Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Więzień sumienia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Więzień sumienia - ebook

Alan Fonds, 45-letni pracownik brytyjskiej oficyny wydawniczej, pewnego dnia budzi się w morskim kontenerze na niewielkiej wyspie południowego Pacyfiku. Z załączonego do pakietu ratunkowego listu dowiaduje się, że miejsce, w którym się znalazł, nie jest przypadkowe: jego pracodawca postanowił wymierzyć mu karę zesłania. W ten sposób rozpoczyna się zupełnie nowy rozdział w życiu Fondsa, a kolejne miesiące spędzone na odludziu stają się pretekstem do wędrówki w głąb siebie i odkrycia, co tak naprawdę oznacza wolność.

„Więzień sumienia” to pełna zaskakujących zwrotów akcji i niespodziewanych rozwiązań powieść, która dowodzi tezy, że podejmowane przez nas nawet najbardziej błahe decyzje, odciskają na naszym
życiu głębokie piętno.

Wstałem z dużym wysiłkiem i zrobiłem kilka kroków, po czym zdjąłem z wieszaka nóż i rozciąłem foliową torbę. Wyjąłem kopertę i ją otworzyłem. Zawierała list.
Twoja podróż dobiegła końca i w chwili czytania tej wiadomości znajdujesz się na małej wyspie południowego Pacyfiku sześć tysięcy kilometrów na zachód od Ekwadoru. Twoim mieszkaniem jest klasyczny kontener morski używany do przewozu różnych towarów. W kontenerze znajdziesz wszystko, co niezbędne do przeżycia przez kilka tygodni. W tym czasie będziesz musiał stworzyć sobie nową egzystencję od podstaw. Zdobywanie pożywienia, opału, wody pitnej, gromadzenie zapasów będą wyzwaniami, z którymi będziesz się mierzył każdego dnia przez okres dziesięciu lat.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8313-604-2
Rozmiar pliku: 964 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MARZEC 2007, MANCHESTER – WIELKA BRYTANIA

Dwunastego listopada, w przeddzień moich trzydziestych piątych urodzin, iście hiobowa wieść wdarła się do mej świadomości. U córki zdiagnozowano ciężką wadę serca. Lekarz kardiolog, który miał najwyżej czterdziestkę na karku, wygłosił to takim tonem i z taką pewnością siebie, że nie zadałem żadnego pytania.

Wiedziałem, że to prawda, chociaż wolałbym temu nie dawać wiary. Moja ukochana córka Helena miała wadę serca! Coś, co przyszło na świat z ciężarem dwa tysiące ośmiuset gramów i rosło od dwunastu lat jak na drożdżach, mogło z mego życia za chwilę zniknąć. Tak po prostu!

Podobno córki są najbardziej kochane przez ojców… i ja się z tym zgadzam. Kochałem ją jak nic na tym świecie, a może nawet i na tamtym, którego nie znam, więc przyjąłem fatalną diagnozę do wiadomości, ale się z nią nie pogodziłem. Od kilku lat miała różne przypadłości zdrowotne, mniejsze lub większe. Myślałem wtedy, że to normalne, przecież w dzieciństwie większość z nas zapadała na różne choróbska i wychodziliśmy z tego nawet silniejsi. Podobnie jak większość odpowiedzialnych rodziców pojawialiśmy się z nią na badaniach kontrolnych, szczepieniach… Pomimo tego Helena miała wadę, której żaden z pediatrów nie odkrył przez dwanaście lat!

Rozgoryczony, długo rozmyślałem nad tym, jak to możliwe, i doszedłem do wniosku, że skoro wśród stolarzy, prawników, mechaników samochodowych są nieudacznicy szczycący się głównie dyplomami, a jednak umiejący niewiele, to takie samo prawidło dotyczy lekarzy. Społecznie uznany i powszechnie szanowany zawód wcale nie musiał być zbiorowiskiem wybitnych jednostek. Moja córka i historia jej choroby była tego najlepszym świadectwem.

Podjęty kierunek rozmyślań nie rozwiązywał jednak mojego i córki problemu.

Pojechaliśmy do londyńskiej kliniki kardiologicznej. Wizyta na dzień dobry kosztowała czterysta funtów, ale za to przyjmował nas guru kardiologii, profesor Mehmed Nefrezahan. Obok arabskiego pochodzenia wyróżniał go autorytet, jakim się cieszył wśród uznanych fachowców od mięśnia sercowego. Niestety, wynik badań okazał się dla naszego dziecka skrajnie niekorzystny. Rozpoznana już wcześniej wada serca, stan zapalny worka osierdziowego i migotanie przedsionków były tylko początkiem nieszczęść. Prawa komora serca, zamiast powiększać się z upływem czasu i procesem dojrzewania młodego organizmu wykazywała tendencję przeciwną.

– Co to oznacza, panie profesorze?

– Chyba nie ma innego sposobu, jak powiedzenie tego wprost… Pańska córka umrze.

Na kilka chwil odebrało mi mowę. Kiedy wreszcie dotarł do mnie sens odpowiedzi, z trudem powstrzymywałem wybuch złości. Zebrałem się w sobie i bardzo, ale to bardzo starałem się zapanować nad rozdygotanymi nerwami. Zadałem pytanie:

– Nie ma żadnej możliwości skutecznego leczenia? Jak to możliwe?

– To bardzo rzadki przypadek, taki, z którym jeszcze się nie mierzyliśmy. Zbyt wiele dolegliwości i patologii występujących jednocześnie. Nawet nie wiem, od czego miałbym zacząć, by prognozować jakiekolwiek szanse. Chirurgiczna ingerencja w tak schorowane serce w wieku dojrzewania to pewna śmierć.

– A jej brak to niepewna?

Byłem równie rozczarowany, co wściekły. Wracałem do domu obładowany różnymi czasopismami medycznymi, które zabrałem z poczekalni kliniki. Zgorszona pielęgniarka, widząc, jak upycham literaturę w plecaku córki, kiwała z dezaprobatą głową. Nie miałem wyrzutów sumienia, za czterysta funciaków uzurpowałem sobie prawo do wejścia w ich posiadanie, skoro poza tym wracaliśmy z niczym.

Czytałem wszystko, jak leci, poświęcając szczególną uwagę innowacyjnym metodom leczenia chorób serca. Zanim dotarliśmy do Manchesteru, już wiedziałem, że na świecie są dwie kliniki kardiologiczne o prestiżu i potencjale mogącym dać szansę mojemu dziecku. Jedna mieściła się w Cleveland, Ohio w Stanach Zjednoczonych, druga w niemieckim Bad Oeynhausen. Oba ośrodki dysponowały najnowocześniejszym sprzętem i wybitnym zapleczem personalnym. W tej ostatniej fachowe ostrogi zdobywał londyński profesor, od którego wracaliśmy, i co istotne – była o wiele bliżej.

Zaledwie przekroczyłem próg domu, usiadłem do telefonu i odbyłem długą rozmowę z przedstawicielem naszego towarzystwa ubezpieczeniowego. Wieczorem tego samego dnia doświadczyłem, czym jest zderzenie się z murem bezduszności i obojętności. Wszystko, co wychodziło poza standardowe leczenie i procedury, należało opłacać z własnej kieszeni. Dostępność specyficznego szczebla medycyny była definiowana przez status społeczny jednostki, a nie jej potrzeby. Nie zaliczałem się do krajowej, a nawet lokalnej elity i dlatego nie mogłem korzystać z każdego przywileju podobno powszechnie dostępnej opieki zdrowotnej. Nie poddawałem się. Żona wróciła z pracy i omówiliśmy nasz problem.

– Potrzebujemy dwanaście do piętnastu tysięcy funtów. Za taką kwotę zrobią jej dokładne badania, postawią precyzyjną diagnozę i być może zaproponują jakąś alternatywną formę leczenia.

– Aż tyle?

– Tygodniowy pobyt, obserwacja, całodobowa opieka i codzienne badania.

– Uważasz, że nasi lekarze są gorsi?

– Nie o to chodzi. Z medycyną jest podobnie jak z samochodami. Opel samochód i mercedes samochód, a różnica jest oczywista. Duże ośrodki akademickie skupiły wiedzę, personel i zaplecze w jednym miejscu. Wiesz, że ten Arab, u którego dzisiaj byliśmy, też kształcił się w Niemczech? Ta klinika to kuźnia najlepszych specjalistów światowej klasy. Mamy problem, który może rozwiązać tylko spec takiego kalibru. To nasza szansa. Szansa dla Heleny na życie!

– No dobrze, ale ktoś musi pojechać z nią do tej kliniki.

– Ja pojadę.

– Za co? Powiedziałeś, że jej pobyt tyle kosztuje.

– Wezmę wóz campingowy od Rogera i przez tydzień będę jadł kanapki… Przeżyję!

Jak powiedziałem, tak zrobiłem. Roger użyczył mi przyczepy campingowej, bo kampera sprzedał, o czym nie wiedziałem. Ciasna i nie najnowsza, ale spełniała swoje zadanie. Wyruszyłem do Niemiec, zabierając ze sobą nasze wszystkie oszczędności.

Zapłaciłem za pobyt i badania Heleny w klinice, a sam rozłożyłem się obozem w ogrodzie szwagra Rogera na przedmieściach ładnego miasteczka Herford. Wspomniany szwagier stacjonował tutaj przed laty jako dowódca brytyjskiej kompanii czołgów. Potem ożenił się z Niemką i osiadł na stałe. Co najważniejsze, Herford leżało zaledwie dziesięć kilometrów od kliniki, co pozwalało mi sporo zaoszczędzić na dojazdach.

Minął tydzień, w trakcie którego poddano naszą córkę różnym badaniom, testom, prześwietleniom itd. Codziennie ją odwiedzałem, spędzając z nią dużo czasu.

Nadszedł ostatni dzień pobytu. Czekałem niecierpliwie w przedsionku gabinetu szefa kliniki, profesora Hermanna von Grotte. Oglądając wielką jak lotniskowy terminal klinikę w Bad Oeynhausen i jej wysoki standard, zastanawiałem się, kto właściwie wygrał wojnę. Wcześniej przeczytałem w Internecie, że mężczyźni rodu von Grotte, jak na starą pruską lekarską rodzinę przystało, służyli na wszystkich frontach pierwszej i drugiej wojny światowej. Do tej pory nikt z personelu nie dał mi odczuć, że jestem byłym wrogiem albo okupantem. Zobaczymy, jak mi pójdzie u profesora.

Herman von Grotte przyjął mnie ciepło w swoim gabinecie. Nie miał w sobie nic z pruskiego oficera. Przyjemny facet o ujmującym zachowaniu i łagodnych rysach twarzy, mówiący płynną angielszczyzną, zrobił na mnie znakomite wrażenie. W zrozumiały dla laika sposób tłumaczył przez trzydzieści minut, jak wyglądają schorzenia serca Heleny. Posługiwał się przy tym modelem wykonanym z tworzywa sztucznego. Model był rozbieralny, dzięki czemu po raz pierwszy ktoś wizualizował mi krok po kroku to, co było nie tak z sercem mojej córki. Byłem pod wrażeniem profesjonalizmu Niemca, ale najlepsze nastąpiło na koniec…

– Zrozumiał pan moją demonstrację?

– Tak, bardzo interesująca. Dzięki temu wiem, co i jak.

– Dobrze. Przejdźmy do najważniejszego. Jak możemy małej Helence pomóc? Istnieje szansa na poprawę jej stanu zdrowia, a nawet, ośmielę się twierdzić, całkowite jej wyleczenie. Trafił pan pod najlepszy z możliwych adresów, bo w mojej praktyce zetknąłem się już kilkakrotnie z podobnymi, a nawet identycznymi schorzeniami, które występują u pańskiej córki. Mam znakomity zespół kardiochirurgów, którzy są po prostu najlepsi i nie boją się żadnych wyzwań. I wie pan co? Wszyscy wspomniani pacjenci nie tylko żyją, ale mają się świetnie!

Opisać, co się ze mną działo? Nie sposób! Nie mogłem wyjść z osłupienia po tym, jak otrzymałem tak skrajnie różną opinię od tej z Londynu! Słuchałem profesora z najwyższą uwagą, by nic mi nie umknęło…

– Pierwsza operacja musiałaby nastąpić niezwłocznie, w ciągu kilku tygodni… Najdalej za dwa miesiące. Zajmę się zatrzymaniem procesu kurczenia prawej komory i pobudzenia jej do naturalnego wzrostu. Opracowaliśmy nowatorską metodę, która nie jest jeszcze powszechnie stosowana, ale osiągane dzięki niej wyniki mówią same za siebie. W ostatnich trzech latach sprawdziła się niemal w stu procentach, dlatego wiążę z nią nie tylko nadzieje, ale również przekonanie, że niedługo będzie standardem w leczeniu takich przypadłości. Kiedy uporamy się z destruktywnym zjawiskiem kurczenia mięśnia, nastąpi obserwacja, trochę środków na wzmocnienie i drugi etap: likwidacja powracającego stanu zapalnego worka osierdziowego. To nie będzie trudne, o ile prawa komora odzyska siły i będzie robić to, do czego natura ją powołała. Zakładając powodzenie tej operacji, odczekamy do piętnastego–szesnastego roku życia i zajmiemy się migotaniem przedsionków. Przy czym może się tak zdarzyć, że pierwsze dwie operacje samoczynnie wyeliminują ten problem i ta ostatnia okaże się zbędna.

Nie posiadałem się z radości. Nie tylko istniała szansa, ale wręcz realna możliwość przywrócenia zdrowia mojej córce. Ufałem każdemu słowu wypowiedzianemu do mnie przez znamienitego chirurga i niczego nie śmiałem podawać w wątpliwość, może dlatego, że chciałem w to wierzyć! Miałem ochotę przeskoczyć przez biurko i sympatycznego Niemca wycałować po gębie…

– Oczywiście, zgadzam się na operację! Proszę operować!

Mój widoczny i słyszalny entuzjazm spłoszył nieco profesora. Po chwili konsternacji powiedział:

– Mamy zatem pańską zgodę i moją gotowość, potrzebujemy jeszcze kilku podpisów zarządu kliniki. Skieruję pana do naszej administracji, dam stosowne zalecenia dotyczące leczenia i proszę z naszymi menedżerami omówić terminy i pozostałe kwestie.

Uścisnąłem profesorowi serdecznie dłoń, długo ją przytrzymując, a potem chłopa przytuliłem, żegnając się z nim bardzo wylewnie. Facet nie był przyzwyczajony do takich czułości, bo wyraźnie się speszył.

Dziarskim krokiem podążałem na parter kompleksu. Po godzinie czekania w biurze administracyjnym kliniki mój entuzjazm nieco osłabł… Po kolejnej – zmalał do wielkości ziarnka maku w bułce jedzonej rankiem. Szybko pojąłem, co znaczyły _inne kwestie_ wspomniane przez von Grottego. Operacja była kosztowna. Bardzo kosztowna. A ubezpieczenie, jakim dysponowałem, nie pokrywało jej. O wyrolowaniu kliniki nie było mowy, pięćdziesiąt procent kwoty musiałem wpłacić przed przyjęciem Heleny na oddział kliniczny.

Mimo kubła zimnej wody wylanego na moją rozgorączkowaną głowę diagnoza i zapewnienie o realnym wyleczeniu córki uskrzydliły mnie. Przez całą drogę powrotną zabawiałem ją żartami, będąc pewnym, że dokumenty otrzymane w Niemczech skłonią mojego ubezpieczyciela do uregulowania należności za leczenie i operacje.

Nazajutrz po powrocie do Manchesteru rozpocząłem szturm na towarzystwo ubezpieczeniowe, gdzie mieliśmy wykupione polisy. Przyjęto mnie chłodno, a żegnano wręcz lodowato, co sprawiło, że moja wiara w równość, demokrację i sprawiedliwość upadła. Wracałem do domu zdruzgotany.

Żona płakała z bezsilności…

– Oboje pracujemy, mamy jedno dziecko i nie możemy zapłacić za operację? Czy to jest sprawiedliwe?

– Nie jest! Gdybyśmy byli rodziną królewską, cały świat by nam kibicował, a pieniądze nie grałyby żadnej roli.

– Co miesiąc płacimy ubezpieczenie z dodatkowymi opcjami… Po co?

– Dla lepszego samopoczucia. Tak to wygląda, niestety: kiedy płacisz, jesteś przyjmowany ciepło i z szacunkiem. Przychodząc po pomoc, stajesz się z automatu intruzem… Musimy sprzedać dom.

Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.

– Z długiem? Hipoteka jest obciążona. Jak chcesz to zrobić?

– Spłaciliśmy prawie połowę, może w ten sposób uda się wyciągnąć sto tysięcy?

– A skąd weźmiemy drugie sto?

Tego nie wiedziałem. Klinika przedstawiła mi kompleksowy plan leczenia z kosztorysem. Pierwsza operacja z pobytem, rehabilitacją i lekarstwami zamykała się w kwocie dwustu tysięcy funtów. Rachunek był skalkulowany w euro, ale przeliczyłem go po uśrednionym kursie wymiany i tyle obecnie wynosił. Przez kilka dni biegałem po biurach innych ubezpieczeń, wolontariatów, fundacji, przyjaciół. W ten sposób zebrałem trzydzieści tysięcy funtów. Marne trzydzieści tysięcy! Za mało! Poprosiłem o rozmowę mojego szefa, wyłuszczając mu bez ogródek, z czym przychodzę.

– Spłacę wszystko co do grosza. Będę pracował nawet w niedzielę i święta, ale proszę dać szansę mojemu dziecku.

Stary Bernard patrzył na mnie ze współczuciem.

– Trudna sprawa, Alanie. Jesteśmy zadowoleni z twojej pracy i nie musisz deklarować zwiększonego wysiłku, by kogokolwiek w firmie do siebie przekonywać. W przyszłym tygodniu przedstawię sprawę na zebraniu zarządu. Sam nie mogę podejmować takich decyzji, muszę mieć jego zgodę. Pieniądze firmy nie należą do mnie.

Czekałem pełen nadziei i dobrych przeczuć. Z szefem łączyła mnie nie tylko praca, obaj fascynowaliśmy się literaturą niemieckojęzyczną i prowadziliśmy na jej temat wielogodzinne dysputy. Jako jedyni w firmie posługiwaliśmy się systemem metrycznym, uważając go za bardziej praktyczny, i obaj mieliśmy córki…

Tydzień później postawiony przez Bernarda wniosek o finansową pomoc został jednogłośnie odrzucony. Jednogłośnie! To oznaczało, że mój szef Bernard zmienił zdanie i też głosował przeciwko! Dopiero co mówił, jak bardzo jest ze mnie zadowolony! Padalec! Świnia! Kłamca!

Moje rozgoryczenie zdawało się nie mieć granic. Życzyłem wszystkim członkom zarządu firmy i każdemu z osobna śmierci w męczarniach… Zdruzgotany siedziałem na sofie w salonie i usiłowałem zalać się butelką Ballantine’sa. Wtedy nieoczekiwanie pojawiło się rozwiązanie…10 LAT PÓŹNIEJ

Coś skomlało obok mojej głowy. Otworzyłem oczy.

Leżałem na brzuchu, a obok mnie skakał mały piesek, szczeniak zaledwie, i lizał mój policzek.

Powoli odwróciłem się na wznak i wtedy zobaczyłem, że coś nade mną dynda zawieszone na sznurku. Duża foliowa torebka z wielkim hasłem napisanym odręcznie czarnym flamastrem i koślawymi literami. Nie mogłem skupić przymglonego wzroku, przez co litery nie były na tyle wyraźne, bym mógł je odczytać. Zamykałem wielokrotnie oczy i je otwierałem. Wreszcie z wysiłkiem przeczytałem hasło… WIADOMOŚĆ.

Sięgnąłem po folię i oderwałem ją od sznurka, odpychając jednocześnie nachalnego psiaka. Usiadł metr dalej i zaczął się drapać tylną łapą po łbie. W moim łomotała jakaś kowalska melodia. Zupełnie jak rytmiczne kucie młotkiem w kowadło. Do tego okropna suchość w przełyku i brak jasnych myśli…

Pod hasłem było coś napisane drobnym drukiem, ale rozkołysany wzrok nie pozwalał mi się skupić. Zebrałem się w sobie i podparłem prawym łokciem, spróbowałem wstać… Udało się! Teraz dopiero zobaczyłem, że leżę na materacu w jakimś blaszanym pomieszczeniu. W bocznych ścianach, pod samym sufitem, były małe, wąskie okienka, przez które wpadało do środka światło.

Siedziałem nieruchomo przez dłuższą chwilę, próbując zebrać myśli. Powoli, bardzo powoli ustawał łomot w głowie, a wzrok odzyskiwał ostrość. Ponownie wziąłem do ręki foliową torebkę, opatrzoną hasłem WIADOMOŚĆ. Teraz mogłem odczytać to, co było napisane drobnym drukiem.

_Pan Alan Fonds – do rąk własnych._

Nie było mowy o pomyłce, wiadomość zaadresowano do mnie. Próbowałem otworzyć foliową torebkę i dostać się do środka. Nie było to łatwe. Palce miałem zdrętwiałe, a gruba folia stawiała opór. Rozejrzałem się dookoła za jakimś narzędziem… Wzrok zatrzymał się na przeciwległej ścianie, gdzie do wiszącej perforowanej płyty przytwierdzono uporządkowany zbiór wszelkich narzędzi…

Co jest do diaska?! Gdzie ja jestem? Piły, piłki, dłuta, cęgi, młotki, pilniki… Sam nie miałem tylu narzędzi we własnym domu. Doszedłem do wniosku, że ktoś zamknął mnie z psem w blaszanym garażu… Ale dlaczego? Dopiero co byłem na statku, a teraz jestem w garażu?

Wstałem z dużym wysiłkiem i zrobiłem kilka kroków, po czym zdjąłem z wieszaka nóż i rozciąłem foliową torbę. Wyjąłem kopertę i ją otworzyłem. Zawierała list.

Przeskoczyłem wzrokiem na sam dół, szukając podpisu. Odwróciłem kartkę i u dołu… był! Dobrze mi znana sygnatura mojego szefa Bernarda Wilda! Nic nie rozumiałem. Znowu kilka razy zamknąłem i otworzyłem oczy. Nie obudziłem się jeszcze, czy co? Na wszelki wypadek uszczypnąłem się w lewe przedramię… Syknąłem z bólu, a uszczypnięte miejsce szybko zaczęło się czerwienić. Mały szczeniak ziewnął i zamerdał przyjaźnie ogonkiem. To nie sen! A jeśli nie sen, to co? Skupiłem się na lekturze…

Po przebrnięciu pierwszych kilku linijek dostałem gęsiej skórki. W połowie lektury walczyłem z omdleniem, a uczucie lęku dosłownie paraliżowało moje ciało.

Treść była rzeczowa i przerażająca, a dobrze mi znany styl budowy zdań bez wątpienia należał do mojego chlebodawcy…

Drogi Alanie!

Kiedy będziesz czytał moją wiadomość, wzbudzi ona w Tobie najróżniejsze uczucia. Złość, żal, rozgoryczenie, może nawet nienawiść. Niemniej spróbuj zrozumieć moje pobudki i swoje własne czyny, które pchnęły mnie do takiego działania.

Twoja podróż dobiegła końca i w chwili czytania tej wiadomości znajdujesz się na małej wyspie południowego Pacyfiku sześć tysięcy kilometrów na zachód od Ekwadoru. Twoim mieszkaniem jest klasyczny kontener morski używany do przewozu różnych towarów. Pozwoliłem go sobie nieco zmodyfikować, wyposażyć w małe okna i możliwość zamykania od wewnątrz. W kontenerze znajdziesz wszystko, co niezbędne do przeżycia przez kilka tygodni. W tym czasie będziesz musiał stworzyć sobie nową egzystencję od podstaw. Zdobywanie pożywienia, opału, wody pitnej, gromadzenie zapasów będą wyzwaniami, z którymi będziesz się mierzył każdego dnia przez okres dziesięciu lat.

Dlaczego dziesięć lat? Ponieważ tyle czasu musi upłynąć, by popełnione przez Ciebie przestępstwa uległy przedawnieniu. Na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat przywłaszczałeś sobie to, co nie należało do Ciebie. Nie byłeś do tej chwili świadomy, że wpadłem na trop Twoich finansowych manipulacji, a jednak tak się stało! Masz prawo wiedzieć, dlaczego milczałem i dlaczego wcześniej nie oddałem sprawy w ręce wymiaru sprawiedliwości. Wyjaśniam…

Pierwszej kradzieży dopuściłeś się w wyniku niezwykle dramatycznej sytuacji. Twoja ukochana córka była chora, a operacje i późniejsza rehabilitacja pociągnęły za sobą duże koszty.

Pamiętam dzień, w którym zwróciłeś się do zarządu o pomoc. Wtedy odmówiliśmy, wychodząc z założenia, że tworzenie wyjątków stworzy regułę szkodliwą dla firmy. Takie postępowanie z naszej strony było aktem niehumanitarnym, pozbawionym empatii i chcę, byś wiedział, że się tego wstydzę.

Dlatego wybaczyłem Ci kradzież, z nikim nie dzieląc się tą wiedzą. Nie wyciągałem też żadnych konsekwencji, jednak zwracałem baczną uwagę na Ciebie i to, co robisz.

Nie zaprzestałeś nieuczciwych praktyk. Po pierwszym razie był następny, następny i kolejny. Przekonanie, że mniejsze zło w imię większego dobra może odwrócić proporcje systemu wartości i wejść w nawyk, w Twoim przypadku znalazło potwierdzenie w całej rozciągłości.

Nadal kradłeś, bez wyższej potrzeby. Poczucie bezkarności i lekkość, z jaką potrafiłeś zdobywać pieniądze, zachęcała Cię do kolejnych przestępstw. Nie awansowałeś, bo ja wiedziałem! Nie dostawałeś podwyżek, bo ja wiedziałem! Byłeś o to zły i mnie nienawidziłeś, a przecież to dzięki stanowisku w firmie miałeś możliwość przywłaszczania pieniędzy i dzięki nim Twoja córka nadal żyje!

O ile pierwszy czyn rozumiem i dostrzegam w nim motywy szlachetne, to każdy następny był przejawem chciwości, podłości i przestępczego wyrafinowania. Tym samym nadużywałeś zaufania, którym Cię darzyłem. Pierwszą kradzież dostrzegłem zaledwie tydzień po jej dokonaniu. Mimo że nadal przywłaszczałeś sobie różne kwoty, nie podejmowałem kroków prawnych, mając wzgląd na Twą rodzinę. Czekałem na chwilę, kiedy Twoja córka ukończy studia. To właśnie się stało! Jest samodzielną kobietą z solidnym wykształceniem i, jak mniemam, z przyzwoitym pakietem wychowawczym, który wniosłeś do jej życia.

Nie jesteś do końca zły, ale też nie jesteś do końca dobry. Pamiętasz naszą rozmowę na statku? Również ja jestem zdania, że złodziei i oszustów nie powinno się skazywać na kary więzienia. Bardziej wychowawcze byłoby stworzenie mechanizmów odpracowania wyrządzonych krzywd, bądź tak dotkliwej izolacji, by dokonać w sprawcach rzeczywistego nawrócenia.

Zakład karny takich możliwości nie daje, a zamknięty w nim delikwent żyje na koszt społeczeństwa, nierzadko odmawiając pracy i wysuwając roszczenia wobec jego zarządu. Twoją pokutą będzie dziesięć lat wygnania na bezludnej wyspie i możliwość pracy nad sobą, by stać się lepszym.

Nikt nie wysłucha Twoich zażaleń i petycji. Nikt nie zadba o jedzenie albo wodę na następny dzień. Będziesz tylko ty i twoje sumienie.

Masz w tej chwili czterdzieści pięć lat, za dziesięć zostaniesz z wyspy odebrany.

Na wypadek mojej śmierci pozostawiłem dwa testamenty w niezależnych od siebie miejscach oraz zdeponowałem wystarczający fundusz na przewiezienie Cię z powrotem do Europy. Wykorzystaj ten czas na stworzenie sobie możliwie dogodnych warunków bytu. Szczeniak owczarka niemieckiego ma zaledwie miesiąc życia za sobą i będzie Ci jedynym towarzyszem, dbaj o niego.

Narzędzia, książki, materiały, Twoja walizka i trochę surowców są pakietem startowym, reszta leży w Twoich rękach. Pozostawiam Ci również możliwość tworzenia zapisków z pobytu na odludziu, być może napiszesz coś wartościowego i staniesz się sławny?

Gdybyś usiłował wyrwać się z tego miejsca, budując jakąś łódź lub tratwę, chcę cię przestrzec. Wyspa nie leży na żadnym szlaku handlowym, wokół są skały i rafy koralowe, niepozwalające żadnej jednostce na przybicie do brzegu. Jeśli jednak jakimś zbiegiem okoliczności wydostaniesz się z wyspy przed upływem dziesięciu lat, bądź pewien, że kolejne dziesięć spędzisz w więzieniu o zaostrzonym rygorze. Chcę, byś wiedział, że nie czuję do ciebie nienawiści, czuję rozczarowanie i mam głęboką nadzieję, że się zmienisz.

Daję Ci szansę na duchową odnowę i udowodnienie sobie, że dobro zwycięża zło.

Kiedy odbędziesz swoją pokutę i wrócisz do cywilizacji, dostaniesz pracę w mojej firmie, by dotrwać do przyzwoitej emerytury. Również na tę okoliczność pozostawiłem stosowne dyspozycje, jeśli miałbym nie dożyć Twego powrotu. Jedną z książek, które pozwoliłem sobie włożyć do pakietu startowego, jest Biblia. Zachęcam Cię do zapoznania się z jej treścią…Warto!

Życzę przetrwania i wielu refleksji.

Bernard Wild

Siedziałem nieruchomo, absolutnie zdetonowany treścią przeczytanego listu…Wierzyłem w każde jego słowo.

Wszystko, co zostało zawarte na dwóch stronach formatu A4 było prawdą! Niestety… oszukiwałem! Na początku z potrzeby, nie widząc innego wyjścia. Potem porażony bezmiarem niesprawiedliwości, której doświadczyłem, odkryłem w sobie współczesnego Robina Hooda. Kładłem rękę na pieniądzach bogatego kapitalisty, który i tak miał ich w nadmiarze. Robiłem to dla uczynienia życia swego i moich bliskich łatwiejszym, przyjemnym i bardziej zamożnym, niż pozwalały na to zapracowane środki.

Mając za sobą wyczerpującą batalię o życie córki, postrzegałem świat jako skrajnie podły, krzywdzący dobrych, rugujący szlachetność, a nagradzający złych, wyzutych z sumienia, czci i pokory… To było moje usprawiedliwienie!

Teraz wstydziłem się moich postępków. Nie przypuszczałem, że stary Bernard wiedział! Mimo że oprócz psa nikogo obok nie było, moja twarz płonęła i z trudem powstrzymywałem płacz. Mój szef miał rację co do joty, zasłużyłem na karę, na pokutę. Nie miałem żadnych wątpliwości, że kiedy otworzę stalowe wrota kontenera, zobaczę to, czego nie chcę zobaczyć. O ile Bernard sam nie grzeszył wieloma cnotami, to jedną posiadał bez wątpienia… Konsekwencję!

Ból głowy znowu się nasilił, a oczy straciły gwałtownie ostrość widzenia. Z obawy, że za chwilę zemdleję, położyłem się na materacu, by nieco ochłonąć.

Trudno było zebrać myśli, które krążyły przez cały czas wokół przeczytanego tekstu. Narastało we mnie uczucie bezgranicznego żalu, złości, rozgoryczenia… Już nie mogłem powstrzymać łez, które szybko zamieniły się w płacz, a płacz w niekontrolowany szloch… Usnąłem…NOC…

Ocknąłem się, nie wiedząc, gdzie jestem. Minęło kilka minut, zanim powrócił obraz rzeczywistości…

Bernard… List… Wyspa… Samotność… Dziesięć lat! Głowa bolała mniej niż przed zaśnięciem, więc podniosłem się z posłania. Chyba była noc, bo przez okienka nie wpadało światło. Psiak leżał nieopodal i chociaż go nie widziałem, słyszałem jego przyśpieszony oddech. Czułem potężne parcie na pęcherz, jednak paraliżujący lęk powstrzymywał mnie przed otwarciem wrót kontenera. Nie wiedziałem, co czeka mnie na zewnątrz! Nigdy nie byłem na Pacyfiku, nie znałem tutejszej flory i fauny. Ta ostatnia przerażała najbardziej. Może na wyspie są dzikie zwierzęta? Krokodyle? Lwy? Albo inne cholerstwo zżerające człowieka w ciągu kilku minut…

Bardzo mi się chciało… Musiałem zaraz… Natychmiast!

Oczy powoli oswajały się z mrokiem i rozpoznawałem kontury poszczególnych przedmiotów. Wpatrywałem się w mroczne wnętrze stalowego pudła i wreszcie dostrzegłem coś błyszczącego. Podszedłem ostrożnie… Szkło! Słoik wielki jak wiaderko. Odkręciłem szybko dekiel i ulżyłem sobie, oblewając przy tym rękę. Naczynie miało na oko jakieś trzy litry pojemności, mimo to zapełniłem je prawie po brzegi. Zakręciłem szybko pokrywkę, ale i tak przykry zapach moczu rozszedł się po dusznym i mocno zasmrodzonym pomieszczeniu. Nie miałem ręcznika, więc mokrą rękę wytarłem w nogawkę spodni.

Stałem w miejscu przez dobrą minutę, zastanawiając się co dalej. Stary Bernard wspomniał w liście o pakiecie startowym… Powinny być w nim zapałki albo jakieś inne źródło światła. W ciemnościach jednak trudno cokolwiek odnaleźć. Odruchowo pomacałem się po kieszeniach spodni, gdzie nosiłem fajczarską zapalniczkę… Była!

Pstryk! I stała się jasność. Przy mojej nodze stał sympatyczny piesek. Mimo woli uśmiechnąłem się do niego. Rozejrzałem się. Pod grodziami zobaczyłem kilka wielkich i kilkanaście mniejszych drewnianych skrzyń. Podszedłem do pierwszej i otworzyłem jej wieko. W nikłym blasku światła zapalniczki, zobaczyłem książki, bruliony i przybory do pisania. Bernard naprawdę wyszedł z założenia, że zostanę pisarzem albo kronikarzem… Przeklęty snob! Druga skrzynia… Woda w półtoralitrowych kartonikach. Otworzyłem jeden i powąchałem, była bezzapachowa. Zaczerpnąłem ostrożnie łyk… Normalna woda. Ugasiłem pragnienie, opróżniając prawie cały kartonik, resztę lałem do otwartej dłoni, a psiak łapczywie ją zlizywał. Od razu zrobiło mi się lepiej, ustąpiła suchość w gardle.

Następna skrzynia zawierała lampy naftowe, chyba z czasów Noego! Były tak archaiczne i niespotykane, że długo głowiłem się nad tym, jak się je uruchamia. W skrzyni oprócz lamp były też pięciolitrowe kanistry z naftą oraz kilka opakowań ze świecami. Zdecydowałem się na świece. Manipulowanie przy lampie naftowej i jej płynnym napędzie w mroku mogło przynieść niepożądane skutki. Zapaliłem świeczkę i, o dziwo, dała więcej światła, niż mogłem się tego spodziewać. Zrobiło mi się raźniej. Zachęcony uzyskanym efektem zapaliłem drugą. Psiak chodził za mną krok w krok, ocierając się o nogawki. Jedną świeczkę postawiłem na wielkiej skrzyni, a z drugą chodziłem po kontenerze, penetrując jego zawartość. Odkryłem kufer z apteczką… Drań pomyślał o wszystkim. Było w niej niewielkie pudełko z środkami przeciwbólowymi. Gdybym wiedział o niej kilka godzin wcześniej, nie męczyłbym się i od razu zażył pastylkę. Wziąłem jedną i połknąłem, popijając wodą z kolejnego kartonika. Kontynuowałem przeglądanie zawartości apteczki. Były tu bandaże, plastry, a nawet sterylny pakiet do zszywania ran! Na samym wierzchu leżał mały nóż. Wyjąłem go i położyłem na kuferku obok.

W końcu znalazłem jedzenie! Puszki konserw, chleb w beztlenowych opakowaniach, słoiki z jakimiś pasztetami, ogórkami, margaryna… Skromnie, ale widok żywności sprawił, że wzmogło się u mnie gwałtowne uczucie głodu. Wyjąłem chleb, pasztet i słoik ogórków konserwowych. Nie znalazłem sztućców, tylko jedną łyżkę, no i miałem scyzoryk szwajcarski, z którym się nie rozstawałem. Scyzoryk zawierał niezbędnik fajczarza, czyli ubijak do tytoniu, skrobak i szpilkę. Z jego pomocą przygotowałem sobie coś na wzór domowych kanapek. Kiedy otworzyłem słoik z pasztetem, w powietrzu rozszedł się znajomy zapach, a szczeniak od razu zaczął głośno skomleć. Zrobiło mi się żal malucha, więc wziąłem go na ręce i przytuliłem. Zaczął mnie lizać po całej twarzy.

– No przestań, przestań! Dosyć już! Zaraz dostaniesz coś do zjedzenia, a że dzielisz ze mną niedolę, to będziesz jadł to samo, co ja. Co ty na to?

Zaszczekał i zamerdał ogonkiem, a kiedy wchłonął swoją kanapkę i zrozumiał, że więcej nie dostanie, zakręcił się na moim materacu i zamknął oczy.Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazała się również:

W PODWODNYM ŚWIECIE DRZEMIĄ TAJEMNICE, KTÓRE MOGĄ ZMIENIĆ TWOJE ŻYCIE NA ZAWSZE

Bruno nie ma ochoty na robienie interesów ze swoim dawnym przyjacielem, Starsem. Jakiś czas temu sparzył się na wspólnych biznesach i nie zamierza dać się wciągnąć w kolejne bagno. A jednak kiedy Stars przychodzi do niego z tajemniczym amuletem, Bruno sam namawia go na zorganizowanie ekspedycji, która może stać się przygodą życia. Ściąga do ekipy swojego znajomego handlarza starociami, świetnie wykształconą, charyzmatyczną tłumaczkę egipskich hieroglifów i starszego brata Starsa, nieszczęśnika raz po raz wpadającego w tarapaty. Wkrótce przekonają się, że podwodne egipskie ruiny kryją w sobie tajemnice, o których nie śniło się żadnemu z nich…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: