Willa, dziewczyna z Mrocznej Jamy - ebook
Willa, dziewczyna z Mrocznej Jamy - ebook
Numer 1 listy bestsellerów „New York Timesa”. Dajcie się porwać nowym przygodom Willi – panującej nad pierwotnymi mocami natury, nastoletniej leśnej czarownicy.
Uczono ją, że trzeba kraść, żeby przetrwać, że światłoluby to ucieleśnione zło, a dobrem nadrzędnym jest klan. Chciwość i zajadłość przewodzącego mu padarana doprowadziły jednak do upadku ród Feiran. Głucha Jama uległa zniszczeniu. Willa zbudowała sobie nowy świat, zdobyła nową rodzinę i pogłębiła umiejętności, które przez lata wpajała jej babka. Niestety bliskim dziewczyny (roślinom, zwierzętom i ludziom) ponownie zagraża niebezpieczeństwo. Groźni są nie tylko nie znający umiaru drwale, którzy w imię dobrego zarobku i rozwoju cywilizacji bezlitośnie karczują lasy porastające Wielkie Góry Mgliste, ale i nowa mroczna siła, która narodziła się na zgliszczach byłej siedziby Feiran...
Czy Willa zdoła uchronić tych, których kocha? Co czeka ostatnią czarownicę z klanu leśnych ludzi? I czym są cieniste stwory niosące ze sobą przeraźliwy chłód, śmierć i zapach zgnilizny, które pojawiły się ostatnio w leśnych ostępach? Czy staną się sprzymierzeńcem, czy wrogiem dziewczyny?
Zanurzcie się w pełną tajemnic i magii, baśniową opowieść o Willi, literackiej siostrze Serafiny, która podbiła serca młodych i starszych czytelników na całym świecie. I bądźcie wytrwali w swej miłości, bo Robert Beatty pracuje już nad scenariuszem serialu, będącego aktorską adaptacją książek o nastoletniej Feirance.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07722-1 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziewczyna znieruchomiała jak młoda sarna.
Ile razy siadała w cieniu tego drzewa, żeby patrzeć na rzekę płynącą u jego korzeni? Ile razy tuliła się do niego z siostrą w zimne i wilgotne noce, spoglądając spomiędzy konarów na Wielkie Góry Mgliste i księżyc świecący na niebie? Drzewa tego lasu zapewniały Willi kamuflaż i schronienie przez całe jej życie, to one ją pocieszały, kiedy jej siostra zmarła. Były jej fundamentem i glebą, światłem i muzyką.
A teraz słuchała, jak drwale ścinają je, piłują i pokrzykują do siebie surowymi, szczekliwymi głosami, które krążyły wśród gałęzi niczym sprzeczające się kruki. Pióra na jej karku uniosły się lekko, a przez ciało przemknęła fala gorąca. Zdawała sobie sprawę, że najrozsądniej byłoby uciec z terenu rzezi albo spleść się zieloną skórą ze ściółką i tym samym zniknąć nadchodzącym ludziom z oczu; rzucić się do biegu w stronę przeciwną do tej, z której słychać już było niezgrabne tupanie, i umknąć ostrzom siekier i pił.
Ale jak tu uciekać, kiedy nieopodal giną jej przyjaciele? Jak ich porzucić?
Willa musiała powstrzymać drwali, tylko że sama nie dysponowała żadną bronią, nie miała ostrych pazurów ani długich kłów. Nie potrafiła walczyć, bo jej rola nie polegała na krzywdzeniu żywych istot, lecz na pomaganiu.
Tymczasem ci ludzie z żelaza mieli ze sobą nie tylko narzędzia, ale także noże, strzelby i uwiązane na łańcuchach bestie; wielkie stalowe machiny, służące do przeciągania pni wymordowanych drzew, oraz czarne, buchające parą monstra, toczące się ospale po długich i lśniących torach. Jak miałaby ich powstrzymać, ona, trzynastoletnia Feiranka bez klanu?
W oddali gruchnęło kolejne drzewo, policzki Willi musnął podmuch wywołany przez jego upadek.
Serce zadudniło jej mocno w piersi.
Wiedziała, że nie ochroni drzew tak, jak one chroniły ją w przeszłości, bo nie mogła zasłonić ich własnym ciałem ani ukryć przed światem.
Nie potrafiła jednak ich porzucić.
Na drżących nogach odeszła kilka kroków. Oczy zapiekły ją od wzbierających łez.
I wtedy odwróciła się i pobiegła w kierunku hałasu.Willa zanurkowała w gąszcz dzikich róż. Przedzierając się przez gałęzie najeżone kolcami ostrymi jak szpony, szeptała do nich, żeby łagodnie prześlizgiwały się po splecionej z trzciny tunice i nieosłoniętych fragmentach ciała, nie robiąc jej żadnej krzywdy.
Wyłoniwszy się po drugiej stronie z gęstwiny, pomknęła przed siebie między wysokimi sosnami, po miękkich i wilgotnych igłach łaskoczących ją w stopy.
Skrzywiła się, gdy do jej nozdrzy dotarł smród palonej roślinności. Las wypełniały chmury dymu, który szczypał ją w oczy, a w gardle czuła odurzającą woń stopionej żywicy.
Gdy skradała się przez liściasty podszyt, wstrzymując oddech, skóra na twarzy i rękach zamrowiła ją, zmieniając kolor na zieleń i brąz, doskonale zlewające się z otoczeniem. Jej tors i kończyny pokryły zaś cienkie zielone pnącza, jakby wiedziały, że ta dziewczyna bardziej przypomina je same niż drwali dewastujących las.
Zatrzymała się na skraju skalistego wąwozu. Przyklęknęła i spojrzała na jego drugą stronę.
Dęby, orzechy, tulipanowce... Powalone ciała jej przyjaciół leżały na ziemi z bezsilnie rozpostartymi konarami, brocząc posoką z poranionych pni i zmiażdżonych, niegdyś pięknych liści. Willa wiedziała, że musi być cicho, ale na widok pogromu nie zdołała powstrzymać krzyku. W gardle wezbrała jej paląca żółć, którą z trudem przełknęła. Ludzcy drwale ścięli mnóstwo drzew, a teraz szły w ruch młoty i piły, podnośniki i łańcuchy, wszystkie te bezduszne narzędzia, które rozczłonkowywały je kawałek po kawałku.
Na skraju obszaru wycinki stali mężczyźni ze strzelbami, świdrujący wzrokiem okolicę. Wyglądali jak miejscowi myśliwi – mieli długie, zaniedbane brody, na głowach nosili czapki ze skóry szopów, a przy pasach długie noże. Wcale jednak nie polowali – sądząc po ich zachowaniu, wydawali się strzec przed czymś drwali. W ostatnich latach do lasów ściągało coraz więcej ekip prowadzących wycinkę, ale Willa nigdy wcześniej nie widziała, by zatrudniały one strażników. Coś musiało się stać. Czyżby bali się wilków lub innych dzikich bestii, które zamieszkiwały w ich wyobraźni wiekowy las?
W przeszłości nazywała ich broń – zdolną zabić zwierzę z wielkiej odległości – bum-pałkami, ale od tego czasu wiele się nauczyła, zarówno o ludziach, jak i swoich pobratymcach, o strzelbach i drzewach, o chciwości i miłości, a także o samej sobie.
Spoglądając na drugą stronę wąwozu, dostrzegła wspaniałą choinę, dla której tu przyszła. Serce zakłuło ją z żalu, kiedy ujrzała, że jej stara przyjaciółka – jeszcze do niedawna górująca nad lasem potężnymi gałęziami – leży na ziemi niczym przewrócony olbrzym.
Upadając, masywna choina potrzaskała wiele innych drzew. Już nie była ich obrończynią, lecz niszczycielką, a na jej poranionym pniu stało kilkunastu mężczyzn.
Babka opowiadała Willi, że to wspaniałe drzewo wykiełkowało z ziemi i wyciągnęło pierwsze igły do słońca przed ponad pięciuset laty, i odtąd było wiernym przyjacielem Feiran zamieszkujących góry. A teraz ci okrutnicy wiwatowali i gratulowali sobie nawzajem powalenia wspaniałej zdobyczy.
Drwale ścięli wiele innych, mniejszych drzew, buków i klonów, a ich ciała były ciągnięte przez osły długimi na kilometry pochylniami do pociągu, który czekał w głębi gór. Ofiarą ludzi padły także młode wiśnie i brzozy, które ledwie odrosły od ziemi, a teraz leżały porąbane i stratowane. Willa zacisnęła zęby i wciągnęła głęboko powietrze przez nos, żeby się uspokoić. Nic z tego. Znała już ten widok i doskonale wiedziała, co zostawią po sobie ci zbrodniarze: wyłącznie nagą, jałową ziemię.
Kiedy znów spojrzała na choinę, uświadomiła sobie, że choć ludzie ją ścięli, jej przyjaciółka wciąż żyje. W jej pniu i konarach krążyła życiodajna żywica, a igły rozpaczliwie wyciągały się do słońca, wydychając powietrze. Okoliczne drzewa – te, które ocalały – próbowały dostarczyć jej składników odżywczych przez system splecionych korzeni, by ranna siostra przetrwała. Wbrew powszechnemu mniemaniu drzewa nie zajmowały się wyłącznie konkurowaniem o słońce i wodę, ale współpracowały. Podtrzymywały się wzajemnie, osłaniały przed wiatrem, dzieliły pokarmem ziemi, jego nadmiar oddając najbardziej potrzebującym. Przewrócone drzewo umierało miesiącami, a niekiedy latami, i nawet po upływie tego czasu nie było martwe. Porastały je bowiem mchy, grzyby i kwiaty, kiełkowały z nich zaczątki nowych drzew, pod starą korą mieszkały żuki, krocionogi i inne maleńkie stworzenia, a w pustej skorupie pnia schronienie znajdowały lisy. Drzewo nie umierało w lesie w dosłownym sensie tego słowa – zamiast tego przekształcało się w tysiące innych istnień.
Tym razem jednak nic takiego nie miało nastąpić. Ludzie ociosywali pień powalonej choiny. Nie cenili wcale jej drewna, ale łaknęli kwasów zawartych w korze, używanych do garbowania skóry zabitych zwierząt, którą potem zamieniali w ubrania. Kiedy już odrą przyjaciółkę Willi z kory, porąbią na kawałki jej pień i gałęzie, przeciągną do tartaków i potną na tysiące małych, kanciastych kawałków, które będą sprzedawać jako odpady.
Willa chciała ocalić drzewo, uleczyć jego rany, zatamować żywicę sączącą się ze starożytnej duszy. Chciała pomóc mu wznieść się z powrotem ku niebu, tak jak robiła z niezliczonymi roślinami tego lasu. Wszędzie jednak roiło się od drwali uzbrojonych w groźne narzędzia. Zresztą nawet gdyby zdołała się ich pozbyć, stara choina była zbyt wielka i ciężka, żeby Willa mogła ją uzdrowić i pomóc jej się podnieść. Trzeba by bez mała setki feirańskich czarownic, by tego dokonać, a zgodnie z wiedzą dziewczyny ona i jej babka – która zmarła zeszłego roku – były ostatnimi.
Patrzyła więc bezsilnie, przyczajona na krawędzi wąwozu, zastanawiając się, co innego mogłaby zrobić. Zdawała sobie sprawę, że w ogóle nie powinno jej tu być. Otaczało ją zbyt wiele zagrożeń: ludzie z maszynami i strzelbami, padające drzewa... Nathaniel i Hialeah, jej przybrani ojciec i siostra, z pewnością będą źli, jeśli się dowiedzą, że podeszła tak blisko terenu wycinki.
Dopóki jednak znajdowała się w lesie, mogła dostosowywać barwę skóry, włosów i oczu do otoczenia, by stawać się dla ludzi niewidzialną.
Kiedy drwale wbili siekiery w kolejne drzewo, a zaraz potem krzyknęli, żeby ostrzec towarzyszy przed jego upadkiem, w piersi Willi po raz kolejny eksplodował ból, a wzrok zamgliły jej wzbierające łzy. Prawie nic nie widziała. Tak bardzo skupiła się na obserwowaniu rzezi po przeciwnej stronie wąwozu, że przestała zwracać uwagę na najbliższe otoczenie.
I to był błąd.
Poderwała się, zaskoczona, gdy usłyszała głośny, poirytowany ryk i tupot ciężkich kroków, dolatujący ją zza pleców. Obróciła się na pięcie. Niedźwiedź, w odległości nie więcej niż kilku kroków. Szarżował wprost na nią.Niedźwiedź gnał wprost na nią z obnażonymi kłami i pazurami zdolnymi rozdzierać ciało jak pajęczą sieć. Willa przyklękła i uniosła ręce, żeby chronić głowę, lecz zwierzę w ostatniej chwili skręciło i pobiegło w innym kierunku. Dziewczyna zamrugała zaskoczona, bo nie rozumiała, co się dzieje. Wtedy bestia zawróciła, jakby znów szykowała się do ataku. Podniosła się na zadnich łapach, a potem uderzyła przednimi o ziemię, ustawiona jednak do dziewczyny bokiem. Dopiero wtedy Willa zrozumiała, że niedźwiedź wcale nie atakuje – zamiast tego biega niespokojnie wzdłuż wąwozu, spoglądając w dół.
Willa podeszła bliżej przepaści i wychyliła się za krawędź.
Serce na chwilę stanęło jej w piersi, kiedy zobaczyła niedźwiadka uwięzionego w wartkim strumieniu, który przepływał przez wąwóz. Czarny malec drapał pazurami o kamień, rozpaczliwie próbując wydostać się z potrzasku i wspiąć do przerażonej matki. Willa obserwowała jego niezgrabne starania. Był taki maleńki, ledwie trzymał się skały...
Udało mu się odrobinę podciągnąć, ale zaraz potem znów się ześlizgnął i zaryczał żałośnie do matki, biegającej niespokojnie w górze.
– No, dalej, dasz radę, mały – mamrotała do siebie Willa.
Niedźwiadek wyciągnął naprzód łapy i spróbował raz jeszcze, aż w końcu udało mu się wydostać na skałę.
– Świetnie! – dopingowała go dziewczyna.
Teraz jednak czekała go znojna wspinaczka po niemalże pionowym urwisku. Malec zaczepiał się pazurami o szczeliny i podciągał. Widać było, że z każdym przebytym odcinkiem wzrasta jego pewność siebie, bo łapy pracowały coraz szybciej i pewniej.
– Oby tylko nie spadł... – Serce Willi biło coraz mocniej, pełne nadziei.
Choć trudno było uwierzyć, wszystko wskazywało na to, że niedźwiadkowi się uda. Malec parł nieustępliwie w górę, zdeterminowany, by zjednoczyć się z matką. Pokonał trudny fragment urwiska, pełen wystających głazów. Tak, zaraz tu będzie!
Ale wtedy, już niemal na szczycie, poślizgnął się na luźnym żwirze. Kamienie posypały się spod łap. Zadrapał o nie rozpaczliwie pazurami, ale nie miał się czego chwycić. Ześlizgiwał się, z każdą chwilą nabierając prędkości, bo rozłożone szeroko łapy nie znajdowały oparcia. Uderzył o skałę i pokoziołkował w dół, aż jego małe czarne ciało odbiło się od dna wąwozu i wpadło do wody. Willa z niedowierzaniem wpatrywała się w ciemny kształt, do połowy zanurzony w wodzie. Niedźwiadek się nie ruszał.
Jego matka ryknęła, znów zaczęła biegać tam i z powrotem. Wychyliła potężne barki za krawędź urwiska, jakby zamierzała zejść do dziecka, ale od razu poślizgnęła się na luźnym żwirze i musiała się cofnąć – jeszcze krok i niechybnie runęłaby w przepaść.
Willa wpatrywała się w czarną plamę na dnie wąwozu. Odetchnęła głęboko raz, drugi i trzeci. No dalej, ocknij się! – myślała. Czwarty, piąty, szósty...
Wtedy czarna plama drgnęła, a w dziewczynę wstąpiła nowa wiara. Niedźwiadek podniósł się, otrząsnął i spojrzał w górę na matkę, po czym zapłakał żałośnie. Niedźwiedzica mruknęła w odpowiedzi, jakby zachęcała dziecko, żeby spróbowało ponownie.
Willa spojrzała tymczasem na drugą stronę wąwozu. Drwale wciąż wycinali las. Strażnicy ze strzelbami nie zauważyli jeszcze ani nie usłyszeli niedźwiedzi, lecz dziewczyna wiedziała, że może się to stać w każdej chwili.
Dla uspokojenia wzięła kilka głębokich oddechów. Co dalej, co dalej?
„Nigdy nie podchodź do terenu wycinki, Willo – ostrzegał ją nieraz ojciec. – To zbyt niebezpieczne, szczególnie dla ciebie”.
Wiedziała, że miał rację. Świat wokół szybko się zmieniał, a ona nie mogła nic zrobić, żeby temu zapobiec. Nie była w stanie ochronić drzew przed siekierami. Kiedy jednak wyglądała spomiędzy liści, stwierdziła, że może zdoła pomóc niedźwiedzicy i jej młodemu. Może stać ją na ten jeden dobry uczynek.
Wyszła zza osłony drzew, przemknęła obok cierpiącej matki i zaczęła się ześlizgiwać do wąwozu.
Rozłożyła szeroko ręce, by choć trochę spowolnić niekontrolowany pęd i zamortyzować ewentualny upadek. Wąwóz był tak głęboki, że między jego ścianami skryłoby się niejedno stare drzewo. Kiedy Willa dotarła wreszcie na dno, brakowało jej tchu, a z licznych zadrapań na dłoniach sączyła się krew.
Zamrowiła ją skóra, kiedy instynktownie dostosowała jej kolor do szarości i brązów skał. Liczyła, że gdy tylko splecie się z otoczeniem, odzyska spokój i zapanuje nad oddechem, ale nagle jej uszy drgnęły. Natychmiast uniosła głowę, spoglądając na drugą stronę urwiska. Spodziewała się, że zobaczy drwali lub jakieś inne zagrożenie, nikogo tam jednak nie było – co dziwne, bo przecież instynkt rzadko ją zawodził.
Ruszyła między głazami w stronę młodego niedźwiedzia. Zwierzę spojrzało na nią błagalnie małymi brązowymi oczami. Zawodziło coraz głośniej i głośniej, domagając się wsparcia. Gdyby była człowiekiem, rzuciłoby się na jej widok do ucieczki, Willi się jednak nie bało. Nie była jego matką, czuło jednak, że przyszła mu pomóc.
– Dela dua mar, eeluin – wyszeptała w języku feirańskim, co oznaczało: pora ruszać w drogę, mały.
I gdy już miała sięgnąć po maleństwo, zaświerzbiły ją pióra na karku. Znów spojrzała w górę, na krawędź urwiska. Ręce pokryła jej gęsia skórka. Niczego nie widziała, a jednak była pewna, że coś tam jest. Przesuwała powoli wzrokiem po skałach, ale nie dostrzegła niczego dziwnego ani niepokojącego. Mimo to nie miała żadnych wątpliwości, że muszą się stąd jak najszybciej wydostać – ona i niedźwiadek.
Pochyliła się, żeby wziąć go w ramiona.
– Telic meh una, eeluin – wyszeptała. Musimy się wspiąć, mały.
Doskonale wiedząc, co robić, malec przylgnął do pleców Willi i objął ją łapami. Skrzywiła się, gdy poczuła na skórze pazury. Wbijał je tak mocno, że z trudem oddychała, ale przynajmniej miała pewność, że nie spadnie.
Nagle z oddali doleciał szmer przesuwającego się żwiru. Willa poderwała głowę, spodziewając się ataku, lecz i tym razem nikogo nie zobaczyła... Zmarszczyła brwi, zapatrzona w nieruchome skały. Przecież to niemożliwe, by tyle razy zawiodło ją przeczucie! Nie miała jednak czasu tego roztrząsać.
Odwróciła się do ściany i rozpoczęła wspinaczkę. Palce jej dłoni szukały punktów zaczepienia, a palce stóp solidnego oparcia. Nie było to łatwe, bo ciężar zwierzęcia na plecach dokuczał jej bardziej, niż zakładała. Sięgnęła do wystającej skały nad głową, żeby się podciągnąć, ale mokre od krwi palce ześlizgnęły się z kamienia. Żołądek podskoczył jej do gardła, gdy panicznie szukała jakiegokolwiek uchwytu. Aż raptem poczuła, że coś ją pcha od dołu, że robią to czyjeś ręce. Zaraz potem jej ciało wsparło pomocne ramię.
– Mam cię – doleciał ją dziewczęcy głos.
– Co, do... Kim jesteś? – sapnęła Willa, starając się spojrzeć w dół, nie widziała jednak swojej wybawczyni.
– Nie gadaj, tylko się wspinaj – skarciła ją dziewczyna.
Zdając sobie sprawę, że to jej jedyna szansa, Willa sięgnęła wysoko. Tym razem palce namacały pęknięcie w skale i udało jej się podciągnąć. Uchwyciła się kolejnej szczeliny, a później następnej, i tym sposobem, kawałeczek po kawałeczku, ze skomlącym niedźwiadkiem na plecach, pięła się mozolnie po skarpie.
– Dasz radę! – dodawała jej animuszu nieznajoma.
Willa znów zerknęła w dół i tym razem mignęła jej przed oczami twarz ludzkiej dziewczyny. Wyglądała na dwanaście, trzynaście lat, a włosy miała koloru dojrzałej pszenicy.
– No, dalej, nie zostało ci już wiele – ponagliła Willę, zachęcając ją do wspinaczki ruchem głowy. – Pośpiesz się, oni już tu idą!
Willa nie chciała się odwracać od dziewczyny, ale mięśnie coraz bardziej jej drżały, a palce z każdą chwilą słabły.
Uniosła więc rękę do kolejnej szczeliny i jeszcze raz, i jeszcze, aż wreszcie minęła największe z głazów i sterczące, poszarpane skały. Była już prawie na szczycie, a gdy ujrzała wystającą znad urwiska kępkę żółtych kwiatków, odetchnęła z ulgą. Wystarczy, że ich dosięgnie! Wtedy jednak spod jej stopy osunął się kamień, a ona straciła równowagę. Zamachała rękami i wprawiła nogi w ruch, na poły próbując się wspinać, na poły biec. Wiedziała, że musi dotrzeć na szczyt, zanim runie w przepaść wraz z luźnym żwirem. Malec płakał żałośnie za jej głową, a ponad nią ryczała zrozpaczona matka, bijąca łapami, o co popadnie. Ostatnim wysiłkiem woli Willa wybiła się w górę i kurczowo uchwyciła jej długich, krzywych pazurów. Niedźwiedzica szarpnęła zamaszyście łapą. Willa zadrapała rękami o skały, polała się krew; twarzą uderzyła o ścianę urwiska, usta wypełnił jej pył. Mimo to nie popuszczała chwytu ani na moment – a gdy poczuła pod sobą zdrewniałe pnącza jaśminu, wysapała: Florena! Wówczas jak na zawołanie roślina oplotła się wokół jej nadgarstków, by ją podtrzymać. Willa przeciągnęła przez krawędź urwiska kolano, całą nogę. Parskając z wysiłku, opadła na płaski grunt, a pnącza odwinęły się z jej rąk.
Dopiero po chwili podpełzła do przepaści, żeby spojrzeć w dół, ale dziewczyna o pszenicznych włosach zniknęła, kimkolwiek była.
Tymczasem młody niedźwiedź przylgnął do matki. Ocierali się o siebie ciałami, pomrukując gardłowo i rytmicznie. Willa znała język tych zwierząt i wiedziała, że w ten sposób wyrażały radość z połączenia. W końcu niedźwiedzica przysiadła na trawie i przyciągnęła jedną łapą dziecko, a drugą zagarnęła Willę. Tuliła ich do siebie i trącała czule pyskiem. Ponieważ skóra Willi natychmiast stała się czarna i przybrała wzór przypominający niedźwiedzie futro, dziewczyna niemal zniknęła w jej ramionach. Spowiły ją ciepło i piżmowa woń. Brakowało jej tchu, bo dusiła ją gęsta sierść, ale wcale o to nie dbała. Przepełniała ją ulga, że zdołała pomóc.
– Patrzcie! Tam! – nadleciał nagle krzyk.
Przestraszona dziewczyna zgarbiła się instynktownie. Drwale i strażnicy zgromadzili się po drugiej stronie wąwozu, a niektórzy pokazywali w jej stronę palcami.
– To niedźwiedź! – zawołał któryś z ludzi.
– Dobry Boże, spójrzcie na tego olbrzyma... – dodał inny. – Waży ze sto pięćdziesiąt kilo!
Świadoma zagrożenia płynącego ze strony ludzi, niedźwiedzica podniosła się i ruszyła w stronę lasu, pomrukując na swoje dziecko, żeby trzymało się blisko. Willa podreptała tuż za nią, pochylona do ziemi, by stopić się z nią kamuflażem z czarnej sierści.
Do gapiów stojących na skraju przepaści podjechał na koniu krępy mężczyzna o władczym spojrzeniu.
– No i co się gapicie jak sroki w gnat? – burknął. – Taką sztuką wykarmilibyśmy cały obóz. Strzelać!
Strażnicy nie potrzebowali drugiej zachęty – już unosili strzelby do ramion.
Willa krzyknęła przestraszona, gdy powietrze rozdarł huk wystrzałów, i bez namysłu zasłoniła niedźwiadka własnym ciałem.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------