- nowość
Wilkozacy. Tom 2. Krew z krwi - ebook
Wilkozacy. Tom 2. Krew z krwi - ebook
Błogosławiony i zarazem przeklęty księżyc. Ten, który powołał do życia plemiona Wilkozaków, który dawał im moc, a zarazem czynił tak bardzo ograniczonymi.
Dopala się sicz. Skrwawione Wilki szukają nowego schronienia. Poszczerbiona wataha, jeszcze do niedawna budząca grozę, staje nad krawędzią zagłady. Osaczona między okrutnym kaprysem moskiewskiego cara a pożogą wojny Chmielnickiego z Koroną walczy o przetrwanie. Liczy się każdy basior, każde szczenię i wadera...
Ciężko ranny Serhij Kostenko, były chorąży kozacki, próbuje na nowo poskładać swoje życie z uratowaną żoną i maleńką córeczką. Tylko czy Marika, z duszą rozdartą przez podwójną, ludzką i wilczą naturę, potrafi jeszcze kochać? Gorzki smak upokorzeń oraz krzywd spycha splecione w intrydze losy bohaterów „Wilczego prawa” wprost w otchłań targającej Ukrainą wojny. Knowania Chmielnickiego, krwawe szaleństwo jego syna i intrygi mołdawskiego hospodara tylko podsycają jej ogień. Księżyc zamienia Kozaków w Wilki. Wojna zmienia ludzi w bestie. Krew domaga się krwi. Znów skoczą sobie do gardeł.
Oszałamiający stepowy eastern, w którym fantastyka miesza się z historią, fakt ściera z klechdą, a szabla z podstępem. Rafał Dębski kolejny raz udowadnia swój niesamowity kunszt kreowania zaskakujących literackich mariaży.
Powiadają mądrzy ludzie, że Wilcy zawsze upomną się o swoje, nie darowują krzywd, nie odstępują od zemsty...
Zanim zatracisz się w lekturze, sprawdź kwadrę księżyca.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68102-37-6 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Strzał padł z gęstwiny krzewów w chwili, kiedy Paweł Melech zeskoczył z konia, aby przyjrzeć się dziwnym śladom na drodze. Kula świsnęła nad siodłem, gdyby wciąż w nim siedział, zapewne dostałby w pierś. Natychmiast przetoczył się przez ramię, wydobywając zza pasa pistolet, zaległ na poboczu traktu, ukryty za bruzdą. Odciągnął kurek, miał nadzieję, że sfatygowana już nieco sprężyna kołowego zamka nie zawiedzie. Szkoda, że drugi samopał umieścił w olstrach przy siodle. Teraz już wiedział, czemu ślady wydały mu się dziwne. Ten, kto urządził zasadzkę, miał zbyt mało czasu, żeby zatrzeć je porządnie, stąd linie pozostawione przez gałęzie, którymi się posłużył. Te gałęzie leżały zresztą opodal, doskonale widoczne, i Pawłowi przemknęła przez głowę myśl, że to wcale nie była nieudolność nieznanego wroga, ale celowe działanie, mające go skłonić do zatrzymania się. I chybiona kula też nie została wystrzelona zbyt późno zupełnym przypadkiem. Nie miała go zabić ani zranić.
Odetchnął głęboko, próbując uspokoić bicie serca. Z pewnością napastnik nie działał sam. Melech wydobył powoli szablę. Tanio życia nie sprzeda, to pewne. Zresztą życia nie szkoda, Kozak ma je wprawdzie tylko jedno i nie wiadomo, co czeka po drugiej stronie, ale śmierć mołojcowi niestraszna. Szkoda tylko, że nie zdoła pomścić brata. Wszak po to właśnie Szkaplerz zwolnił go na słowo. Umówili się jak w przypadku układów z Tatarami – albo Paweł dokona pomsty i wróci do rozbójników, albo przywiezie za siebie okup. Niewysoki okup, trzeba powiedzieć. Przywódca zbójów bardziej go zażądał dla zasady niż z chęci zysku.
Kolejna kula utkwiła w kępie tuż przed nosem Kozaka, obsypując mu twarz ziemią i pyłem z wyschniętej trawy. Paweł rozejrzał się, lekki wiaterek powiał od strony burzanów. Doświadczony żołnierz pociągnął nosem. Konie. Gdzieś tam były ukryte wierzchowce, więcej niż jeden, bo powietrze przesycał zapach bardziej intensywny, niż gdyby wydzielało go jedno zwierzę. Melech spojrzał tęsknie w stronę swojego konia. Przy siodle przytroczony był znakomity muszkiet z zamkiem nowego rodzaju, nie lontowym ani kołowym, ale skałkowym. Szkoda…
Zaczął się odczołgiwać w stronę krzaków, znajdujących się za jego plecami. Ale wtedy gruchnął następny strzał, wyjątkowo głośny, a kula zaryła się tuż pod bokiem Kozaka.
– Nie próbuj uciekać! – zawołał chrapliwy, niski głos. – Nie masz dokąd! Widzę cię lepiej niż ty własne palce.
„Zawsze jest dokąd uciec – przeleciało przez głowę Pawłowi – choćby i na tamten świat”.
– Kto jesteście?
– A skąd ci przyszło do łba, że jest nas więcej?
– A przyszło! Bo sam byś się nie odważył ze mną zadrzeć! – odpowiedział hardo Melech. – Musiałbyś mi strzelić w plecy, żebym cię nie rozerwał gołymi rękami!
– Czelnyś! – zaśmiał się mężczyzna. – Ale też praw jesteś. Nie sam cię w sak złapałem. Z każdej strony pilnuje cię celna lufa. Odrzuć zatem żelazo i samopał. A potem wstań.
Melech zaśmiał się, choć gardło mu ściskał gniew i strach.
– Wstanę, żebyś mi łatwiej kulę wsadził?
– To mogę w każdej chwili! – zniecierpliwił się napastnik. – Rób, co każę.
Paweł posłusznie cisnął szablę w bok, w ślad za nią posłał pistolet, a potem nieśpiesznie zaczął się podnosić. Spojrzał w dół. W hajdawerach tuż przy udzie ziała dziura. Widać ten głośny huk to były dwa strzały w jednej chwili. W burzanach zaszeleściło, na drogę wyszedł potężny mężczyzna z błękitnej kurcie, na której miał dragoński kolet. Z krzywym uśmiechem przyglądał się jeńcowi.
– Rozsądny jesteś – powiedział. To był ten sam głos, który pertraktował przedtem z Melechem.
Paweł nie odpowiedział. Mierzył wzrokiem żołnierza, zastanawiając się, czego może od niego chcieć. Przecież z daleka było widać, że samotny podróżny nie ma przy sobie majątku wartego zrabowania, może poza doskonałym muszkietem i znakomitą szablą. Ale broni ten człowiek nie potrzebował. W dłoni trzymał wcale nie gorszą lufę, a przy pasie dyndała mu piękna czerkieska o głowicy ozdobionej sporym malachitowym guzem i szamerowanym srebrem jelcu.
– Dokąd to się wybrałeś, panie Melech? – spytał mężczyzna.
Paweł drgnął. Skąd ten żołnierz znał jego miano? Co to miało znaczyć? To nie przypadkowa zasadzka, nie wpadł w ręce maruderów czy rozbójników w rodzaju bandy Szkaplerza.
– W podróż – odpowiedział zuchwałym tonem Paweł. – Wolny Kozak jestem, nie muszę się opowiadać byle łazęgom.
– Uważaj, co gadasz – syknął mężczyzna w kolecie. – Ja to puszczam mimo uszu, ale moi towarzysze mogą nie być tak wyrozumiali. Poczęstuje cię któryś kulką w głowę czy między łopatki i zakończymy znajomość.
Paweł zmrużył oczy.
– Na pewno nie uczynią nic bez twojego rozkazu – powiedział cicho. – To twoje psy, a tyś ich panem. I macie mnie wziąć żywcem. Takie dostałeś rozkazy.
– Powiedzieli mi, żeś bystry. – Napastnik skinął głową. – Ale nie licz na to, że będziemy cię utrzymywać przy życiu za wszelką cenę. Zaczniesz wierzgać, zginiesz. Zrozumiałeś?
– Zrozumiałem. – Paweł odwrócił głowę w stronę swojego wierzchowca. Koń ze spuszczonym łbem próbował skubać wyschłe źdźbła. – Jak mniemam, udamy się teraz w daleką podróż?
– Dla kogo daleko, dla kogo bliską. Nie patrz tak na łoszaka, na swoim nie pojedziesz, nie wiemy, jakich sztuczek jest wyuczony, a ja nie mam chęci kończyć życia na gościńcu ze śladem podkowy na potylicy.
– A mogę przynajmniej manierkę z ziołową okowitą zabrać? Czuję, że zaczyna mnie trząść cokolwiek, powinienem się podkurować.
Przywódca napastników zaśmiał się krótko.
– Możesz się leczyć. Stój! – powstrzymał Melecha, który już ruszył w stronę zwierzęcia. – Borys ci ją potem przyniesie.
Melech zatrzymał się w pół kroku, ramiona nieco mu opadły.
– Nie udał się podstęp, panie Melech? – spytał zjadliwie dragon.
Paweł odwrócił się, rozkładając bezradnie ręce…
I nagle przedłużył ruch, zakręcił się jak fryga. Szerokie hajdawery zafurczały, koszula aż wzdęła się na piersi. Zanim zaskoczony potężny mężczyzna zdążył cokolwiek uczynić, Kozak znalazł się za nim, błysnęło krótkie ostrze noża ukrytego w fałdach spodni, zamocowanego na rzemiennej pętli. Jakże Paweł był w tej chwili wdzięczny Kruchej za wszycie jej i nauczenie go, w jaki sposób uwalniać klingę, korzystając właśnie z takiego ruchu wirującego. Ostrze oparło się na gardle przeciwnika, Melech podciął mu kolana i pociągnął na siebie, padając tak, aby ukryć się jak najbardziej pod jego ciałem. Ciężki był jucha, aż dech z piersi wypierało.
– Jeśli który strzeli – zawołał Paweł zduszonym głosem – poderżnę waszemu atamanowi gardło!
– Nie bądź głupi – wycedził dowódca napastników. Głos miał wprawdzie zupełnie spokojny, ale Melech wyczuwał mocne bicie jego serca.
„Każdy się boi” – przypomniał sobie słowa brata, wygłoszone kiedyś, gdy rozpytywali szczególnie upartego Tatara. „Każdemu strach odejmuje siły, jeno niektórzy potrafią nad nim zapanować lepiej niż inni i to ich można nazwać prawdziwymi mołojcami”.
Ten tutaj znakomicie panował nad strachem.
– Opłaci ci się ginąć teraz i zaraz? Zanim dowiesz się, czego od ciebie chcą?
– Lepsza śmierć niż tortury – odparował Kozak.
– Gdyby nawet tortury, nie zawsze oznaczają kres życia.
– Powiedz, kto was na mnie nasłał, wtedy cię może nie zarżnę.
– Może? – zaśmiał się z przymusem pojmany.
– Jeśli uznam, że łżesz, pojadę nożem po gardle i niech mnie twoi rozstrzelają. Co mi tam.
Dragon wahał się przez chwilę.
– Niech będzie – rzekł. – Powiem. Sam Chmiel nas przysłał, byśmy cię do niego zawiedli.
Paweł Melech wstrzymał na chwilę oddech.
– A co masz na potwierdzenie swoich słów?
– Glejty wystawione w Białej Cerkwi, podpisane jego ręką. Zdaje ci się, że mały oddział w kraju ogarniętym pożogą dałby radę dotrzeć aż tutaj bez mocnych dokumentów?
Paweł zastanawiał się przez jakiś czas. Mężczyzna ciążył mu coraz bardziej, jeszcze trochę, a zacznie się ćmić w oczach.
– Gdzie te glejty?
– W sakwie przy siodle. Hej, Borys! – zawołał dragon. – Weź pismo hetmana i daj do oczu temu niedowiarkowi! Tylko bez sztuczek, bo mi rozchlasta grdykę jak kogutowi!
Po chwili do leżących podszedł krępy Kozak w butach za kolana, zdjętych z jakiegoś niemieckiego najemnika. Powoli, nie wykonując gwałtownych ruchów, pochylił się i pokazał Pawłowi glejt zapełniony równym, pięknym pismem i opatrzony pieczęcią hetmańską.
– Umiesz czytać? – zapytał dowódca napastników.
– Umiem, umiem – mruknął Melech. – To nieważne zresztą. Poznaję pieczęć i podpis.
Puścił dragona, zrzucił go z siebie i odetchnął głęboko.
Nie stawiał oporu, kiedy wiązali mu ręce i nauczeni doświadczeniem obmacywali w poszukiwaniu ukrytej broni.
* * *
Parasza wylała wodę z cebrzyka na wysuszoną ziemię przed gankiem. Zaczynało się już robić chłodno, ale niebo skąpiło ziemi deszczu. Odwróciła się, żeby wejść z powrotem do chaty, kiedy jej wzrok padł na maleńką roślinkę, wyrastającą dokładnie pośrodku kałuży. Stara kobieta z westchnieniem schyliła się i wyrwała ją.
Wilcza jagoda. Pozwolić jej wyrosnąć, zaraz cały ogródek zajmie. Uparta roślina. W ostatnim czasie wyrastała zawsze w tym samym miejscu… W miejscu, gdzie padł tamten przeklętnik, który próbował zabić Marikę i zagryźć dziecko. Powiadano, że krew Wilków jest potężna i posiada czarodziejskie właściwości. Ten tutaj pokrzyk był chyba najlepszym tego przykładem, Parasza bowiem w bliższej i dalszej okolicy takiej rośliny nigdy dotąd nie spotkała. Znachorki używały jej w różnych celach, czy to leczniczych, czy przeciwnie, wręcz trucicielskich. Zawsze to niebezpieczna rzecz taka wilcza jagoda. No i lepiej by było, gdyby Marika jej nie widziała. Po co ma jej przypominać złe czasy. Ledwie się trochę uładziła z Serhijem, ledwie przywiązała się sercem do nowego życia, zdążyła się nieco nacieszyć odzyskaną córeczką… Zasłużyła na odrobinę spokoju.
Powiadają mądrzy ludzie, że Wilcy zawsze upomną się o swoje, nie darowują krzywd, nie odstępują od zemsty. A te ich prawa są niby z najdawniejszych czasów wzięte, kiedy ludzie nie znali chrześcijańskiej miłości, kiedy za krew zawsze płacono krwią, bez litości i miłosierdzia. Ta zaś roślina zrodzona z posoki zaszlachtowanego Wilka zdawała się krzyczeć, iż to wszystko prawda.
Gdzieś tam w świecie szalała wojna. Z pobliskich siół bodaj wszyscy mężczyźni zdolni nosić broń skozaczyli się i uszli do Chmielnickiego. Pozostało trochę starców, by pomóc babom, trochę wyrostków. Nawet paru takich, co gardłowali przed odejściem, poszło w końcu, żeby się nie narażać na pogardę i miano zdrajców.
Serhij słuchał takich wieści ze zmarszczoną brwią. On powinien poprowadzić chłopów do wojsk powstańczych. Junacka duma przyprawiała go o cierpienie, tym większe, gdy spojrzał na kaleką rękę. Przestał już mieć nadzieję, że dojdzie w prawicy do dawnej sprawności. Do jakiejkolwiek sprawności… Poruszał nią, próbował uparcie stawiać szablą zasłony, wykonywać najprostsze cięcia. Bolało potwornie przy każdym gwałtowniejszym ruchu, pod łopatką zdawał się wówczas płonąć ogień. Parasza kiwała głową i powtarzała:
– Będzie dobrze, sokole. Coś poprzednio zaleczył, w walce z Wilkami poszło na marne, gdyś się wysilał i gdyś upadł.
Gdy pewnego dnia, będąc w wyjątkowo podłym nastroju, coś na to odburknął opryskliwie, uśmiechnęła się tylko.
– Wyleczy się wszystko, powiadam ci. Ponoć jeno cześć niewieścia nie może się na powrót zagoić i zrosnąć, ale i to powiem ci w tajemnicy, że każda lepsza znająca ma swoje sztuczki, by tego dokonać… Chociaż na ten krótki czas, gdy panna młoda musi wszem wobec okazać, iż dziewicą ją oblubieniec poślubił.
Serhij parsknął wtedy:
– Takimi sztukami nie jeno znachorki mogą się poszczycić. Wystarczy sprytnej dziewczynie trochę krwi kurzej w pęcherzu w dłoni ścisnąć, by na gieźle się rozlała niby dziewicza, a dobrze podpity żonkoś wszak nic nie dostrzeże. Dlatego im więcej na weselisku teść panu młodemu dolewa miodów i gorzałki, tym bardziej podejrzana sprawa.
– Ja o niebie, ty o chlebie, sokole. Nie mówię o alkowianych podstępach, ale prawdziwym scaleniu zerwanego dziewictwa. Nie na długo skutkują dekokty i zabiegi, ale wystarczy tego, by wstydu uniknąć.
– Tak jakby owo dziewictwo było najważniejsze – mruknął z niechęcią.
– Dla jednych nie jest, a dla innych owszem, i to nader często bardzo, bardzo ważne. A przynajmniej tak utrzymują. Bo wiesz, synku, że dla ludzi najważniejsze nie jest to, o co naprawdę idzie, lecz pozór zaledwie wystarczy. Znasz pewnie takich, co w karczmie szastają groszem na prawo i lewo, choć w komorze dzieciska głodem przymierają, a żona oczy wypłakuje. Znasz takich, dla których liczy się jeno gładka buzia i krągły zad, a nie serce…
Machnął wtedy ręką, ale więcej się nie boczył, gdy go pocieszała. Ona, zgorzkniała starucha, która nie zaznała w życiu wiele miłości. Ona musiała to czynić… Bo Marika nie potrafiła. Jeszcze jej całkiem nie minęło zdziczenie wyniesione od Wilków. A może nigdy nie miało minąć?…
Rozmyślania przerwało starej znachorce pojawienie się dziewczyny. Dziewczyny? – zapytała natychmiast samą siebie. Tak, z pewnością była w wieku, kiedy jeszcze młode panienki bywają zwykłymi głupimi kozami, lecz oczy miała inne: należały do kobiety. Doświadczonej kobiety. Nie starej, steranej życiem, bez nadziei na przyszłość, ale z pewnością nie były to już oczy dziewczęce.
– Witaj, mateczko – powiedziała Marika lekko schrypniętym po spaniu głosem.
W staruszce coś drgnęło, jak za każdym razem, kiedy młoda kobieta tak się do niej zwracała.
– Witaj, córko – uśmiechnęła się.
Marika wykrzywiła wargi, ale próba odwzajemnienia uśmiechu spełzła na niczym. Zapewne dziewczynę znów dręczyły nocne koszmary, wracały wspomnienia z niedalekiej przeszłości. Podobno człowiek potrafi sobie poradzić ze wszystkim, a czas goi rany, ale kiedy Parasza patrzyła na wpadnięte policzki i ziemistą cerę pięknej niewiasty, zaczynała w to wątpić. Wprawdzie owa chudość nadawała Marice uroku, czyniła ją bardziej tajemniczą, lecz Serhijowi i małej niepotrzebna była tajemnica. Dziecko chciało mieć matkę, a Serhij żonę.
– Piękny dzień będzie – powiedziała znachorka, przerywając milczenie. – Słoneczny.
– Do południa – odparła Marika, łowiąc w lekko rozdęte nozdrza powietrze. – Potem może spaść deszcz. I wicher znad stepów nadciągnie. Jesienią już zawiewa…
Stara kiwnęła tylko głową. Wilczyca wyczuwała pogodę bezbłędnie.
– Zjadłabyś coś?
Marika nie odpowiedziała, wpatrzona w bezchmurne niebo myślała o jakichś swoich sprawach. Parasza nie naciskała. Nie chce dziewczyna rozmawiać, to nie.
Drzwi skrzypnęły cicho, w stanął w nich Serhij. Pocierał prawe ramię, wciąż nie do końca władne po straszliwej ranie. Rozerwane mięśnie wokół łopatki pogoiły się już dawno i pozrastały, ale i przedtem nie mógł dźwignąć ręki wyżej niż do wysokości połowy piersi, a – jak zauważyła stara – po walce z Wilkozakami nadwerężyła się. Jednakowoż powinno być już lepiej. Działo się coś niedobrego…
– Zmieni się pogoda – mruknął Kozak. – Łamie mnie w całej łapie, jakby niedźwiedź ją w pysku trzymał i próbował rozszarpać.
– Ano Marika to samo orzekła – powiedziała Parasza, żeby przerwać milczenie, jakie zapadło po jego słowach.
Chorąży podszedł do żony, objął ją zdrową ręką. Marika drgnęła, jakby dopiero teraz zauważyła jego obecność. Może tak zresztą było. W pierwszej chwili uczyniła ruch, jakby chciała się odsunąć, ale zaraz przywarła ramieniem do męża, a na jej twarzy odmalowała się ulga. Nie uszło to uwadze Serhija.
– Wciąż cię dręczą koszmary? – spytał.
– Tak, najdroższy – szepnęła. – Są takie noce, że kiedy przymknę oczy, przychodzą zjawy, okrutne mary tych, którzy żyją, i tych, co już umarli. I tych, których sama zabiłam – dodała niemal niesłyszalnie.
Serhij spojrzał na Paraszę, a ta przymknęła powieki na znak potwierdzenia. Zbliżał się czas pełni, kiedy w młodą kobietę wstępował niepokój. Znów będzie wychodzić po ciemku przed dom, patrzeć w ciemność wielkimi oczami i nasłuchiwać odgłosów nocy.
Potrząsnęła głową, odetchnęła głęboko, a potem spojrzała w stronę chaty.
– Malutka nie wypadnie z kołyski? – zaniepokoiła się. – Ostatnimi czasy stała się bardzo ruchliwa.
– Obudziła się już – odparł Serhij. – Przeniosłem ją na skórę przy palenisku, ssie teraz palca… u nogi – uzupełnił po chwili i parsknął śmiechem.
Marika wygięła wargi w kolejnej próbie uśmiechu, ale spełzło to na niczym. Jeszcze nie potrafiła się szczerze śmiać. Parasza popatrzyła na nią z nową troską. Ale dobrze, że przynajmniej próbowała, zawsze to coś…
Serhij zdawał się nie zauważać nieudolnych poczynań żony, przytulił ją mocniej, jakby obawiał się, że zaraz wyfrunie z jego objęć niczym wolny ptak i uleci w przestworza, podąży w tę stronę, w którą ją tak ciągnęło każdej nocy w okolicach pełni…
– Rozpalę ogień – rzekła Parasza. – Podgrzeję wczorajszą uchę, trzeba się posilić przed pracą. Potem pójdę na pola pozbierać trochę jesiennych ziół, zanim je zwarzy jakiś przymrozek. I zobaczę, co z Halszką.
Ale nie musiała dopilnowywać małej. W chwili, kiedy skończyła mówić, dziewczynka wypełzła na czworakach na próg. Z trudem pokonała niewysoką przeszkodę, zgrabnie przetoczyła się na pupkę i usiadła, chwiejąc się nieco na boki, wciąż jeszcze trochę zaspana, ale już gotowa do baraszkowania.
– Ghhhh – oznajmiła z powagą.
– Witaj, wnuczko – roześmiała się Parasza. – Jeśli twoi rodziciele nie chcą jeść śniadania, podzielę się nim z tobą.
Halszka uśmiechnęła się do starej kobiety, ukazując cztery drobne ząbki.
* * *
Kirył stał przed skruszonym kamiennym słupem, wodząc dłonią po chropowatej powierzchni, jakby opuszkami palców chciał odczytać zatarte, pokryte sadzą inskrypcje. Siczowe Święte Słupy Wilkozaków, jedyna świętość, jaką uznawali, zostały rozbite i zbezczeszczone. Nie czuł jednak złości ani nawet żalu, patrząc na zniszczenia. Wprawdzie rodowi Gotczych, z którego pochodził, powierzano zwyczajowo szczególną opiekę nad kolumnami wilczego prawa, ale większą szkodą było zniszczenie całej siczy niż tych paru kamieni. Czuł za to coś innego, na myśl przychodziły mu obrazy z dawnych lat, widział matkę pochylającą się nad nim, podnoszącą go z ziemi, widział krwawiącą ranę na rozbitym kolanie. Obudził się w nim ból pierwszego Przemienienia, znów zobaczył nad sobą świetlisty księżyc, tak jasny, jakim nigdy przedtem nie był. Nawał dźwięków był prawie nie do wytrzymania, jednak nie sprawiał przykrości, szybko do niego przywyknął. A potem smak krwi w ustach – tej krwi, która stanowiła dar watahy dla nowego Wilka, i krwi pierwszej ofiary rozerwanej własnymi zębami, odór wyszarpanych pazurami wnętrzności… Dlaczego to wszystko do niego wracało? Czy chodzący nieśpiesznie po ruinach Michej odczuwał coś podobnego? Jak nazwać to, co czuł? Nie miał pojęcia. Ale było to zarazem niemiłe, jak i na swój sposób przyjemne: zupełnie jakby wspomnienia mogły zarazem ranić i nieść ukojenie.
– Co tak głaszczesz te słupy? – Michej podszedł do Kiryła.
– Po co tu wróciliśmy? – odpowiedział pytaniem na pytanie. – Czego szukasz?
Michej milczał przez chwilę, a potem podniósł odłamek kolumny.
– Patrz – powiedział. – Tak zwykli postępować ludzie. Zniszczyli wszystkie dziewięć Świętych Słupów. Zadali sobie wiele trudu, by rozbić te kamienie. Po co? Zwyciężyli w bitwie, powinno im to wystarczyć.
Kirył zmrużył oczy, potem odwrócił się do przyjaciela. Wciąż kotłowało się w nim to, co poczuł, patrząc na kolumny prawa Wilków. Czy mogło chodzić o to?
– Może po to, by zatrzeć po nas wszelkie wspomnienie? Może chcieli je rozbić zupełnie, zetrzeć na pył, ale musieli odejść, nim dokończyli pracę, gdyśmy zarżnęli im tamtych mnichów?
– Lecz jaka nam z tego krzywda? Tam jesteśmy siłą, gdzie mamy sicz. Cóż znaczy sterta spalonego drewna i kupa kamieni?
– W takim razie po co tu chciałeś wrócić? Ciągnęło cię coś?
Michej wzruszył ramionami, wskazał rozbite słupy:
– Muszę wyzwać na pojedynek Hrehorego, zanim doprowadzi to, co pozostało z watahy, na skraj przepaści. Weźmiemy trochę okruchów kolumn i cisnę mu je pod nogi.
– A po co, skoro tam nasza siła, gdzie sicz? – uśmiechnął się lekko Kirył. – Słupy można postawić nowe, na jakiś czas przysposobić choćby drewniane.
– Te odłamki będą świadczyć o tym, do czego doprowadził za sprawą swojej polityki. Dopóki słupy stały na placu za częstokołem i pod okiem Wilków, były nietykalne, nikt by się nie ważył ich tknąć, obce oko bez pozwolenia nie mogło na nich spocząć. Teraz byle włóczęga może tu przyjść i wziąć sobie z nich, co chce, zobaczyć to, co zapisali nasi przodkowie.
– I uważasz, że to wystarczy, by Hrehory stanął do walki? Że rada mu na to zezwoli teraz, gdy sicz znalazła się w śmiertelnym zagrożeniu? Podążaliśmy za nimi prawie dwa tygodnie, widziałeś, jak się go słuchają. I nie odważyłeś się iść do obozu, wyzwać go na walkę. Wiesz doskonale, iż jeszcze długo będzie miał poparcie nawet tych, którzy są mu nieprzychylni.
Michej skinął głową.
– Wiem. Dlatego tu wróciliśmy i dlatego to tylko część mojego planu. Ta łatwiejsza i mniej ważna.
– A co chcesz jeszcze uczynić?
– Znajdziemy wreszcie Serhija Kostenkę i jego szczenię. Przyniesiemy ich głowy, by pokazać wszem wobec, iż Hrehory, strasząc sicz pomstą walecznego Kozaka, ugrywał tylko swoje, a zgładzić wroga mogło dwóch z nas zaledwie.
Kirył znów odwrócił się ku słupom.
– Tak, to może wystarczyć… Jeno jak znajdziemy Kostenkę? Zaszył się gdzieś, a kraj wielki. Już przedtem nam się nie powiodło.
– Złapiemy ślad prędzej czy później. Trzeba mieć tylko uszy i oczy otwarte, wejść znowu między ludzi. Oni zwykli gadać więcej, niż potrzeba.
– Nie tylko oni – mruknął Kirył.
Michej wiedział, do czego przyjaciel pije, otworzył usta, by ostro odpowiedzieć, ale spojrzał na twarz towarzysza. Była ściągnięta w dziwnym grymasie. Gryszczy nie potrafił go nazwać, ale wydał mu się bardzo… tak właśnie – ludzki. Nieraz powiadano w siczy, że Kirył przypomina człowieka, zarówno w okrucieństwie, jak i niewytłumaczalnej trosce o swoje samice i szczenięta. Jakby Wilczyce nie potrafiły same o siebie zadbać. Może teraz właśnie odezwało się w nim coś właśnie takiego ludzkiego?
– Weź parę kamieni i chodź. – Pochylił się, schował do sakwy kilka odłamków kolumny.
Kirył drgnął, schylił się posłusznie, ujął w dłoń kawałek słupa o ostrych krawędziach.
– Dokąd się udamy? – spytał.
– Do Białocerkwi – odparł zdecydowanie Michej. – Jakoś jestem dziwnie pewny, że nie tylko my poszukujemy chorążego kozackiego.
– A kto jeszcze? – zdziwił się Kirył.
– Chmielnicki. Dla nas Kostenko to morderca, a dla niego zdrajca. Pamiętasz, co mówił Paweł Melech jednego wieczora przy ogniu? Nie kocha Chmiel naszego Serhija. Ma większe troski niźli on, ale mściwy jest jak mało kto, z pewnością kazał go szukać. Tam może pochwycimy ślad.
– Jak chcesz, Micheju. Nie lubię jednakowoż przebywać między ludźmi. Zanadto są hałaśliwi i cuchną…
– My też nie pachniemy niby kwiatowa łąka.
– Ale aż tak nie śmierdzimy!
Michej machnął ręką.
– Nieważne. Nie chcesz ze mną iść do Białocerkwi, nie namawiam. Możesz złapać trop watahy. Na pewno ruszyli dalej gdzieś na wschód, na pustacie. Tam ludzi mało jeszcze, można znaleźć miejsce dla siczy.
– Z tobą pójdę – burknął Kirył. – Po co mam wracać? Po śmierć czy następne wygnanie?
– Ninie każda szabla u Hrehorego na wagę złota. Przyjmie cię, jeśli przysięgniesz wierność.
– No właśnie. Nie będę się korzył przed starym pierdunem, co już powinien sam się usunąć.
Michej nie odpowiedział, pokiwał tylko głową, a potem wciągnął powietrze nozdrzami.
– Pośpieszmy się – rzekł, kiedy skończył węszyć. – Mrozy nadchodzą, a do Białocerkwi szmat drogi. Dobrze, że zaczyna się Okołopełnia, ale nawet w wilczych ciałach nie dotrzemy do miasta prędzej niż za niedzielę.
* * *
Tymoszko Chmielnicki podniósł się z łoża. Spojrzał na równo oddychającą małżonkę. Rozanda była piękna i okazała się gorącą kochanką, gorętszą nawet od jego ulubionej Białki. Wprawdzie pamiętnej pierwszej nocy próbowała młodemu mężowi wrazić w biodro zatrutą igłę, ale na czas zauważył podstęp i zabrał narzędzie zemsty. A potem posiadł dziewczynę siłą. Wpierw się broniła zajadle, gryzła i kopała niby kryta pierwszy raz klaczka, ale gdy już w nią wszedł, uspokoiła się w jednej chwili i leżała tylko jak kłoda, łkając. Lecz gorąca mołdawska krew nie pozwoliła jej długo udawać obojętności. Ból dziewictwa ustąpił, w jego miejsce pojawiła się narastająca rozkosz, aż wreszcie wzięła całkowicie we władanie dumną córę hospodara. Znów zaczęła gryźć i wierzgać, ale teraz z krańcowo innej przyczyny.
Tymoszko podszedł do okna, wyjrzał przez szparę w zasłonach. Słońce właśnie ukryło się za chmurami, zaczął padać drobny deszczyk. Za miesiąc, najdalej dwa ziemię na Ukrainie pokryje biały puch. Stopnieje zaraz na pewno, jeszcze trochę czasu minie, zanim nadejdzie prawdziwa zima, ale chłody już nie ustąpią. Tutaj zaś, na południu, wśród winnych ogrodów Mołdawii, śniegu daremnie wypatrywać. Nawet jeśli przyjdzie, to jeno na chwilę. A gdyby go spadło nawet więcej, powietrze zawsze będzie łagodne.
Dziewczyna poruszyła się, jej smagłe ramię opadło na poduszkę, jakby chciała przytulić się do męża. Kiedy trafiła w pustkę, Rozanda uchyliła powieki.
– Nie śpisz już? – spytała zaspanym głosem. – Jeszcze wcześnie… Troski spać nie dają?
W odpowiedzi Tymoszko tylko westchnął. Od lat ojciec przygotowywał go do sprawowania władzy. Był oczkiem w głowie starego Chmiela. Pamiętał swoją i jego wielką radość, kiedy hospodar uległ wreszcie szantażowi i zgodził się wydać córkę za hetmańskiego syna. Ani Radziwiłłowie, ani Turcy nie byli w stanie zapobiec temu związkowi. Ledwie parę tygodni minęło od ślubu, a już Tymoszko przekonał się, że smak władzy więcej w sobie miewa goryczy niż miodu.
– Kiedy nadejdą posiłki? – Rozanda wstała, narzuciła na nagie ciało miękkie futro, jeden z darów teścia.
– Ojciec ma wysłać je jak najszybciej – odparł Tymoszko. – Wie wszak doskonale, że nasza Suczawa od miesięcy oblężona i potrzebuje pomocy.
– Na pewno przyśle?
– Słałem, by dali odsiecz.
– A bo trzeba było tu nie zostawać. – Zmarszczyła nosek.
– Jak mogłem opuścić miasto? Pozostania żądał też twój ojciec. Nie wybaczyłby mi, gdybym zaniechał pomocy.
„I ty też byś mi nie darowała” – dodał w myślach. Niepotrzebnie w ogóle opuszczał Ukrainę, a jeśli już to uczynił, bez potrzeby zamknął się w tym przeklętym mieście. Tam, kiedy dowodził i pilnował wojsk, zwyciężały. A ledwie dowódcy stracili go z oczu, zaczęły się gierki i niesnaski.
Pociągnął zasłonę, założył ją na ozdobny haczyk przymocowany z boku okna. Do pokoju wtargnęło na chwilę jasne światło, zmuszając Rozandę do przymknięcia powiek. Na chwilę, bo zasłona zaraz wysmyknęła się z haczyka i opadła z powrotem. Tymoszko znów ją odsunął, z podobnym skutkiem. Rozanda chciała mu powiedzieć, że trzeba nie tylko zamocować materiał na haczyku, ale też podwiązać jedwabnym sznureczkiem, lecz nie zdążyła. Młody Chmielnicki poczerwieniał ze złości, a potem szarpnął ciężkie sukno z całej siły. Rozległ się głośny trzask, zasłona opadła na podłogę. Tymoszko kopnął skłębiony materiał, noga mu uwięzła i zachwiał się. Gdyby nie przytrzymał się okrągłego stolika, stojącego przy oknie, z pewnością by się przewrócił. Wyglądało to tak zabawnie, że Rozanda nie potrafiła powstrzymać parsknięcia.
Tymoszko spojrzał na nią przekrwionymi oczami.
– Ty suko – wycedził przez zęby. – Żadna baba nie będzie się ze mnie wyśmiewać.
Była zaskoczona, kiedy nagle znalazł się tuż przy niej. Nie zdążyła zasłonić twarzy, nie przyszło jej zresztą do głowy, że może ją spotkać to, co za chwilę nastąpiło. Co innego, kiedy brał ją prawie gwałtem w noc poślubną. Wtedy broniła się bardziej dla pozorów niż z przekonania, a w igle nie truciznę miała, lecz afrodyzjak, bo spodobał jej się dziki syn surowych stepów. Ale teraz ujrzała nie kozackiego mołojca, nie owego młodzieńca, który jeszcze wczoraj umilał wieczór, grając na bandurze i nucąc tęskne pieśni.
To był diabeł wcielony. Twarz wykrzywiła mu niepohamowana wściekłość, zaciśnięta pięść raz i drugi uniosła się i opadła, w zarodku dusząc krzyk o pomoc… I tak by zresztą nikt nie przybiegł, w końcu to Chmielnicki był tutaj panem… A służba przywykła do krzyków katowanych ludzi. Mężczyzn i kobiet. I nikt nie chciał być następny.
Rozanda dopiero po kolejnym ciosie uniosła ręce, ale mężczyzna nie zważał na to. Jednym uderzeniem rozbił słabą obronę, wbił twardy kułak w brzuch leżącej, chlasnął ją w twarz otwartą dłonią, poprawił pięścią.
– Chamski pomiot – szepnęła, wypluwając krew i wybity ząb.
Niepotrzebnie to mówiła. Tymoszko, który już zaczął się uspokajać, wpadł w prawdziwy szał.