- W empik go
Wilk - ebook
Wilk - ebook
Niezaprzeczalnie sensacją wydawniczą 2015 r. jest w Iskrach nigdy nieopublikowana powieść Marka Hłaski Wilk, która była jego debiutem literackim, choć na publikację musiała czekać ponad sześćdziesiąt lat. Wilk to historia chłopaka z Marymontu, dorastającego w dwudziestoleciu międzywojennym. Rysiek Lewandowski mieszka w biednej dzielnicy. Środowisko lumpenproletariatu to głównie złodzieje i bezrobotni, bezustannie szukający okazji do zarobienia kilku groszy. Młody człowiek, zapatrzony w westerny, szuka dla siebie szlachetnego wzorca do naśladowania, aby zmienić otaczające go realia. Śni o lepszym życiu, nie do końca wiedząc, czym to „lepsze życie” ma być.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0422-3 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ustalenie dokładnego przebiegu pracy nad powstaniem Wilka jest zadaniem niezwykle trudnym. Mając do dyspozycji jedynie szczątkowe informacje, znikome ilości faktów przesłoniętych ogromną ilością zmyśleń i dopowiedzeń, nie jest łatwo rekonstruować konkretną, jedynie prawdziwą historię powieści. Badacz zajmujący się tym zagadnieniem powinien sobie uświadomić, że nie odtwarza losów utworu, lecz pisze je od nowa. Powyższy wniosek, wywodzący się z myśli historyzmu, wydaje się w przypadku ustalania okoliczności powstawania dzieła literackiego niezwykle uzasadniony jako punkt wyjścia dalszych rozważań¹. Więcej, rzetelność wymaga odrzucenia roszczeń do poznania i opisania całej prawdy. Warto zatem na samym początku zaznaczyć, że wszystkie ustalenia, które zostaną poniżej poczynione, stanowią prawdopodobną wersję wydarzeń. Prawdopodobną – to znaczy niecałkowicie pewną. Na rekonstrukcję możliwej wersji zdarzeń pozwalają następujące materiały źródłowe: korespondencja i biografia pisarza opracowana przez Andrzeja Czyżewskiego, maszynopisy powieści Wilk i Sonata marymoncka, recenzje wydawnicze redaktorek Iskier oraz sprawozdanie Hłaski sporządzone dla Związku Literatów Polskich². Wbrew pozorom, bezdyskusyjnych faktów znajduje się w powyższych źródłach niewiele, pozostaje więc spróbować ustalić spójną, w miarę pewną wersję wydarzeń. Pierwszym potwierdzonym i niezaprzeczalnym faktem w historii o Wilku jest przekazanie przez Hłaskę maszynopisu powieści Bohdanowi Czeszce w połowie 1952 roku. Młodego adepta sztuki pisarskiej i autora Pokolenia skontaktował Stefan Łoś, przyjaciel rodziny Hłaski. Nie chodziło jednak o Wilka, lecz „powieść o szoferach”, jak określił ją Czeszko w obszernym listownym komentarzu, wysłanym trzeciego grudnia. Jedna z wielu porad, których udzielił autorowi, dotyczyła rozwinięcia wątku bazy transportowej do rozmiarów opowiadania. Przejęty uwagami starszego kolegi Hłasko rozpoczął pisanie Bazy Sokołowskiej. Jednocześnie poprawiał powieść, której nadał tytuł Sonata marymoncka. Zapis tej pracy zachował się w listach do matki: 9 maja 1953 roku Hłasko przyznał, że „pisze rozwinięcie tej Syberii”, 14 oznajmił, że „skończył pracę nad Sokołowską”, a 19 czerwca, że wymyślił nowy tytuł dla powieści, Wilk³. Efekty poprawek pokazał szefowi młodzieżowego odłamu ZLP, Igorowi Newerlemu. Na maszynopisie, który widział autor Pamiątki z Celulozy, widnieje krótka recenzja oznaczona datą 20 lipca 1953 roku:
Pierwszy rozdział najlepszy. Całość jednak sknocona. Ale to furda. Grunt, Marku, że macie talent i czas już się zabrać do rzetelnej pracy nad sobą.
Hłasko otrzymał trzymiesięczne stypendium twórcze i poparcie Newerlego, które zachęcić go miało do dalszej pracy. W międzyczasie doszło jednak do zmiany koncepcji artystycznej dzieła. Początkujący pisarz postanowił przenieść akcję utworu do dwudziestolecia międzywojennego. Powody takiej decyzji mogły być następujące: po pierwsze, chciał Hłasko rozpocząć dwuczęściowy projekt sagi marymonckiej, epopei jednej z najuboższych dzielnic Warszawy; po drugie, nie ukrywał swojego zauroczenia Pamiątką z Celulozy i pragnął stworzyć dzieło równie wielkie; po trzecie wreszcie, przesunięcie akcji wstecz pozwalało na sportretowanie barwnej sytuacji politycznej Polski sanacyjnej oraz umożliwiało ominięcie trudnego w dobie socjalizmu tematu II wojny światowej i przemian, które były jej konsekwencjami. Jakiekolwiek byłyby jednak motywacje Marka Hłaski, prace nad utworem o dwudziestoleciu trwały aż do grudnia, kiedy to przedstawił kolegium redakcyjnemu ZLP efekty swoich wysiłków literackich. Nową wersję powieści marymonckiej widział nie tylko Newerly, ale także Zofia Hofmanowa i Wanda Leopold. Fakt ten potwierdzają opinie wydawnicze recenzentek. Pierwsza pisze między innymi, że „obraz Marymonckiego środowiska proretariackiego i robotniczego w latach 20-tych – prawdziwy”. Leopold natomiast w notatce z 27 stycznia 1954 roku stwierdza, że „książkę wraz z autorem trzeba gruntownie przepracować”. Szczególnie ważny jest tytuł drugiej notatki – M. Hłasko – Zatoka. Nawiązuje on do tytułu powieści, który wymienia Hłasko w sprawozdaniu do ZLP z 17 kwietnia 1954 roku. W oficjalnym piśmie do Związku pisarz zdaje relację z wykonanych prac, podsumowując zeznanie następująco:
Obecnie, po przeszło półtorarocznej (w sumie!) pracy, zakończyłem prace nad pierwszą częścią książki, której prowizoryczny tytuł brzmi: „Zatoka szczęśliwej przygody”. Jest to opowieść o człowieku z Marymontu, który w dwudziestoleciu szuka szczęśliwego życia. Podpisałem umowę z P. W. Iskry. Termin ukończenia pracy: 1 grudzień 1954. Obecnie przerabiam, koryguje pierwszą część tej książki – po rozmowach z ob. Igorem Neverly, redaktorem książki i recenzentami⁴.
Fakt istnienia wspomnianej umowy potwierdza Andrzej Czyżewski w biografii Piękny dwudziestoletni, z tym że na dokumencie widnieje tytuł Człowiek z ostatniej granicy⁵. Zamieszanie z tytułami jest dla Hłaski charakterystyczne, gdyż często zmieniał koncepcje swoich utworów. Znacznie to jednak utrudnia porządkowanie jego dorobku literackiego. Do wydania Zatoki szczęśliwej przygody nie doszło, Hłasko rozpoczyna bowiem prace nad opowiadaniami, które później miały wejść w skład tomu Pierwszy krok w chmurach. Jednocześnie wciąż wprowadza poprawki do powieści. W liście do Jerzego Andrzejewskiego z lutego 1955 roku pisze:
Czy wiesz, Jerzy, ile dziś napisałem? 1 stronę, jedną stronę. Rozmowę Lewandowskiego z Zielińskim, oczywiście nad rzeką, tylko (…) chociaż w nocy. No tak, ale gdzie oni niby mają rozmawiać? Jutro muszę napisać rozmowę Rączyna z Lewandowskim, no i gdzie ona ma się odbyć? Tylko nad rzeką! Może na ulicy? Może będą spacerować? Gdyby Rączyn był kobietą, to sytuacja byłaby łatwiejsza. No, ale co zrobić?
Natomiast latem wspomina, że „napisał już 220 str…”, co pokrywa się z rozmiarami Wilka⁶. Niestety, na listach do Andrzejewskiego ślad powieści się urywa. Nie istnieją żadne późniejsze źródła dokumentujące działania Hłaski na tekście marymonckim. W 1956 roku ukazały się w prasie dwa opowiadania będące fragmentami powieści: Głód i Wilk, nie można jednak stwierdzić, z którego etapu pracy pochodzą⁷. Dotychczasowe ustalenia faktograficzne pozwalają orzec, że powieść Wilk powstawała od połowy 1953 roku do drugiej połowy roku 1955, czyli mniej więcej dwa lata. Ta krótka próba opisania dziejów kształtowania się młodzieńczej powieści Marka Hłaski oparta jest na strzępach faktów, jakie odnaleźć można w dokumentach, które pozostały po pisarzu. Rekonstrukcja wydarzeń wydawać się może pobieżna i niesatysfakcjonująca, lecz snucie przypuszczeń na temat działań prowadzonych przez Hłaskę w latach 1953–1956 pozostawić należy biografom. Nadpisywanie historii mogłoby doprowadzić do wypaczenia sensu powieści marymonckiej, warto więc wczytać się w sam tekst. Aby rozjaśnić wątpliwości dotyczące relacji Sonaty marymonckiej i Wilka – gdyż obie powieści łączy o wiele więcej niż tylko wymienne tytuły – warto odwołać się do teorii palimpsestów Gerarda Genette’a, a ściślej do jednej z kategorii tekstualnych, które francuski badacz wyróżnia: a mianowicie do pojęcia hipertekstu, czyli relacji wynikania jednego tekstu z drugiego. Badając strukturę powieści Hłaski, trzeba więc poświęcić chwilę utworom, które wydają się palimpsestowo „przebijać” przez tekst Wilka.I
Uliczka była brudna. Uliczka przycupnięta drewnianymi, zapadłymi koślawo w ziemię domkami jak wszystkie inne ulice Marymontu: piaszczyste i krzywe, krzywe – jakby je ktoś pijanymi wyznaczał krokami.
Pasowały jednak te płotki i do krzywej latarni na rogu, i do ciemnego sklepu z piwem i warzywami. Schodziło się doń po wygryzionych, skrzypiących schodkach, piszczały drzwi, jęczał przeciągle dzwonek i gruba sklepiczarka Masołowska podnosiła znad kontuaru wyblakłe, senne oczy.
Pachniały mocno i mdławo warzywa, muchy kołysały się na lepach, a z blaszanego szyldu Haberbuscha¹ uśmiechał się reklamowo zażywny, rumiany staruszek z kuflem pienistego piwa w ręku. W miejscu nosa odprysnęła emalia i patrząc na staruszka, odnosiło się wrażenie, że szczury odgryzły mu wspomniany organ. Bo po ulicy przemykały tłuste, spasione szczury: chyba tylko one jedne syte na tej ulicy.
Najwięcej ich było w śmietnikach, pomiędzy którymi rozkraczały się Cygańskie Budy, przy ulicy, która nazywała się dumnym imieniem Marii Kazimiery². W śmietnikach dzieci babrały się radośnie, wyszperywały stamtąd niepojęte skarby: puszki po sardynkach, nadtłuczone butelki i poszczerbione, wyłysiałe grzebienie.
To wszystko. Zwykła ulica, marymoncka ulica. Nawet nie można napisać, że bruk był wyboisty i dziurawy – wcale go nie było.
Podczas gwałtownych jesiennych lub wiosennych deszczy ulica zamieniała się w olbrzymią czarną kałużę, po której dzieci puszczały łódki zrobione z gazety.
Było to zależnie od umowy: Morze Czarne, Ocean Atlantycki lub Zatoka Cudnej Przygody. I nad brudną kałużą unosiły się duchy straszliwych korsarzy, wąsatych, z kindżałami za pasem, płynęły buńczuczne fregaty, rozbrzmiewały krwiożercze okrzyki, huczały groźnie salwy spiżowych dział.
A armatą był mały, chudy Icek od Grynszpanów, który oprócz gruźlicy i wyświechtanej jarmułki na rudym łebku miał jeszcze cudowny dar naśladowania głosów ptaków, strzałów, a także tramwaju z wiaduktu. Rudek umarł którejś październikowej, rozchlapanej nocy, umarł – z wyrazem zdziwienia w niebieskich, prawie lazurowych oczach, oczach zgoła nieżydowskich, oczach – koloru nieba nad Zatoką Cudnej Przygody. Przygody, gdzie spieniona woda rozbija się o postrzępione, ostroszczyte skały, gdzie białe mewy biją skrzydłami o fale i wiatr huczy w dumne, korsarskie żagle.
Rozmaicie biegły uliczki marymonckie: w dół, łagodnie spływały do Wisły, i pięły się piaszczysto z wysiłkiem pod górę. Okrążały się wzajemnie łukiem i krzyżowały ze sobą jak ludzkie nieszczęścia. Stanowczo ludzie z Marymontu nie mieli zmysłu estetycznego – ludzie z ulicy Godowskiej, furmani ze stajni Lewańskiego na Szlacheckiej, szewcy z Pekinu na Warszawskiej i ci, dla których nie było miejsca pod słońcem – bezrobotniaki z Cygańskich Bud, których głównym zajęciem był brak zajęcia, i z innych, takich samych ulic: biednych, głodowskich³. A na ulicy Potockiej chlapało się w kałużach stadko kaczek, mlaskając płaskimi, czerwonymi dziobami. Na kaczuszki dybał w skupieniu kot siedzący na płocie. Mrużył do słońca zbójeckie oczy i wysuwał koniuszek ostrego języka. A na ulicy Kamedułów, gdzie jedną stroną ulicy waliły się rudery, a drugą płynęła mętna łacha, wyciągał się w niebo czerwony komin Warszawskiej Fabryki Wyrobów Blaszanych Bielany, którą ludziska nazywali – Blaszanka⁴.
Przy tych ulicach krzywych i prostych, idących z góry na dół i z dołu do góry, długich i krótkich, prowadzących od jednej bidy do drugiej, w tym całym pokurczonym labiryncie głodu stały domki i domy rozmaite. Domy chwackie⁵ i bogackie, murowane, przemawiające do oka solidną czerwienią cegły, stawiane pod winkiel i pion staranną rzemieślniczą ręką, i drewniane, krzywe chałupiny stojące z boku: zastrachane i jakby zawstydzone takim sąsiedztwem, a na ostatku jeszcze ni to domy, ni to budy, sklecone byle jak i nie wiadomo z czego, połatane blachą i skrawkami papy znalezionej na budowie, po prostu czort wie co, najeżone nieprzyjaźnie zardzewiałymi rurami od piecyków. I to stojące gdzie? Jak na pusty śmiech i urągowisko – przy ulicy Potockiej, ulicy, zdawało się z nazwy – hrabiowskiej.
Na tej hrabiowskiej ulicy nigdy żaden hrabia nie mieszkał ani chyba nawet nie przechodził, bo musiałby ugrząźć w piachu i we własnym wstydzie. Owszem, trochę dalej – w Pekinie na Warszawskiej ulicy – był taki jeden, co twierdził, że pochodzi z nieślubnych hrabiów, tylko go zła matka porzuciła.
A obok, na ulicy Szlacheckiej, mieszkali dwaj bracia Zielińscy, o których pieśni śpiewano po więzieniach jak Polska długa i szeroka. Ci nie mieli żadnych pretensji do hrabiowskich tytułów i pałek: trzymali za mordę całą dzielnicę, a ulice, po których chodzili, były starannie omijane przez granatowych.
W cieniu ich sławy żyli sobie w krótkich przerwach pomiędzy więziennymi odsiadkami bracia Michalszczaki – złodzieje dolinowi, czyli fachowo mówiąc – szopenfeldziarze⁶, oraz ojciec z synem Kosiorki – szpicle, żyjące z łaski pana komisarza Pogorzelskiego. Wyżej, na samym szczycie piaszczystej ulicy, mieszkał najsłynniejszy z najznakomitszych: bandzior Leon, którego zdrobniale, pieszczotliwie przezywano – Loluszka, bo podobno był to człowiek o gołębim sercu i zanim począł z nożem chodzić po prośbie, to dziesięć lat chodził za pracą: – „Ślusarz jestem, wielmożni panowie, na wojnie byłem, medal mam…” - ale się nie doprosił.
Cóż więcej można jeszcze napisać o pięknej dzielnicy Marymont?
Na Potockiej, koło wodociągu, drzemał całymi dniami magistracki dziad i pobierał od kobiet po groszu za kubeł wody⁷. Tym, co często i gęsto nie mieli ani grosza bożego, dawał bardzo rzadko za darmo, bo serce miał niemagistrackie.
Przy Potoku – knajpa Turalskiego, nieco dalej, na Bielanach – słynny Bochenek, gdzie nierzadko ludzie roznosili się na nożach o drobiazgi⁸.
Było także boisko sportowe, założone przez tak zwane dobre panie z Koła Polek, gdzie RKS Marymont rozgrywał mecze piłki nożnej z Makabi, rozgrywał nie tylko za pomocą piłki⁹. Drużyna żydowska wychodziła po meczu na czworakach, a w następną niedzielę rewanżowała się analogicznie w rodzinnej Falenicy czy Otwocku.
Poza tym wiadomo: jesienią grząskie błoto, zimą jeszcze chłodniej i głodniej, aby tylko człowiekowi na gorsze, latem gorąco i jeszcze gorzej, bo nie było śniegu, do którego chodzili bezrobotni na magistrackie odgarnianie, a wiosną – niebo czyste i przejrzyste, niebo wesoło roześmiane.
Ale niebo jest wysokie, bardzo wysokie, i nie widzi twarzy ludzi, którym błękitnieje. Jednak jesienią, kiedy niechętne i szare wisiało ciężko nad Marymontem, wszyscy tęsknili do tamtej bezkresnej ultramaryny: i robotnicy od pana dyrektora Więckowskiego z Blaszanki, ordynarnie wzbogaconego chama, który ich oszukiwał po pańsku, i robotnicy ze Śmigłówki¹⁰, których oszukiwał i żałował po chamsku trochę par excellence inteligentny, szpakowaty pan dyrektor, i ci, dla których nie było miejsca pod słońcem – z Cygańskich Bud, i smutny nożownik Loluszka, którego oszukał cały świat, a przecież papiery miał, na wojnie był i order dostał – za ojczyznę.
Tu, na tej ulicy, wśród domków bajkowych, bo prawie każdy wyglądał jak tamten ze złej bajki o kurzej łapce i zaginionych sierotkach, urodził się Ryszard Stanisław Lewandowski.
Mieszkała sobie na piaszczystym Marymoncie dziewczyna. Dziewczyna średnia, ani za bardzo ładna, ani za brzydka, ot, po prostu dziewczyna – chciałoby się powtórzyć za kimś – nijaka. W tej nijakości było jednak coś, co upodobał sobie szczególnie, też nijaki, Stanisław Lewandowski – z zawodu furman, też z Marymontu, chłopak – jak to mówią – po wojsku i niczegowaty.
Upodobał sobie widać bardzo, bo nie tracąc czasu, poszedł w konkury. Konkury to też wiadomo: kino Uciecha aż na Złotej ulicy, gdzie wyświetlano dla ubogich filmy o bogatych nieszczęśliwych ludziach, w słoneczną, pogodną niedzielę – wirująca, kolorowa karuzela w lasku pod Młocinami, huśtawki zapierające dech, woda sodowa z malinowym sokiem po dwa grosze za szklankę i wspólne pięciominutowe zdjęcia na tle olejnych wodospadów, pustyń i pałaców o przedziwnym zaiste wyglądzie¹¹.
Jechali więc na te Młociny pękatym parostatkiem nabitym spoconymi ludźmi po ostatnią możliwą szparkę. Statek sapał, trzeszczał i jęczał brudnym kominem, jakby mu wszystkie swoje troski ludzie marymonccy powierzyli. Koło biło ciężko o wodę. Lewandowski i dziewczyna stali oparci o burtę, wpatrzeni w przewalające się pod nimi zielonkawomętne fale. Milczeli, statek sapał, ludzie wzdychali z gorąca, toczyła się szeroko rzeka. Od czasu do czasu ręce ich spotykały się nieśmiało na mosiężnej poręczy: mała dłoń dziewczyny i mocna, korowata dłoń Lewandowskiego, upiększona na małym palcu artystycznie wykonanym sygnetem, przedstawiającym trupią czaszkę przebitą w poprzek sztyletem, wzdłuż – krzyżem i na dobitce – strzałą. Wzmiankowany sygnet stanowił pamiątkę z czasów wojskowych i przedmiot szczerej zazdrości kolegów.
Dłonie leżały na barierze. Dziewczyna spuszczała wtedy oczy, Lewandowski dziarsko chrząkał, a rzeka, cóż, rzeka szumiała.
Po godzinie jazdy wyspa krótkiego szczęścia – Młociny. Wesołe miasteczko, harmider kolorów, wesołe miasteczko dla smutnych ludzi, krzyczące magikami i człowiekiem wężem lub dziewicą piłą. A pod karuzelą rzyga jakiś słaby żołądkowo, który nie wytrzymał tempa. Chodzą ze swymi pannami żołnierze, obejmując je nisko lewą ręką, bo prawa musi być stale gotowa do daszka¹².
Przy strzelnicy z napisem „Ćwicz oko i dłonie – będzie w ojczyzny obronie!” młodzi ludzie z fantazją składają się do pryskających butelek i szybko wyskakujących znikąd zajączków ze smutnymi mordkami.
Przed gabinetem śmiechu, czyli tysiąca luster, stoi chudy facet o zapijaczonym wyglądzie i proponuje wszystkim, aby się z siebie pośmiali za dwadzieścia groszy.
Nieco dalej przekrzykuje go inny, przekrzykuje piskliwym falsetem, który w niezrozumiały sposób dobywa się z ogromnego jak śmietnik magistracki brzucha. Proponuje przerażenie wywołane widokiem kobiety bez głowy czy też głowy bez kobiety: przerażać się można za jedyne dwadzieścia pięć groszy. Dziewica piła, stara baba z wełniastą ondulacją, przegryza pięciocalowe gwoździe, dalej medium, czyli kobieta fatalna. Szwendają się natarczywe pstre Cyganki z taliami kart: „Daj powróżyć, daj rączkę, a szczęście zobaczę…”.
Dzień świąteczny, parny i tłumny: kolorowe, zwiewne sukienki, mundury, głowy w kapeluszach i bez, rude, jasne i ciemne. Przy bufecie, gdzie sprzedają słodycze i różności, dwóch panów bije się laskami po głowach i gdzie popadnie. Trzeci mistrzowskim ruchem ujmuje za szyjkę butelkę po piwie. Trzaaask! Policja. Protokół. Komisariat.
Lewandowski z dziewczyną szli dalej, gdzie na dechach rżnęła do tańca strażacka orkiestra. Słońce błyszczało w mosiężnych instrumentach. Wirowali z zapałem w sztajerze, w poleczce i kołysali się w smętnym tangu: „Co wieczór w tej tawernie, uwodzi mnie misternie…”¹³. Nachylał się do ucha dziewczyny, ale zagłuszały go wrzeszczące trąby.
I potem, już za ostatnią złotówkę, największa atrakcja – papuga z zakrzywionym nosem i kolorowymi piórkami, smętnie stercząca na katarynce. Ptak mądry i uczony, z zamorskich krajów: „Serce skore do kochania, poznasz bruneta urodzonego pod znakiem Saturna, strzeż się zawistnej kobiety o czerwonych włosach, szczęśliwy dzień – wtorek, szczęśliwy kamień – opal”.
Niedziela na Młocinach mijała jak piosenka. Znowu wracali zatłoczonym parostatkiem, patrzyli na wczesne, jesienne mgły, jak płynęły nisko na wieczorną rzeką. Mieli wrażenie, że tam zostało coś lepszego, ale nieuchwytnego jak kolor wirującej karuzeli. Niedziela jak ładna piosenka, a jutro znowu: on na piątą rano do Lewańskiego, ona do olejarni na Gdańską¹⁴.
Coraz gęstsze były wieczorne mgły. Przybierały barwę mleka, zamazywały brzegi, oblepiały zakopcony statek. Milczeli, żółte światła przepływały bokiem. Syrena brzmiała teraz słabo, bezbronna w białym tumanie.
Skończyło się lato, przepłynęło srebrnymi nitkami babiego lata, przechlapała między opłotkami błotnista, rozmazana jesień, śniegami przewaliła się zima i znowu niebo rozlało wiosenną farbką.
Przygarnęli wiosnę ludzie marymonccy. Zazieleniły się ogródki, jaskrawą zielenią krzyczały Bielany, rozpustna maciejka pachniała wieczorami, nad łachą kumkały żaby, polne koniki ćwierkotały i nawet znana złośnica – Kotrasowa – mniej wymyślała mężowi.
W końcu Stanisław Lewandowski, furman, powziął tak zwaną życiową decyzję. Wyglansował raz jeszcze kamasze, za słowem honoru, że nie przepije, pożyczył od szwagra przykrótki garnitur i oświadczył się z fasonem, na sztywno, z prawą ręką na drżącym sercu – według wzorów filmowych.
Oświadczyny przyjęto i jak to się mówi – Lewandowski został regularnym narzeczonym. Sygnecik z trupią czaszką przewędrował na inny palec. Papuga, cholera, miała nosa: bo pan Stasio był właśnie brunetem, postawnym jak ułan z pocztówki. Przyjemnie było popatrzeć, jak szedł tak z narzeczoną pod pachę wiosennym Marymontem: on ze sztuczną powagą i ciągle w szwagrowskim garniturze, ona – uwieszona u jego ramienia, zawsze z zerwaną gałązką akacji w ręku: „Kocha – nie kocha, lubi – nie lubi, w myśli, w sercu, na ślubnym kobiercu…”. Prawie zawsze wypadało na kobiercu.
Szczęśliwa para kłuła niektórych w oczy. I zapewne przez tę zazdrość kobiecą sąsiadka Kotrasowa ostrzegała złowieszczo przyszłą małżonkę:
– Nie wychodź za niego, pani kochana… Furman, a wiadomo, że każdy furman wypić lubi, życie pani zmarnuje. Wiem, bo moja siostra wyszła za furmana. Zresztą – rób pani, jak pani chce, ja tylko tak, z dobrego serca, po sąsiedzku.
Tu trzeba koniecznie dodać, że sama miała męża garbusa. Był to maleńki człowieczek, wiecznie zatroskany i smutny, jakby wszystkie nieszczęścia świata dźwigał w tej swojej szkatule. Wbrew temu, co ludzie mówili o garbusach – nie był wcale złośliwy ani skryty. Przeciwnie – garnął się do każdego jak dziecko. Na ulicy nie był lubiany, mówili o nim złośliwie, że chłopski filozof. I mały człowiek przemykał skrycie, podcinany złymi spojrzeniami.
Sąsiad Kotras oprócz garbu miał jeszcze w majątku kłótliwą żonę i stojak-szlifierkę do ostrzenia noży, który obnosił po mieście na swoich krzywych plecach i krzyczał: „Noooże ostrzę, no-ooożyczki…”.
– Taak, furman…? A pani chłop ma garba! – powiedziała zagrożona w swoim szczęściu narzeczona, patrząc wrogo na tamtą.
Sąsiadka Kotrasowa aż przysiadła pod ciężarem tego argumentu. Kotras był jej trzecim mężem: dwaj poprzedni z zaświatów cieszyli się jej szczęściem, a przede wszystkim – nareszcie samotnością, bo Kotrasowa była babą dragoniastą, kłótliwą nie do wytrzymania. Ale obydwaj byli prości jak parafialne świece, więc Kotrasowa chciała się nieboszczykami zasłonić jak tarczą.
Zaraz jednak przypomniała sobie, że ludzie jej przypisują zasługę, że mężowie tak szybko odfrunęli z tego padołu, więc dała spokój. Powiedziała tylko nieśmiało:
– Mój? Mój… dopiero teraz dostał garba! – Narzeczona patrzyła drwiąco. – Właściwie to nie garb, tylko od noszenia stojaka go tak skrzywiło…
Narzeczona popatrzyła na jej włosy i przypomniała jej się przestroga papugi – ptaka mądrego. „Wiadomo, że każda ruda jest fałszywa” – pomyślała z satysfakcją. „Ale się dobrali, cholery: garbaty z rudą! Zazdrość jej, gangrenie, bo Stasiek jest jak róża podług tamtego…”.