Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wilk, psy i ludzie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wilk, psy i ludzie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 186 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Wi­taj­cie mi, wi­taj­cie nad­nar­wiań­skie lasy! Wa­sza woń i świe­żość zda­je się jesz­cze pie­ścić i upa­jać mię dzi­siaj, choć już dwa­dzie­ścia lat temu, jak was po­że­gna­łem. Ob­raz boru, jak wszedł w du­szę, tak w niej po­zo­stał ze wszyst­ki­mi szcze­gó­ła­mi. I oto wi­dzę przed sobą re­pre­zen­tant­kę na­szej szpil­ko­wej ro­ślin­no­ści, so­snę. U dołu nie ma ona ga­łę­zi, jest wy­so­ko­pien­na, czer­wo­na­wa, leni się cie­niut­ki­mi war­stew­ka­mi, jak­by pie­niąż­ka­mi, roz­rzu­ca swą korę do­ko­ła. Wy­żej po­kry­ta jest sę­ka­mi i sęcz­ka­mi; w gó­rze nosi ko­ro­nę jak je­leń, ro­so­cha­tą, rzad­ką w ko­na­ry, po­mię­dzy któ­ry­mi wy­so­ko czer­nie­je gniaz­do wro­nie, ja­strzę­bie lub kru­cze. Przy­sia­da ją nie­kie­dy zie­lo­na je­mio­ła, co ku do­ło­wi opusz­cza koł­pak swych li­ści, tak żywo po­ły­sku­ją­cych, bo na cu­dzej wy­pa­sio­nych skó­rze. Przy zie­mi ster­czą ko­rze­ni­ska, leży mnó­stwo szy­szek oraz igieł, tych ma­te­ria­łów bu­dow­la­nych dla mró­wek. Z tych owa­dów jed­ne oto dźwi­ga­ją taką igłę, roz­parł­szy się ca­ły­mi si­ła­mi jak dwa moc­ne chło­py; inne od­by­wa­ją sta­ran­ne po­szu­ki­wa­nia w szysz­kach, za­la­zł­szy w każ­dy ich za­ką­tek – a inne jesz­cze wy­bra­ły się w uciąż­li­wą po­dróż, het ku wierz­choł­ko­wi drze­wa. Alić przy­le­ciał pięk­ny, pstry dzię­cioł, lek­ko przy­siadł na drze­wie, okiem by­stro ob­jął po­zy­cję i za­czął tu swo­je go­spo­dar­stwo. Strach wiel­ki wśród pra­co­wi­te­go na­ro­du mró­wek. Każ­de stwo­rze­nie zna swo­ich nie­przy­ja­ciół, umie ich do­pa­trzeć, do­sły­szeć, zwie­trzyć. Więc te, któ­re były bli­sko pod­sta­wy so­sny, czym prę­dzej na zie­mię scho­dzą, nie­któ­re chro­nią się na szczyt drze­wa i na jego ga­łę­zie, a inne chcą oszu­kać nie­przy­ja­cie­la i cho­wa­ją się w kry­jów­kach pod korą. Da­rem­nie! Dzię­cioł na­le­ży do dra­pież­ni­ków, jaw­nie na­pa­da­ją­cych na swą zdo­bycz. Krzyk­nął gło­śno – raz – dru­gi raz… po­tem dzio­bem stu­ka jak mło­tem, wali w korę. Strach wiel­ki pada na ukry­te owa­dy, ten huk ogłu­sza je strasz­nie i pra­wie że po­zba­wia przy­tom­no­ści umy­słu; wy­ła­żą na wierzch, prze­ra­żo­ne, za­czy­na­ją zmy­kać, ale cóż im to po­mo­że wo­bec dzię­cio­ła? Wie­wiór­ka, prze­stra­szo­na zgieł­kiem, wy­sko­czy­ła tak­że jak bom­ba z dziu­pli swo­jej; pod­ska­ku­je niby pił­ka rzu­co­na lub su­nie w górę zręcz­niej od dzię­cio­ła; za­dar­ła swój ogo­nek, za­sia­dła na dwóch łap­kach i cie­ka­wym okiem przy­glą­da się dzię­cio­ło­wej pra­cy. Przy jed­nym drze­wie tyle istot ży­wych, choć wszyst­kich po­li­czyć nie zdo­ła­my prze­cież. I ćmy, i pa­jącz­ki, i chrząsz­czy­ki świat tu so­bie za­ło­ży­ły. Było im do­brze, bez­piecz­nie, przy­jem­nie wśród ży­wicz­nej woni, aż po chwi­lę, kie­dy nie­przy­ja­ciel wy­tro­pił schro­nie­nie, znisz­czył ro­dzin­ne gniaz­da i roz­rzu­cił je, a za­ło­ży­cie­li ro­dzin po­za­bi­jał, po­roz­pę­dzał na czte­ry wia­try. Nie w pro­stym kie­run­ku, ale do­oko­ła jak śru­ba mknie dzię­cioł w górę, nur­tu­je wszę­dzie pań­stwo owa­dów. Taki zły, choć taki pięk­ny: sza­ty jego ja­śnie­ją i szkar­ła­tem, i je­dwa­bi­stym po­ły­skiem. Pod­cho­dzi ku szczy­to­wi; wie­wiór­ka par­sk­nę­ła i dzię­cioł od­le­ciał do in­nej so­sny; on tak­że boi się ko­goś, wi­dać.

W gę­stwi­nie świer­ku, po jego sza­rej ko­rze, mię­dzy po­wy­gi­na­ny­mi ga­łąz­ka­mi uwi­ja się całe sta­do po­pie­la­tych i mo­drych si­ko­rek, tych ko­li­brów na­szych kra­jo­wych; pisz­czą i szcze­bio­cą so­bie z ci­cha, jak­by wio­dły po­uf­ną ja­kąś dys­pu­tę, a przy tym pro­wa­dzą za­wzię­te łowy na ko­ma­ry po­szu­ku­ją­ce cie­nia, na świę­to­jań­skie ro­bacz­ki, sprę­ży­ki itp. Sta­ry świerk stoi, niby na kop­cu, na sto­sie swych opa­dłych i uwię­dłych szpi­lek; nie­da­le­ko wy­ro­sło kil­ku sy­nów jego, któ­rzy po­dob­ni są do ma­łych go­tyc­kich wie­ży­czek, ota­cza­ją­cych wiel­ką wy­smu­kłą wie­żę w tym­że sty­lu.

A da­lej czer­ni się gąszcz mło­de­go drzew­stwa, któ­re przy­sło­ni­ło zie­mię swo­im pa­ra­so­lem, tak iż się tu nie przed­rą pro­mie­nie sło­necz­ne i prze­to na zie­mi gdzie­nieg­dzie tyl­ko kęp­ka wy­so­kiej tra­wy po­ra­sta. Zimą przez gąszcz ten prze­cho­dzi głów­ny trakt zwie­rzy­ny. Tędy su­nie za­jąc, a za nim trop w trop lis ści­ga; tu­taj wil­ki zbie­ra­ją się na wie­ce; tu ody­niec za­kła­da le­go­wi­sko, spo­dzie­wa­jąc się wy­tchnie­nia przed ludz­ką na­pa­ścią, i zwin­na kuna prze­my­ka się tędy, i sar­na goni pierz­chli­wa. Hi­sto­rię nocy może każ­dy od­czy­ty­wać w zi­mo­wy ra­nek ze śla­dów, któ­re miesz­kań­cy lasu zo­sta­wi­li po so­bie na śnie­gu. Idziesz da­lej, a po dro­dze furk­nie ci przed no­ga­mi z krzy­kiem drozd albo się ze­rwie wrza­skli­wa sój­ka. Wo­bec wspól­ne­go wro­ga wszyst­kie żywe isto­ty lasu mi­mo­wol­nie wcho­dzą w zwią­zek so­li­dar­ny. Gdy sój­ka wrza­śnie, wte­dy ma się już na bacz­no­ści i za­jąc za­spa­ny pod krza­kiem, i wie­wiór­ka na ga­łę­zi, i mo­tyl się z kwiat­ka po­ry­wa. Koń­czy się gę­stwi­na szpil­ko­wej mło­dzi; wi­dać po­rę­bę. Z po­rę­by moż­na się już nie­bu do­brze przy­pa­trzyć. Słoń­ce świe­ci tu i przy­grze­wa. Na słoń­ce wy­cho­dzą z lasu węże i jasz­czur­ki, aby się w po­rę­bie wy­le­gi­wać, o po­łu­dniu zaś gro­ma­dzi się wszel­ki owad le­śny, wzdy­cha­ją­cy do ja­snych pro­mie­ni świa­tła. Brzę­czą tu roz­ma­ite musz­ki; waż­ki i szkla­rze bu­ja­ją w po­wie­trzu; mo­ty­le prze­la­tu­ją to gór­nym, to dol­nym szla­kiem – bia­łe, sza­re, nie­bie­skie, żół­te, duże i małe. I bez­skrzy­dłe mrów­ki, i zie­lo­ne pa­ją­ki, i czar­ne szczy­paw­ki, sied­mio­krop­ki albo bie­dron­ki krzą­ta­ją się raź­no. Ko­ni­ki po­lne ha­sa­ją, ska­czą; świerszcz przy­gry­wa do tań­ca, do za­ba­wy po­wszech­nej. Pod wpły­wem pro­mie­ni sło­necz­nych zro­dzi­ła się chy­ba ener­gia i uczu­cie szczę­ścia or­ga­ni­zmów. Więc nie dziw, iż w dzień bia­ły, cie­pły – pa­nu­je ruch tak po­wszech­ny. Wszyst­ko się kształ­ci, do­sko­na­li, wzra­sta, każ­de stwo­rze­nie uży­wa ży­cia, jak umie.

Nie ma kwiat­ka, w któ­rym by ja­kiś owad nie pra­co­wał; gę­sta tra­wa wstrzą­sa się od ru­chu drob­nych stwo­rzeń, któ­re chył­kiem i milcz­kiem peł­za­ją po sa­mej zie­mi. Osy, szer­sze­nie, trzmie­le brzę­czą. Cza­sem jak kula wy­pa­da z gąsz­czu drob­na, sza­ra pta­szy­na, po­go­ni za mo­ty­lem, schwy­ci go i zni­ka. Niech się tu po­ka­że czło­wiek, koń, sar­na, w ogó­le więk­sze ja­kieś stwo­rze­nie, a w mgnie­niu oka opad­ną je krwi chci­we gzy z wiel­ki­mi oczy­ma, wpi­ja­ją się w cia­ło i ra­czej śmierć prze­nio­są nad po­rzu­ce­nie swej ofia­ry. Na­stro­jo­na wy­obraź­nia ludz­ka nie za­wsze w du­chu praw­dy poj­mu­je przy­ro­dę. Bawi czło­wie­ka ten ruch istot ży­wych; ale czyż się my­śli za­wsze, że nie wszyst­ko tu jest szczę­ściem i we­se­lem. Przede wszyst­kim te stwo­rze­nia bar­dzo cięż­ko pra­cu­ją, wal­czą jed­ne z dru­gi­mi. Nie każ­dy głos jest tu gło­sem szczę­ścia. Jest tak­że dużo i cier­pień, bólu. Mi­lio­ny je­stestw pada w krwa­wych za­pa­sach o ka­wa­łek chle­ba, o uczu­cia swo­je, o pra­wa: jed­ne giną, aby żyły dru­gie. Każ­dy się bo­wiem bro­ni, każ­dy wal­czy, ale nie każ­dy zwy­cię­ża. Ży­cie ziem­skie oraz zie­mia sama, aby się za­płod­nić, po­trze­bu­ją tru­pów, aby ży­cie roz­wi­jać da­lej. Więc gdy jed­ni świę­cą po­grze­by i ża­ło­bę, dru­dzy ich kosz­tem wy­pra­wia­ją we­se­la i uczty. W wal­ce o ist­nie­nie znaj­du­je­my tak do­brze tru­py mró­wek, świersz­czów, mo­ty­li, jak zwło­ki lu­dzi i róż­nych ssa­ków. Bo nic się nie or­ga­ni­zu­je bez dez­or­ga­ni­za­cji. Wszę­dzie jest woj­na, wszę­dzie bo­ha­te­ro­wie – try­um­fa­to­rzy i bo­ha­te­rzy – mę­czen­ni­cy. Pa­jąk usnuł pięk­ną, sy­me­trycz­ną i jak­by z je­dwa­biu siat­kę, na któ­rą po­eta pa­trzał­by ze zgro­zą, gdy­by się w niej ło­wi­li lu­dzie za­miast much i ko­ma­rów. A jed­nak, ści­śle mó­wiąc, i te stwo­rze­nia są na­szy­mi bliź­ni­mi, po­dob­nie jak same pa­ją­ki.

Wśród li­ścia­stych drzew i krze­wów znów inny ro­dzaj ży­cia pa­nu­je. Ru­mie­ni się ka­li­na; drżą srebr­ne li­ście osi­ki; bia­ło po­ły­ska brzo­za; szu­mi górą dąb sta­ry, wią­zy i gra­bi­na; je­ży­na do­łem się sła­nia, buj­nym swym li­ściem przy­kry­wa grzy­by; roz­ło­ży­ste pa­pro­cie, gę­sto usia­ne bo­rów­ki, po­ziom­ki, szcza­wie za­ję­cze, kępy przy­lasz­czek ro­sną na prze­mian z sa­san­ka­mi, kon­wa­lią, pier­wiosn­ka­mi i ja­skra­mi. W lesz­czy­nie cie­niuch­nym gło­si­kiem śpie­wa a śpie­wa po­krzew­ka i zie­lo­na żab­ka wtó­ru­je jej niby grze­chot­ką; a na sęku dębu zię­ba nuci krót­ką, lecz po­wab­ną pio­sen­kę, a po­nad nią we­so­ło po­gwiz­du­je wil­ga, prze­rzu­ca­jąc się z ga­łę­zi na ga­łąź jak kłę­bek szcze­ro­zło­tych nici. Tę­sk­nym, ury­wa­nym gło­sem gil w od­da­le­niu po­świ­stu­je, a tę­sk­niej jesz­cze od nie­go ja­kieś pi­sklę na­wo­łu­je z gniaz­da ku so­bie za­błą­ka­ną kę­dyś mat­kę. Wśród gąsz­czu li­ści sły­chać w gó­rze gru­cha­nie go­łę­bi, a po­nad tym wszyst­kim od cza­su do cza­su za­kra­ka kruk w prze­lo­cie.

Nowe zno­wu ob­ra­zy ży­cia roz­ta­cza­ją się oko­ło le­śnych stru­mie­ni, źró­deł, mo­cza­rów i bie­li. Stru­mień rwie się przez mchy, za­ro­śla, ko­rze­nie drzew; ale tyle spo­ty­ka on prze­szkód, że wresz­cie tra­ci nie­ja­ko swą siłę, gubi swo­je ło­ży­sko, spły­wa po wierz­chu, roz­le­wa się wo­ko­ło, wsią­ka w zie­mię, two­rzy ba­gno. Wody przy­by­wa nie­ustan­nie, po­wsta­je je­zio­rzy­sko. Ro­sną do­ko­ła si­to­wia, ro­ki­ci­ny, wi­kle, ta­ta­ra­ki; ol­szy­na się roz­pusz­cza, ko­rze­nia­mi grzą­ski grunt trzy­ma; do niej tulą się sztyw­ne tra­wy, skrzy­py, a gdzie­nieg­dzie wy­kwi­ta stor­czyk lub bu­kiet ka­czyń­ca; wśród wód wzno­szą się tu i ów­dzie jak wy­sep­ki, zie­lo­ne kęp­ki, po­kry­te tra­wą buj­ną, rde­stem wod­nym i nie­za­po­mi­naj­ka­mi. Ale sam śro­dek je­zio­rzy­ska albo bie­li – trud­ny do przej­rze­nia. Wody ze­bra­ło się tu dużo, a żad­ne jej brze­gi nie ha­mu­ją; pły­nąć nie może już da­lej, bo oto wzgó­rze na dro­dze spo­tka­ła, więc cofa się na­zad i roz­le­wa na wszyst­kie stro­ny. Lecz nim za­la­ła oko­licz­ne miej­sco­wo­ści, ze­bra­ła się głów­nie w jed­nej ko­tli­nie. Jest to więc biel. Nie­gdyś ro­sły tu­taj drze­wa, ale po­gni­ły, tyl­ko na­gie czar­ne pale ster­czą po nich nad wodą, po po­wierzch­ni któ­rej pły­wa rzę­sa, pły­wa­ją tak­że sze­ro­kie li­ście grzy­bie­nia, a wiel­kie, bia­łe oraz żół­te kwia­ty tej ro­śli­ny uno­szą się nad wodą, po­dob­ne do sta­ro­żyt­nych roz­tru­cha­nów. Wy­smu­kła trzci­na to ro­śnie kę­pa­mi wśród wód, to brze­giem gę­sto po­ra­sta, woda ją wzru­sza, wiatr nią ko­ły­sze i stąd dziw­ne szu­my, skrzyp oraz gwizd prze­ry­wa­ją ci­szę tego ustro­nia. Cza­sem kur­ka wod­na wy­pły­nie, ły­ska skra­ja­mi się prze­my­ka, cy­ran­ka z po­tom­stwem że­ru­je, za­pa­da­ją wiel­kie kacz­ki krzy­żów­ki i wśród trzcin oraz ta­ta­ra­ków roz­po­czy­na­ją pil­ne po­szu­ki­wa­nia. W noc księ­ży­co­wą sły­chać tu­taj cią­głe plu­ski; biel na­kry­wa się mgłą gę­stą, jak­by przy­sło­nić chcia­ła swo­je ta­jem­ni­ce. La­tem o świ­cie ruch i ży­cie za­czy­na się po bie­lach. Kto się przy­bli­ży, ten usły­szy gwa­ry i gło­sy róż­no­rod­ne. Oto wiel­ki ka­czor wzniósł się nad wodę, niby stoi na jej po­wierzch­ni, skrzy­dła­mi trze­po­ce w po­wie­trzu, wrzesz­cząc do­no­śnie: "Tak… tak… tak!…". Całe sta­do nie­ba­wem po­wta­rza za nim to samo ha­sło. Nie­któ­re mło­de wpra­wia­ją się w nur­ko­wa­nie, inne opu­ści­ły dziób i szy­ję pod wodę, a tył cia­ła usta­wi­ły pio­no­wo. Na brze­gu stoi cza­pla za­du­ma­na ja­koś po­waż­nie, zda­je się być obo­jęt­ną na wszy­stek ten zgiełk wiel­ki. Dwie bie­lut­kie mewy z da­le­kich stron przy­le­cia­ły tu z wia­trem, prze­no­co­wa­ły, a ran­kiem od­by­wa­ją jesz­cze prze­gląd bie­li. Mu­ska­ją wodę, rzu­ca­ją się w górę, szy­bu­ją, to zno­wu jak kule spa­da­ją ku do­ło­wi. Nad­brzeż­ną ka­łu­żę ob­sia­dły małe ku­li­ki z plisz­ka­mi. Oko­ło kę­pek po bło­cie go­nią be­ka­sy i du­bel­ty. Cza­sem po­rwie się któ­ry, wzle­ci, krzyk­nie i zno­wu spa­da na ba­gno.

Wtem na­gle na wodę padł cień ja­kiś ol­brzy­mi, ja­ko­by czar­na płach­ta od­bi­ła się na bie­li. Prze­cią­gły pisk za­brzmiał po wszyst­kich ba­gien­kach, po wo­dzie zaś roz­legł się plusk prze­cią­gły, rzekł­byś, iż cięż­kie ja­kie ciel­sko prze­wlo­kło się tędy… to ptac­two wod­ne się chro­ni. Wszyst­ko uci­chło, pierz­chło, bo oto ol­brzy­mi ja­strząb, łow­ca i pierw­szy po czło­wie­ku tę­pi­ciel skrzy­dla­tej zwie­rzy­ny od­by­wa ran­ne od­wie­dzi­ny; po­trze­ba mu wła­śnie po­dat­ku krwi i ży­cia od istot słab­szych. Prze­le­ciał nad samą po­wierzch­nią wody po­wol­nie, cięż­ko, bacz­nie do­ko­ła sie­bie ob­ser­wu­jąc. Nic nie wi­dać. Po­spie­szył po­nad zie­lo­ne kęp­ki, zry­wa­ją się kszy­ki i trwoż­li­we gło­sy nio­są w po­wie­trze. Ale któż kszy­ka do­go­ni?… Za­wie­dzio­ny łu­pież­ca wzbił się w górę i usiadł na sa­mym szczy­cie są­sied­nie­go drze­wa.II

Pod la­sem przy ma­łej dro­żyn­ce miesz­kał Szy­mon, strze­lec, chłop sta­ry, mą­dry, za­wo­ła­ny my­śli­wy, cho­dzą­ca kro­ni­ka boru. Wie­dział on, ile sztuk sa­ren jest w kniei i gdzie się któ­ra o każ­dej po­rze dnia znaj­du­je. Oby­cza­je dzi­ków, wil­ków, li­sów i za­ję­cy były mu do­kład­nie zna­ne; z nie­któ­ry­mi osob­ni­ka­mi szczy­cił się na­wet bar­dzo bli­ski­mi sto­sun­ka­mi zna­jo­mo­ści, to zna­czy, iż po­zna­wał w le­sie sztu­ki, któ­re nie­gdyś uszły przed jego strza­łem. Ta­kim zwie­rzę­tom przy­pi­sy­wał Szy­mon nie­ja­ko związ­ki z si­ła­mi nad­przy­ro­dzo­ny­mi. Miał on swo­je­go za­ją­ca, któ­re­go już czte­ry­kroć chy­bił w cią­gu dwóch lat przy­najm­niej. Był i lis taki, co zręcz­nie omi­jał wszel­kie sa­mo­łów­ki, sie­ci oraz że­la­za, a przed po­go­nią oga­rów gi­nął nie­raz jak­by pod zie­mią. Go­spo­da­rzył też w tam­tej­szych la­sach oso­bli­wy dzik po­je­dy­nek; z nim to Szy­mon spo­ty­kał się już nie­jed­no­krot­nie oko w oko, strze­lał już do nie­go na­bo­jem z gru­bych ćwie­ków, gdy zwy­kłe kule nie po­ma­ga­ły. Ale i to się na nic zda­ło. Na­stęp­nie więc strze­lec użył świę­co­nej kuli, na któ­rej trzech­kró­lo­wą kre­dą za­zna­czo­ny był bia­ły krzy­żyk. Dzik ów zni­kał nie­kie­dy z boru na ja­kiś czas, a po­tem zno­wu się zja­wiał, za­kła­da­jąc le­go­wi­sko to w gąsz­czach, to na brze­gach bie­li w ba­gnach. La­tem wy­rzą­dzał on nie­ma­łe szko­dy w po­lach przy­le­ga­ją­cych do lasu, zwłasz­cza też pu­sto­szył kar­to­fle. Szy­mon za­sa­dzał się na zwie­rza no­ca­mi; i on, któ­ry w spra­wach my­śliw­skich chciał być nie­omyl­nym, po­zwa­lał się dzi­ko­wi oszu­ki­wać; bo po­je­dy­nek wła­śnie w cza­sie za­sadz­ki albo wca­le nie wy­szedł w pole, albo po­ka­za­ło się na­za­jutrz, że o trzy­sta kro­ków od za­cza­jo­ne­go strzel­ca sko­pał i znisz­czył ka­wa­łek pola. Nie był to więc po­spo­li­ty ody­niec, ja­kich Szy­mon co­rocz­nie kil­ku kładł tru­pem. Nasz my­śli­wy są­dził, że dzik znał jego my­śli i za­mia­ry, że więc nie­po­do­bień­stwem było wal­czyć czło­wie­ko­wi ze stwo­rze­niem tak dziw­ne­go ro­dza­ju. Jed­nak­że ani ów mą­dry za­jąc, ani prze­bie­gły lis, ani dzik, o któ­rym wła­śnie co tyl­ko była mowa, nie mo­gły iść w po­rów­na­nie z pew­nym wil­kiem albo – jak go Szy­mon mia­no­wał – "wil­ko­ła­kiem".

"Przed sied­miu laty – są sło­wa sta­re­go my­śliw­ca – przy­by­ło w te stro­ny nad Na­rew sta­do wil­ków, li­czą­ce coś trzy­na­ście sztuk. Zima była wów­czas bar­dzo mroź­na i śnież­na. W koń­cu stycz­nia wil­ki owe po­de­szły nocą ku jed­nej wsi, pod­ko­pa­ły się do chle­wa i po­żar­ły trzy sztu­ki świń. Na­za­jutrz zro­bi­li­śmy po­lo­wa­nie; wy­szło w na­gon­kę dużo lu­dzi z drą­ga­mi i wi­dła­mi, a strzel­ców było ze dwu­dzie­stu. Ob­sze­dłem tro­py, roz­sta­wi­łem wszyst­kich, jak na­le­ża­ło, i sam na­resz­cie za­ją­łem wła­sne sta­no­wi­sko. Nig­dy tego nie za­po­mnę, jak spu­dło­wa­łem wte­dy o dwa­dzie­ścia kro­ków. A było to tak: wil­ki roz­bi­ły się pod­czas ob­ła­wy, a na­wet je­den wilk z ca­łej gro­ma­dy znik­nął gdzieś bez śla­du, jak ka­mień w wo­dzie. Ubi­to już trzy, a z pięć uszło przez łań­cuch i prze­pra­wi­ło się po lo­dzie za Na­rew. Na mnie wy­pa­ro­wa­ły od razu aż czte­ry wil­ki. Z przo­du szło ogrom­ne wil­czy­sko, wyż­sze o gło­wę od in­nych; zwierz ten by­najm­niej nie pę­dził prze­stra­szo­ny krzy­ka­mi i ha­ła­sem na­gon­ki, ale kro­czył so­bie dość wol­no, pod­ska­ku­jąc z lek­ka; pasz­czę miał otwar­tą i ję­zyk z boku wy­wie­szo­ny, a ogon pod­nie­sio­ny w górę jak pies. Kar­czy­sko było strasz­nie gru­be, po­ro­słe pło­wy­mi ku­dła­mi. Nie­ulę­kły, sta­nął na wprost mnie i by­stro wy­trzesz­czył śle­pia; zda­wa­ło się, że pil­nie na­słu­chu­je. Nig­dy jesz­cze w ży­ciu nie wi­dzia­łem ta­kie­go wil­ka. Wzią­łem go do­kład­nie na cel, bę­dąc ukry­tym za drze­wem; jed­nak­że strzel­ba nie wy­pa­li­ła, a i ło­skot wca­le nie prze­ra­ził wil­ka. Szedł pro­sto ku mnie jak nig­dy nic, pod­czas gdy inne wil­ki roz­bie­gły się na wszyst­kie stro­ny. Gdy prze­bie­gał koło drze­wa, za któ­rym sta­łem ukry­ty, sły­sza­łem wy­raź­nie, jak szczęk­nął zę­ba­mi. Się­gną­łem po ka­pi­szon, choć mi się zim­no zro­bi­ło, bo wil­ka tak zu­chwa­łe­go na ob­ła­wie nie wi­dzia­łem nig­dy. Spoj­rza­łem w stro­nę, gdzie po­szedł, a on so­bie z wol­na po­stę­pu­je o ja­kie dwa­dzie­ścia kro­ków ode mnie. Ce­lu­ję i strze­lam; cóż, kie­dy strzał chy­bia. Prze­że­gna­łem się te­raz, ale już nie mia­łem od­wa­gi po­szu­kać, gdzie upadł na­bój ostro na­bi­ty lo­ft­ka­mi. Wiel­kie wil­czy­sko uszło w bór, gdyż był to wil­ko­łak, to jest zła du­sza w wil­czej skó­rze.

Ja­koś w ty­dzień prze­szło po po­lo­wa­niu chwy­ci­ły cięż­sze jesz­cze mro­zy, tak że ptac­two od nich pa­da­ło; wil­czych tro­pów peł­no było po po­lach i koło lasu, choć nie dało się sły­szeć, żeby gdzie we wsi sta­ła się komu jaka szko­da od tych zwie­rząt. Pa­mię­tam, było to w dzień Świę­te­go Bła­że­ja, wieś zło­ży­ła się na wo­ty­wę na in­ten­cję sfol­go­wa­nia mro­zów. Po na­bo­żeń­stwie w Go­wo­ro­wie ze­bra­li się go­spo­da­rze na po­gwar­kę w ma­ło­wie­skiej karcz­mie i tak też tam ze­szło do zmierz­chu. Wy­sze­dłem z karcz­my ze soł­ty­sem Ma­te­uszem, mia­łem się zaś pu­ścić za­raz ku cha­łu­pie, ale kum po­wia­da:

– Wstąp­cie no do mnie, Szy­mo­nie.

Za­la­złem więc do Ma­te­usza i za­ba­wi­łem chwil­kę cza­su. Wyj­rzał kum na świat i mówi: – Prze­no­cuj­cie, Szy­mo­nie, bo się ja­koś ściem­nia, a z Ma­ło­wie­ży ma­cie spo­ry kęs dro­gi do domu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: