię, ale teraz zwą mnie po prostu Czarodziejem z Wysokiej Góry.
Wpatrywali się w siebie nawzajem jeszcze przez parę chwil. A potem Tarina, walcząc z własną słabością, której nigdy nie lubiła pokazywać, wydusiła wreszcie z siebie słowa, które kołatały się jej po głowie przez całą drogę:
− Jeśli możesz mi pomóc… Pomóż mi, panie, błagam cię. Zamień znów mrok w światło.
− Pójdź ze mną, córko, a zaradzimy coś na twoją dolegliwość.
Odwrócił się i skierował ku schodom. Tarina szła posłusznie za nim, myśląc o tym, jak uda jej się pokonać strome stopnie. Na ogół nie odczuwała lęku wysokości, lecz teraz rozogniona wyobraźnia wciąż podsuwała jej obraz upadku i śmierci.
Czarodziej musiał odczytać jej nastrój, bo znów na nią spojrzał i powiedział:
− Poradzisz sobie. Jesteś młoda i sprawna. Pomyśl o mnie, starym, pokonującym te schody kilka razy w ciągu każdego dnia. Nie patrz tylko w dół, a nie będzie ci się wydawało, że spadasz.
Spróbowała więc zastosować się do jego rady. Wyobraziła sobie, że wchodzi po szerokich, otoczonych balustradą stopniach domu, w którym mieszkała jej rodzina. Po obu stronach kwitły w kamiennych donicach bratki i pelargonie, i nie otwierała się żadna przepaść. Jestem bezpieczna, jestem bezpieczna, powtarzała sobie w duchu. I chyba rzeczywiście była. Czarodziej nie sprowadziłby jej z tak daleka tylko po to, by teraz pozwolić jej się zabić.
− Do tego można przywyknąć – dodał jeszcze starzec. – Gdybyś trochę z nami pomieszkała, też przestałabyś zauważać tę niedogodność.
Dotarli wreszcie do długiego podestu przed drzwiami. Otwierały się one do wnętrza budowli i nie miały żadnych zasuw ani zamków. W miejscu takim jak to, gdzie dodatkowo działała magia, żadne zabezpieczenia nie były potrzebne. Czarodziej nacisnął klamkę i pierwszy przekroczył próg. Tarina podążyła za nim. Próbowała zamknąć za sobą ciężkie skrzydło, lecz gwałtowny przeciąg wyrwał je z rąk kobiety. Drzwi uderzyły w futrynę, powodując niemiłosierny hałas.
− Och, nie przejmuj się tym – natychmiast odezwał się beztroskim tonem Czarodziej. – Czasami zdarza się to nawet mnie. Gdybyśmy chcieli zadręczać się każdym drobnym niepowodzeniem, brakłoby nam czasu na rozwiązywanie prawdziwych problemów.
Zapraszającym gestem potoczył dłonią po pomieszczeniu, w którym się znaleźli.
− Chodźmy więc do mojego gabinetu. Tam będziemy mogli w spokoju porozmawiać. Ale najpierw musisz poznać moich uczniów.
* * *