- W empik go
Więzienie i zesłanie (1834-1838) - ebook
Więzienie i zesłanie (1834-1838) - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 330 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przepowiednia. – Aresztowanie Ogariewa. – Pożar. – Liberał moskiewski. – M. F. Orłow. – Cmentarz.
Pewnego razu wiosną 1834 roku przyszedłem z rana do Wadima; nie było go w domu, a także jego braci i sióstr. Poszedłem na górę do jego niewielkiego pokoju i zasiadłem do pisania.
Drzwi cicho się otworzyły i weszła staruszka, matka Wadima; kroki jej ledwo było słychać, z bolesnym i zmęczonym wyrazem twarzy podeszła do fotela i siadając powiedziała mi:
– Proszę pisać, proszę pisać, przyszłam zobaczyć, czy wrócił Wadim; dzieci poszły na przechadzkę, na dole jest taka pustka, że zrobiło mi się smutno i strasznie; posiedzę tutaj; nie będę panu przeszkadzać, niech pan robi swoje.
Miała zamyśloną twarz, na której silniej niż zazwyczaj widać było cień tego wszystkiego, co wycierpiała w przeszłości, oraz ową nieufność i lęk wobec przyszłości i życia, które pozostają zawsze po wielkich, długich i licznych klęskach.
Rozgadaliśmy się. Opowiadała mi o Syberii. – Wiele, bardzo wiele przecierpiałam; co też jeszcze mnie czeka – dodała kiwając głową – serce moje nie przeczuwa nic dobrego.
Przypomniałem sobie, jak staruszka, przysłuchując się czasem naszym śmiałym opowieściom i demagogicznym rozmowom, bladła, po cichu wzdychała, wychodziła do drugiego pokoju i długo nie odzywała się ani jednym słowem.
– Pan – ciągnęła – i pańscy przyjaciele zdążacie ku pewnej zagładzie. Ściągniecie nieszczęście na Wadię, na siebie i wszystkich; przecież i pana kocham jak syna.
Łza spłynęła po Jej wychudłym policzku. Milczałem. Ujęła mnie za rękę i siląc się na uśmiech dodała:
– Niech się pan nie gniewa, mam rozstrojone nerwy; rozumiem wszystko. Idźcie sobie waszą drogą: nie ma dla was innej, a gdyby istniała, bylibyście wszyscy nie tacy, jakimi jesteście. Wiem o tym, lecz nie mogę przezwyciężyć obawy; przeżyłam tak wiele nieszczęść, że sił mi nie staje na dalsze. Niech pan tylko Wadi nic o tym nie mówi; zmartwi się i zacznie mi perswadować… Oto on – dodała staruszka, pośpiesznie wycierając łzy i jeszcze raz prosząc mnie spojrzeniem, bym milczał.
Biedna matka! święta, wielka kobieta! Dorównuje to kornelowskiemu „qu'il mourût!” Przepowiednia jej wkrótce się ziściła; na szczęście tym razem burza przeszła ponad głowami jej rodziny, lecz biedaczka doznała wiele strachu i zmartwienia.
– Jak to, zabrali? – pytałem zrywając się z łóżka i obmacując sobie głowę, by się przekonać, czy to sen, czy jawa.
– Policmajster przyjechał w nocy z dzielnicowym i kozakami jakieś dwie godziny po pańskim odejściu, zabrał dokumenty i odjechał z M. P.
Był to kamerdyner Ogariewa. Nie mogłem pojąć, jaki powód wymyśliła sobie policja – ostatnimi czasy było spokojnie. Ogariew przyjechał dopiero poprzedniego dnia… I czemu zabrano jego, a nie mnie?
Pozostawanie w domu z założonymi rękoma było niemożliwe, ubrałem się więc i wyszedłem, nie mając przed sobą określonego celu. Była to pierwsza klęska, która się na mnie zwaliła. Czułem się kiepsko, męczyła mnie moja bezsilność.
Błądząc po ulicach przypomniałem sobie jednego przyjaciela, któremu jego stanowisko społeczne dawało możność dowiedzenia się, o co chodzi, a być może i udzielenia pomocy.
Mieszkał okropnie daleko; na letnisku za Polem Woroncowskim; wsiadłem do pierwszej lepszej dorożki i pomknąłem do niego. Było to około godziny siódmej rano.
Poznaliśmy się z Wasilczykowem około półtora roku temu; był to swego rodzaju lew salonów Moskwy. Wychowywał się w Paryżu, był bogaty, mądry, wykształcony, dowcipny i wolnomyślny; siedział za sprawę 14 grudnia w twierdzy Pietropawłowskiej i był w liczbie tych, którzy zostali zwolnieni; choć nie zaznał zesłania, jednak nadal cieszył się odpowiednią opinią. Był urzędnikiem i dobrze był widziany u generał-gubernatora… książę Golicyn lubił ludzi o niezależnym sposobie myślenia, zwłaszcza jeżeli umieli dobrze wysłowić się w języku francuskim: rosyjskim książę władał nieszczególnie.
Wasilczykow był o dziesięć lat starszy od nas i zadziwiał nas swymi praktycznymi uwagami, znajomością spraw politycznych, francuskim krasomówstwem i żarliwym liberalizmem. Miał dużą wiedzę, znał mnóstwo szczegółów i przyjemnie i płynnie opowiadał; sądy jego były dobitnie sformułowane, na wszystko znajdował odpowiedź, radę i rozwiązanie. Czytał wszystko: nowe powieści, rozprawy, pisma, wiersze, a ponadto bardzo interesował się zoologią, pisał projekty dla księcia i układał plany książek dla dzieci.
Liberalizm jego był najczystszej trójbarwnej wody, lewego skrzydła, coś pośredniego między Mauguinem a generałem Lamarque.
W gabinecie jego wisiały portrety wszystkich rewolucyjnych znakomitości od Hampdena i Bailly do Fieschi i Armanda Carrela. Pod tymi rewolucyjnymi ikonami znajdowała się cała biblioteka zakazanych książek. Szkielet, kilka wypchanych ptaków, wysuszonych amfibii i moczonych wnętrzności dodawały zbyt zapalnemu charakterowi jego gabinetu poważnego kolorytu rozmyślań i kontemplacji.
Z zazdrością podziwialiśmy jego doświadczenie i znajomość ludzi; jego subtelny i ironiczny sposób oponowania miał na nas duży wpływ. Patrzyliśmy na niego jak na rewolucjonistę czynu, jak na męża stanu in spe.
Nie zastałem Wasilczykowa w domu. Poprzedniego wieczora pojechał do miasta, by się zobaczyć z księciem; kamerdyner jego powiedział, że na pewno wróci do domu za jakie półtorej godziny. Pozostałem, by na niego zaczekać.
Willa, którą zajmował Wasilczykow, była wspaniała. Gabinet, w którym czekałem, był obszerny, wysoki i znajdował się au rez-de-chaussée; wielkie drzwi prowadziły na taras i do ogrodu. Dzień był upalny, z ogrodu dolatywał zapach drzew i kwiatów, dzieci z głośnym śmiechem bawiły się przed domem. Bogactwo, dostatek, dużo przestrzeni, słońce i cień, kwiaty i zieleń… a w więzieniu – ciasno, duszno, ciemno. Nie wiem, czy długo tak siedziałem pogrążony w gorzkiej zadumie, gdy nagle kamerdyner stojący na tarasie przywołał mnie z jakimś dziwnym ożywieniem.
– Co się stało? – zapytałem.
– Niech pan tu pozwoli i popatrzy.
Nie chcąc go urazić, wyszedłem na taras i osłupiałem. Całe półkole domów płonęło, jak gdyby wszystkie zaczęły się palić jednocześnie. Pożar szerzył się z niesłychaną szybkością.
Pozostałem na tarasie. Kamerdyner patrzył na pożar z jakąś nerwową satysfakcją, dogadując:
– Świetnie chwyta, ten dom na prawo też się zapali, musowo się zapali.
Pożar ma w sobie coś rewolucyjnego: kpi sobie z własności, niweluje majątki. Kamerdyner zrozumiał to instynktownie.
Po pół godzinie czwarta część widnokręgu przesłonięta już była dymem, czerwonym u dołu, a szaroczarnym u góry. Tego dnia spłonęło całe Lefortowo. Był to początek tych pod – paleń, które powtarzały się w ciągu pięciu miesięcy; będę o nich jeszcze mówił.
Wreszcie przyjechał Wasilczykow. Był w dobrym humorze, sympatyczny i uprzejmy, opowiadał mi o pożarze, obok którego jechał, i o powszechnej famie, która głosiła, że to podpalenie. Potem na wpół żartem dodał:
– Pugaczowszczyzna, zobaczy pan, że i nas z panem to nie ominie, wbiją nas obu na pal…
– Ale – rzekłem – zanim nas wbiją na pal, boję się, aby nie uwiązano nas na łańcuchu. Czy pan wie, że dziś w nocy policja aresztowała Ogariewa?
– Policja? Co pan powie?
– Po to do pana przyjechałem. Trzeba coś zaradzić, niech pan pojedzie do księcia i dowie się, o co chodzi, niech pan wyjedna dla mnie pozwolenie zobaczenia się z nim.
Nie otrzymawszy odpowiedzi spojrzałem na niego i wydało mi się, że zamiast Wasilczykowa widzę jego starszego brata o twarzy osowiałej, o rysach zrezygnowanych – wzdychał i był zaniepokojony.
– Co panu jest?
– A mówiłem przecież, zawsze panu mówiłem, do czego to doprowadzi… Tak, tak, tego należało oczekiwać i proszę bardzo – nie zawiniłem ani ciałem, ani duszą, a gotowi są i mnie wsadzić; to nie są żarty, wiem, co to kazamaty.
– Czy pojedzie pan do księcia?
– Na miłość boską, po co? Radzę panu po przyjacielsku: niech pan o Ogariewie nawet nie wspomina, niech pan żyje możliwie jak najspokojniej, bo w przeciwnym razie będzie źle. Pan nie wie, jakie to są niebezpieczne sprawy; szczerze panu radzę: niech pan się trzyma na uboczu; choćby nie wiem jak pan zabiegał, Ogariewowi pan nie pomoże, a sam pan wpadnie. Oto czym jest samowładztwo – czyż istnieje jakieś prawo, jakaś obrona; czy są adwokaci, sędziowie?…
Tym razem nie byłem usposobiony do wysłuchiwania jego śmiałych zapatrywań i ostrych sądów. Chwyciłem kapelusz i odjechałem.
W domu zastałem ogólne zaniepokojenie. Ojciec był na mnie zły za aresztowanie Ogariewa, a obecny już tutaj Senator szperał w moich książkach i odkładając te, które jego zdaniem były niebezpieczne, dawał wyraz swemu niezadowoleniu.
Na stole znalazłem liścik od M. F. Orłowa: zapraszał mnie na obiad. Czy czasem on nie mógłby coś zaradzić? Aczkolwiek doświadczenie dało mi już nauczkę, lecz kupić nie kupić, potargować można.
Michał Fiodorowicz Orłow był jednym z założycieli słynnego „Sojuza Błagodienstwija” i jeśli nie znalazł się na Syberii, to nie zawdzięczał tego sobie, lecz swemu bratu, który cieszył się szczególną przychylnością Mikołaja, ponieważ 14 grudnia pierwszy przycwałował ze swoją gwardią konną dla obrony pałacu Zimowego. Orłowa zesłano do własnej wsi, a po kilku latach pozwolono mu zamieszkać w Moskwie. Żyjąc samotnie na wsi studiował ekonomię polityczną i chemię. Gdy spotkałem się z nim po raz pierwszy, mówił o nowej nomenklaturze chemicznej. U wszystkich energicznych ludzi, zabierających się do jakiejś nauki w późnym wieku, zjawia się pociąg do przestawiania mebli i rządzenia się według swego widzi mi się. Jego nomenklatura była bardziej skomplikowana od ogólnie przyjętej francuskiej. Chciałem zwrócić na siebie jego uwagę i stosując captatio benevolentiae zacząłem dowodzić, że jego nomenklatura jest dobra, jednakże dawna lepsza.
Orłow trochę podyskutował, lecz potem zgodził się z tym.
Moja kokieteria odniosła skutek, od tego czasu byłem z nim w bliskich stosunkach. Widział we mnie dobrze zapowiadającego się młodzieńca, ja zaś w nim – weterana naszych poglądów, przyjaciela naszych bohaterów, szlachetne zjawisko w obecnym życiu.
Biedny Orłow podobny był do lwa w klatce. Wszędzie obijał się o kraty, nigdzie nie znajdował przestrzeni ani pracy, a pragnienie czynu pożerało go.
Po upadku Francji niejednokrotnie spotykałem tego rodzaju ludzi, którzy opanowani potrzebą działalności politycznej nie umieli się znaleźć w czterech ścianach swego gabinetu lub w życiu rodzinnym. Tacy nie umieją być sami; w samotności opanowuje ich hipochondria, stają się kapryśni, kłócą się z resztką pozostałych przyjaciół, wszędzie dopatrują się skierowanych przeciwko sobie intryg i sami je zaczynają knuć, by ujawnić, kto wykopał pod nimi nieistniejące dołki.
Jak powietrze potrzebni im są widzowie i scena; na scenie są doprawdy bohaterami i zniosą to, co wydaje się być nie do zniesienia. Niezbędny im jest hałas, grzmoty, łoskot, muszą wygłaszać mowy, słyszeć protesty wrogów, potrzebna im jest podnieta walki, gorączka niebezpieczeństwa; bez tych narkotyków nudzą się, więdną, zaniedbują się, stają się ociężali, usiłują się z tego wyrwać i popełniają błędy. Takim jest Ledru-Rollin, który, nawiasem mówiąc, nawet z twarzy przypomina Orłowa, zwłaszcza odkąd zapuścił wąsy.
Był on bardzo urodziwy; wysoka postać, szlachetna postawa, piękne i męskie rysy, całkowicie wyłysiała czaszka, a wszystko to harmonijnie połączone dodawało jego powierzchowności nieodpartego uroku. Popiersie jego to pendant do popiersia A. P. Jermołowa, któremu zachmurzone, kwadratowe czoło, namiot siwych włosów i spojrzenie przeszywające dal przydawały takiej samej piękności steranego w bitwach wodza, jaką widziała Maria Koczubej w Mazepie zakochawszy się w nim.
Orłow z nudów nie wiedział, co ze sobą począć. Próbował prowadzić fabrykę kryształów, w której wyrabiano średniowieczne witraże, przy czym koszty własne przewyższały cenę, za jaką je sprzedawał; zabrał się też do pisania książki „O kredycie”. Nie, nie tam rwało się jego serce, lecz nie było innego wyjścia. Lew skazany był na bezczynne włóczenie się między Arbatem a Basmanną, nie ważąc się nawet popuścić cugli swemu językowi.
Odczuwało się niesłychany żal na widok Orłowa, usiłującego stać się uczonym i teoretykiem. Miał jasny i świetny umysł, lecz absolutnie nie spekulatywny, a tymczasem plątał się w różnych przez siebie wynalezionych systemach na tematy dawno już znane, jak na przykład nomenklatura chemiczna. Wszystko, co było abstrakcją, zdecydowanie mu się nie udawało, pomimo to zawzięcie zajmował się metafizyką.
Nieostrożny, niepowściągliwy w wyrażaniu się, stale popełniał błędy; porwany pierwszym wrażeniem, które zawsze cechowała rycerska szlachetność, nagle przypominał sobie swoją sytuację i zawracał w połowie drogi. Te dyplomatyczne kontrmarsze nie udawały mu się jeszcze bardziej niż metafizyka i nomenklatura; plącząc się w jeden postronek, plątał się w dwa, trzy, starając się z nich uwolnić. Besztano go za to; ludzie tak są powierzchowni i roztargnieni, że więcej zważają na słowa aniżeli na czyny i więcej przywiązują wagi do poszczególnych błędów niż do całokształtu charakteru. Z naciągniętego regulusowskiego punktu widzenia nie ma tu co winić człowieka – winić należy ponure środowisko, w którym każde szlachetne uczucie przemycane jest jak kontrabanda pod połą i przy zamkniętych drzwiach; a jeśliś odważył się na głośne słowo, to przez cały dzień tylko o tym myślisz, czy prędko przyjdzie policja…
Na obiedzie było wiele gości. Wypadło mi siedzieć obok generała Rajewskiego, brata żony Orłowa. Rajewski był również w niełasce od 14 grudnia; syn sławnego N. N. Rajewskiego już jako chłopak czternastoletni wraz ze swym bratem towarzyszył ojcu pod Borodinem; umarł później na Kaukazie wskutek ran. Opowiedziałem mu o Ogariewie i zapytałem, czy Orłow mógłby i czy chciałby coś dla niego uczynić.
Twarz Rajewskiego zachmurzyła się, lecz nie był to wyraz płaczliwej obawy o siebie, którą widziałem tego rana, lecz jakaś mieszanina gorzkich wspomnień i wstrętu.
– Nie ma tu co chcieć lub nie chcieć – odrzekł – tylko wątpię, czy Orłow będzie mógł wiele zdziałać; niech pan po obiedzie przejdzie do gabinetu, przyprowadzę go tam. A więc – dodał po chwilowym milczeniu – przyszła kolej na was: otchłań ta wszystkich wciągnie.
Wypytawszy mnie Orłow napisał list do księcia Golicyna prosząc o widzenie.
– Książę – powiedział mi – jest człowiekiem przyzwoitym: jeśli nic nie zrobi, to przynajmniej powie prawdę.
Pojechałem następnego dnia po odpowiedź. Książę Golicyn powiedział, że Ogariew został aresztowany z najwyższego rozkazu, że wyznaczono komisję śledczą i że bezpośrednim powodem była jakaś uczta 24 czerwca, na której śpiewano gorszące pieśni. Nic nie mogłem z tego zrozumieć: tego dnia były imieniny mego ojca, cały dzień spędziłem w domu, a Ogariew był u nas.
Pożegnałem Orłowa z ciężkim sercem; również i on czuł się kiepsko; gdy podałem mu rękę, wstał, uścisnął mnie, mocno przygarnął do szerokiej piersi i pocałował.
Jak gdyby czuł, że na długo się rozstajemy.
Później widziałem go tylko jeszcze raz, dopiero po sześciu latach. Gasł. Wyraz cierpienia, zamyślenia i jakaś nowa kanciastość twarzy zdumiały mnie; był smutny, czuł, jak organizm jego niszczeje, wiedział o katastrofie majątkowej i nie widział wyjścia. Po dwóch miesiącach umarł – dostał skrzepu krwi w żyłach.
…W Lucernie jest zdumiewający pomnik wykuty przez Thorwaldsena w dzikiej skale. We wgłębieniu leży umierający lew; jest śmiertelnie ranny, krew cieknie mu z rany, w której sterczy ułamek strzały; mocarny łeb położył na łapę, jęczy, spojrzenie jego wyraża nieznośny ból; dokoła pustka, u dołu staw; wszystko to przesłonięte górami, drze – wami i zielenią; przechodnie idą nie domyślając się, że umiera tutaj król zwierząt.
Pewnego razu, długo siedząc na ławce naprzeciwko kamiennego męczennika, nagle przypomniałem sobie moją ostatnią wizytę u Orłowa…
W powrotnej drodze od Orłowa do domu przejeżdżałem obok siedziby oberpolicmajstra i wpadło mi do głowy poprosić go otwarcie o widzenie się z Ogariewem.
Nigdy przedtem nie zdarzyło mi się bywać u żadnej osoby z policji. Musiałem długo czekać, wreszcie oberpolicmajster wyszedł.
Moje zapytanie zdziwiło go.
– Co pana do tego skłania, by prosić o to widzenie?
– Ogariew jest moim krewnym.
– Krewnym? – zapytał patrząc mi prosto w oczy. Nie dawałem odpowiedzi, lecz również patrzałem jego ekscelencji prosto w oczy.
– Zezwolenia panu dać nie mogę – powiedział – pański krewny jest au secret. Bardzo żałuję!
…Niepewność i bezczynność były zabójcze. W mieście nie było prawie nikogo z przyjaciół, toteż absolutnie niczego nie można się było dowiedzieć. Zdawało się, że policja o mnie zapomniała lub ominęła mnie. Było mi ogromnie smutno. Lecz gdy już całe niebo przesłoniły szare chmury i zbliżała się noc zesłania i więzienia, padł na mnie jasny promień.
Kilka słów pełnych głębokiej sympatii, wypowiedzianych przez siedemnastoletnią dziewczynę, którą uważałem za dziecko, wskrzesiło mnie.
Po raz pierwszy w mym opowiadaniu zjawia się kobieca postać… a zresztą tylko ta Jedna zjawiła się w ciągu całego mego życia.
Przelotne, młodzieńcze, wiosenne i niepokojące duszę miłostki zbladły, znikły przed nią jak obrazy za mgłą; żadne nowe nie pojawiły się.
Spotkaliśmy się na cmentarzu. Stała oparta o nagrobek i mówiła o Ogariewie. Przyniosło mi to ukojenie.
– Do jutra – powiedziała i podała mi rękę uśmiechając się przez łzy.
– Do jutra – odrzekłem… i długo patrzałem na jej znikającą postać.
Miało to miejsce dziewiętnastego lipca 1834 roku.ROZDZIAŁ II
Aresztowanie. – Rzetelny. – Kancelaria cyrkułu Preczystieńskiego. – Sąd patriarchalny.
…„Do jutra”, powtarzałem zasypiając… Było mi na duszy niezwykle lekko i dobrze.
Około drugiej w nocy obudził mnie kamerdyner ojca; był nieubrany i wystraszony.
– Prosi pana jakiś oficer.
– Jaki oficer?
– Nie wiem.
– Ale ja wiem – powiedziałem mu i narzuciłem na siebie szlafrok.
W drzwiach salonu stała jakaś postać otulona w wojskowy płaszcz; przy oknie widać było biały pióropusz, z tyłu widniały jeszcze jakieś twarze, dojrzałem kozacką czapkę.
Był to policmajster Miller.
Powiedział mi, że z rozkazu wojskowego generał-gubernatora, który trzymał w ręku, musi obejrzeć moje papiery. Przyniesiono świece. Policmajster wziął moje klucze; dzielnicowy i porucznik zaczęli grzebać w książkach i w bieliźnie. Policmajster zajął się papierami; wszystko wydawało mu się podejrzane, wszystko odkładał i nagle, zwracając się do mnie, rzekł:
– Poproszę, by się pan tymczasem ubrał; pan ze mną pojedzie.
– Dokąd? – zapytałem.
– Do cyrkułu Preczystieńskiego – odrzekł policmajster uspokajającym głosem.
– A później?
– Poza tym w rozkazie generał-gubernatora nic nie jest powiedziane.
Zacząłem się ubierać.
Tymczasem wystraszona służba obudziła moją matkę; pobiegła ze swojej sypialni do mego pokoju, lecz w drzwiach między bawialnią a salonem zatrzymał ją kozak. Krzyknęła, drgnąłem i skierowałem się tam. Policmajster porzucił przeglądanie papierów i wyszedł za mną do salonu. Przeprosił matkę, przepuścił ją, zbeształ kozaka, który nie był winien, i wrócił do papierów.
Potem wszedł ojciec. Był blady, lecz usiłował zachować spokojną postawę. Atmosfera stawała się ciężka. Matka siedziała w kącie i płakała. Ojciec mówił z policmajstrem o obojętnych sprawach, lecz głos jego drżał. Bałem się, że nie wytrzymam tego à la longue, a nie chciałem, by dzielnicowi mieli satysfakcję widząc, że płaczę.
Pociągnąłem policmajstra za rękaw.
– Jedźmy!
– Jedźmy – rzekł z radością.
Ojciec wyszedł z pokoju i po chwili wrócił; przyniósł medalionik, powiesił mi go na szyi i powiedział, że ojciec jego umierając pobłogosławił go nim. Byłem wzruszony; religijny ten podarunek dał mi poznać, do jakiego stopnia staruszek był przestraszony i wstrząśnięty. Uklękłem, gdy mi go wkładał; podniósł mnie, uścisnął i pobłogosławił.
Na medalioniku widniała zrobiona z emalii odcięta głowa Jana Chrzciciela na talerzu. Cóż to miało oznaczać: przykład, radę czy przepowiednię, nie wiem, lecz byłem przejęty treścią tego wizerunku.
Matka była prawie nieprzytomna.
Cała czeladź odprowadzała mnie na dół po schodach ze łzami w oczach, całowano mnie po rękach – za życia byłem obecny na swoim pogrzebie; policmajster sposępniał i zaczął przynaglać.
Gdyśmy wyszli za bramę, zebrał swych podkomendnych; asystowało mu czterech kozaków, dwóch dzielnicowych i dwóch policjantów.
– Czy pozwala mi pan pójść do domu? – zapytał policmajstra brodaty człowiek, siedzący przed bramą.
– Idź – powiedział mu Miller.
– Cóż to za jeden? – zapytałem wsiadając do dorożki.
– „Rzetelny”. Wie pan przecież, że bez „rzetelnego” policji nie wolno wchodzić do domu!
– Czy dlatego zostawiliście go przed bramą?
– Czcza formalność! Niepotrzebnie przerwano człowiekowi sen! – odezwał się Miller.
Pojechaliśmy w asyście dwóch konnych kozaków.
W cyrkule nie było dla mnie oddzielnego pokoju. Policmajster kazał zostawić mnie do rana w kancelarii. Sam mnie tam zaprowadził, rzucił się na fotel i, ziewając ze zmęczenia, mruknął:
– Przeklęta służba; na wyścigach byłem od trzeciej godziny, no i z panem przemarudziłem do rana – chyba już jest czwarta, a jutro o dziewiątej muszę pojechać z raportem. Do widzenia – dodał po chwili i wyszedł.
Podoficer zamknął mnie na klucz mówiąc, że jeśli będę czegoś potrzebował, to mogę zastukać do drzwi.