Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wigilijna przystań - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 października 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Wigilijna przystań - ebook

Odwiedź wyjątkową przystań nad Bałtykiem i przeżyj niezapomniane Święta!

Kiedy świat wypełnia magiczna atmosfera, a w powietrzu unosi się zapach świerku i pierników, mieszkańcy nadmorskiego Niechorza rozpoczną świąteczne przygotowania. Przeszkodzą im tajemnice z przeszłości, które wyjdą na jaw w najmniej odpowiednim momencie, oraz kilka niespodziewanych zdarzeń. Czy mimo to wspólne spotkanie przy stole pogodzi ich i sprawi, że miłość zatriumfuje?

Święta to czas bycia razem, czas przebaczenia i radości. Spraw, aby trwał jak najdłużej!

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66431-52-2
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Klaudia

O tej porze roku w Niechorzu rzadko padał śnieg. Była przecież dopiero końcówka listopada, przynosząca raczej kapryśną deszczowo-mglistą pogodę, szczególnie nad Bałtykiem. Ale ten rok, ku uciesze wszystkich mieszkańców Niechorza, zapowiadał się inaczej. Deszcze były skąpe, a silne wiatry obrały sobie inny kierunek, sprawiając, że ludzie byli pogodniejsi, a więc przygotowania do świąt Bożego Narodzenia przebiegały w cieplejszej atmosferze niż zwykle. Sąsiad do sąsiada się uśmiechał, a i jeden drugiemu chętniej pomagał. I dobrze!

Na ulicy Krakowskiej Klaudia Sobótko wyjrzała przez okno pięknie odrestaurowanej willi i westchnęła z zachwytem.

– Śnieg!

Wszędzie było biało. I na chodnikach, i na jeszcze nieodśnieżonej ulicy, i na dachach sąsiednich domów, i na świerku, który każdego roku właściciel domu ozdabiał kolorowymi lampkami. Pomyślała, że byłoby fajnie, gdyby ten śnieg wytrzymał do dwudziestego czwartego grudnia, bo białe święta zawsze były wyjątkowe, nawet jeśli niespecjalnie je lubiła. Lubiła za to dom, w którym mieszkała. Ba! Często powtarzała, że zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia i dlatego nie dostrzegała jego usterek i dziwactw. Nawet kurnika po lewej stronie czy dzwonu kościelnego po prawej. Nie mogła też narzekać na sąsiadów. Szczególnie na księdza Pawła, proboszcza parafii, który od czasu do czasu zapraszał ją na herbatę i ciasto drożdżowe, a niekiedy i na konfiturę z pigwy, którą po wielu próbach udało mu się usmażyć wczesną jesienią. Widywała się z nim również w liceum, gdzie oboje pracowali. On uczył religii, ona języka polskiego.

Klaudia uwielbiała swoją pracę. Odkąd sięgała pamięcią, chciała zostać nauczycielką, choć jej matka, Jagoda, stanowczo się temu sprzeciwiała, nie widząc w tej profesji żadnych perspektyw. Klaudia słowa matki miała za nic. Pragnęła pójść w ślady ciotki i siostry, które były dla niej autorytetami.

Pracę magisterską obroniła z wyróżnieniem. Zaraz po studiach, z głową pełną ambicji oraz planów, podjęła staż w liceum, w którym od dwóch lat jej starsza siostra, Alicja, pełniła funkcję dyrektorki. Lubiły się i były dla siebie najlepszymi przyjaciółkami. Klaudia zawsze ceniła sobie rady siostry, ale szczerze mówiąc, nie wdrażała ich w życie. Przynajmniej nie wszystkie. Te dotyczące gotowania i owszem, ale stylu pracy – w żadnym wypadku. Alicji przyświecały idee: „powaga, autorytet, stabilizacja”, a Klaudii – „entuzjazm, szaleństwo, zmiana”. Starsza siostra zarzucała młodszej, choć nigdy nie robiąc tego publicznie, że jest zbyt wyluzowana jak na poważną panią magister, i że z takim podejściem będzie jej ciężko zdobyć autorytet wśród licealistów. Kiedy jednak po pierwszym roku pracy w szkole uczniowie przyznali Klaudii tytuł „Belfra Roku”, Ala przestała się czepiać. A kiedy w kolejnym ponownie zdobyła wyróżnienie, siostra szczerze pogratulowała klaudii, choć gdzieś w głębi serca pozazdrościła jej sympatii uczniów.

Siostry. Dzieliła je spora różnica wieku, bo sześć lat, ale od pewnego czasu jej nie czuły i naprawdę dobrze się rozumiały. Klaudia trwała przy Alicji, kiedy ta przez długie tygodnie leżała w szpitalu na patologii ciąży. Rozbawiała ją i pozwalała na chwilę zapomnieć o zagrożeniu, jakie wisiało nad Alą i jej synkiem. Alicja natomiast pocieszała siostrę, kiedy po pięcioletnim związku Klaudię zostawił chłopak; przekonywała, że nie wszyscy faceci to świnie, i pomagała wybrać sukienkę, buty, a nawet kolor bielizny na kolejne randki.

Były do siebie podobne, ale tylko z wyglądu. Długowłose blondynki o niebieskich oczach, ciemnych i gęstych brwiach oraz wydatnych ustach charakterem różniły się diametralnie. Niczym ogień i woda. Ogniem była młodsza, wodą starsza. Przy czym, jak mawiała Klaudia, jej siostra często była wodą w stanie wrzenia, szczególnie od czasu, gdy objęła posadę dyrektorki.

Klaudia miała w zwyczaju zaglądać przed lekcjami do gabinetu siostry. Czasami na zwykłe „cześć”, a jeśli starczało czasu, na wspólną kawę.

Tamtego dnia wpadła tylko na chwilę.

– Nie cierpię zimy – stwierdziła Alicja, kiedy zobaczyła siostrę w wełnianym kostiumie, który podarowała jej na poprzednią Gwiazdkę. – Ale twój widok w tym cudeńku odrobinę mi to wszystko osładza.

– Cześć, Alutek! – powitała ją Klaudia, beztrosko całując siostrę w policzek.

– Nie rób tego w pracy! – żachnęła się Alicja i dodała, starając się brzmieć jak najgroźniej: – I nie mów do mnie tutaj „Alutek”! Umawiałyśmy się!

– Bo chcesz być bardzo poważną panią dyrektor? – Klaudia parsknęła.

– Bo jestem bardzo poważną panią dyrektor! – Ala puściła oko do młodszej siostry i ruchem ręki nakazała jej zmykać na lekcje.

Przed apelem, z założenia w całości poświęconym prezentacji dokonań szkolnej grupy teatralnej, Klaudia miała lekcję polskiego w swojej ulubionej klasie. Najmniej w niej było marud, najwięcej tych humanistycznie zaangażowanych, traktujących lekcje polskiego podobnie do niej. Na luzie, ale z należytym szacunkiem.

– Okej – powiedziała, pospiesznie zerkając na zegarek. – Przed apelem mam jeszcze dla was dobrą wiadomość. Myślę, że ucieszy was sukces waszej koleżanki. Maju – zwróciła się do dziewczyny siedzącej w drugiej ławce – przeszłaś do finału konkursu dziennikarskiego.

– Serio? – Dziewczyna aż wstała. W jej oczach zamigotały iskierki radości.

– Serio, serio! Rano przyszła wiadomość. – Klaudia wyjęła z torebki komórkę i odczytała treść maila. – O, tu: „W związku z powyższym, z przyjemnością informujemy, że felieton o małych nadbałtyckich społecznościach, zatytułowany „Troski codzienności. Całoroczne radości” autorstwa Mai Lubińskiej zyskał uznanie jury i dał jej kwalifikację do ścisłego finału…” – Klaudia uśmiechnęła się. – Uważam zresztą, że całkiem zasłużenie.

– A co to oznacza? – zapytała dziewczyna.

– Że świetnie ci poszło. Ale żeby wygrać nagrodę rzeczową, trzeba znaleźć się w pierwszej trójce. Wtedy będzie i stypendium, i nagroda w postaci jakiegoś dobrego laptopa.

Oczy Mai rozbłysły.

– Będzie trochę pracy – ciągnęła nauczycielka – ale przecież nagroda jest kusząca! Na dzisiejszym kółku wszystko sobie omówimy. Temat przewodni finałowej części brzmi… – Raz jeszcze uniosła komórkę i odczytała: – …„Ślady życia małych społeczności. Rozmowy z ludźmi wykonującymi zawody, które «nigdy nie śpią»”. Co myślisz?

– Ciekawy! – Dziewczyna zapaliła się do pracy. – U nas jest sporo takich osób. Mamy przecież piekarzy, rybaków, kolejarzy i nawet… – zawahała się, jakby trochę obawiała się wypowiedzieć to słowo. – Nawet latarnika.

– Też pomyślałam o latarniku, a dokładnie o panu Hilarym. On ma duże doświadczenie. Trochę o niego popytałam.

– No tak, ale… – Maja ponownie się zawahała. – Nie wiem, czy będzie chciał ze mną rozmawiać.

– Jeśli zamierzasz zostać dziennikarką, musisz umieć znaleźć sposób na każdego rozmówcę. Wierzę, że dasz radę. Zresztą, omówimy dziś wszystko na kółku. Mam już pewien pomysł.

– Oczywiście, przyjdę i… i jestem gotowa na każdy wysiłek. – Maja snuła w myślach plany, co zrobi z ewentualną wygraną, którą już zdążyła sobie zwizualizować.Maja

Wróciła do domu cała w skowronkach. Pierwszy śnieg był powodem do radości, bo Maja ze wszystkich pór roku najbardziej lubiła zimę. Ale tym razem nie o zimę chodziło. W końcu nie co dzień dowiadywała się, że ma szansę na zdobycie głównej nagrody w ogólnopolskim konkursie dla młodych dziennikarzy. Wstęp na wybraną uczelnię i laptop, którego posiadanie było jak dotąd niespełnionym marzeniem, znajdowały się na wyciągnięcie ręki. W domu miała do dyspozycji tylko starego peceta, który już ledwo dyszał i ciągle się wieszał. Pisanie na nim czegokolwiek było prawdziwą katorgą, a szperanie w Internecie już w ogóle. No i jeszcze trzeci element konkursowej układanki – uczelniane stypendium. To ono elektryzowało najbardziej. Te pieniądze pozwoliłyby Mai spokojnie rozpocząć nowe życie.

„Gdyby tak udało się wygrać… Byłoby łatwiej…” – rozmarzyła się, wchodząc do domu.

W jej nozdrza uderzył znajomy intensywny odór i nagle wszystkie myśli o wygranej uleciały. Na podłodze dostrzegła żółtą, kleistą kałużę. Rzuciła plecak przy drzwiach wejściowych i nawet nie zdjąwszy przemokniętych od śniegu butów, pobiegła do pokoju, zostawiając za sobą mokre plamy. Na kanapie, bezwładnie niczym worek ziemniaków, leżał jej ojciec. Półprzytomny. Śmierdział alkoholem, wymiocinami i moczem. Kiedy przewracała go na plecy, bełkotliwie wypowiedział jej imię.

– Tato… – stęknęła i przygładziła jego rozczochrane włosy.

Ten jeden, bez wahania wykonany ruch ręką, był przepełniony miłością. Maja kochała swojego ojca, niezależnie od wszystkiego. I wtedy, gdy był obok niej i w ciszy pili kawę, i wtedy, gdy śmiali się do rozpuku, oglądając występy kabaretowe, i wtedy, gdy tak jak teraz leżał na kanapie i z trudem podnosił głowę. Nie rozumiała, dlaczego upijał się do nieprzytomności, dlaczego wydawał całą tygodniówkę w dzień, góra dwa dni w lokalnej mordowni, nazwanej Meduzą. Dlaczego nie wracał do domu na noc, a nawet na kilka nocy z rzędu, tylko spał gdzieś po kątach u znajomych albo u dziadka w fotelu. Dlaczego był dobrym człowiekiem, który od czasu do czasu musiał pójść w cug, zniknąć. Dlaczego…? Z biegiem lat przestała się nad tym zastanawiać, zaakceptowała to, choć zrozumieć nadal nie potrafiła.

Mirosław Lubiński był kiedyś wziętym dekarzem. Dostawał dobrze płatne fuchy, bo słynął z dokładności i terminowości. Dbał o swoją żonę, Sławkę, i córki, starszą Iwonę i sporo młodszą Maję. Kiedy Maja miała cztery lata, Mirek spadł z dachu, z wysokości siedmiu metrów, i choć w całym tym nieszczęściu miał sporo szczęścia, porządnie się poturbował, połamał żebra i nogi. Dochodził do siebie przez wiele miesięcy, które nieodwracalnie go zmieniły. Po pierwsze, poważnie się zadłużył, bo w trakcie rekonwalescencji nie zarabiał. Zawsze pracował na czarno, nie było więc mowy o pieniądzach z ubezpieczalni. Po drugie, w lewej stopie już nigdy nie odzyskał pełnej sprawności. Strzaskane kości nie zrosły się jak należy, przekreślając powrót do zawodu. Na dachu potrzebował dwóch zwinnych nóg, a z jedną niewiele mógł zdziałać. Po trzecie, choć wcześniej nie stronił od kieliszka, to po wypadku niemal codziennie topił smutki w alkoholu, i to na rachunek innych, jeszcze bardziej powiększając własny dług.

Ksiądz Paweł, który od czasu do czasu zjawiał się w ich niszczejącej chałupie „z misją” sprowadzenia mężczyzny z powrotem na dobre tory, lubił powtarzać: „Mirku, Bóg ściągnął cię z dachu po coś. Nie rozpaczaj nad tym, czego nie możesz już robić, ale odkryj to, co możesz”. Miał rację, ale ojciec Mai tego nie dostrzegał. I tak już od ponad trzynastu lat.

Raz na jakiś czas na krótko powracał do swojego dawnego „ja”, przestawał pić, zatrudniał się na budowach i przy drobnych naprawach u okolicznych mieszkańców. Zarabiał, spłacał długi, szedł w cug, potem znowu zarabiał i znowu spłacał długi.

Czy trzeźwy, czy pijany, nigdy nie powiedział złego słowa na swoją rodzinę, na żonę ani dzieci. Nigdy nie podniósł na nikogo ręki, ale też nigdy nikogo się nie słuchał. Był typem pijącego łagodnego baranka, na którego nie działały ani groźby, ani prośby. Ani wyprowadzki, ani goście „z misją”. Zapisywał się na terapię, chodził na kilka spotkań, potem znikał, znowu się zapisywał i znowu przepadał.

Na dłużej zmienił się tylko raz. Kiedy jego żona zaszła w trzecią ciążę. Cieszył się na myśl o kolejnym dziecku, choć i trochę martwił, bo przecież już przy dwójce nie tak łatwo było wiązać koniec z końcem. Iwonka, bardzo samodzielna nastolatka, nie miała wielu potrzeb, a skromnością mogła obdzielać innych. Za to Maja, która dopiero zaczęła chodzić do przedszkola, była wygadana i wszędobylska, lubiła różowe sukienki oraz lakierkowe buty, na które Lubińskich nie było stać. Na siebie Mirek z żoną nie wydawali wiele. Chodzili w tych samych ubraniach od wielu lat, nie utyskiwali z powodu zdezelowanego łóżka, na którym trudno było o komfortowy sen, ani odkładanego rok w rok urlopu w Karkonoszach, o którym marzyli od lat. Mirek wiedział, że trzecie dziecko będzie wymagało od niego większego wysiłku, że będzie musiał bardziej się postarać.

No i tak też się stało. Nie rezygnując z fuch, które przez cały czas zlecali mu ludzie, podjął się pracy na etat. Z umową w ręku przyszedł do domu i dumnie zaprezentował ją swojej żonie. Popłakała się wtedy ze szczęścia. Miała nadzieję, że i ciąża, i ta praca zmienią męża na dobre. Że zapomni o kolesiach od kielicha i o tej przeklętej spelunie.

Lubiński budował altanki ogrodowe w Horst an der Meer, niemieckiej firmie, która działała na drugim końcu Niechorza. Choć nie przesiadywał na dachach, co bardzo lubił, i nie zajmował się konstrukcjami więźbowymi, szło mu całkiem nieźle. Brał nadgodziny, a niemiecki właściciel doceniał jego precyzję i już po trzech miesiącach awansował go na brygadzistę. Mirosław w niespełna pół roku spłacił sporą część długów, cały wolny czas spędzał z rodziną, a Meduzę omijał szerokim łukiem.

Sławomira urodziła dwudziestego czwartego listopada, miesiąc przed terminem. Lekarz ledwo odratował i ją, i Łukaszka, u którego zdiagnozował też wadę serca. Kiedy Mirosław zobaczył syna z podłączonymi do główki kroplówkami, rozpłakał się, ukląkł u nóg żony i zaczął ją przepraszać. Za to, że kara za jego picie spadła na ich syna. Cały czas powtarzał „to moja wina, to moja wina” i choć Sławcia, jak zwykł ją nazywać, gładziła go po włosach i tłumaczyła, że to niczyja wina i że Łukaszkowi nic nie będzie, że ich synek wydobrzeje, on czuł inaczej. Wybiegł ze szpitala bez słowa i… poszedł w cug. Zniknął niemal na tydzień. Zostawił swoją żonę samą z noworodkiem i dwiema córkami. Kobiecie pomogły wtedy sąsiadki i ksiądz Paweł, który zadbał o to, by rodzina Lubińskich miała co jeść.

Podobne pijackie eskapady powtarzał później kilka razy w roku, ale już nie znikał na długo. Najwyżej na jedną noc. Wracał skruszony, choć bez obietnicy na ustach, że więcej nie będzie pił. To było dziwne, bo mógł nie pić przez kilka miesięcy, by potem nadrobić to w parę tygodni. Sławomira, która kochała męża mimo wszystko, prosiła go, by się opamiętał, wiedziała jednak, że jego demony są od niego silniejsze i że jeśli coś się wydarzy, to Mirek znowu zniknie. Powodem ucieczki mogło być wszystko. Brak premii, deszczowy sezon, śmierć ojca, choroba Łukaszka. Nawet romans żony najlepszego kumpla od kielicha. Byle pretekst okazywał się idealny.

Maja nie wiedziała, co tym razem było przyczyną upicia się taty, ale i nie zastanawiała się nad tym. Jedyne, na czym jej zależało, to posprzątać dom, zanim wrócą mama i Łukasz. Nie chciała, by było im przykro. Szczególnie mamie.

Zdążyła. Umyła podłogi najwyraziściej pachnącym płynem, jaki znalazła, i dla niepoznaki rozpyliła we wszystkich pomieszczeniach chyba pół dezodorantu. A potem na krótko pootwierała wszystkie okna.

Poszła do kuchni, nalała sobie wody i stanęła przy parapecie. Na chwilę zapomniała o pijanym ojcu, który leżał w sąsiednim pokoju. Przyglądała się płatkom śniegu, które leniwie opadały na betonowe chodniki, ponownie przykrywając je puchową pierzynką.

Pomyślała, że powinna zadzwonić do starszej siostry, aby o wszystkim jej opowiedzieć. Zawsze tak robiła, kiedy ojciec zjawiał się w domu pijany. Taką miały umowę. Iwona przyjeżdżała wtedy do niej i pomagała opanować sytuację. Tym razem Maja jednak nie zadzwoniła. Wiedziała, że Iwona ma dużo spraw na głowie i nie chciała jej dorzucać kolejnych. Zresztą, czuła, że dobrze sobie ze wszystkim poradziła. Że zrobiła wszystko, co mogła, aby umniejszyć przykry widok, bo przecież zawsze o to im chodziło. By chronić matkę.

Na twarzy Mai pojawił się subtelny uśmiech dumy.

„Skoro z tym dałam sobie radę, to ze wszystkim sobie dam!” – przeszło jej przez myśl.

Znowu zapatrzyła się w tańczące płatki śniegu, a potem zerknęła w stronę latarni i znieruchomiała. Jej wszędobylski kot Feliks łasił się do jakiegoś mężczyzny! Początkowo nie rozpoznała, kim jest ów szczupły, ubrany na czarno człowiek, kiedy jednak się wyprostował i zwrócił się twarzą do jej domu, już wiedziała.

„Hilary Lange!” – ucieszyła się. – „Skoro latarnik lubi koty, to się dogadamy!”

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: