Wilczyca - ebook
Wilczyca - ebook
Ona ma siłę, serce i charakter. Jest wilczycą… Historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, którą będziesz czytać z zapartym tchem.
Karolina ma wszystko: pieniądze, zamożnych rodziców, rezydencję w Gdańsku, wstęp do najlepszego liceum. I jednocześnie wszystkiego jej brakuje: miłości matki, akceptacji i poczucia bezpieczeństwa we własnym domu. Żyjąc na co dzień z bezduszną matką, łaknąc uczucia i marząc o wolności, pogubiona dwudziestolatka decyduje się na ryzykowny krok: wstępuje do gangu złodziei samochodów.
Przekonaj się, jaką cenę przyjdzie jej zapłacić za ten rozdział w życiu. Ile siły może mieć młoda wrażliwa kobieta, która właśnie została matką. Czy nieoczekiwana miłość stanie się drogą ku wolności, a błędy młodości będą nauczką na dalsze życie?
W tej historii odnajdzie się każda kobieta, która wątpi lub nie wierzy w siebie, ale nie boi się zaryzykować. Bo przegrywa tylko ten, kto przestaje być sobą.
Ta fascynująca i barwna opowieść już na etapie powstawania została kupiona przez producentów filmowych i niebawem pojawi się na srebrnym ekranie.
PRZECZYTAJ, ZANIM OBEJRZYSZ!
Sylwia Koperska - urodziła się 3 marca 1970 roku w Gdańsku. Właścicielka słynnego Studio ZEZE w hotelu Marina. Manager w Domu Opieki Społecznej Gniazdo Rodzinne prowadzonego przez Księdza Stefana Wysockiego. Koordynatorka Medycznej Strefy Piękna w Grupie LUX MED. W latach 2015–2019 Business Development Director w spółce Maciej Zień. Współpracowała z Patrykiem Vegą przy scenariuszu do filmów "Plagi Breslau" i "Kobiety Mafii 2". Prywatnie szczęśliwa żona i matka dwóch dorosłych córek . Nade wszystko ceni w życiu prawdę, szczerość i życzliwość. Wrażliwa na ludzką krzywdę, wierzy w ludzi i nie przekreśla nikogo. Bezgranicznie kocha wilki, hołdując ich zasadom. Miłośniczka Szekspira i Márqueza.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-511-7 |
Rozmiar pliku: | 486 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podjechaliśmy policyjną nysą pod Młyn. Tak mówiono na Areszt Śledczy w Poznaniu, bo znajdował się przy ulicy Młyńskiej. Wielki szary budynek wyglądał przygnębiająco, już przy wejściu miało się ochotę wydyndać. Otworzyły się drzwi samochodu, a ja wstrzymałam oddech. Kiedy jechaliśmy przez miasto, tylko te drzwi dzieliły mnie od wolności, teraz ją traciłam. Policjanci wyprowadzili mnie i Zielę na zewnątrz, rozmawiając między sobą o tym, co żony zrobiły na obiad. Byli całkowicie poza strefą mojego bólu. Chciałam się rozejrzeć, ale mój wzrok utkwił w bramie, dosłownie się w niej utopił – w masywnej, metalowej, ciężkiej bramie, wysokiej na paręnaście metrów. Stała się symbolem mojego koszmaru, widzę ją w snach do dziś. Nic potem nie było już tak przerażającego jak huk tej bramy, za którą skrywało się piekło. Za chwilę miałam przez nią przejść i zrozumieć, że wolność jest widokiem nieba. Na samą tę myśl chciało mi się wyć, a łzy kapały, jakby ktoś odkręcił kran.
Z przerażenia mnie telepało, miałam na ciele gęsią skórkę; pięć dni wymiotów i niejedzenia zrobiło swoje. Maj tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego roku, mimo bujnej zieleni wokół, dla mnie był niczym najpodlejszy listopad. Tylko dzień był jakby ze mną, poza tym wszystkim. Świeże powietrze drylowało nozdrza, zapach wiosny wypełniał mnie od wewnątrz, ale miałam świadomość, że to moje ostatnie podrygi. Bałam się. Panicznie się bałam. Kurewsko się bałam. Gwałtów, bicia, a nade wszystko izolacji. Czułam każde uderzenie serca.
Moja przyjaciółka Ziela stała obok, ale nie mogłyśmy na siebie nawet spojrzeć. Policjanci nie pozwalali nam też rozmawiać – dla nich byłyśmy wspólniczkami i musieli pilnować, abyśmy nie ustaliły wspólnej wersji wydarzeń. Ale mojej głowy wcale nie zaprzątały kłamstwa. Dopiero wtedy pierwszy raz pomyślałam o konsekwencjach. Byłam w czarnej, smolistej dupie i tego nie dało się już ukryć – do dziś zresztą nie da się o tym zapomnieć. Tylko jedna myśl przewiercała mi głowę: zostawiłam swoją ukochaną Laurę, i serce mi pękało. Dusiłam się na samą myśl, że nie zobaczę dziecka, nie przytulę, nie poczuję zapachu skóry córeczki. Zanim jednak serce po raz kolejny rozdarło mi się na miliony kawałków, usłyszałam ten dźwięk. Złowrogie dudnienie, jakby coś z jękiem i niechęcią ruszyło do przodu. Jezu, to ta brama! Nigdy, ale to nigdy w życiu nie miałam poczucia takiej beznadziei jak wtedy, gdy te straszne wrota wolno się zasuwały, tocząc się po szynie. Klatka po klatce, jakby w zwolnionym tempie, widziałam, jak się zamykają, a w uszach słyszałam huk przegranego życia.
Przede mną był dziedziniec – brzydki, ponury, przygnębiający, z odrapaną elewacją. Nie chciałam tam wchodzić, bałam się zrobić choćby krok, ale policjant pchnął mnie lekko do przodu. No i przeszłam. Tuż za bramą był magazyn. Tu obrano mnie z tożsamości. Musiałam oddać wszystko, z czym wjechałam. Oddać siebie. Dostałam śmierdzący formaliną stary koc i drelichowy uniform do przebrania. Po zameldowaniu pojawił się funkcjonariusz z oddziału, żeby przeprowadzić mnie przez dziedziniec. Idąc wolnym krokiem, spojrzałam w prawo i od razu przeżyłam szok. Wydawało mi się, że w swoim krótkim życiu widziałam już bardzo wielu bardzo różnych ludzi, ale trzy kobiety stojące pod pralnią wprawiły mnie w osłupienie. Nie zetknęłam się nigdy z taką patologią. Wyglądały jak wiedźmy albo przechlane i wyniszczone penery. Opuchnięte twarze, małe oczka, a pod nimi nabrzmiałe worki. Tłuste cienkie hery upięte w końskie ogony eksponowały zakola i duże czoła. Jedna z nich odsłoniła wąskie wargi w uśmiechu. Zatkało mnie: gdzie podziały się jej zęby? Nawet z dużej odległości dostrzegłam, że jest szczerbata, a pozostałe kikuty były czarne i przegniłe.
– O, nowe żony przyjechały! – wrzasnęła ochrypłym głosem, na co wszystkie trzy ryknęły śmiechem. Ten dźwięk przypominał mi zgrzyt piekielnej bramy. Od razu wyobraziłam sobie, jak spotykam się z nimi sam na sam pod prysznicem i zaczynają mnie katować. W tej jednej chwili miałam ochotę raczej umrzeć, niż przeżyć kolejną minutę życia wśród takich baboli.
Zanim weszliśmy do środka, obejrzałam się za siebie, by ostatni raz zobaczyć ołowiane niebo. Może i było pochmurne, ale symbolizowało wolność, która właśnie została mi odebrana. Wreszcie wpuszczono nas na oddział. Wchodziliśmy po schodach, a mnie robiło się ciemno przed oczami, bo wszystko wyglądało jak w Alcatraz: słabe oświetlenie, brudne beżowe lamperie i rzędy cel z metalowymi drzwiami w kolorze musztardy. Na końcu każdego korytarza prysznice. Czułam się, jakbym grała w filmie. Tylko że to wcale nie był film! To było moje życie.
Nagle z któregoś z pomieszczeń wyłoniła się ładna szczupła kobieta, wychowawczyni – później mówiłam już na nią tak jak inni: ,,wychówka”. Wyglądała tak jakoś normalnie i tak też się zachowywała. Dobry człowiek, bo gdy tylko mnie zobaczyła, złapała się za głowę.
– Matko Boska, co ja z tobą zrobię? Gdzie ja cię posadzę? – jęknęła.
Nic dziwnego. Stała przed nią młodziutka dziewczyna ubrana w schludny dresik, chuda i wysoka czarnulka z oczami opuchniętymi od ciągłego płaczu. Łzy się ode mnie nie odklejały, były jak wodospady. Wyglądałam żałośnie i tak też się czułam.
– Proszę – bąknęłam. – Niech mnie pani posadzi gdzieś, gdzie nie zrobią mi krzywdy.
– Jezu, no dobrze. Dam cię na przejściówkę.
Nie wiedziałam, co to jest ta „przejściówka”, ale po chwili stanęłam przed drzwiami celi. Były metalowe i szpetne, równie potworne jak cała reszta. Na chwilę zamknęłam oczy i przypomniałam sobie twarzyczkę Laury. Przez łzy, które się lały, kiedy uniosłam powieki, prawie nic nie było widać.ROZDZIAŁ 1
Wspomnienia z dzieciństwa nadal są tak żywe, jakby wszystko wydarzyło się zaledwie wczoraj. Wiele scen utkwiło mi w sercu i czuję ulgę, że w końcu mogę je z siebie wyrzucić. Od czego by tu zacząć? Sama nie wiem. Może od dnia, kiedy moja szanowna matka, despotyczna Cruella De Mon, po raz kolejny wyrzuciła mnie z domu? Tak, wciąż czuję ten ziąb na całym ciele, gdy pod koniec grudnia musiałam maszerować pieszo po śniegu, na głodniaka.
W normalnych rodzinach okres pomiędzy Bożym Narodzeniem a sylwestrem to frajda. Wszyscy mają wolne, mogą razem posiedzieć albo dokądś wyjechać. Po prostu cieszą się swoją obecnością w spokoju i szczęściu, bo chyba na tym polega miłość? Ja nie znam odpowiedzi na to pytanie, bo Regina nigdy mnie nie kochała. Osiągnęła za to mistrzostwo w nienawiści.
Był poranek, może nie bardzo wczesny, ale zegar nie zdołał nawet wybić siódmej, gdy matka wparowała do mojego pokoju. Nie spałam zbyt głęboko, ponieważ w domu rodzinnym, o którym jeszcze opowiem, nigdy, nawet przez minutę, nie czułam się bezpiecznie. Żyłam w strachu jak zając, który zamieszkał w norze pełnej lisów. Wciąż wyczekiwałam, aż któryś rzuci mi się do gardła, i właśnie coś takiego działo się w tamtej chwili.
Szarpnęła klamkę, a ja natychmiast otworzyłam oczy. Serce waliło mi jak młotem, obawiałam się, że zaraz wyskoczy z piersi. Nie miałam wtedy jeszcze osiemnastu lat i wciąż chodziłam do liceum.
– Ty kurwo! – ryknęła jak potwór. Skuliłam się na chwilę, nie wiedząc, czy bronić się pod kołdrą, czy próbować jakoś wyminąć matkę i uciekać. – Ty paskudo, wypierdalaj z mojego domu, ale to już! – wrzasnęła i zamachnęła się ręką.
Zawsze potrafiła mnie dosięgnąć. Zawsze. Choćbym nie wiem jak była zwinna i szybka, udawało jej się wymierzyć kilka ciosów. Tym razem w ruch poszła jej ulubiona łyżka do butów, z końcówką w kształcie końskiego łba. Już nieraz mnie nią zlała, więc doskonale wiedziałam, co będzie dalej.
Wywlokła mnie z łóżka na ziemię i zaczęła okładać bez litości.
– Żebyś zdychała i zdechnąć nie mogła! – darła się. – Wypierdalaj, pókim dobra!
Zerwałam się z podłogi, nie mając nawet czasu oszacować, czy czegoś mi nie złamała. Fala stresu była obezwładniająca. Z przerażenia łzy ciekły mi po policzkach i z trudem łapałam oddech. Lęk chwycił mnie za gardło. Przez moment wydawało mi się, że już po mnie, ale przypływ adrenaliny, zrodzony ze strachu, kazał mi uciekać. Wybiegłam na piętro i mało nie pośliznęłam się na dywanie, którym wyłożony był długi korytarz. W ciągu kilku sekund dostałam się do okazałych marmurowych schodów z piękną drewnianą poręczą i wpadłam do dużego holu. Zdołałam włożyć buty, kurtkę i czapkę, gdy zobaczyłam, że Regina stoi na piętrze i wymachuje łyżką. Z jej oczu sypały się iskry, co oznaczało, że na pewno jej nie przejdzie. Musiałam spełnić rozkaz i wynieść się, póki łaskawie była skłonna darować mi życie.
Dobiegłam do dwuskrzydłowych ciężkich drzwi i po chwili poczułam, jak zimne grudniowe powietrze wdziera się do płuc. Byłam bezpieczna, chociaż pozostawiona sama sobie. Miałam ochotę ryczeć, ale powstrzymałam łzy, bo nie chciałam, by policzki mi zmarzły.
Nie było żadnego powodu ani żadnego logicznego wytłumaczenia, dlaczego moja matka w tak brutalny i bezduszny sposób wyrzuciła mnie z domu. Robiła tak kilka razy w roku, średnio co dwa miesiące, bez ostrzeżenia. Nie wiem, kto zasiał w niej nienawiść, ale miałam pecha – Regina nie dość, że nie potrafiła kochać własnej córki, to tępiła mnie jak bezpańskiego psa, który nawet nie miał zębów, żeby się bronić.
Nazywałam ją w myślach Cruellą De Mon, bo pod wieloma względami przypominała tę karykaturalną postać: miała w sobie taką samą chciwość i wściekłość. Jeżeli chodzi o styl bycia, porównałabym ją do Alexis Carrington-Colby. O tak, do Dynastii wzięliby ją bez castingu. Uwielbiała drogie ciuchy i diamenty, uważała, że na nie zasługuje. Zresztą to właśnie mi powtarzała jako najważniejszą matczyną radę:
– Pamiętaj, facet musi dawać ci diamenty. No i każda kobieta powinna mieć fiutro z norek. Ale nie z brzuszków, tylko z grzbietów, rozumiesz?
Nigdy nie doszłam do tego, skąd jej się wzięło to „fiutro”. Dzisiaj mnie to śmieszy, ale wtedy wzbudzało złość.
Swoje słowa wcielała w czyn. Zawsze wyglądała jak milion dolców i była gotowa wydać każde pieniądze, byle nosić się z największą – w jej mniemaniu – klasą. W rodzinie krążyła opowieść, jak jeden jedyny raz ojciec wysłał ją do Danii, by kupiła towar. Otworzyli wtedy niewielką hurtownię z chemią gospodarczą i Regina pojechała do swojej matki, żeby złożyć zamówienie. Babcia Aurelia od kilku lat mieszkała w Kopenhadze, więc zawsze nadarzała się okazja do shoppingu, a wiadomo – w Polsce półki świeciły wtedy pustkami. No to pojechała, ale wróciła nie z towarem, lecz z nowym futrem. Czy raczej „fiutrem”. Kiedy ojciec ją zapytał, czemu to zrobiła, wyglądała na zdziwioną.
– No, ale, Janek, ty wiesz, jaka była promocja? Z czterech tysięcy dolarów na trzy i pół. No proszę cię, musiałam kupić!
Wydała całą gotówkę, jaką jej dał. Rozumiecie panią? Roztrwoniła kasę i nawet się nie zastanowiła, co to oznacza dla nas i dla biznesu. Do dziś nie kumam, skąd w tej kobiecie tak gigantyczny egoizm.
Regina zawsze nosiła się modnie, jak paniusia, i lubiła podkreślać swoje atuty, a miała figurę jak Sophia Loren. Jeden z jej looków szczególnie zapadł mi w pamięć: beżowa jedwabna oversize’owa kurtka w haftowane aksamitne kwiaty, do tego zamszowe, jasnobeżowe kozaki za kolano.
Kiedyś, pijana, bujając się na nogach, uderzyła mnie w twarz z otwartej ręki. ,,Natychmiast do swojego pokoju” – syknęła. Nie zrobiłam nic złego, po prostu weszłam jej w drogę, to wystarczyło.
Codziennie na ustach nosiła czerwoną szminkę Paloma Picasso, rzęsy miała wytuszowane, fryzurę à la Kleopatra (fascynowała ją zresztą Elizabeth Taylor), kruczoczarne włosy proste jak struna. Nie dało się zaprzeczyć – była piękna. Tak piękna, że mężczyźni byli w stanie zrobić dla niej wszystko, dlatego opływała w luksusy i żyła w wielkiej rezydencji do złudzenia przypominającej w środku dom Carringtonów. A wiem to, bo kiedy chodziłam do liceum, emitowano nowe odcinki Dynastii. Włączałam telewizję i zupełnie jakbym widziała swoją własną chatę. I matkę. Tyle że Alexis, pomimo wielu wad, nie była tak impulsywną, wulgarną, agresywną, egoistyczną i złą kobietą jak moja Regina.
Z wiekiem stawała się coraz gorsza i bardziej nieznośna. Pamiętam, że kiedy jej matka umierała w Danii, nie spieszyła się do szpitala. Pojechał tam mój brat Maurycy, a ona dojechała już po jej śmierci i od razu pobiegła splądrować dom. Szukała złota i pieniędzy, bo tylko na tym jej zależało. A przecież matka ją kochała, tak jak kochała każdego z nas.
Taka właśnie była Regina. I nadal jest, tyle że od kilkunastu lat nie chcę jej już znać. Teraz jestem dorosła i nie muszę znosić tych wszystkich okropieństw.
W tamten grudniowy poranek wciąż jednak byłam nastolatką i błąkałam się w piżamie po Jaśkowej Dolinie, by znaleźć schronienie. Na szczęście zawsze miałam się do kogo zwrócić. Jagna była całym moim światem i ukochaną przyjaciółką.
Nikogo nie bałam się tak jak matki. Ten lęk, który zrodził się we mnie w dzieciństwie, zżerał mnie od środka. Paraliżował. Przez niego nie byłam zdolna, by się zbuntować. Regina wyrzucała mnie już tyle razy, a ja znów, niezmiennie, czułam się zagubiona i samotna. Nie wiedziałam, czy zdołam tam wrócić, a przecież inny scenariusz nie istniał. Pozostawało tylko pytanie: czy na pewno mnie wpuści? A może przyjdzie kiedyś taki dzień, gdy pozbawi mnie dachu nad głową już na zawsze?
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI