- bestseller
- promocja
- W empik go
Wigilijna zagadka - ebook
Wigilijna zagadka - ebook
Szetlandzka wysepka odcięta od reszty świata, szalejący wokół sztorm, sześcioro nieznajomych, których gości tajemniczy miliarder. Ten wigilijny wieczór od początku zapowiadał się… interesująco.
Tuż przed Bożym Narodzeniem nieznani sobie ludzie otrzymują zaproszenie na Vailę – maleńką wyspę w archipelagu Szetlandów. Choć pomysł wydaje się absurdalny, zjawiają się na promie w Lerwick i tak rozpoczyna się najdziwniejsza noc w ich życiu. Znajdująca się wśród zaproszonych sierżantka Sarah MacLeod od początku spodziewa się kłopotów. Ani ona, ani pozostali goście nie są jednak w stanie przewidzieć finału przedświątecznej kolacji.
Co łączy pozornie nieznajomych? Kim jest Herbert Anderton? Jaką cenę należy zapłacić za nieodpokutowane grzechy?
„Wigilijna zagadka” to znakomita przypowieść o zbrodni i karze, konsekwencjach i skutkach wyborów, ale przede wszystkim napisana ze smakiem i uszczypliwym humorem powieść kominkowa, jakiej nie powstydziłaby się sama królowa zbrodni Agatha Christie.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8423-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LERWICK, WYSPY SZETLANDZKIE
– Co tam się, u licha, wydarzyło?! – Nadinspektor Ian Rankin z niesmakiem przyglądał się słuchawce telefonu stacjonarnego, w której przed sekundą słychać było kobiecy szloch. Niewiele z niego zrozumiał poza kilkoma słowami wyrwanymi z kontekstu. – Sommersby!
Sierżant Sommaersby wysunął głowę zza monitora komputera i spojrzał na przełożonego wzrokiem pełnym paniki.
– Sze… szefie?
– Co to za histeria, Sommersby?! Dlaczego bogobojni obywatele wydzwaniają jak w jakimś transie i żądają ode mnie „pociągnięcia do odpowiedzialności zbrodniarzy”?! – ryczał Rankin, wciąż ściskając telefon w dłoni.
– Wygląda na to, że mamy… morderstwo – wydusił z wyraźnym trudem sierżant.
Kierujący komendą w Lerwick pięćdziesięcioletni detektyw w randze nadinspektora zamrugał energicznie, jak gdyby chciał w ten sposób rozjaśnić myśli, które zamieniły się w kłębowisko bezsensownych fragmentów zdań.
– Możecie powtórzyć, sierżancie? Bo raczej nie powiedzieliście: „morderstwo”?
Dokładnie w tej chwili drzwi posterunku otworzyły się z rozmachem, wpuszczając do środka mroźny wiatr. Leżące luźno na biurku Sommersby’ego kartki uniosły się, powodowane siłą podmuchu, zanim policjant zdążył je złapać.
Nadinspektor Rankin podniósł rozsierdzony wzrok na stojącą w progu rudowłosą kobietę i już wiedział, że wcale się nie przesłyszał. Siobhan Morrison wyglądała jak wcielenie furii napędzanej rozpaczą.
– Panno Morrison? – zaczął niemal głucho, z trudem przełykając ślinę. W gardle zaschło mu momentalnie. – Możemy pani w czymś pomóc?
Siobhan rozejrzała się po pustym – pomijając chudego Sommersby’ego i krępego Rankina – posterunku, po czym wydyszała:
– Niech pan natychmiast wyśle ludzi na Vailę!
– Na Vailę? – Nadinspektor zmarszczył brwi, z trudem przypominając sobie położenie maleńkiej wyspy w południowej części archipelagu. – Przecież ona jest niezamieszkana.
– Na pana miejscu lepiej sprawdzałbym swoje źródła informacji, detektywie. – Nad ramieniem Siobhan wyrosła nagle sylwetka olbrzyma o łagodnej twarzy i uczciwym spojrzeniu. – Przed chwilą rozmawiałem z obsługą portu, według nich wczoraj wieczorem na Vailę wypłynął prom z siedmioma osobami na pokładzie. Żadna z nich nie wróciła dziś rano.
– Co, do cholery, siedem osób miałoby robić na Vaili w wigilię Bożego Narodzenia?! – pieklił się Rankin, wodząc wzrokiem po twarzach obecnych. – Jesteś tego pewien? I co ty tu właściwie robisz, Forbes? Miałeś się stawić dopiero po Nowym Roku!
– Siobhan mnie zaalarmowała… – Mężczyzna zaczerwienił się po czubki jasnych włosów i spuścił wzrok na ubłocone buty. – Telefon jej kuzynki nie odpowiadał, odkąd wypłynęła na Vailę wczorajszego wieczora…
Nadinspektor poczuł, że kręci mu się w głowie i opadł na krzesło, wydając z siebie ciężkie sapnięcie.
– Co pani kuzynka robiła w nocy na zapomnianej przez Boga wyspie? – zapytał w końcu, odzyskując jako taką równowagę.
Dziewczyna sięgnęła do kieszeni gumowego sztormiaka, coś z niej wyjęła i ruszyła w stronę policjanta.
– Znalazłam to w rzeczach Trish – oznajmiła, wyciągając rękę, w której trzymała kopertę w kolorze starego złota.
Policjant ostrożnie wyjął z koperty ozdobny tekturowy kartonik, który wyglądał jak zaproszenie. Przebiegł wzrokiem rzędy wykaligrafowanych liter, a w trakcie czytania jego brwi podchodziły coraz bliżej linii rzadkich włosów. Kiedy skończył, zadał pytanie, które zaprzątało również myśli pozostałych.
– Kim, do diabła, jest Herbert Anderton?ROZDZIAŁ 1
HERBERT ANDERTON
DWUDZIESTY DRUGI GRUDNIA
VAILA, WYSPY SZETLANDZKIE
Poranek niechętnie wynurzał się spomiędzy gęstej warstwy ciężkich chmur, które mogłyby przywodzić na myśl watę cukrową, gdyby nie ich bury odcień. Płynęły po niebie z nieprawdopodobną prędkością, smagane silnym wiatrem, który bynajmniej nie był rzadkością o tej porze roku. Właściwie to o żadnej porze roku nie bywało tu bezwietrznie, jednak zima stanowiła najmniej przyjemny czas, by spędzić go na wyspie. Dlaczego więc postanowił tu zostać?
Herbert Anderton, mężczyzna zaliczający się do gatunku zagrożonego wymarciem – szarmancki, elokwentny, ceniący wykwintną kuchnię, dobre maniery, eleganckie stroje i kindersztubę – smarował grzankę powidłami śliwkowymi, zastanawiając się nad swoim dotychczasowym życiem. Mimo że grzanka była niewielka, smarowanie trwało nad wyraz długo, a to z powodu długiego życia Andertona. Siedemdziesiąt osiem lat to – biorąc pod uwagę niepokojące problemy współczesnego świata, takie jak pandemie, alergie, wypadki komunikacyjne i plaga chorób psychicznych – wynik godny podziwu, jeśli nie zazdrości. Zwłaszcza gdyby uwzględnić fakt, że był pierwszym z rodu, któremu udało się dożyć sześćdziesiątych urodzin, a w dodatku dołożył do tego kolejnych osiemnaście lat!
Oblizał łyżeczkę z kwaśnych powideł, co musiał zrobić bezwiednie, bowiem wpojone mu zasady etykiety nigdy by na to nie pozwoliły, odłożył ją na porcelanowy spodeczek i zapatrzył się w niesprecyzowany punkt za oknem. Pokryta pajęczyną srebrzystobiałych nitek szyba świadczyła o niedawnym mrozie, który w ciągu ostatnich kilku nocy wyraźnie się nasilił. Na szczęście grube mury posiadłości i uszczelnione latem okna odgradzały go od przejmującego chłodu szetlandzkiej zimy.
– W czymś jeszcze mogę pomóc, panie Anderton? – Głęboki i zaskakująco aksamitny głos Hammisha Mackey’a przedarł się przez niewidzialny teatr myśli rozgrywający się w umyśle Herberta. – Idzie sztorm.
Herbert oderwał wzrok od okna i utkwił go w nasadzie nosa lokaja. Dopiero teraz zauważył, zresztą nie bez zazdrości, że także aparycja Hammisha robi wyjątkowo przyjemne wrażenie. Gęste, siwiejące włosy, wydatna szczęka, bystre, migdałowe oczy i usta, które zajmowały nieproporcjonalnie dużą część twarzy. Tak, jedynie te usta były stanowczo zbyt duże, ale cała reszta – fiu, fiu…
– Co mówiłeś, Hammishu? – zapytał wolno. I jeszcze ten akcent! Nigdy nie mógł być pewien, czy dobrze zrozumiał słowa Mackey’a. Ci Szkoci z północy spłaszczali samogłoski i zjadali końcówki. Jemu, absolwentowi Eton i Oxfordu, przeszkadzało to niebywale, dlatego też starał się uczyć podwładnego prawidłowej wymowy. To zadanie okazywało się jednak trudniejsze niż jakiekolwiek, z którym uporał się w swoim dotychczasowym życiu. – Znów przestałeś ćwiczyć?
– Sztorm idzie, sir – powtórzył lokaj, tym razem starając się, by głoski były tak okrąglutkie jak bułeczka na talerzu Andertona.
– To, zdaje się, nic nader niezwykłego o tej porze roku? – Herbert wciąż wpatrywał się w usta mężczyzny, jakby w zasięgu jego wzroku nie było bardziej fascynujących obiektów.
– Straż przybrzeżna ostrzega przed wyjątkowo silnym wiatrem – mruknął niezrażony Hammish. – Wstrzymano loty i nie wiadomo, co będzie z przeprawami promowymi. Mój kuzyn Merrick twierdzi, że nie wypłynie do Nowego Roku.
Ta ostatnia informacja wywarła stosowne wrażenie: Anderton spojrzał w oczy lokajowi i zmarszczył czoło.
– Aż tak źle? – zapytał z wyraźnym niepokojem. – Może jednak zdążymy?
– Powinniśmy zdążyć, sir – odparł z uśmiechem Mackey. – Według prognoz najgorzej będzie w Boże Narodzenie, to wtedy całkiem zamkną przeprawy.
– Obyśmy zatem zdążyli… Wszystko już gotowe?
– Oczywiście, sir. Wszystko zgodnie z planem.
Hammish ukłonił się nisko, po czym opuścił pomieszczenie tak cicho, jak się w nim wcześniej zjawił.
Herbert Anderton znów pogrążył się w zadumie.
Ogień w kominku pokrzepiająco skwierczał, dzięki czemu rewelacje o zbliżającym się sztormie zdawały się niemal abstrakcją. Oby tylko nic nie popsuło tak doskonale zaplanowanego wieczoru. Nie, z całą pewnością nic go nie popsuje. Tyle przygotowań, wysiłków i starań.
Po chwili, która mogła trwać równie dobrze dwie, jak i dwadzieścia minut, Herbert Anderton podniósł się z fotela i ruszył do biurka. Z kieszeni marynarki wyjął eleganckie rękawiczki z cielęcej skórki i sięgnął do drewnianej szkatułki po kluczyk, którym następnie otworzył ukrytą wewnątrz szuflady skrytkę. Wyjął z niej sfatygowaną teczkę i z troską położył na swoich kolanach. Rozwiązał pomysłowo zaplątany supeł, który celowo zawiązywał za każdym razem, żeby zniechęcić ewentualnego intruza do naruszenia jego własności, i rozłożył znajdujące się wewnątrz teczki zdjęcia na blacie biurka.
– Pani di Santi, pani MacPherson, pan Boyd, pan Linder – zwracał się kolejno do patrzących na niego z fotografii ludzi. Dwa zdjęcia wciąż znajdowały się w teczce, jakby mężczyzna jeszcze się wahał, czy je wyjmować. Ostatecznie sięgnął po nie i ułożył nad rządkiem czterech poprzednich. – Pani detektyw, komisarzu. „Szare komórki zaczynają rdzewieć, gdy nie pracują”¹. Nie możemy im na to pozwolić, n’est-ce pas?ROZDZIAŁ 2
PATRICIA
DWUDZIESTY TRZECI GRUDNIA
ABERDEEN, SZKOCJA
Gęsta mgła przypominająca kłęby pary wodnej zaczynała z wolna opadać. Można było już dostrzec własne buty i nie wejść w latarnię albo drzewo. Wiatr wzmagał się, co dawało nadzieję na szybką poprawę widoczności, z drugiej zaś strony zapowiadało gwałtowne ochłodzenie.
Blondwłosa dama otuliła się mocniej imitującym czarne futro płaszczem i schowała dłonie w kieszeniach. Jej ogromne niebieskie oczy nieufnie spoglądały spod gęstych przyczernionych rzęs. Po chwili dołączyła do niej młoda kobieta ubrana w jaskrawożółty sztormiak i wysokie gumowce. Pod żadnym względem nie przypominała swojej towarzyszki: była od niej znacznie młodsza – mogła mieć zaledwie trzydzieści lat, podczas gdy dama z pewnością przekroczyła już pięćdziesiątkę – wyższa co najmniej o głowę, a jedynym, co je łączyło, były oczy. Tak samo wielkie i niebieskie jak u lalek. Dziewczyna w sztormiaku pod żółtym kapturem skrywała gęste rude pukle, podczas gdy blondynka miała proste, elegancko ułożone, idealnie obcięte włosy sięgające ramion.
– Trish, powinnaś była włożyć czapkę – oznajmiła rudowłosa, marszcząc usiany piegami nos. – Zapomniałaś już, że szkockie zimy potrafią być bardzo nieprzyjemne?
– Tyle się mówi o ociepleniu klimatu… – burknęła blondynka. – Sądziłam, że nawet tutaj coś się zmieniło.
– Tutaj? – Dziewczyna prychnęła i potrząsnęła głową. – Tutaj nic się nie zmienia, wszystko jest dokładnie takie samo, jak zapamiętałaś. Zresztą sama się przekonasz.
– Może to i dobrze – stwierdziła kobieta w zamyśleniu. – Z wiekiem człowiek zaczyna doceniać pewne stałe elementy życia. Dobrze jest mieć kotwicę, latarnię morską i miejsce, do którego się wraca. Nie sądzisz, Shiv?
Dziewczyna otworzyła usta, by wyrazić swoją opinię, kiedy doleciał ją męski krzyk.
– Siobhan! Siobhan Morrison!!!
Obie kobiety obróciły się w stronę, z której dobiegał głos. Przez gęstniejący tłum ludzi czekających na odprawę promową w porcie Aberdeen przedzierał się wysoki mężczyzna, torując sobie drogę, czym tylko mógł. W ruch zatem poszły łokcie, szerokie barki i wyglądający na wypakowany aż po brzegi plecak trekkingowy.
– Magnus? – Rudowłosa uśmiechnęła się szeroko, gdy mężczyzna znalazł się w zasięgu jej wzroku, a mgła pozwoliła na rozpoznanie jego twarzy. – Magnus Forbes! A niech mnie licho!
– A to ci niespodzianka! – Mężczyzna wyszczerzył się, jakby chciał zaprezentować pełne uzębienie, po czym objął Siobhan swoimi nad wyraz długimi ramionami. Właściwie wszystkie członki miał długie, przez co sprawiał wrażenie nieproporcjonalnie zbudowanego wielkoluda. Wzrostem zaś przewyższał dziewczynę o dwie głowy.
– Ostatni raz widziałam cię… chyba w szkole średniej! – pisnęła radośnie Siobhan, wyswobodziwszy się z uścisku. – Ach, przepraszam, to moja kuzynka, Trish…
– Patricia Morrison! A niech mnie mewa udziobie! – Oblicze Magnusa rozpromieniło się, jakby połknął latarkę.
– Patricia di Santi – poprawiła go blondynka. Z niechęcią wyciągnęła rękę z kieszeni, a mężczyzna natychmiast jął ją obcałowywać. – Pan mnie pamięta?
– Czy pamiętam?! – Forbes niemal się zakrztusił, przez co jego wyłupiaste oczy wydały się jeszcze bardziej żabie. – Połowa wioski kochała się w pani, kiedy byliśmy podlotkami. Była pani lokalną gwiazdą, no przecież!
Patricia uśmiechnęła się wystudiowanym uśmiechem i złożyła usta w nieme „dziękuję”. Musiała to robić tak wiele razy, że weszło jej w nawyk przyjmowanie komplementów z uprzejmą pokorą. Jednak oczy kobiety zdradzały, że adoracja nie sprawia jej przyjemności.
– Ach, ta Trish… – mruknęła Siobhan z wyraźnym niezadowoleniem. – Bycie kuzynką takiej piękności to prawdziwe utrapienie. Ilekroć człowiek się w kimś zakochał, to musiał pogodzić się z faktem, że wybranek wzdycha do cudownej Patricii.
Po tych słowach zapadła niezręczna cisza, jeśli nie liczyć krzyku mew i naturalnego gwaru portu. Ku zdumieniu Siobhan na przystani promowej zgromadził się całkiem pokaźny tłum, który coraz mniej cierpliwie oczekiwał na rozpoczęcie odprawy.
– Duży ruch – skomentował Magnus, choć było to zupełnie niepotrzebne.
– Jak to przed Bożym Narodzeniem – odparła mechanicznie Siobhan, rozglądając się po twarzach ludzi. – Część z nich pewnie jedzie do krewnych jak Trish.
– I ja – dodał Forbes. – Nie odwiedzałem rodziców od zeszłego lata, w końcu mama mnie zaszantażowała wydziedziczeniem.
Roześmiali się oboje, doskonale rozumiejąc, że wydziedziczenie jednego z sześciu synów niezbyt zamożnego szetlandzkiego rybaka nie zubożyłoby go zbyt dotkliwie.
Trish wydawała się nieobecna. Nie zareagowała na żart Magnusa, a jej wzrok błądził gdzieś we mgle unoszącej się nad wodą przystani.
– Cieszę się, że Rankinowi w końcu udało się ściągnąć cię do policji w Lerwick – podjęła znienacka Siobhan. – No nie patrz tak na mnie, chyba nie sądziłeś, że taka informacja nie wypłynie. Na Szetlandach nie ma tajemnic! – zakończyła ze śmiechem. – O, patrzcie, otwierają odprawę.
Gwarny tłum ruszył ku nabrzeżu, przy którym cumował prom. Patricia di Santi przycisnęła do siebie torebkę i z podniesioną głową postąpiła kilka kroków do przodu. Siobhan i Magnus szli tuż za nią, nieustannie plotkując o ludziach, których Patricia nie znała, choć niektóre nazwiska brzmiały znajomo. Mewy krzyczały nad głowami ludzi, zataczając we mgle nerwowe kręgi jak sępy nad padliną.
Patricia poczuła niepokojące ukłucie z tyłu głowy – zdarzało jej się to zawsze, kiedy ktoś intensywnie się w nią wpatrywał. Rozejrzała się, raptownie zatrzymując w miejscu.
– Hej, Trish! – Siobhan nie zdążyła wyhamować i odbiła się od pleców kuzynki. – Co ty wyprawiasz?
– Wybacz, Shiv, coś mnie… zabolało – odparła przepraszającym tonem blondynka. Z trudem zapanowała nad grymasem, który nagle przeciął jej piękną twarz. Musiało jej się przywidzieć. Tak, to z pewnością umysł podsuwa jej irracjonalne obrazy. Przecież to niemożliwe, żeby to był on. Nie, absolutnie wykluczone. Nie tutaj, na tym końcu świata.
Kiedy weszła na pokład, natychmiast udała się prosto do kajuty. Marzyła tylko o tym, żeby się ogrzać i napić herbaty. Starała się nie zwracać uwagi na irytującą myśl, która powracała jak bumerang: „A jeśli to naprawdę był on?”.ROZDZIAŁ 3
ANDREW LINDER
DWUDZIESTY TRZECI GRUDNIA
EDYNBURG, SZKOCJA
– Do jasnej cholery, możecie się pośpieszyć?!
Andrew Linder nie znosił się spóźniać. Niezależnie dokąd się wybierał, nigdy nie zostawiał niczego na ostatnią chwilę, wszystko musiało być gotowe i kilkukrotnie sprawdzone. Ubrania naszykowane poprzedniego dnia, buty wyczyszczone tak, żeby można było się w nich przejrzeć, walizka dopięta, zważona i zabezpieczona przed niepowołanym otwarciem, telefon naładowany, powerbanki też. Żadnych luk na niepożądane działania przypadku. Jednego bowiem Andrew pasjami nienawidził: niespodzianek. Na samą myśl o zmianie planów dostawał gęsiej skórki i opanowywał chęć zgrzytania zębami jedynie przez wzgląd na licówki, których wykonanie kosztowało go dwie miesięczne premie. Na nowe musiałby znów wydać pieniądze, a w dodatku znów trzeba by planować kolejne wizyty u dentysty.
Tymczasem jego żona prezentowała zupełnie odmienne podejście do czasu, którym zdawała się dysponować w ilościach nieograniczonych. Zasadniczo było w tym stwierdzeniu sporo prawdy, bowiem Lillian Linder miała dopiero dwadzieścia cztery lata i całe życie przed sobą, zwłaszcza że życie to jawiło się jako niekończące się pasmo nicnieróbstwa. Przynajmniej tak widział to Andrew. I zazwyczaj zupełnie mu to nie przeszkadzało, przecież wiedział, z kim się żeni, teraz jednak lekkoduszność żony budziła w nim złość. Być może denerwowałby się mniej, gdyby nie fakt, że nie tylko Lillian przyczyniała się do zrujnowania jego planu. Planu układanego od miesięcy, z największą pieczołowitością.
– Jeszcze chwila, Andrew, Lillian musiała zmienić sukienkę, bo ta granatowa trochę ją pogrubiała! – Z piętra popłynął dźwięczny głos jego teściowej, Andrei MacPherson.
Linder przewrócił oczami i zmielił w ustach przekleństwo. Jego zdaniem Lillian wyglądałaby grubo, nawet gdyby schudła dwadzieścia kilo, na co zupełnie się nie zanosiło. Musiałaby przestać żreć tony smażonego bekonu i opychać się pączkami przy każdej okazji, ale przecież jej tego nie powie. Lillian MacPherson, a od niedawna Linder, stanowiła bowiem zabezpieczenie jego spokojnego końca życia, więc niech sobie będzie gruba, byleby jej pieniądze trafiały na jego konto, tak jak miało to miejsce przez ostatnie pół roku. Zresztą dobrze wiedział, w co się pakuje, i zgodził się na to. „Widziały gały, co brały”, powtarzał sobie niemal każdego dnia. Tak, widziały. Policzyły, przeszacowały i podjęły decyzję. Dobrodziejstwo inwentarza przeważyło, a więc nie pozostawało mu nic innego, jak pogodzić się z pasywami. Największą zaletę stanowiło to, co wniosła do małżeństwa Linderów: piękny dom i bajeczny majątek odziedziczony po przedwcześnie zmarłym ojcu. Biedny Artur MacPherson, świeć Panie nad jego duszą. Musiał mieć anielską cierpliwość, żeby znosić idiotyzm córki i twardy charakter żony przez tyle lat. Aż dziw, że nie umarł wcześniej.
– Pośpieszcie się, moje drogie! – zawołał, zapanowawszy nad gniewem. – Nie chcemy się spóźnić na odprawę!
Zaledwie dwadzieścia dwie minuty później państwo Linderowie w towarzystwie pani MacPherson zajęli miejsca w taksówce (za każdą minutę oczekiwania firma taksówkarska zainkasowała stosowną kwotę) i wyruszyli na lotnisko. I choć Andrew spodziewał się, że najgorsze już za nim, niespodzianki dopiero miały się pojawić. Pierwsza niemal natychmiast po tym, gdy taksówka ruszyła w kierunku portu lotniczego.
„Zbliżający się do Szetlandów sztorm może okazać się groźniejszy, niż prognozowano – recytował spiker z głośnika radiowego. – Dodatkowo sytuację pogarsza wyjątkowo gęsta mgła. Już teraz władze lotnisk, z których odbywają się rejsy na Maindland, zastanawiają się nad ich odwołaniem”.
– Co takiego?! – Piskliwy głosik dwudziestoczteroletniej Lillian wystraszył kierowcę, który zerknął z niedowierzaniem na wsteczne lusterko. Jak to możliwe, żeby wydawać z siebie takie dźwięki?
– Mam ci wytłumaczyć, czy to jest może pytanie retoryczne? – Andrew wyglądał na zdenerwowanego, co nie uszło uwagi jego teściowej, która chrząknęła karcąco.
– Może trochę grzeczniej – pouczyła go, choć brzmiało to raczej jak groźba. – Nie martw się, Lillian, naszego lotu na pewno nie odwołają. Sztorm zapowiadają dopiero za kilka dni. W najgorszym razie popłyniemy promem.
– Promem? – Blondynka o aparycji upasionego króliczka Playboya zmarszczyła gładkie niczym tafla wody w szklance czoło. – Przecież ja mam chorobę morską, a tam się płynie dwanaście godzin! Ja nie chcę, mamo, zrób coś!
– Zamknij się, kretynko! – Nadwerężone nerwy Andrew Lindera zupełnie puściły i mężczyzna z trudem panował nad szczękościskiem.
Taksówkarz znów zerknął w lusterko, tym razem z wyraźnym niepokojem.
– Nie musisz być od razu taki niemiły… – bąknęła Lillian, wyglądająca jak naburmuszona nastolatka.
– Andrew, przeproś Lillian, natychmiast! – rozkazała jej matka, wbijając w zięcia lodowate spojrzenie zielonych oczu. Kiedy je mrużyła, wyglądała niemal jak kotka.
– Przepraszam, kochanie, poniosło mnie – szepnął Linder, nie patrząc nawet na żonę. – Wiesz, że nie lubię się spóźniać, a przez wasze ociąganie już mamy dwa kwadranse obsuwy.
– Ty i ta twoja perfekcyjność… – Lillian westchnęła i pogłaskała męża po dłoni. – Przecież zdążymy, mamy dużo czasu.
To była prawda, a jednak Andrew wcale nie poczuł się lepiej. Minimalne odchylenie od planu było dla niego klęską logistyczną i wyprowadzało go z równowagi na długi czas. Zagięcie na koszuli, urwany guzik, zablokowany klucz – każda z tych, jakże przecież ludzkich, sytuacji potrafiła zepsuć mu nastrój na cały dzień. Taki już był, odkąd sięgał pamięcią – skrupulatny, dokładny, planujący i konsekwentny. Dzięki temu to wszystko się udało, to wszystko MOGŁO się udać. Gdyby nie…
Przełknął ślinę i potrząsnął głową, odpychając od siebie niechciane myśli. Nie ma co się roztkliwiać, stało się i należy przywyknąć. Poza tym nic jeszcze nie jest przesądzone. Być może to nie ma żadnego związku… z niczym. Przypadki także się zdarzają, jak choćby te niewiarygodnie wysokie wygrane w loteriach.
Zerknął na Andreę, która wpatrywała się w szybę. Była młodsza od Andrew, a niemal znakomita sylwetka dodatkowo odmładzała ją o dobrą dekadę. Wciąż można było dojrzeć w niej oszałamiająco piękną kobietę, jaką kiedyś niewątpliwie była.
Taksówkarz zatrzymał samochód w wyznaczonej strefie bezpłatnego dowozu i odjechał natychmiast, gdy tylko dziwni pasażerowie wyjęli swoje bagaże.
– Cholerny remont… – sapał Andrew, ciągnąc za sobą walizkę rozmiarów czteroszufladowej komody. – Gdybym wiedział, że trzeba będzie tyle iść, pojechalibyśmy kolejką.
– Niemożliwe, ty czegoś nie przewidziałeś? – zakpiła urażona Lillian. – Taki przezorny i przewidujący… Byłam przekonana, że nawet datę własnej śmierci masz zapisaną w stosownym kalendarzu. Podziel się nią ze mną, żebym mogła zamówić catering dla jaśnie pana. Punktualnie!
Andrea parsknęła i zakryła usta dłonią. Jej długie niczym szpony paznokcie pomalowane na wściekle różowy kolor odcinały się od alabastrowej skóry.
– To, że jestem od ciebie starszy, wcale nie znaczy, że muszę umrzeć wcześniej – warknął mężczyzna czerwony na twarzy od wysiłku i gotującej się w nim złości. Znalazłszy gdzieś zapasy energii, wystrzelił do przodu, mrucząc pod nosem: – I twoje niedoczekanie, wredna małpo, że dam ci tę satysfakcję.
Kolejna, znów przykra, niespodzianka czekała na Andrew Lindera tuż za progiem terminalu. Lot do Sumburgh z powodu gęstej mgły został opóźniony o dwie godziny.
– To zły znak, kochanie – szepnęła Lillian, kurczowo ściskając łokieć małżonka. – Może powinniśmy zrezygnować z tej wyprawy?
– Bzdura! – sarknęli unisono Andrew i Andrea, a gdy ich spojrzenia się skrzyżowały, natychmiast odwrócili wzrok, jakby zrobili coś niewłaściwego.
– Nie ma mowy! – rzucił Andrew ze złością. – Twoja ciotka nas oczekuje, a my nie możemy ot tak odwołać naszej wizyty, bo księżniczce Lillian odechciało się lecieć. Poza tym ten cały Andert… – urwał nagle, zorientowawszy się, że zamierzał chlapnąć coś, czego w żadnym wypadku nie powinien mówić. Nie musiał nawet podnosić wzroku, żeby wiedzieć, jak zareagowała jego teściowa.
– Dobrze już, dobrze – mruknęła Lillian, ale jej mina stanowczo przeczyła słowom. Nie podobał jej się pomysł spędzenia świąt ze starą, zrzędliwą ciotką i zupełnie nie rozumiała, dlaczego Andrew tak na to nalegał. A jeszcze mniej rozumiała, kim był ten tajemniczy Herbert Anderton, którego lokaj od kilku dni wydzwaniał do ich mieszkania, pytając o jakieś potwierdzenie, i dlaczego jej zadufany w sobie małżonek uważał ją za głupią gęś, nie uznając za słuszne wtajemniczyć jej w swoje plany.