Wilk stepowy - ebook
Wilk stepowy - ebook
Najsłynniejsze dzieło noblisty Hermana Hessego. Bohater, Harry Haller, ma poczucie, że nie przystaje do otaczającego go świata pełnego materializmu. Na dodatek jest zmęczony ciągłą walką, którą toczy w sobie – jego humanistyczna wrażliwość zmaga się z wilczą drapieżnością. Wszystko to zmienia się, gdy spotka kobietę, która nie tylko wprowadzi go do pewnego niezwykłego teatru, ale także podważy jego cały dotychczasowy pogląd na życie. Niezwykła, magiczna, nieprzemijająco poczytna powieść o niezaprzeczalnym walorze literackim, jedna z najważniejszych pozycji wśród klasyków dwudziestowiecznej literatury.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8008-331-8 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Książka ta zawiera notatki pozostałe po człowieku, którego nazywaliśmy „wilkiem stepowym”, czyli określeniem, jakiego on sam wielokrotnie używał w stosunku do siebie. Jest kwestią dyskusyjną, czy jego rękopis wymaga przedmowy; odczuwam jednak potrzebę dorzucenia do tych zapisków kilku kartek, na których spróbuję naszkicować moje o nim wspomnienia. Wiem o tym człowieku niewiele, a zwłaszcza nie znam ani jego przeszłości, ani pochodzenia. Osobowość jego wywarła na mnie jednak silne i – muszę przyznać – mimo wszystko sympatyczne wrażenie.
Wilk stepowy, mężczyzna około pięćdziesięcioletni, zjawił się pewnego dnia – przed kilkoma laty – w domu mojej ciotki, szukając umeblowanego pokoju. Wynajął mansardę i przyległą izdebkę sypialną, wrócił po kilku dniach z dwiema walizkami i dużą skrzynią książek i mieszkał u nas dziewięć czy dziesięć miesięcy. Prowadził życie bardzo ciche i samotne, i gdyby nie sąsiedztwo naszych pokoi sypialnych, sprzyjające przypadkowym spotkaniom na schodach i w korytarzu, prawdopodobnie nie poznalibyśmy się nigdy, gdyż był to człowiek nietowarzyski w stopniu niespotykanym, prawdziwy wilk stepowy – jak siebie niekiedy nazywał – istota obca, dzika, a także bardzo płochliwa, istota z innego świata niż mój. Jak dalece pogrążył się w osamotnieniu z racji swych predyspozycji i losu, i w jakim stopniu osamotnienie to świadomie uważał za swój los, o tym – rzecz jasna – dowiedziałem się dopiero z pozostawionych przez niego zapisków; jednak w pewnej mierze poznałem go już wcześniej z jego niepozornych gestów i rozmów; doszedłem do wniosku, że obraz, jaki wyrobiłem sobie o nim na podstawie zapisków, jest w zasadzie zgodny z – oczywiście bledszym i mniej kompletnym – obrazem ukształtowanym na podstawie naszej osobistej znajomości.
Przypadek sprawił, że byłem przy tym, kiedy wilk stepowy zjawił się w naszym domu po raz pierwszy i wynajął u mojej ciotki pokój. Przyszedł w porze obiadowej, talerze stały jeszcze na stole, a ja miałem zaledwie pół godziny czasu przed powrotem do biura. Jeszcze dziś pamiętam dziwne i sprzeczne wrażenie, jakie wywarł na mnie przy pierwszym spotkaniu. Wszedł przez oszklone drzwi, pociągnąwszy uprzednio za dzwonek. W mrocznym przedpokoju ciotka spytała, czego sobie życzy. Wilk stepowy zrazu nie odpowiedział ani też nie wymienił swojego nazwiska, uniósł w górę kanciastą głowę o krótko ostrzyżonych włosach, węszył wrażliwym nosem dookoła i powiedział: „O, jak tu przyjemnie pachnie”. Uśmiechał się przy tym, a moja poczciwa ciotka uśmiechała się również, mnie zaś te słowa powitania wydały się raczej śmieszne i usposobiły do niego negatywnie.
– Prawda – powiedział – przychodzę w sprawie pokoju do wynajęcia.
Dopiero kiedy we trójkę wchodziliśmy po schodach na poddasze, mogłem dokładniej przyjrzeć się przybyszowi. Nie był wysoki, chodził jednak i trzymał głowę tak, jak ludzie o słusznym wzroście, miał na sobie modny, obszerny płaszcz zimowy i w ogóle ubrany był dostatnio, lecz niedbale, był gładko ogolony, a włosy, całkiem krótko ostrzyżone, tu i ówdzie połyskiwały siwizną. Jego chód początkowo zupełnie mi się nie podobał, było w nim coś z wysiłku i wahania, co nie harmonizowało ani z jego ostrym i surowym profilem, ani z tonem i temperamentem jego mowy. Dopiero później spostrzegłem i dowiedziałem się, że był chory i że chodzenie sprawiało mu trudności. Z osobliwym uśmiechem, który wówczas był mi również niemiły, przyglądał się schodom, ścianom, oknom i starym, wysokim szafom stojącym na korytarzu; odnosiłem wrażenie, że wszystko mu się podoba, a zarazem w jakiś sposób go śmieszy. W ogóle człowiek ten sprawiał wrażenie, jak gdyby przybywał do nas z obcego świata, być może z zamorskich krajów, i uważał, że wszystko tu jest ładne, ale trochę śmieszne. Był – nie mogę tego określić inaczej – grzeczny, nawet uprzejmy, podobał mu się dom, zgodził się też natychmiast i bez zastrzeżeń na pokój, czynsz, śniadania i w ogóle na wszystko, a jednak człowieka tego otaczała, jak mi się zdawało, niedobra czy też wroga aura. Wynajął gabinet i pokój sypialny, wysłuchał uważnie i grzecznie informacji dotyczących opału, wody, obsługi i regulaminu domowego, zgodził się na wszystko, zaproponował też od razu zadatek; a mimo to był jak gdyby nieobecny, sam wydawał się sobie śmieszny w swych poczynaniach i nie brał siebie serio, tak jak gdyby wynajmowanie pokoju i rozmowa z ludźmi po niemiecku była dla niego czymś dziwnym i nowym i jak gdyby w myślach zajęty był zgoła innymi sprawami. Takie mniej więcej było moje wrażenie i nie mógłbym nazwać go korzystnym, gdyby nie zostało przeobrażone i skorygowane innymi szczegółami. Przede wszystkim od razu spodobała mi się twarz tego mężczyzny; spodobała mi się mimo wyrazu obcości, była to bowiem twarz może trochę dziwna i smutna, ale czujna, myśląca, przeorana doświadczeniem i uduchowiona. A poza tym nieco mnie udobruchał rodzaj jego grzeczności i uprzejmości, który – choć zdawało się, że sprawia mu trochę wysiłku – był całkowicie pozbawiony pychy, a nawet miał w sobie coś nieomal wzruszającego, coś błagalnego, na co dopiero później znalazłem wytłumaczenie, co mnie jednak od razu trochę dla niego zjednało.
Jeszcze nim skończyło się oglądanie obu pomieszczeń oraz dalsze pertraktacje, upłynął czas mojej przerwy obiadowej; musiałem wracać do biura. Pożegnałem się i zostawiłem go ciotce. Kiedy wieczorem wróciłem do domu, ciotka oświadczyła, że obcy wynajął mieszkanie i sprowadza się w najbliższych dniach, prosił tylko, żeby nie zgłaszać jego przybycia policji, ponieważ dla niego, człowieka chorowitego, formalności, wystawanie w urzędach policyjnych itd. są nie do zniesienia. Przypominam sobie dokładnie, jak mnie to zaskoczyło i jak ostrzegałem ciotkę przed zgodą na te warunki. Z dziwną obcością, cechującą tego człowieka, zdawał się aż nadto dobrze harmonizować właśnie ów lęk przed policją, który wręcz rzucał mi się w oczy jako podejrzany. Tłumaczyłem ciotce, że na spełnienie tego dość dziwnego wymagania, mogącego w pewnych okolicznościach mieć dla niej bardzo niepożądane skutki, nie wolno jej się pod żadnym warunkiem zgodzić, zwłaszcza wobec całkowicie obcego człowieka. Ale okazało się, że ciotka już mu przyrzekła dostosować się do tego życzenia i że w ogóle dała się już uwieść i oczarować nieznajomemu; nigdy bowiem nie przyjmowała lokatorów, z którymi nie mogłaby nawiązać jakiegoś ludzkiego, przyjaznego i rodzinnego albo raczej matczynego kontaktu, co też przez niejednego z poprzednich lokatorów było solidnie wykorzystywane. Zdarzało się, że w pierwszych tygodniach nowemu lokatorowi miałem niejedno do zarzucenia, gdy tymczasem moja ciotka za każdym razem serdecznie brała go w obronę. Ponieważ nie podobała mi się sprawa z niedopełnieniem obowiązku zameldowania na policji, chciałem przynajmniej usłyszeć od ciotki, co wie o obcym, o jego pochodzeniu i zamiarach. Okazało się, że wie o nim już to i owo, choć po moim wyjściu w południe bawił u niej bardzo krótko. Powiedział, że zamierza zatrzymać się w naszym mieście kilka miesięcy, korzystać z bibliotek i obejrzeć zabytki. Właściwie ciotce nie odpowiadało, że chciał wynająć mieszkanie tylko na krótki okres, ale widocznie już ją sobie zjednał, mimo dość dziwnego sposobu bycia. Krótko mówiąc, pokoje były wynajęte, a moje zastrzeżenia okazały się spóźnione.
– Dlaczego właściwie powiedział, że tu przyjemnie pachnie? – zapytałem.
Wtedy moja ciotka, która czasami miewa dobre przeczucia, oświadczyła: – To dla mnie oczywiste. U nas pachnie czystością i porządkiem, atmosferą pogodnego i przyzwoitego życia i to mu się spodobało. Wygląda tak, jak gdyby od tego już odwykł i jak gdyby mu tego brakowało.
Niech i tak będzie, pomyślałem. – Ale – ciągnąłem – jeśli nie jest przyzwyczajony do porządnego i przyzwoitego życia, to co z tego wyniknie? Co zrobisz, jeśli nie jest schludny i wszystko zabrudzi albo jeśli będzie nocami wracał pijany?
– To się okaże – powiedziała ciotka, śmiejąc się; poprzestałem więc na tym.
I rzeczywiście obawy moje okazały się nieuzasadnione. Lokator, choć absolutnie nie wiódł życia solidnego i rozsądnego, nie przeszkadzał nam ani nie wyrządzał szkód, dziś jeszcze chętnie go wspominamy. Ale do naszego wnętrza, do mojej duszy i do duszy mojej ciotki człowiek ten wniósł jednak wiele zamętu i wyrządził nam krzywdę, a mówiąc szczerze, długo jeszcze nie będę mógł się z nim uporać. Śni mi się czasem po nocach i czuję się samym jego istnieniem do głębi poruszony i zaniepokojony, choć stał mi się wręcz drogi.
W dwa dni później woźnica przyniósł rzeczy obcego, który nazywał się Harry Haller. Bardzo ładna skórzana walizka zrobiła na mnie dobre wrażenie, a duży płaski neseser zdawał się wskazywać na dawne dalekie podróże, gdyż był oblepiony spłowiałymi etykietami hoteli i firm spedycyjnych z różnych, także zamorskich krajów.
W końcu zjawił się on sam, po czym zaczął się okres, w którym stopniowo poznawałem tego osobliwego człowieka. Zrazu niczym się do tego nie przyczyniłem. I choć interesowałem się Hallerem od momentu, kiedy tylko go zobaczyłem, to jednak w ciągu paru tygodni nie uczyniłem niczego, żeby go spotkać czy nawiązać z nim rozmowę. Natomiast, muszę to przyznać, obserwowałem go już od początku, wchodziłem niekiedy do jego pokoju pod nieobecność lokatora i w ogóle trochę go z ciekawości szpiegowałem.
Powiedziałem już nieco o powierzchowności wilka stepowego. Na pierwszy rzut oka robił wrażenie człowieka wybitnego, wyjątkowego i niezwykle uzdolnionego, twarz jego była pełna wyrazu, a niezwykle subtelna i ożywiona mimika odzwierciedlała interesujące, ogromnie wrażliwe, pełne delikatności i uczuciowości życie duchowe. Kiedy w rozmowie przekraczał nieraz granice konwenansu i z głębi swej obcości wypowiadał osobiste, własne myśli, wtedy każdy z nas musiał się mu bezwzględnie podporządkować, więcej bowiem przemyślał niż inni ludzie i w sprawach ducha był nieomal rzeczowy, pewny swych przemyśleń i wiedzy, jakimi odznaczają się tylko ludzie prawdziwie uduchowieni, całkowicie wyzbyci próżności, którzy nigdy nie pragną błyszczeć, kogokolwiek przekonywać albo za wszelką cenę postawić na swoim.
Taką wypowiedź, która nie była nawet wypowiedzią, a raczej spojrzeniem, przypominam sobie z ostatniego okresu jego pobytu u nas. Otóż pewien sławny historiozof i krytyk kultury, człowiek o europejskim nazwisku, zapowiedział swój wykład w auli; udało mi się namówić wilka stepowego do pójścia na ten wykład, choć początkowo wcale nie miał na to ochoty. Poszliśmy tam razem i siedzieliśmy na sali obok siebie. Gdy prelegent wszedł na katedrę i zaczął wygłaszać prelekcję, rozczarował swoim nieco kokieteryjnym i pyszałkowatym wystąpieniem wielu słuchaczy, którzy spodziewali się dostrzec w nim proroka. Kiedy więc zaczął mówić i na wstępie zwrócił się do obecnych z paroma pochlebstwami, dziękując jednocześnie za liczną frekwencję, wilk stepowy rzucił mi krótkie spojrzenie pełne krytycyzmu zarówno wobec słów, jak i całej osoby prelegenta; ach, niezapomniane i straszne spojrzenie, o którego znaczeniu można by napisać całą książkę! Spojrzenie to nie tylko krytykowało tego właśnie mówcę i unicestwiało sławnego człowieka swoją nieodpartą, choć łagodną ironią: było raczej smutne niż ironiczne, nawet przepastnie i beznadziejnie smutne. Treścią bowiem tego spojrzenia była cicha rozpacz, która w pewnym sensie stała się już nawykiem i formą. Swoją rozpaczliwą jasnością spojrzenie to prześwietlało nie tylko osobę nadętego mówcy, ale wyszydzało i osądzało sytuację chwili, oczekiwanie i nastrój publiczności, nieco pretensjonalny tytuł zapowiedzianej prelekcji – nie – spojrzenie wilka stepowego przenikało całą naszą współczesność, całą zapobiegliwą krzątaninę, całe karierowiczostwo i próżność, całą powierzchowną grę zarozumiałej, płytkiej duchowości i – niestety – sięgało jeszcze głębiej, nie tylko do braków i beznadziejności naszych czasów, naszej mentalności, naszej kultury, ale przenikało aż do serca człowieczeństwa, wymownie wyrażało w jednej sekundzie całe zwątpienie myśliciela, być może wtajemniczonego w godność i sens życia ludzkiego w ogóle. Spojrzenie to mówiło: „Patrz, jakimi jesteśmy małpami! Patrz, jaki jest człowiek!” – i cała sława, cała mądrość, wszystkie zdobycze ducha, wszystkie dążenia do wzniosłości, wielkości i trwałości, do tego, co ludzkie, runęły i stały się małpią igraszką!
Relacją tą wybiegłem daleko w przyszłość i – wbrew moim zamiarom i woli – powiedziałem o Hallerze w gruncie rzeczy to, co istotne, choć początkowo zamierzałem odsłaniać jego obraz stopniowo, w miarę opowiadania o naszej rozwijającej się powoli znajomości.
Skoro już wyprzedziłem fakty, nie pozostaje mi nic innego jak opowiadać dalej o „zagadkowej” obcości Hallera i szczegółowo zdać sprawę z tego, jak stopniowo odgadywałem i poznawałem przyczyny i znaczenie tej obcości, tego niezwykłego, straszliwego osamotnienia. Tak będzie lepiej, gdyż chciałbym własną osobę pozostawić w cieniu. Nie zamierzam przedstawiać moich poglądów ani opowiadać bajek czy też uprawiać psychologii, pragnę jedynie jako naoczny świadek dorzucić coś niecoś do obrazu tego dziwnego człowieka, który pozostawił po sobie rękopis wilka stepowego.
Już wówczas, gdy go zobaczyłem po raz pierwszy, kiedy wszedł przez oszklone drzwi do mieszkania ciotki i wyciągnąwszy głowę do przodu jak ptak, chwalił przyjemny zapach domu, uderzyła mnie dziwność tego człowieka; moją pierwszą naiwną reakcją była niechęć. Wyczułem (a moja ciotka, która w przeciwieństwie do mnie wcale nie jest typem intelektualnym, wyczuła mniej więcej to samo) – że mężczyzna ten jest chory, że cierpi na jakąś chorobę psychiczną, chorobę usposobienia lub charakteru, i instynktem zdrowego broniłem się przeciwko temu. Z biegiem czasu niechęć moja zmieniła się w sympatię, przejawiającą się w wielkim współczuciu dla tego głęboko i stale cierpiącego człowieka, gdyż byłem świadkiem jego osamotnienia i wewnętrznego umierania. W tym też okresie uświadamiałem sobie coraz wyraźniej, że jego choroba nie polega na jakichś brakach natury, lecz przeciwnie, na wielkim a niezharmonizowanym bogactwie uzdolnień i sił. Przekonałem się, że Haller jest geniuszem cierpienia, że wykształcił w sobie, w sensie niektórych wypowiedzi Nietzschego, genialną, nieograniczoną i straszliwą zdolność cierpienia. Przekonałem się równocześnie, że podstawą jego pesymizmu nie była pogarda dla świata, lecz pogarda dla samego siebie, gdyż mówiąc bezlitośnie i druzgocąco o instytucjach lub osobach, nigdy nie wyłączał siebie, zawsze najpierw przeciw sobie kierował ostrze swych strzał, siebie przede wszystkim nienawidził i negował…
Tu muszę wtrącić pewną uwagę psychologiczną. Choć o życiu wilka stepowego niewiele mi wiadomo, mam jednak wszelkie powody do przypuszczenia, że przez kochających, ale surowych i bardzo pobożnych rodziców i nauczycieli wychowywany był w duchu, którego zasadą jest „łamanie woli”. To unicestwienie osobowości i łamanie woli u tego ucznia zawiodło, był bowiem zbyt silny i nieugięty, zbyt dumny i inteligentny. Zamiast unicestwić jego osobowość, zdołano go tylko nauczyć nienawiści do samego siebie. Przeciw sobie samemu, przeciw temu niewinnemu i szlachetnemu obiektowi kierował odtąd przez całe życie genialność swej wyobraźni i pełnię swych intelektualnych możliwości. Był bowiem mimo wszystko na wskroś chrześcijaninem i męczennikiem w tym, że każde ostrze, każdą krytykę, każdą złośliwość, każdą nienawiść, do jakiej był zdolny, kierował przede wszystkim przeciw sobie. W odniesieniu do bliźnich, do otoczenia, podejmował stale bohaterskie i poważne wysiłki, by ich kochać, by oddać im sprawiedliwość, nie sprawiać bólu; zasadę miłości bliźniego wpojono mu bowiem równie głęboko jak nienawiść do samego siebie i w ten sposób całe jego życie stało się przykładem, że bez miłości własnej niemożliwa jest też miłość bliźniego, że nienawiść do samego siebie jest tym samym co skrajny egoizm i płodzi w końcu tę samą okrutną samotność i rozpacz.
Ale czas już przerwać rozmyślania i przejść do rzeczywistości. A więc pierwszą rzeczą, której dowiedziałem się o naszym lokatorze, po części przez własne przeszpiegi, po części dzięki uwagom ciotki, były szczegóły dotyczące jego trybu życia. Niebawem okazało się, że był on intelektualistą i molem książkowym i że nie wykonywał żadnego praktycznego zawodu. Zwykle długo leżał w łóżku, często wstawał dopiero około południa i w szlafroku przemierzał parę kroków, dzielących sypialnię od położonego naprzeciw gabinetu. Gabinet ten – duża i przyjemna mansarda o dwóch oknach – już po kilku dniach wyglądał inaczej niż wówczas, kiedy zamieszkiwali go inni lokatorzy. Zapełniał się i z czasem stawał się coraz ciaśniejszy. Na ścianach zawieszono obrazy, poprzyczepiano rysunki, niekiedy wycięte z czasopism ilustracje, które się często zmieniały. Był tam krajobraz południowy i fotografie jakiegoś niemieckiego miasteczka, widocznie rodzinnych stron Hallera, między nimi wisiały barwne, jasne akwarele, które – jak dowiedzieliśmy się później – sam malował. Dalej fotografia ładnej młodej kobiety albo młodej dziewczyny. Przez jakiś czas wisiał na ścianie syjamski Budda, którego potem zastąpiła reprodukcja Nocy Michała Anioła, a następnie wizerunek Mahatmy Gandhiego. Książki wypełniały nie tylko wielką szafę biblioteczną, ale były porozkładane wszędzie, na stołach, na pięknym starym sekretarzyku, na otomanie, na krzesłach, na ziemi: książki z papierowymi zakładkami, które się ciągle zmieniały. Książek przybywało stale, gdyż nie tylko znosił całe ich stosy z bibliotek, ale otrzymywał też często przesyłki pocztowe. Człowiek zamieszkujący ten pokój mógł być uczonym. Z wrażeniem tym harmonizował snujący się wszędzie dym z cygar i porozstawiane popielniczki z niedopałkami. Duża część książek nie była jednak treści naukowej. Ogromną większość stanowiły dzieła pisarzy wszystkich epok i wszystkich narodów. Przez jakiś czas leżało na tapczanie, na którym często spędzał całe dni, sześć grubych tomów dzieła z końca osiemnastego wieku pod tytułem Podróż Zofii z Kłajpedy do Saksonii. Znać było, że często zaglądał do zbiorowych wydań Goethego, Jean Paula, Novalisa, a także Lessinga, Jacobiego i Lichtenberga. W kilku tomach Dostojewskiego tkwiło mnóstwo zapisanych kartek. Na dużym stole między tą masą książek i pism stał często bukiet kwiatów, tam też poniewierała się stale zakurzona kaseta z akwarelami, obok niej popielniczki, oraz – czego nie należy przemilczeć – różne butelki z trunkami. Butelka w słomianej plecionce była najczęściej napełniona czerwonym włoskim winem, które przynosił z pobliskiego małego sklepiku, czasem pojawiała się też flaszka burgunda albo malagi, a pękata butelka wiśniówki, opróżniona – jak zauważyłem – w bardzo krótkim czasie niemal całkowicie, znikła w kącie pokoju i tam pokryła się kurzem z nie umniejszającą się już resztką zawartości. Nie chcę się usprawiedliwiać z uprawianego przeze mnie szpiegowania i przyznaję otwarcie, że początkowo wszystkie te oznaki życia, wypełnionego wprawdzie intelektualnymi zainteresowaniami, ale przy tym dość hulaszczego i wyuzdanego, budziły we mnie odrazę i nieufność. Jestem nie tylko człowiekiem o mieszczańskich nawykach, prowadzącym regularny tryb życia, przyzwyczajonym do pracy i ścisłego rozkładu godzin: jestem również abstynentem i nie palę, więc owe butelki w pokoju Hallera jeszcze mniej mi się podobały niż reszta malowniczego artystycznego nieładu.
Tak jak w spaniu i pracy, tak też w sprawach kulinarnych gość nasz prowadził bardzo nieregularny i kapryśny tryb życia. Niekiedy wcale nie wychodził z domu i niczego nie brał do ust prócz rannej kawy, niekiedy ciotka znajdowała skórkę od banana jako jedyną pozostałość całego obiadu, ale znów w inne dni jadał bądź w dobrych i wykwintnych restauracjach, bądź w małych podmiejskich knajpkach. Wydawało się, że zdrowie ma nie najlepsze. Poza niedowładem nóg, często utrudniającym mu wchodzenie po schodach, zdawał się cierpieć również z powodu innych dolegliwości; kiedyś wspomniał mimochodem, że już od wielu lat nie sypia i nie trawi normalnie. Przypisywałem to przede wszystkim piciu. Później, kiedy towarzyszyłem mu czasem do którejś z jego knajp, byłem nieraz świadkiem, jak duszkiem i z fantazją wlewał w siebie wino, ale ani ja, ani nikt inny nie widział go naprawdę pijanym.
Nigdy nie zapomnę naszego pierwszego bardziej osobistego spotkania. Znaliśmy się ot tak, jak znają się lokatorzy sąsiadujących pokojów w tym samym mieszkaniu. Pewnego wieczoru, gdy wróciłem z biura do domu, ku mojemu zdumieniu zobaczyłem pana Hallera siedzącego na schodach między pierwszym a drugim piętrem. Siedział na najwyższym stopniu i usunął się na bok, aby mnie przepuścić. Zapytałem, czy nie czuje się źle, i wyraziłem gotowość odprowadzenia go na górę.
Haller spojrzał na mnie; odniosłem wrażenie, że wyrwałem go z jakiegoś transu. Powoli zaczął się uśmiechać swoim ujmującym i smutnym uśmiechem, który tak często kładł mi się na sercu ciężarem, po czym prosił, żebym usiadł przy nim. Podziękowałem, mówiąc, że nie zwykłem siadywać na schodach przed mieszkaniami obcych ludzi.
– Ach tak – powiedział, uśmiechając się swobodniej. – Ma pan rację. Ale proszę poczekać chwilkę, chciałbym wyjaśnić panu, dlaczego musiałem tu trochę posiedzieć.
Wskazywał przy tym na podest przed mieszkaniem na pierwszym piętrze, zajmowanym przez jakąś wdowę. Na tej niewielkiej powierzchni, wyłożonej parkietem, między schodami, oknem i oszklonymi drzwiami, stała przy ścianie wysoka mahoniowa szafa, ozdobiona w górze staromodnym gzymsem, a przed szafą na ziemi, na dwóch małych, niskich postumencikach umieszczono dwie rośliny w dużych doniczkach: azalię i araukarię. Rośliny wyglądały ładnie, były zawsze utrzymane czysto, bez zarzutu, co i ja już z przyjemnością zauważyłem.
– Widzi pan – ciągnął dalej Haller – ten mały podest z araukarią pachnie tak bajecznie, że często nie mogę tędy przejść, żeby nie zatrzymać się choć na chwilę. U pańskiej szanownej ciotki także pachnie przyjemnie, panuje porządek i wzorowa czystość, ale tu ten kącik z araukarią aż błyszczy schludnością, jest tak odkurzony, wytarty i wymyty, tak nieskazitelnie czysty, że po prostu promienieje. Muszę się tu zawsze narozkoszować tym zapachem do syta… Czy i pan go czuje? Woń wosku z lekką domieszką terpentyny, zmieszana z wonią mahoniu, wilgotnych liści i w ogóle ze wszystkim, dają w sumie zapach, będący superlatywem mieszczańskiej czystości, staranności i dokładności, spełniania obowiązków i wierności w rzeczach małych. Nie wiem, kto tu mieszka, ale za tymi oszklonymi drzwiami istnieje chyba raj czystości i odkurzonego mieszczaństwa, a także raj ładu i wzruszająco trwożnego oddania się małym przyzwyczajeniom i obowiązkom.
Ponieważ milczałem, ciągnął: – Proszę nie sądzić, że mówię to ironicznie! Nic nie jest mi bardziej obce, drogi panie, niż chęć wyśmiewania tych mieszczańskich cnót i porządków. To prawda, że sam żyję w innym świecie i… być może… nie zdołałbym wytrzymać choćby jednego dnia w mieszkaniu z takimi araukariami. Ale jeśli nawet jestem starym i trochę nieokrzesanym wilkiem stepowym, to przecież i moja matka była mieszczką, hodowała kwiaty, dbała o pokój i schody, o meble i firanki i starała się włożyć w swoje mieszkanie i swoje życie tyle schludności, czystości i porządku, ile potrafiła. O tym właśnie przypomina mi delikatny zapach terpentyny i araukaria, więc siedzę tu od czasu do czasu, spoglądam w ten cichy, mały ogródek porządku i cieszę się, że coś takiego jeszcze istnieje.
Chciał wstać, jednak sprawiało mu to trudności i nie protestował, kiedy mu trochę pomogłem. Milczałem dalej, ale uległem – podobnie jak to się uprzednio przytrafiło mojej ciotce – jakiemuś urokowi, roztaczanemu niekiedy przez tego dziwnego człowieka. Powoli wchodziliśmy razem po schodach na górę i przed drzwiami, kiedy już trzymał klucze w ręku, spojrzał mi raz jeszcze prosto i przyjaźnie w twarz, mówiąc: – Czy wraca pan z biura? No cóż, nie znam się na tych sprawach, wie pan, żyję trochę na uboczu. Przypuszczam jednak, że i pana interesują książki i podobne sprawy. Pańska ciotka mówiła mi kiedyś, że pan skończył gimnazjum i dobrze znał grekę. Otóż dziś rano znalazłem u Novalisa pewne zdanie, czy mogę je panu przeczytać? Z pewnością i panu sprawi ono przyjemność.
Zabrał mnie do swego pokoju, mocno pachnącego tytoniem, wyciągnął ze stosu książek jakiś tom, odwracał kartki, szukał.
– To też jest dobre, bardzo dobre – powiedział – niech pan posłucha: „Powinno się być dumnym z bólu… każdy ból jest przypomnieniem naszej wysokiej rangi”. Świetne! Osiemdziesiąt lat przed Nietzschem! Ale nie o tym zdaniu myślałem… niech pan poczeka… już je mam. Otóż: „Większość ludzi nie chce pływać, dopóki nie nauczy się pływania”. Czy to nie dowcipne? Oczywiście nie chcą pływać! Urodzili się przecież dla ziemi, nie dla wody. I oczywiście nie chcą myśleć, gdyż stworzeni zostali do życia, a nie do myślenia! Tak, a kto myśli i kto z myślenia czyni sprawę najważniejszą, ten wprawdzie może w tej dziedzinie zajść daleko, ale taki człowiek zamienił ziemię na wodę i musi kiedyś utonąć.
Ujął mnie tym i zainteresował, pozostałem chwilę u niego i odtąd zdarzało się dość często, że kiedy spotykaliśmy się na schodach lub na ulicy, rozmawialiśmy trochę ze sobą. Przy tym początkowo miałem zawsze wrażenie, podobnie jak przy araukarii, że odnosi się do mnie z ironią. Ale było inaczej. Żywił dla mnie, podobnie jak dla owej araukarii, wręcz głęboki szacunek, był tak głęboko przekonany o swoim osamotnieniu, o swoim pływaniu po wodzie, o swoim wykorzenieniu, że szczerze i bez cienia szyderstwa wprawiał go niekiedy w zachwyt widok jakiejś zwyczajnej mieszczańskiej codzienności, na przykład punktualność, z jaką chodziłem do biura, albo powiedzenie woźnego czy konduktora tramwajowego. Początkowo wydawało mi się to śmieszne i przesadne, niby pańska, kawalerska fantazja lub jakieś zgrywanie się na sentymentalizm. Ale stopniowo coraz bardziej przekonywałem się, że on rzeczywiście z punktu widzenia swej próżni, swej obcości i wilczej natury po prostu podziwiał i kochał nasz mały mieszczański światek jako coś trwałego, niewzruszonego i pewnego, dla niego zaś dalekiego i nieosiągalnego, jako rodzaj gniazda rodzinnego i spokoju, do którego nie wiodła żadna z jego dróg. Przed naszą posługaczką, kobietą zresztą poczciwą, zawsze zdejmował kapelusz z prawdziwym uszanowaniem, a jeśli się zdarzyło, że moja ciotka gawędziła z nim przez chwilę albo zwracała mu uwagę na konieczność naprawienia bielizny lub na wiszący guzik przy palcie, słuchał tego z dziwnym skupieniem i uwagą, jak gdyby zadawał sobie nieopisany i beznadziejny trud, żeby przez jakąś szparę wtargnąć do tego małego, spokojnego światka i zadomowić się w nim choćby na jedną godzinę.
Już podczas pierwszej rozmowy przy araukarii, kiedy nazwał się wilkiem stepowym, zrobiło mi się przykro i zdziwiłem się trochę. Cóż to za określenie? Wnet jednak zacząłem godzić się na ten wyraz nie tylko z racji przyzwyczajenia; sam nazywałem tego człowieka w myślach już nie inaczej jak wilkiem stepowym, a i dziś jeszcze nie znalazłbym trafniejszego określenia dla tej przedziwnej postaci. Wilk stepowy, zabłąkany wśród nas, wśród miast i życia gromadnego – żaden inny obraz nie mógłby ukazać go dobitniej, jego trwożliwego osamotnienia, jego dzikości, niepokoju, nostalgii i bezdomności.
Kiedyś miałem sposobność obserwować go przez cały wieczór podczas koncertu symfonicznego; ku memu zdziwieniu siedział w pobliżu, wcale mnie jednak nie widząc. Najpierw grano szlachetne i piękne utwory Händla – lecz wilk stepowy pogrążony był w sobie, oderwany od muzyki i otoczenia. Siedział zagubiony, samotny i obcy, spoglądając w ziemię z chłodnym, ale pełnym troski wyrazem. Potem grano inny utwór, małą symfonię Friedemanna Bacha, i wtedy to zdumiałem się, widząc, że po kilku zaledwie taktach mój dziwak zaczął się uśmiechać i ulegać czarowi muzyki, pogrążając się całkowicie w sobie, i chyba w ciągu dziesięciu minut sprawiał wrażenie w pełni uszczęśliwionego i zatopionego w rozkosznych marzeniach, tak że więcej zwracałem uwagi na niego niż na muzykę. Gdy utwór dobiegł końca, ocknął się i wyprostował, zdawało się, że chce wstać i odejść, pozostał jednak i wysłuchał jeszcze ostatniego punktu w programie, wariacji Regera, muzyki, którą wielu odczuwało jako przydługą i nużącą. I także wilk stepowy, słuchający początkowo uważnie i chętnie, znów opadł na krześle, wsunął ręce w kieszenie i pogrążył się w sobie, ale tym razem bez wyrazu błogości i marzycielstwa, był raczej smutny, wreszcie zagniewany, jego twarz była daleka, szara, zgaszona, wyglądał na człowieka starego, chorego i niezadowolonego.
Po koncercie zobaczyłem go znowu na ulicy i poszedłem jego śladem; otulony w płaszcz szedł smutno i ociężale w kierunku naszej dzielnicy, zatrzymał się jednak przed małą, staroświecką restauracyjką, z wahaniem spojrzał na zegarek i wszedł do środka. Czyniąc zadość chwilowej zachciance, wszedłem tam za nim. Siedział przy typowym na owe czasy okrągłym stoliku, gospodyni i kelnerka przywitały go jak stałego bywalca, ukłoniłem się i przysiadłem do niego. Siedzieliśmy tam godzinę i podczas gdy ja wypiłem dwie szklanki wody mineralnej, on kazał sobie podać pół litra czerwonego wina, a potem jeszcze ćwiartkę. Wspomniałem, że wracam z koncertu, ale nie zareagował na to. Czytał etykietę na flaszce mojej wody i zapytał, czy nie chciałbym napić się wina, na które mnie zaprasza. Gdy usłyszał, że nigdy nie pijam wina, zrobił znów bezradną minę i powiedział: „No tak, ma pan rację. Ja też przez wiele lat żyłem wstrzemięźliwie i długi czas pościłem, ale obecnie znajduję się znów pod znakiem Wodnika, a to znak ciemny i wilgotny”.
Kiedy żartując, napomknąłem, że wydaje mi się nieprawdopodobne, iżby właśnie on wierzył w astrologię, przybrał znów uprzejmy ton, który mnie często urażał, i powiedział: – Całkiem słusznie, również i w tę naukę nie mogę, niestety, uwierzyć.
Pożegnałem się i wyszedłem, on zaś wrócił do domu dopiero późną nocą, ale jego krok był normalny; jak zwykle nie od razu położył się do łóżka, słyszałem to dokładnie przez ścianę, lecz chyba z godzinę jeszcze siedział w swoim pokoju przy świetle.
Pamiętam również jeszcze inny wieczór. Byłem sam w domu, ciotka wyszła, ktoś zadzwonił do drzwi wejściowych, a kiedy otworzyłem, stała przede mną młoda, bardzo ładna osoba i pytała o pana Hallera; poznałem ją od razu. Była to pani z fotografii w jego pokoju. Pokazałem jej drzwi lokatora i wycofałem się, pani pozostała chwilę na górze, wkrótce jednak usłyszałem, jak razem schodzili ze schodów i wychodzili z domu, żartując przy tym wesoło i z ożywieniem. Byłem bardzo zdziwiony, że nasz pustelnik ma kochankę, w dodatku taką młodą, ładną i elegancką, i znowu zachwiały się wszystkie moje domysły na temat jego życia i jego osoby. Ale w niecałą godzinę wrócił do domu sam, ciężkim, smutnym krokiem, z trudem stąpał po schodach, po czym całymi godzinami chodził w swoim pokoju tam i z powrotem, cicho, jak wilk w klatce, światło paliło się u niego przez całą noc, prawie do rana.
Nie wiem nic o tym związku, chciałbym tylko dodać, że raz jeszcze widziałem go z tą kobietą na jakiejś ulicy miasta. Szli pod rękę, wyglądał na człowieka szczęśliwego, dziwiłem się znowu, że jego zatroskana, wyobcowana twarz potrafi zdradzać – zależnie od okoliczności – tyle wdzięku, tyle wręcz dziecinnego uroku, i zrozumiałem tę kobietę, zrozumiałem również współczucie, jakie moja ciotka miała dla tego człowieka. Ale i w tym dniu wrócił wieczorem do domu smutny i zbiedzony; spotkałem go przy bramie, miał, jak nie raz, butelkę włoskiego wina pod płaszczem i przesiedział przy niej pół nocy w swojej jaskini na górze. Żal mi go było, bo też jakże beznadziejne, stracone i bezbronne było to jego życie.
No, ale dość już gadania. Nie trzeba więcej relacji ani opisów, by wykazać, że wilk stepowy prowadził życie samobójcy. Mimo to nie wierzę, by sobie je odebrał owego dnia, kiedy nagle i bez pożegnania, ale po zapłaceniu wszystkich zaległości opuścił nasze miasto i zniknął. Nigdy więcej nie dał znaku życia i ciągle jeszcze przechowujemy kilka listów, które do niego przyszły. Niczego nie pozostawił po sobie prócz rękopisu, który sporządził podczas pobytu w naszym domu i który w kilku słowach mnie zadedykował, zaznaczając, że mogę z nim zrobić, co uznam za stosowne.
Nie miałem możności stwierdzić, ile prawdy zawierają przeżycia opisane w notatkach Hallera. Nie wątpię, że po większej części są fikcją, ale nie w sensie dowolnego zmyślenia, lecz w sensie próby znalezienia wyrazu dla głęboko odczutych przeżyć duchowych, próby, która przedstawiłaby je w szacie konkretnych zdarzeń. Te po części fantastyczne przygody w opowieści Hallera pochodzą przypuszczalnie z ostatniego okresu jego pobytu w naszym mieście i nie wątpię, że ich podstawą jest również pewna doza prawdziwych, realnych faktów. W owym czasie gość nasz rzeczywiście zmienił się w wyglądzie i sposobie bycia, często przebywał poza domem, niekiedy nie było go nawet całymi nocami, a jego książki leżały nietknięte. Podczas nielicznych wówczas spotkań wydawał mi się wyjątkowo ożywiony i odmłodzony, a parę razy wręcz uradowany. Oczywiście zaraz potem następowała kolejna ciężka depresja, całymi dniami leżał w łóżku, nie dopominał się o jedzenie i na ten okres przypada również niezwykle ostra, nawet brutalna kłótnia z jego kochanką, która pojawiła się znów na horyzoncie; kłótnia ta poruszyła cały dom, za co nazajutrz Haller przeprosił moją ciotkę.
Nie, jestem przekonany, że nie odebrał sobie życia. Żyje jeszcze i chodzi gdzieś po świecie na swoich umęczonych nogach, w górę i w dół po schodach obcych domów, gdzieś tam gapi się na wyfroterowane posadzki i starannie pielęgnowane araukarie, w ciągu dnia przesiaduje w bibliotekach, noce spędza w knajpach albo leży na wynajętym tapczanie i wsłuchuje się w żyjący za oknami świat i ludzi, i wie, że jest wykluczony z tego wszystkiego, jednak się nie zabija, gdyż resztka wiary powiada mu, że cierpienia tego musi w sercu zakosztować do końca i że na to cierpienie musi umrzeć. Często myślę o nim, nie ułatwił mi życia, nie miał daru wspierania i rozwijania tego, co we mnie silne i radosne, przeciwnie! Ale ja nie jestem nim i nie prowadzę życia w jego stylu, lecz moje własne, małe i mieszczańskie, bezpieczne i wypełnione obowiązkami. Dlatego możemy go wspominać spokojnie i z przyjaźnią, ja i moja ciotka, która umiałaby o nim powiedzieć więcej, ale to pozostanie na zawsze ukryte w jej poczciwym sercu.
A co się tyczy notatek Hallera, notatek dziwnych, po części chorobliwych, po części pięknych, pełnych zadumy i fantazji, to muszę przyznać, że gdyby te kartki przypadkiem wpadły mi w ręce, a ich autor nie byłby mi znany, z pewnością wyrzuciłbym je z oburzeniem na śmietnik. Ale moja znajomość z Hallerem umożliwiła mi częściowe ich zrozumienie, a nawet zaaprobowanie. Gdybym widział w nich tylko patologiczne urojenia jednostki, jakiegoś chorego na umyśle biedaka, miałbym skrupuły, czy podać je do wiadomości innym. Dostrzegam w nich jednak coś więcej, dokument czasu, gdyż choroba umysłowa Hallera – wiem to dzisiaj – nie jest dziwactwem jednego tylko człowieka, lecz chorobą epoki, neurozą całego pokolenia, do którego należy Haller, neurozą, której nie ulegają bynajmniej tylko osobowości słabe i mniej wartościowe, lecz właśnie silne, najbardziej uduchowione, najbardziej uzdolnione.
Zapiski Hallera – bez względu na to, czy opierają się na wielu, czy na niewielu wydarzeniach z życia – są próbą przezwyciężenia wielkiej choroby czasu, nie przez jej omijanie i upiększanie, lecz przez próbę uczynienia z samej choroby przedmiotu opowiadania. Oznaczają dosłownie drogę przez piekło, bądź pełną lęku, bądź odważną, drogę przez chaos mrocznego świata duszy, podjętą w celu przejścia przez to piekło, stawienia czoła chaosowi, przecierpienia zła do końca.
Jedna uwaga Hallera dała mi klucz do zrozumienia tego. Kiedyś, po rozmowie o tak zwanych okrucieństwach średniowiecza, powiedział do mnie: – W rzeczywistości nie były to wcale okrucieństwa. Człowiek średniowiecza odczułby znacznie większy wstręt do stylu całego naszego dzisiejszego życia, jako do czegoś okrutnego, przerażającego i barbarzyńskiego! Każda epoka, każda kultura, każdy obyczaj i tradycja mają swój styl, swoją specyfikę, swoje subtelności i ostrości, uroki i okrucieństwa, każda epoka uważa pewne niedomogi za oczywiste, a inne zło znosi cierpliwie. Prawdziwym cierpieniem, piekłem, staje się życie ludzkie tylko tam, gdzie krzyżują się dwie epoki, dwie kultury i religie. Gdyby człowiek antyku musiał żyć w średniowieczu, zginąłby marnie, podobnie jak zginąłby dzikus w naszej cywilizacji. Bywają okresy, w których całe pokolenie dostaje się między dwie epoki, między dwa style życia, tak że zatraca ono wszelką naturalność, wszelki obyczaj, wszelkie poczucie bezpieczeństwa i niewinności. Rzecz jasna, nie wszyscy odczuwają to jednakowo silnie. Filozof taki jak Nietzsche przecierpiał dzisiejszą nędzę wcześniej o całe jedno pokolenie – to, co on świadomy prawdy musiał znieść sam, stało się dziś udziałem tysięcy.
W trakcie lektury notatek często musiałem myśleć o tych słowach. Haller należy do ludzi, którzy dostali się między dwie epoki, którzy zostali wytrąceni ze stanu bezpieczeństwa i niewinności, do tych, których przeznaczeniem jest przeżywać w spotęgowaniu całą problematykę ludzkiego życia jako osobistą męczarnię i piekło.
W tym tkwi – jak się wydaje – sens, jaki jego zapiski mogą mieć dla nas, i dlatego zdecydowałem się je opublikować. Zresztą nie chcę ich brać w obronę ani osądzać: niech każdy czytelnik uczyni to zgodnie z własnym sumieniem!Tylko dla obłąkanych
Dzień minął, jak mijają dni; zepchnąłem go, zniszczyłem delikatnie moją prymitywną i nieśmiałą sztuką życia; pracowałem kilka godzin, wertowałem stare książki, miałem przez dwie godziny bóle, jakie zwykle miewają ludzie starsi, zażyłem pigułkę i cieszyłem się, że bóle dały się przechytrzyć, leżałem w gorącej kąpieli i wchłaniałem błogie ciepło, trzy razy odbierałem pocztę i przeglądałem wszystkie te zbędne listy i druki, odbyłem ćwiczenia oddechowe, ale darowałem sobie dziś z lenistwa gimnastykę myśli, byłem godzinę na spacerze i obserwowałem piękne, delikatne i niecodzienne desenie pierzastych chmurek, wrysowane w niebo. To było bardzo przyjemne, tak jak czytanie starych książek, jak leżenie w ciepłej kąpieli, ale – wziąwszy wszystko razem – nie był to wcale zachwycający, promienny dzień szczęścia i radości, lecz właśnie jeden z tych dni, jakimi już od dłuższego czasu powinny dla mnie być dni normalne i zwykłe: w miarę przyjemne, całkiem znośne, nie najgorsze, nijakie dni starszego, niezadowolonego pana, dni bez szczególnych dolegliwości, bez szczególnych trosk, bez istotnego zmartwienia, bez rozpaczy, dni, w których nawet pytanie, czy nie należałoby pójść za przykładem Adalberta-Stiftera i ulec nieszczęśliwemu wypadkowi przy goleniu, rozważa się rzeczowo i spokojnie, bez podniecenia i bez uczucia strachu.
Kto zakosztował tamtych dni złych, z atakami artretyzmu albo z dotkliwym bólem głowy, umiejscowionym za gałkami ocznymi, szatańsko zmieniającym każdą radość oka i ucha w udrękę, albo owych dni umierania duszy, niedobrych dni wewnętrznej pustki i rozpaczy, w których wśród wyniszczonej i wyeksploatowanej przez kartele ziemi na każdym kroku aż do mdłości szczerzy do nas zęby świat ludzki i tak zwana kultura w swoim zakłamanym, prostackim i obłudnym blasku jarmarcznym, skoncentrowana i doprowadzona do szczytu obrzydliwości we własnym chorym Ja – kto zakosztował tych piekielnych dni, ten jest zadowolony z normalnych i połowicznych, podobnych do dzisiejszego, ten siedzi z wdzięcznością przy ciepłym piecu, z wdzięcznością stwierdza przy czytaniu rannej gazety, że i dzisiaj nie wybuchła znów wojna, że nie ogłoszono nowej dyktatury, że nie wykryto ani w polityce, ani w gospodarce szczególnie jaskrawego świństwa, z wdzięcznością stroi swą zardzewiałą lirę na umiarkowane, wcale pogodne, niemal radosne tony dziękczynnego psalmu, którym zanudza swego cichego, łagodnego, trochę bromem odurzonego bożka zadowolenia, a w tej letniej, zagęszczonej atmosferze nudy, pełnej dobrego samopoczucia i godnego wdzięczności znieczulenia, ci dwaj: ów monotonnie kiwający głową półbożek i ów z lekka posiwiały i przytłumionym głosem śpiewający psalm półczłowiek, są podobni do siebie jak bliźniaki.
Jest coś pięknego w tym zadowoleniu, w tej bezbolesności, w tych znośnych, przyczajonych dniach, kiedy ani ból, ani rozkosz nie mają odwagi krzyczeć, kiedy wszystko tylko szepcze i skrada się na palcach.
Niestety ze mną jest tak, że źle znoszę uczucie zadowolenia, szybko staje mi się ono nienawistne i wstrętne i pełen rozpaczy muszę szukać innych temperatur, o ile to możliwe, w rozkoszy, a w razie konieczności – również i w cierpieniu. Jeśli przez jakiś czas nie doznałem ani rozkoszy, ani bólu i oddychałem letnią, mdłą i znośną atmosferą tak zwanych dobrych dni, wtedy dziecinną moją duszę ogarnia tak ogromny smutek i taka żałość, że zardzewiałą lirę wdzięczności ciskam sennemu bożkowi zadowolenia w sytą twarz, wolę bowiem czuć w sobie prawdziwie diabelny ból niż zdrową temperaturę pokojową. Wtedy rozpala się we mnie dzika żądza mocnych wrażeń, żądza sensacji, wściekłość na wymuskane, płaskie, unormowane i wysterylizowane życie i obłędna chęć zniszczenia czegoś, na przykład domu towarowego albo katedry, albo siebie samego; chciałbym wtedy popełnić jakieś zuchwałe głupstwa, zedrzeć peruki paru czczonym bożyszczom, zaopatrzyć paru zbuntowanych sztubaków w wymarzony bilet do Hamburga, uwieść małą dziewczynkę lub skręcić kark kilku przedstawicielom mieszczańskiego ładu. Gdyż przede wszystkim najszczerzej nienawidziłem, brzydziłem się i przeklinałem zadowolenie, zdrowie, wygodnictwo, ten wypielęgnowany optymizm burżuja, tę tłustą, prosperującą hodowlę wszystkiego, co mierne, normalne, przeciętne.
W takim nastroju, przy zapadającym zmroku, zakończyłem ten znośny, tuzinkowy dzień. Nie zakończyłem go jak przystało na mężczyznę trochę cierpiącego, w sposób normalny i zdrowy, nie skusiło mnie pościelone łóżko z przynętą w postaci termoforu, lecz niezadowolony i pełen wstrętu na myśl o odrobinie dokonanej dzisiaj pracy, z niechęcią włożyłem buty, wśliznąłem się w płaszcz i w ciemności i mgle poszedłem do miasta, by w restauracji „Pod Stalowym Hełmem” wypić to, co pijący mężczyźni starym zwyczajem nazywają „szklaneczką wina”.
Zszedłem więc z mojej mansardy na dół po schodach, po owych trudnych do schodzenia schodach na obczyźnie, owych na wskroś mieszczańskich, wyfroterowanych, czystych schodach jednego z wielce przyzwoitych trójrodzinnych domów czynszowych, gdzie na poddaszu mam moją pustelnię. Nie wiem, jak to się dzieje, ale ja, bezdomny wilk stepowy i samotny wróg małomieszczańskiego świata, zawsze mieszkam w prawdziwie mieszczańskich domach, to taki stary mój sentyment. Nie mieszkam ani w pałacach, ani w proletariackich ruderach, lecz właśnie w tych bardzo przyzwoitych, bardzo nudnych, nienagannie utrzymanych małomieszczańskich gniazdach, gdzie pachnie trochę terpentyną i trochę mydłem, gdzie ogarnia nas przerażenie, jeśli nam się przytrafi głośno zatrzasnąć drzwi albo wejść do pokoju w zabłoconych butach. Niewątpliwie lubię tę atmosferę z czasów mojego dzieciństwa i moja skryta tęsknota za czymś takim jak gniazdo rodzinne prowadzi mnie niezmiennie na te same głupie ścieżki. A poza tym lubię również kontrast, jaki zachodzi między moim samotnym, pozbawionym miłości, gorączkowym i na wskroś nieporządnym życiem a owym środowiskiem rodzinno-mieszczańskim. Lubię na schodach zapach ciszy, porządku, schludności, przyzwoitości i swojskości, który mimo mej nienawiści do mieszczaństwa ma dla mnie zawsze coś wzruszającego, i lubię także przekraczać próg mojego pokoju, gdzie to wszystko się kończy, gdzie wśród stosu książek poniewierają się niedopałki cygar i stoją flaszki z winem, gdzie wszystko jest nieporządne, obce i zaniedbane, a książki, rękopisy, myśli są naznaczone i przesycone biedą samotnych, problematyką bytu ludzkiego, tęsknotą za nadaniem nowego sensu życiu człowieka, które stało się bezsensowne.
Minąłem właśnie araukarię. Na pierwszym piętrze tego domu schody mianowicie prowadzą przez mały podest przed mieszkaniem, które z pewnością utrzymane jest jeszcze bardziej nienagannie, jeszcze czyściej i troskliwiej niż inne, gdyż ten mały podest promieniuje jakimś nadludzkim zadbaniem, jest małą lśniącą świątynią ładu. Na parkiecie, na którym lękamy się postawić nogę, stoją dwa zgrabne stołeczki, a na każdym z nich wielka doniczka; w jednej rośnie azalia, w drugiej dość okazała araukaria, zdrowe, silne drzewko o doskonałej symetrii, którego nawet ostatnia igiełka na ostatniej gałązce lśni czystością. Czasem, kiedy wiem, że nikt mnie nie obserwuje, przychodzę tu jak do świątyni, siadam powyżej araukarii na jednym ze schodów, odpoczywam trochę, składam ręce i patrzę z nabożeństwem na ten ogródek ładu, którego wzruszające wypielęgnowanie i samotna śmieszność w jakiś sposób chwytają mnie za serce. Za tym podestem, niejako w świętym cieniu araukarii, domyślam się mieszkania pełnego błyszczących mahoniów i życia nacechowanego statecznością i zdrowiem, wczesnym wstawaniem, spełnianiem obowiązków, z uroczystościami rodzinnymi w miarę wesołymi, z niedzielnym chodzeniem do kościoła i wczesnym układaniem się do snu.
Z udaną wesołością szedłem po wilgotnym asfalcie uliczek, łzawe, spowite mgłą światła latarń patrzyły przez chłodną, wilgotną szarugę i wysysały z mokrej ziemi leniwe odbicia światełek. Przyszły mi na myśl moje zapomniane młodzieńcze lata – jakże lubiłem wtedy takie ciemne i posępne wieczory późnej jesieni i zimy, jak chciwie i z jakim upojeniem wchłaniałem wówczas nastroje samotności i melancholii, kiedy otulony płaszczem, w deszczu i burzy, biegłem przez wrogą, odartą z liści naturę, samotny już wtedy, ale przepojony rozkoszą i przepełniony wierszami, które spisywałem przy świecy w mojej izdebce, siedząc na brzegu łóżka! No cóż, to już minęło, ten kielich wychyliłem do dna i nigdy dla mnie się już nie napełnił. Czy tego szkoda? Nie, nie szkoda. Nie szkoda niczego, co minęło. Szkoda tylko tego, co jest teraz i dzisiaj, szkoda tych wszystkich godzin i dni, które traciłem, które tylko cierpliwie znosiłem, które nie przynosiły ani darów, ani wstrząsów. Ale, Bogu dzięki, bywały też wyjątki, zdarzały się niekiedy, rzadko, również i inne godziny, które przynosiły wstrząsy, przynosiły dary, burzyły ściany i znowu sprowadzały mnie, zbłąkanego, z powrotem do żywego serca świata. Smutny, a jednak do głębi poruszony, usiłowałem przypomnieć sobie ostatnie przeżycie tego rodzaju. Było to podczas koncertu, grano cudowną starą muzykę, gdy nagle, między dwoma ściszonymi taktami, wykonanymi na drewnianych instrumentach dętych, otworzyła się przede mną brama w zaświaty, przefrunąłem przez niebo i widziałem Boga przy pracy, cierpiałem błogie bóle i nie broniłem się już przed niczym w świecie, nie bałem się już niczego, akceptowałem wszystko, wszystkiemu oddawałem moje serce. Doznanie to nie trwało długo, może kwadrans, ale powróciło tej samej nocy we śnie i odtąd przez wszystkie jałowe dni rozbłyskiwało niekiedy skrycie, czasem w ciągu minut widziałem wszystko wyraźnie, jak wijący się przez moje życie złoty, boski ślad, prawie zawsze pokryty błotem i głęboko zasypany kurzem, potem znów świecący złotymi iskrami, zdawało się, że nigdy już nie zginie, a przecież niebawem znów gdzieś przepadał w głębi. Kiedyś zdarzyło się, że podczas bezsennej nocy nagle zacząłem mówić wiersze, wiersze zbyt piękne i zbyt dziwne, abym mógł myśleć o spisaniu ich; rano już ich nie pamiętałem, a jednak spoczywały we mnie ukryte, jak ciężki orzech w zmurszałej, kruchej łupinie. Innym razem nawiedzało mnie to przy czytaniu jakiegoś poety, przy analizowaniu jakiejś myśli Descartesa, Pascala, kiedy indziej znowu rozbłyskiwało i prowadziło dalej złotym śladem w niebiosa, gdy byłem u kochanki. Ach, trudno jest znaleźć ślad Boga wśród życia, jakie wiedziemy, wśród tego zadowolonego, tak bardzo mieszczańskiego, tak bardzo bezdusznego czasu, na widok tej architektury, tych interesów, tej polityki, tych ludzi! Jakże nie mam być wilkiem stepowym i nędznym pustelnikiem pośrodku świata, którego celów nie podzielam, którego radości są mi obce! Nie mogę długo wytrzymać ani w teatrze, ani w kinie, zaledwie zdołam przeczytać gazetę, rzadko współczesną książkę, nie rozumiem, jakiej przyjemności i zabawy ludzie szukają w przepełnionych pociągach i hotelach, w zatłoczonych kawiarniach, przy hałaśliwej, natrętnej muzyce, w barach i kabaretach eleganckich, luksusowych miast, w światowych wystawach, na korsach, na odczytach dla złaknionych wiedzy, na wielkich boiskach sportowych – nie mogę zrozumieć ani podzielać tych wszystkich przyjemności, które przecież byłyby dla mnie dostępne i o które starają się i dobijają tysiące ludzi. Natomiast to, co w rzadkich chwilach staje się moim udziałem i radością, co dla mnie jest rozkoszą, przeżyciem, ekstazą i podźwignięciem, to świat zna, kocha i tego szuka chyba tylko w poezji, w życiu zaś uważa za obłęd. W istocie, jeśli świat ma rację, jeśli rację mają masowe rozrywki, kawiarniana muzyka, zamerykanizowani ludzie, zadowoleni z byle czego, w takim razie ja nie mam racji, jestem szaleńcem, jestem naprawdę wilkiem stepowym – jak często sam siebie nazywałem – jestem zwierzęciem, zabłąkanym w obcym i niezrozumiałym świecie, zwierzęciem, które nie może już znaleźć swego legowiska, swego pożywienia i chęci do życia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki