- W empik go
Winne Wzgórze.Wiara - ebook
Winne Wzgórze.Wiara - ebook
Poznajcie hygge po polsku!
„Rzucić wszystko i wyjechać” – tą dewizą kierują się ludzie, którzy trafiają do niewielkiej malowniczej miejscowości położonej wśród drawskich jezior. Wyczerpani niepowodzeniem, nieszczęściem, śmiercią bliskiej osoby lub na przymusowym urlopie, marzą o innym życiu i miejscu dla siebie. Czy Winne Wzgórze okaże się przekleństwem, czy zbawieniem?
Pierwszy tom nowego cyklu Doroty Schrammek to barwna opowieść o sile przypadku w naszym życiu, o tym jak brzemienne w skutki są nasze wybory, a przeszłość lubi wracać i burzyć ustalony porządek. To poszukiwanie równowagi pomiędzy pracą a odpoczynkiem, tęsknota za naturą i drugim człowiekiem. Czy bohaterowie potrafią to dostrzec?
W przygotowaniu kolejne tomy: Winne Wzgórze. Nadzieja i Winne Wzgórze. Miłość.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65684-89-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy Dorota usłyszała dźwięk pralki informujący o zakończeniu cyklu, przypomniała sobie babcine powiedzenie związane z datą swoich imienin. Przez chwilę spoglądała na podwórze oświetlone zimowym słońcem, którego blask potęgowało bezchmurne niebo. Mocny wyż. Wydawało się, że złota kula powinna dawać ciepło, ale na zewnątrz było dziesięć stopni mrozu. Prawdopodobnie wieczorem temperatura spadnie jeszcze niżej.
Najwyższy czas zawołać chłopców do domu, pomyślała. Pozwoliła im przez pół godziny bawić się na świeżym powietrzu. Uważała, że to najlepsze lekarstwo. Dobrze, że Arka jeszcze nie było. Zirytowałby się, widząc zakatarzonych synów biegających za piłką. Nie krępowałby się, że słowa „Co matka znowu wymyśliła? Jeśli dostaniecie zapalenia płuc, to jej podziękujcie!” nie powinny być przeznaczone dla małych uszu. Dorota zbyt wiele słyszała w dzieciństwie, więc doszła do wniosku, że w jej własnej rodzinie ma być kompletnie inaczej. Na pierwszym miejscu miłość i szacunek, od początku trwania związku do samego końca. I choć wtedy jeszcze nie słyszała sakramentalnego „I że cię nie opuszczę aż do śmierci”, to była pewna, że w jej małżeństwie tak właśnie będzie. W tym roku mijało dwanaście lat od ślubu, a związek trwał od piętnastu.
Kobieta stanęła na progu domu i osłoniła twarz przed intensywnym słońcem. Jeszcze trochę i będzie zachodziło w innym miejscu. Ten wyż ma się utrzymać przez trzy dni. A co tam! Cofnęła się do budynku. Z pomieszczenia gospodarczego wyciągnęła suszarkę na bieliznę i rozstawiła ją niedaleko garażu. Nogi konstrukcji obciążyła dwiema cegłówkami. Co prawda prezenter pogody nie wspominał o wietrze, ale w nocy może być różnie. Chwilę później wyniosła z łazienki pranie. Narzuciła na siebie kamizelkę, aby nie zmarznąć, i zabrała się za rozwieszanie wilgotnych ubrań. Dotyk mokrego i ciepłego jeszcze materiału sprawiał jej przyjemność. „Po świętej Dorocie wyschną chusty na płocie” – tak zawsze powtarzała babcia. Gdy Dorota była mała, nie rozumiała tego powiedzenia. Dopiero wiele lat później w głowie jej się rozjaśniło; nie chodziło o samo suszenie ubrań. Po szóstym lutego dzień już był zdecydowanie dłuższy, powietrze pachniało rześko, ptaki inaczej śpiewały w ogrodzie, zarówno rankiem, jak i wieczorem. Wśród trawy dostrzegała ranniki, niewielkie żółte kwiatuszki tak intensywnej barwy, jakby małe słoneczka ktoś rozrzucił po ziemi.
Odetchnęła pełną piersią. Zimne powietrze wdarło się do płuc, niemal powodując ból. Właśnie tego potrzebowała.
– Chłopcy, do domu! – zawołała w stronę synów.
Biegli do niej na wyścigi. Przekrzywione czapki na głowach i mocno zarumienione policzki świadczyły o dobrej zabawie. Janek, dziewięciolatek, sprawnie wytarł nos w chusteczkę wyciągniętą z kieszeni kurtki. Pięcioletni Pawełek nie był jeszcze tak bystry. Rozmazał wydzielinę na policzkach i chwilę później przytulił się do mamy. Dorota uwielbiała zapach dzieci. Przytknęła usta do zmarzniętego czoła, nie przejmując się, że właśnie brudzi się gilami.
– Zrobiłaś obiad? – zainteresował się starszy chłopiec. Próbował powąchać, czy jakieś zapachy już dochodzą z kuchni. – Zrobiłaś! Sos pomidorowy z salami!
– A będzie kolorowy makaron? – spytał Pawełek.
– Już ugotowany. – Uśmiechnęła się.
Pomogła im rozebrać się i umyć ręce. Po chwili obaj pałaszowali ulubione danie. Kobieta miała czas, aby zająć się przedpokojem, w którym zostały widoczne ślady bytności synów. Arek nie lubił, gdy na podłodze był piach z podwórza. Szybko odkurzyła panele i przejechała po nich wilgotnym mopem. Ustawiła równo buty i poprawiła porozrzucane kurtki. Wreszcie panował porządek.
Potem pomyła naczynia po chłopcach i doprawiła sałatkę, którą zrobiła dla siebie i męża. Upewniła się, czy wstawiła do lodówki białe wino. Rzadko piła alkohol, ale pamiętała, jak Arek zawsze powtarza, że akurat białe musi być schłodzone. Dosypała świeżego koperku do miski z warzywami i łososiem. To była ich ulubiona sałatka. Dawno jej nie robiła. Tym razem jednak nadarzyła się świetna okazja – jej imieniny. Mąż co roku pamiętał i przywoził ulubione tulipany Doroty. Ona rewanżowała się smakowitościami na stole. Czuła podenerwowanie, bo odkąd przejęli restaurację w niedalekim Czaplinku, mężowi jakby przeszkadzało wszystko, co przygotowywała w kuchni. Dzisiaj jednak nie powinien być rozdrażniony.
Wieczorem zerknęła na wyświetlacz komórki i pomyślała, że zaraz położy chłopców spać i poczeka na Arka. Powinien zjawić się około dwudziestej pierwszej. Była zima, środek tygodnia, zatem w niewielkim miasteczku nikt raczej nie siedział w restauracji do nocy. Więcej klientów należy się spodziewać podczas najbliższego – ostatniego w karnawale – weekendu. Wtedy lokal będzie czynny dłużej.
Zastanawiała się, czy dobrze zrobili, inwestując w gastronomię. Ba, czasami rozmyślała, czy w ogóle powinni tu – na Winne Wzgórze – przyjeżdżać. Pamiętała, jak w tym domu spędzała czas podczas wakacji w odwiedzinach u babci. Jaka wtedy była beztroska! Miejscowość, a właściwie osadę z kilkoma domami, obecnie zamieszkiwało raptem trzydzieści osób. Kiedyś było ich nieco więcej. Najstarsi zmarli, a młodzi powyjeżdżali do większych miast, aby tam prowadzić inne życie. A co ich tu przygnało? Ją i Arka?
Wszystko zaczęło się psuć, gdy mąż stracił dobrze płatną pracę. Zagraniczna firma zamykała przedstawicielstwo w Polsce, więc dostał wypowiedzenie. Początkowo był pełen zapału do poszukiwania kolejnego zajęcia, ale nikt nie płacił tak dobrze jak poprzednicy. Gdy w końcu zaczepił się jako kierowca, w drugim tygodniu pracy zdarzył się wypadek. Arek doznał wielu obrażeń i parę tygodni spędził w szpitalu. Dorota żyła wtedy jak w amoku. Janek miał prawie siedem lat, a Pawełek trzy. Z dwójką chłopców jeździła autobusem na drugi koniec miasta, aby odwiedzić męża w szpitalu i dopilnować jego rehabilitacji. Wielokrotnie ukradkiem płaciła, by miał wszelkie zabiegi na czas i warunki, jak należy. To dzięki uporowi żony Arek szybko wrócił do sprawności. Co z tego? Byli ze wszystkim pod kreską; zadłużeni u każdego w rodzinie. Karty kredytowe wykorzystane do cna. Dorota nie była w stanie spłacać wszystkiego z pensji nauczycielki. Nie ciągnęła nadgodzin, bo zaraz po zakończeniu zajęć jeździła do szpitala. Chłopców albo brała ze sobą, albo podrzucała do swoich rodziców. Nie pamiętała, kiedy w ostatnim czasie kupiła cokolwiek sobie lub dzieciom. Wszystko przeznaczała na jak najszybszy powrót męża do zdrowia. Odetchnęła, gdy ze szpitala wrócił do niewielkiego mieszkanka. Pięćdziesiąt metrów kwadratowych – na takiej połaci mieścił się świat czterech osób. Było im ciasno już wcześniej, ale teraz gdy na ograniczonej powierzchni ustawili rower do ćwiczeń, a co drugi dzień przychodził masażysta i zajmował się Arkiem – życie okazało się zdecydowanie trudniejsze. Wszędzie walały się zabawki, chłopcy walczyli między sobą – wszystko było nie tak! Do tego doszła ogromna finansowa zapaść, którą potęgowały nieprzewidziane wydatki. W jednym miesiącu popsuła się pralka i piec w łazience. Suma, którą trzeba było zapłacić, normalnie byłaby do przyjęcia, ale nie wtedy. Dorota otarła łzy i ponownie poszła do rodziców z prośbą o pieniądze.
– Wiesz, rozmyślaliśmy nad wszystkim. – Matka nigdy nie odmawiała córce pomocy, jednak z niepokojem patrzyła na coraz większe długi. – Gnieździcie się w maleńkim mieszkaniu. Ty zarabiasz w szkole grosze, a Arek z racji wypadku nie przynosi do domu nic. Chłopcy rosną, więc potrzebują przestrzeni, a nie potykania się o siebie w niewielkim pokoiku, który zajmują. Wy też nie macie żadnej prywatności. Przed Arkiem jeszcze kilka tygodni solidnej rehabilitacji, a to na pewno pociągnie za sobą koszty. Zastanówcie się nad propozycją, którą wam podsunęliśmy jakiś czas temu.
Dorota przypomniała sobie spotkanie z rodzicami w szpitalu przy łóżku męża. To wtedy rzucili pomysł, aby młodzi sprzedali swoje mieszkanie w Szczecinie.
– Dom po babci przepiszemy wam jako darowiznę – zapewniał tata. – Nie trzeba będzie wtedy uiszczać żadnych podatków.
– Spłacicie wszystkie zobowiązania, jakie macie, a resztę przeznaczycie na to, co trzeba będzie w budynku poprawić. Stoi pusty od kilku miesięcy. – Matka uroniła łzę, jak zawsze gdy wspominała swoją rodzicielkę. – My jesteśmy za starzy, by zająć się domem. Ja w dodatku mam dwa lata do emerytury, więc nie mogę teraz zostawić pracy. Owszem, chcieliśmy go sprzedać, ale warto przemyśleć, czy to wy nie zamieszkalibyście w Kuszewie.
– Mamo, to jest mała wioseczka, w dodatku położona sto pięćdziesiąt kilometrów od Szczecina! Jak wy to sobie wyobrażacie?! Co z pracą dla mnie i dla Arka? – Dorota kręciła głową. – A lekarze dla dzieci? Dobra szkoła?
– Wierz mi, że w małych miejscowościach też wszystko znajdziesz. Czy tutaj tak często chodzisz z dziećmi po przychodniach? Nie. Zresztą dookoła Kuszewa również masz większe miasta, w których otrzymasz pomoc. Myślę, że pracę także znajdziesz. Życie w Szczecinie jest zdecydowanie droższe. Tam chłopcy będą mieli przede wszystkim więcej miejsca. W domu są cztery pokoje i niezagospodarowane poddasze. Znasz dobrze duży ogród oraz podwórze, a nade wszystko i wam, i dzieciom przyda się świeże powietrze.
Młoda kobieta milczała. W ostatnim zdaniu matka miała rację. Za życia babci była tam z chłopcami jakieś trzy razy i ogromnie im się podobało. Szczególnie Jankowi, który był już wtedy samodzielnym smykiem. Gdy nadchodził czas powrotu, płakał i powtarzał, że chce zostać na wsi.
Dorota wracała do domu z pieniędzmi otrzymanymi od rodziców na zakup nowej pralki, a w jej głowie kłębiły się myśli. Jeszcze tego samego wieczoru, gdy położyła synów spać, usiadła obok Arka i zaczęła z nim rozmowę. Spokojnie wyłożyła, jak wygląda ich sytuacja finansowa i najbliższe perspektywy. Fakty mówiły same za siebie: mąż nie może wrócić do zawodu kierowcy. Długotrwałe siedzenie za kierownicą w jego przypadku było zabronione.
– No dobrze, ale co ja tam będę robił? Przecież w takiej małej miejscowości nie znajdę pracy dla siebie.
– Jesteś inżynierem, byłeś już kierownikiem w firmie i potrafisz zarządzać ludźmi, a gdy firma zakończyła działalność, to nawet w dużym Szczecinie miałeś problem ze znalezieniem pracy – przypomniała. – Dobrze, że masz różne kategorie prawa jazdy. Tylko dzięki temu zatrudniłeś się jako kierowca.
– I nawet to nie było mi pisane…
Patrzyli na siebie, rozmyślając o niedawnym wypadku.
– Pojezierze Drawskie to teren turystyczny. Może znajdziemy coś w tej branży? Jeżeli dostalibyśmy za mieszkanie dobrą cenę, to moglibyśmy przetrwać czas do znalezienia pracy.
Przez pół nocy rozmawiali o wszystkim. W Szczecinie właściwie nie było nic, co mogłoby ich zatrzymać. Następnego dnia zadzwonili do rodziców Doroty, by powiedzieć im o swoich postanowieniach.
Wszystko to działo się półtora roku temu. Wypadek Arka wydarzył się na początku września, natomiast decyzję o sprzedaży mieszkania podjęli w lutym. Nie musieli długo czekać na chętnego. Atrakcyjna lokalizacja sprawiła, że agent nieruchomości nie przestawał dzwonić. W kwietniu podpisali umowę przedwstępną. Zaraz po zakończeniu roku szkolnego rozpoczęła się przeprowadzka.
Chłopcy rozpoczynali wakacje i ogromnie cieszyli się na zmianę miejsca zamieszkania. Pomysł, aby wszystko odbyło się w tym czasie, okazał się trafiony. Dzieci spędzały dni w ogrodzie, a rodzice – mając baczenie na synów – zajmowali się urządzaniem domu. Budynek był w dobrym stanie, choć niektóre rzeczy trzeba było poprawić. Wymienili okna, drzwi, odświeżyli ściany w każdym pomieszczeniu. Latem wszystko schło błyskawicznie.
Pozbyli się części rzeczy po babci, choć niektóre zabytkowe meble Dorota schowała w pomieszczeniu gospodarczym. Pomyślała, że za jakiś czas je odnowi i znajdzie dla nich miejsce w domu. Nie zrobiła tego do tej pory.
Gdy pojechała do Czaplinka, by zapisać chłopców do szkoły i przedszkola, na biurku sekretarki dostrzegła wydruk ogłoszenia. Szukano nauczycielki na ćwierć etatu do pracy w bibliotece szkolnej. Dorota wróciła jeszcze tego samego dnia z kompletem wymaganych dokumentów. Była polonistką. Udało się! Mogła rozpocząć pracę od września. Pamięta, jak szczęśliwa wpadła wtedy do domu, by podzielić się wiadomościami z Arkiem. Był zaskoczony i ucieszony.
– No! Teraz tylko ja jeszcze coś znajdę i będzie świetnie! – Chwycił żonę w ramiona i obrócił kilka razy.
Pierwsze spotkanie w sprawie pracy miał odbyć w następnym tygodniu. Nie dotarł na nie. Dwa dni wcześniej wybrał się z Dorotą i chłopcami na lody do Czaplinka. Przyjemnie było zasiąść na ławeczkach ustawionych w cieniu drzew. Pięknie wyglądał rynek, na którym wśród zieleni niespiesznie spacerowali ludzie. Rodzina rozmawiała lekko przyciszonymi głosami, jakby nie chcąc burzyć spokoju innym.
– Mamo, dlaczego na Kuszewo mówisz Winne Wzgórze?
– Ponieważ przed drugą wojną światową to miejsce nosiło nazwę Weinberge. Pamiętasz, że w piwnicy znaleźliśmy dawną tabliczkę z nazwą miejscowości? Weinberge w tłumaczeniu na język polski oznacza Winne Góry lub Winne Wzgórza. Podoba mi się ta nazwa, więc jej używam.
Jeszcze za czasów babci przywykli do starego nazewnictwa. Nic dziwnego, że Dorota kilkakrotnie w adresie podała je zamiast „Kuszewo”. Swoją drogą, jak można było zrezygnować z tak dobrej nazwy na rzecz dziwnego miana. Winne Wzgórza pasowałoby idealnie! Ich dom położony był na początku zachodniej części pomorskiego masywu górskiego. Znajdował się na wysokości stu osiemdziesięciu trzech metrów nad poziomem morza. Wystarczyło, że odeszli pół kilometra dalej, aby ich oczom ukazał się widok na jezioro Komorze, bodajże najpiękniejsze w tym regionie. Kilkaset metrów w drugą stronę znajdowała się najwyższa góra w okolicy – Kukówka – wznosząca się ponad dwieście metrów nad poziomem morza.
– Ja też tak będę mówił!
Matka usłyszała deklarację Janka i pogłaskała go po bujnej czuprynie. Przydałaby mu się wizyta u fryzjera. Choćby zaraz, skoro mają czas. Rozejrzała się wokół, aby dostrzec męża. Jeszcze przed chwilą tu siedział. Widać tak była pochłonięta rozmyślaniem, że nie zauważyła, gdy odszedł. A to on zawsze odwiedzał zakład z chłopcami. Strzyżenie należało do jego obowiązków.
Arek stał parę metrów dalej przed witryną restauracji. Wpatrywał się w coś uważnie. Podeszła do męża i zaczęła czytać:
Przedmiotem sprzedaży jest nowoczesna, dobrze prosperująca i świetnie rozreklamowana restauracja. Obiekt po generalnym remoncie przeprowadzonym w 2015 roku. Wyposażenie wnętrza i użyte materiały najwyższej jakości. Lokal nie wymaga najmniejszego nakładu finansowego. Profesjonalne urządzenia w kuchni i na barze. System alarmowy oraz kamery; cztery zainstalowane w środku, a dwie znajdują się w ogródku piwnym. Liczba miejsc siedzących: czterdzieści pięć plus dwadzieścia w ogródku.
Dwukrotnie otrzymaliśmy nagrodę ufundowaną przez lokalne media. Wraz ze sprzedażą lokalu oferujemy również logo, wszystkie przepisy kulinarne oraz bezinteresowną pomoc w początkowej fazie. Mamy doskonale rozbudowane strony na portalach społecznościowych. Na naszym rynku jesteśmy bezkonkurencyjni. Powód sprzedaży: względy prywatne.
Sezon letni zaczyna się w czerwcu i trwa do końca sierpnia. Potem można wyjść z ofertą dla stałych mieszkańców: obiady, catering. Dookoła są biura i instytucje, których pracownicy korzystają z naszych usług. Istnieje możliwość przejęcia dotychczasowego personelu. Więcej informacji pod numerem…
Dorota patrzyła, jak oczy męża się rozjaśniają. Odkąd się poznali, zawsze powtarzał, że na emeryturze chciałby mieć własną restauracyjkę. Sam nie przepadał za gotowaniem, ale wyobrażał sobie, że na starość będzie siedział przy barze swojego lokalu, pił piwo i palił cygaro. Bardzo często o tym przypominał, a Dorota uśmiechała się, słysząc jego marzenia. Teraz jednak… Stali przed ogłoszeniem o sprzedaży restauracji. Podano śmiesznie niską kwotę jako sumę wyjściową do negocjacji. Akurat tyle im zostało ze sprzedaży mieszkania w Szczecinie i spłaceniu wszystkich długów oraz urządzeniu się w domu po babci. Jednak nie znali się na prowadzeniu lokalu. Ona na pewno nie będzie się tam niczym zajmować, bo zwyczajnie nie jest to jej domena. Może poza gotowaniem, bo to uwielbia robić, ale pichcenie dla rodziny a przyrządzanie potraw w restauracji to dwie różne sprawy.
Mina męża wskazywała, że oczami wyobraźni widzi już siebie w tym miejscu.
– To byłaby szansa dla nas… – powiedział cicho.
Targały nią ogromne wątpliwości, ale… Sama nie wiedziała, dlaczego tak szybko dała mu odpowiedź. Pewnie dlatego, że po raz pierwszy od wielu miesięcy na jego twarzy rysował się uśmiech, a w oczach przemykały radosne błyski. Za nimi miesiące pełne bólu, ciężkiej pracy, wyrzeczeń, długów i mało przyjemnych chwil, a tu nagle pojawia się szansa.
– Zrób tak, aby było jak najlepiej dla naszej rodziny – zaproponowała. – Jeżeli jesteś pewien, że ta restauracja to coś dla nas, to się zgadzam. Ale to ty masz być pewny. Tylko tobie ufam.
Przypomniała sobie te słowa dzisiaj, w dniu Świętej Doroty. Od kilku miesięcy restauracja była w ich władaniu. Załatwianie wszelkich formalności Arek wziął na siebie. Dorota pojawiła się, by sygnować dokumenty. Nie czytała ich, bo było zdecydowanie zbyt dużo papierologii, ale ufała mężowi. Podpisała we wszystkich wskazanych przez niego miejscach.
Arek odżył. Codziennie rano wstawał z uśmiechem i wyjeżdżał do Czaplinka. Ona wpadała tam czasami po pracy na obiad i chwilę rozmowy z mężem. Wydawało się, że wszystko nieźle funkcjonuje.
* * *
Matka zerknęła do pokoju chłopców. Obaj spali. Janek z nogami rozrzuconymi na kołdrze, Pawełek przykryty po czubek głowy, obok której wystawały królicze uszy – element ulubionej przytulanki chłopca. Usłyszała parkujący przed domem samochód męża. Zaraz będzie ich wieczór. Coraz rzadziej spędzali czas razem, bo Arek starał się bywać w restauracji do samego zamknięcia. Coraz mniej mieli czasu na rozmowę. Ona nie wtrącała się w sprawy interesu, a on zazwyczaj rzucał: „Jak było w szkole?”, właściwie nie czekając na odpowiedź. Bywało, że zabierał jakieś dokumenty do domu i zajmował się nimi do późnej nocy. Sprawdzał faktury i zamówienia. Liczyła na to, że tego wieczoru będzie inaczej. W końcu to jej imieniny.
Niestety. Dwa segregatory, które położył na blacie kuchennego stołu, nie pozostawiały wątpliwości.
– Mam nadzieję, że nie przygotowałaś niczego do jedzenia – odezwał się zmęczonym głosem. – Marzę o prysznicu. Cały śmierdzę. Nie czekaj na mnie, bo muszę jeszcze przejrzeć dokumenty i pouzupełniać wszystko. – Odwrócił się i wyszedł z kuchni.
Nie przytulił jej, nie pocałował. Zresztą nie robił tego już od jakiegoś czasu. Nie złożył nawet życzeń osobiście. Rano minęli się, a dopiero około jedenastej dostała od męża esemesa. Usiłowała sobie przypomnieć, jak brzmiała wiadomość. Na segregatorach leżała jego komórka, więc sięgnęła po nią, bo na pewno nie skasował życzeń. Szybciutko odnalazła:
W dniu imienin zdrowia oraz sukcesu…
To wszystko. Napisane w pośpiechu, jakby na odczepnego. Pewnie z braku czasu.
Już miała odłożyć telefon, gdy jej uwagę przykuła wiadomość znajdująca się poniżej życzeń dla niej. Widniała przy niej wczorajsza data, piąty lutego:
Kochana Pani Karolino! W dniu urodzin życzę Pani nieustającego uśmiechu, radości i spełniania się w pracy. Poświętujemy, gdy tylko wróci Pani z wyjazdu. Pozdrawiam!
Dorota zamknęła klapkę telefonu i odłożyła go na miejsce. Pani Karolina… Zatrudniona przed miesiącem jako menedżer restauracji. Widziały się może ze dwa razy. I choć właściwie w życzeniach męża do pracownicy nie było nic zdrożnego, Dorota poczuła, jak pieką ją łzy pod powiekami wyciskane jakimś żalem i smutkiem. To o jej imieninach nie pamiętał, a tu w komórce dla obcej osoby takie serdeczne życzenia! Bardzo ją to zabolało. Postanowiła, że czym prędzej pójdzie do łóżka, żeby Arek niczego nie zauważył.Rozdział 2. Zmiana adresu to zmiana przeznaczenia
Z trudem powstrzymywała cisnące się na usta przekleństwa. Zarówno laptop, jak i telefon komórkowy pokazywały całkowity brak zasięgu! A tego maila powinna wysłać jeszcze dzisiaj!
Liliana zerknęła na zegarek. Zbliżała się osiemnasta. Kuszewo i Czaplinek dzieliło może osiem kilometrów, ale irytujące było, że często musiała jeździć do miasteczka, aby wysłać wiadomość, bo na wsi – ba! w osadzie raczej – internet działał, jak chciał. Bardzo często nie chciał, i to akurat w momentach, kiedy był jej potrzebny. Nie dało się wtedy przeprowadzić rozmowy telefonicznej, nie wspominając o wysłaniu ważnych maili czy dokumentów do firmy. Kobieta nie mogła sobie pozwolić, by zostawiać babcię na dłużej i pracować w Czaplinku. Dobrze, że chociaż miała gdzie tam przysiąść i w spokoju popracować. W restauracji w samym centrum miasteczka zaszywała się przy ulubionym stoliku odgrodzonym przepierzeniem. Odcięta od reszty klientów wykonywała swoje obowiązki, nie narażając się na przeszkadzanie czy ciekawskie spojrzenia.
Włożyła komputer do torby, chwyciła dwie teczki i kalendarz. Za późno na biznesowe rozmowy, ale z terminarzem nie rozstawała się nigdy. Obiecała to zresztą pracodawcy. To był warunek: mimo rocznego płatnego urlopu ma nadal działać na rzecz firmy. Naturalnie nie w takim zakresie, jak do tej pory, ale jeżeli chciała mieć gdzie wracać, musiała poświęcić każdego dnia trzy, cztery godziny na pracę. Nie zarabiała tyle, co w ostatnich latach, ale nie miała wyjścia.
Wieczór, kiedy zadzwonili do niej rodzice, utkwił jej w pamięci.
– Lila, babcia upadła i skręciła nogę. Trzeba będzie się nią zająć przez jakiś czas.
– Ale jak to skręciła? Dlaczego ja o niczym nie wiem? Przecież miałam być powiadamiana od razu!
– Cały dzień nie odbierałaś telefonów.
Liliana szybko sprawdziła listę połączeń. Rzeczywiście, osiem razy próbowano się z nią skontaktować z jakiegoś numeru. Nie mogła odebrać, bo miała jedno zebranie za drugim. Dopiero teraz ściągała szpilki z obolałych stóp i rozpinała zamek spódnicy. Marzyła o długim prysznicu zmywającym zmęczenie całego dnia, ale widać spokój nie był jej pisany.
– Co z babcią? – Spojrzała na zegarek. Dochodziła dwudziesta pierwsza. W Moskwie była prawie dwudziesta trzecia.
– Upadła. Rozmawiałam z lekarzem. Nie jest to coś poważnego, ale w przypadku dziewięćdziesięciolatki leczenie będzie trochę trwało. Na pewno kilka dni spędzi w szpitalu, gdzie zrobią jej komplet badań i założą usztywnienie. A potem potrzebna będzie rehabilitacja i stała pomoc.
Lilianie ciężko było we wszystko uwierzyć. Babcia – niezwykle żywotna – nigdy nie wymagała żadnej opieki ani wsparcia. Wręcz wzbraniała się przed tym! Całe życie przemieszkała na wsi. Dziesięć lat temu, gdy rodzice obejmowali posady w placówce dyplomatycznej w Moskwie, proponowali, by przeniosła się do miasta i zajęła ich mieszkanie. Uparta staruszka twierdziła jednak, że da sobie radę. Całe życie dawała!
– Starych drzew się nie przesadza – zwykła mawiać.
I rzeczywiście przez kilka lat był spokój. Aż do feralnego dnia sprzed miesiąca. Drugiego stycznia Liliana miała akurat mnóstwo spotkań i kilka ciężkich tygodni za sobą. Podsumowywała budżet i robiła plany na następne miesiące. Boże Narodzenie i sylwestra praktycznie spędziła w pracy. Rodzice nie mogli zjechać z placówki, bo święta w Rosji wypadają dwa tygodnie później, a babcia była niezwykle wyrozumiała dla wnuczki, która nie pojawiła się w Wigilię u niej w domu. Po raz kolejny od ośmiu lat – bo tyle czasu pracowała dla tej korporacji – ominęły ją święta. O ile rodzice od początku rozumieli, w czym rzecz, choć tego nie pochwalali, to przez kilka lat ciężko było przekonać staruszkę, że obecnie żyje się inaczej niż kiedyś.
– Nie rozumiem, za czym tak gonicie – mówiła do słuchawki. – Szukacie szczęścia, stając się niewolnikami pieniędzy. A przecież w życiu powinna być równowaga. Jest czas i na pracę, i na odpoczynek, na swoje pasje oraz na siedzenie na trawie i obserwowanie zachodu słońca!
Młoda kobieta początkowo próbowała przetłumaczyć babci, że nie może sobie pozwolić na jakąkolwiek beztroskę, bo cały świat kręci się wokół pieniędzy. Opowiadała, że zarządza prężnym działem i ma bardzo odpowiedzialną funkcję, a praca przynosi jej dużo zadowolenia, daje spełnienie, ale staruszki nie dało się przekonać.
– Masz trzydzieści trzy lata i jesteś sama jak palec. Twoi rodzice przynajmniej pracują razem. A ty? Nie znajdujesz czasu nawet na to, by wyjść do ludzi i znaleźć sobie kogoś.
W takich momentach Liliana szybko żegnała się z babcią.
Pamiętała, kiedy dostała pracę w korporacji, jakby to było dzisiaj. Przechodziła tam wtedy z małej agencji, w której więcej czasu spędzało się na plotkach, aniżeli na konkretnej robocie. Liczba osób zatrudnionych w biurze nie przekraczała dwudziestu i każdy dużo wiedział o współpracownikach. Operowała na małych budżetach. Struktura firmy była dość płaska, a możliwości awansu… cóż, minimalne. Gdy w dwa tysiące dziewiątym roku nastąpił wielki kryzys, źle zaczęło się dziać także i u nich. To wtedy ktoś z działu kadrowego międzynarodowej korpo zaproponował jej złożenie u nich aplikacji.
Rozmowy trwały ponad dwa miesiące. Odbyła trzy spotkania z różnymi osobami i została wybrana do grona szczęśliwców. Tak wtedy o sobie myślała. Pierwsze trzy miesiące nowej pracy były koszmarem. Agencja reklamowa funkcjonowała zupełnie inaczej niż jej poprzedni pracodawca. Liliana nie mogła przyzwyczaić się, że na wszystko jest procedura i system, a akceptacja jednego dokumentu wymaga kilku podpisów. Gdzie w tym wszystkim znaleźć czas na płynną, normalną pracę? Terminy goniły, klient znowu wstał lewą nogą, a kolega z biurka obok przechodził rozwód i wyładowywał na wszystkich swoje nerwy. Lecz mijały miesiące, a młoda kobieta powoli stawała się małym trybikiem w ogromnej maszynie. Praca zaczęła ją wciągać. Potrafiła siedzieć w biurze po dwanaście, czasami nawet czternaście godzin! Ogromnym wyzwaniem były nowe projekty, a ich realizacja i pochwała otrzymana od szefa dostarczały jej wielkiej satysfakcji. Zostawanie po godzinach nie było żadnym problemem. Nie miała do czego wracać. W ładnie urządzonym mieszkaniu nikt na nią nie czekał; ani mężczyzna, ani zwierzak. Nawet paprotki pozbyła się jakiś czas temu. Owszem, Lila chciała założyć rodzinę, mieć męża, dzieci, ale za jakiś czas. Nim się spostrzegła, mijał ósmy rok pracy w tym kołowrotku. Była niezastąpiona w awaryjnych sytuacjach.
– Analiza dla klienta? Na kiedy? Czwartek do południa? Nie ma sprawy! Mam całą dobę na to! – rzucała do słuchawki i biegła do swojego zespołu. – Dacie radę! Liczę na wasze zaangażowanie! Ta sprawa ma najwyższy priorytet! – motywowała podwładnych.
Te komunikaty tak weszły jej w nawyk, że powtarzała je nawet wtedy, kiedy nie musiała. Wiedziała, że szef będzie oceniał ją po wynikach.
Przez tyle lat pracy zauważyła, że na niezbyt silnych psychicznie osobach stres związany z obowiązkami odciska piętno. Aby nie wypaść z obiegu, sięgali po dopalacze i energetyki. Niektórzy garściami łykali tabletki na pamięć i koncentrację, natomiast alkohol traktowali jako podstawowe lekarstwo na stres. Bywali i tacy, którzy eksperymentowali z narkotykami. Liliana cieszyła się w duchu, że trzyma się z daleka od używek. Jej jedynym nałogiem była kawa, często pita w nadmiernych ilościach.
Kobieta doskonale widziała, co się dzieje w środowisku koleżanek i kolegów. Jak grzyby po deszczu powstawały gabinety i poradnie terapeutyczne specjalizujące się w pracy z ofiarami korporacji. Zakładane były – jakżeby inaczej – z inicjatywy tych, którzy odeszli z takiego systemu pracy. Dołączały do nich firmy specjalizujące się w warsztatach dla osób, które chciały odejść z molocha i rozpocząć własny biznes. Wypalenie zawodowe robiło swoje. Byli tacy, którzy rzucali pracę w korporacji, a potem – zniechęceni niepowodzeniami na rynku – wracali, ale na gorszych warunkach. Gdy pojęli, że harówka na własny rachunek jest nieporównanie cięższa, bardziej wymagająca i przynosi niepewny dochód, znowu przywdziewali białe kołnierzyki. A korpomarnotrawni to naprawdę cenni pracownicy! Znają już firmę od podszewki i nie muszą długo wdrażać się w obowiązki. Agencja, w której pracowała Liliana, robiła wszystko, aby przyciągnąć dawnych wyrobników i przy okazji wrócić na listę firm, w których Polacy chcieliby pracować. Kuszono pracowników, jak tylko się dało. Organizowano warsztaty z inspirującymi osobowościami i celebrytami, które miały zachęcić do większej odwagi i kreatywności. Refundowano część kosztów zakupu ekologicznego samochodu. Gdy ktoś chorował, dział kadr wyszukiwał wszelkie możliwe zasiłki, terapie i rehabilitacje. Istniała jeszcze jedna opcja: roczny płatny urlop.
Szef najpierw parsknął śmiechem, gdy usłyszał o tym pomyśle od Liliany. Jak to? Chce nagle pójść na dwunastomiesięczne wolne?! Jak ona to sobie wyobraża? I jakie przedstawi ku temu powody? Przecież nie ma rodziny, dzieci, zobowiązań! Babcia choruje?! Cóż, z tym trzeba się pogodzić. Dziewięćdziesięcioletnia staruszka nie będzie przecież wiecznie żyła. Można zatrudnić opiekunkę. Poświęcać się dla jakiejś staruszki?
Jeszcze tydzień wcześniej Liliana była tego samego zdania. Kochała babcię, ale przecież nie mogła dla niej zrezygnować z dotychczasowego życia. Miała swoje plany, marzenia i cele! Jednak gdy przyjechała w odwiedziny do szpitala, wyrywając się na dwa dni z korporacji i sporo godzin spędzając w drodze, i zobaczyła wychudzoną bliską osobę leżącą w wykrochmalonej pościeli, wiedziała, że nie może jej tak zostawić. Musi jej pomóc. Przynajmniej na początku. To wtedy narodził się pomysł dwunastomiesięcznego płatnego urlopu. Po ośmiu latach pracy kwalifikowała się do tego. Wiadomo, że pensja byłaby obniżona do minimum, że kobieta w praktyce musiałaby być do dyspozycji szefa oraz wykonywać zadania mimo urlopu. To wszystko da się zrobić, pomyślała. Obiecała, że gdy tylko stan staruszki się poprawi, wróci do pracy najszybciej, jak się da, nie czekając, aż upłynie cały przysługujący wymiar wolnego. Zresztą w ostatnim momencie zdecydowała się na pół roku poza firmą.
Nawet nie wiedziała, kiedy i jak upłynął styczeń. Gdy babcia była jeszcze w szpitalu, Liliana zabrała się za organizację ich wspólnego życia. Od lekarza wiedziała, że niezbędna będzie fizjoterapia. Podpytała pielęgniarki o najlepszego specjalistę w tej dziedzinie. Najczęściej wymieniana była prywatna praktyka z Czaplinka. Lilianę interesowały także wszelkie medykamenty, maści i inne specyfiki, które mogą pomóc chorej w szybkim powrocie do sprawności. Skrupulatnie notowała wszystko w swoim terminarzu.
Kalendarz był jej nieodłącznym atrybutem. Kilka lat temu znalazła taki, który odpowiadał jej potrzebom. Gruby, w którym każdy dzień zajmował jedną stronę, jednocześnie poręczny i dający schować się do torebki. Na początku było miejsce na wypisanie celów strategicznych w danym roku, począwszy od kariery, poprzez cele finansowe, umiejętności, pomysły i pasje, a na rodzinie i przyjaciołach skończywszy. Tę ostatnią rubrykę pomijała. Nie była jej do niczego potrzebna. Rodzina, mąż, dzieci to kompletna abstrakcja. Najważniejsze pozostawało spełnianie się jeszcze przez jakieś dziesięć lat w korporacji. Czterdzieści trzy lata – jak wynikało z wszelkich statystyk – tyle wynosił wiek najstarszego pracownika tego systemu, naturalnie nie licząc prezesów i członków zarządu, bo ci zazwyczaj byli wiekowi.
Liliana miała do tej pory naprawdę świetne zarobki. Liczyła, że jeżeli przez najbliższe lata odłoży na koncie odpowiednią sumę, to jakoś dociągnie do emerytury, także w przypadku podjęcia później innego zajęcia. Niestety sytuacja losowa sprawiła, że obecny rok nie będzie satysfakcjonujący finansowo. Ba, pewnie naruszy także oszczędności, chociaż rodzice, gdy usłyszeli jej zgodę na pomoc babci, obiecali, że pokryją wszelkie koszty. Ale co z tego? Terminarz na najbliższy rok zaczęła zapisywać jeszcze w grudniu. Skrupulatnie wypełniła rubryki z celami strategicznymi i finansowymi. Co teraz? Przecież nie odhaczy wykonania żadnego z nich! Żadnego!
Gdy babcia wróciła do domu, było tylko gorzej. Cały czas należało coś przy niej robić. Staruszka chciała pokazać, że zwichnięcie to nic wielkiego, zdarza się każdemu i szybko się z niego wychodzi. Próbowała wstawać i poruszać się o kulach, starając się nie angażować wnuczki, ale z ust dobywał się syk bólu. Liliana w ostatniej chwili doskakiwała do niej i ratowała przed kolejnym upadkiem.
– Babciu! Nie możesz wstawać sama! Proszę, wołaj mnie, gdy chcesz pójść do toalety albo potrzebujesz czegoś.
– I tak ogromnie mnie wspierasz samą obecnością, kochanie.
Uparta gospodyni jeszcze kilkakrotnie chciała pokazać, że da sobie radę, ale na próżno. Duch silny, ciało niekoniecznie. Gdy podczas pewnej próby zachwiała się niebezpiecznie i kulą potrąciła stojącą na podłodze lampę, Liliana zabroniła jej jakiegokolwiek wstawania bez powiadomienia o tym.
Wnuczka bacznie obserwowała ręce fizjoterapeutki podczas pierwszej domowej wizyty. Nawyk kontrolowania wyniosła z pracy. Pańskie oko konia tuczy. Dokładnie też patrzyła na zegarek, czy przypadkiem rehabilitantka nie skróci czasu zabiegu kosztem zdrowia babci. Nie zrobiła tego. Sesję przedłużyła nawet o pięć minut. Liliana była przekonana, że to dzięki jej obecności. Gdyby zostawiła staruszkę samą, pracownica przychodni wykorzystałaby sposobność i nie przeprowadziła fizjoterapii, jak należy.
– Następna wizyta za trzy dni – zakomunikowała specjalistka i podała młodej kobiecie skoroszyt, w którym wnuczka miała podpisać wykonanie ćwiczeń i masażu.
– Do zobaczenia w takim razie.
– Nie będziemy się widzieć. Pracujemy rotacyjnie. Przyjedzie ktoś inny.
Lilianie się to nie spodobało. Rehabilitant powinien być przypisany do pacjenta od początku do końca! Po chwili pomyślała, że w sumie może to i dobrze… Ta fizjoterapeutka wydała się jej jakaś dziwna. Nie odzywała się wcale, zaciskała usta, jakby nie w smak jej było, że ktoś patrzy na ręce. Jednak jeśli chce się coś uzyskać, to tak trzeba, powtórzyła w myślach wnuczka.
Jeszcze tego samego wieczoru, gdy tylko pomogła babci położyć się do łóżka, zasiadła nad terminarzem. Tym razem poświęciła czas rubryce „Rodzina”. Na samej górze zapisała: „Babcia”, a pod spodem odnotowała:
15 stycznia – 28 lutego – intensywna fizjoterapia
1 marca – 31 marca – wizyty u psychologa motywującego babcię oraz dalsza fizjoterapia; próby samodzielnego chodzenia kilka razy w tygodniu; kuracja witaminowa i wapniowa wzmacniająca kości
Kwiecień – załatwić prywatne miejsce w sanatorium, wykonać wcześniej wszelkie niezbędne badania
Maj – babcia cały miesiąc w sanatorium
Czerwiec – wracam do pracy
Ostatnie zdanie podkreśliła na czerwono.
Przez pierwsze dni pobytu u babci była zajęta różnymi formalnymi sprawami. Kupiła jej też przeciwodleżynowy materac, by szybciej wracała do zdrowia. W pobliskiej miejscowości znalazła kobietę do pomocy w sprzątaniu, a przy okazji w dopilnowaniu babci wtedy, gdy sama musiała wyjeżdżać do Czaplinka. A musiała każdego dnia… Bywało, że i dwa razy dziennie tam była, choć starała się tego unikać, gdyż wtedy musiała zostawiać staruszkę wieczorem samą na dobrą godzinę.
Przypominając sobie drugi tydzień pobytu u babci i kompletny brak zasięgu przez kilka dni, do tej pory ogarniała ją złość. Na początku nic nie zauważyła. Była pewna, że brak sygnałów dźwiękowych oznajmiających nadejście maila, esemesa czy rozmowy oznacza, że w pracy dają jej wytchnienie. Nic z tych rzeczy! Kiedy sama chciała gdzieś zadzwonić, okazało się, że sieć do Kuszewa nie dochodzi! Kobieta biegała jak oszalała po okolicznych polach, aby złapać zasięg. Jakieś pięćset metrów od domu udało jej się chwycić dwie kreski oraz bardzo słaby internet. Wtedy komórka oszalała! Wiadomości, maile i informacje o nieudanych połączeniach przychodzących wchodziły z olbrzymią prędkością. Do wykonania było sporo zadań, w dodatku na wczoraj. Pracowała cały wieczór, aby nadrobić zaległości z kilku dni. Zasypiała w poczuciu dobrze wykonanego obowiązku, a następnego ranka, gdy tylko w domu pojawiła się pani pomagająca w sprzątaniu, pojechała do Czaplinka i odnalazła tę uroczą restaurację w centrum miasta. Nikt jej nie przeszkadzał przez trzy godziny, więc spokojnie rozesłała zaległe analizy i raporty. Żeby nigdy więcej nie dopuścić do takich zaniedbań, przyjeżdżała tutaj co najmniej raz dziennie. Naturalnie, nie miała nawet jednej piątej z obowiązków, które normalnie wykonywała w biurze, ale pewne sprawy i klienci byli przypisani tylko jej i chciała nad wszystkim czuwać.
Kiedy już uregulowała rytm dnia, zaczęły jej dokuczać… wieczory. Przyzwyczajona, że długo siedzi w biurowcu, a gdy wraca do siebie, ogląda serwis informacyjny nadawany na żywo i ponownie włącza laptop, w Kuszewie nie mogła sobie znaleźć zajęcia. Internet nie działał. W telewizji także nic ciekawego nie leciało. Babcia miała tylko trzy kanały, a nawet na nie zerkała bardzo rzadko. Oglądała wiadomości, a potem wyłączała telewizor. Słuchała radia. Chciał nie chciał, Liliana musiała robić to samo. Pierwsze dni były nie do zniesienia. Staruszka uwielbiała kanał, na którym toczyły się dyskusje, a muzykę puszczano od czasu do czasu. Zwariować można! Z czasem jednak, nieoczekiwanie, wnuczka zaczęła wsłuchiwać się w prezentowaną treść. Zaciekawiły ją audycje historyczne, polityczne, prezentacje ciekawych ludzi i regionów, których nie znała. Nie wszystko ją interesowało, dlatego czasami kręciła się nerwowo po domu. Bo ileż można gotować dla siebie i babci? Nigdy nie była specjalistką od kucharzenia. Zazwyczaj przygotowywała proste potrawy, ale babci to nie przeszkadzało.
– Co moja mama tu robiła? – spytała któregoś razu skrótowo, firmowym tonem.
– W twoim wieku? Ciebie bawiła – odpowiedziała staruszka.
– Nie o to mi chodzi – żachnęła się wnuczka. – Zastanawiam się, jak wyście tu funkcjonowali przed laty. Przecież kiedyś było wam zdecydowanie trudniej niż dzisiaj. Maleńka miejscowość, zimą pewnie jest kompletnie zasypana śniegiem i odcięta od świata.
– Trudniej, moja droga… Wybacz, pewnie cię zanudzę, ale muszę cofnąć się pamięcią i coś ci opowiedzieć. To, co ty nazywasz trudnym, nigdy takim nie było. Zaparz miętę i przysiądź przy mnie.
Normalnie Liliana nie miałaby cierpliwości do słuchania. Jednak co robić wieczorem, kiedy nie można popracować, a w telewizji same nudy? Postawiła dzbanek na stoliku, nalała zielonkawego napoju do filiżanek – bo staruszka piła tylko tak podaną herbatę – i zaczęła słuchać.
– Nie wiem, czy cokolwiek słyszałaś o naszej rodzinie. Wrócę do czasów wojny. W marcu tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku moi rodzice zostali wywiezieni z rodzinnych ziem na roboty przymusowe do Niemiec. Wraz z nimi byłam ja. Zapakowano też siostrę matki, Urszulę, która miała ze sobą roczne dziecko, a z drugim była w ciąży. Pamiętam, jak suszyliśmy pieluszki tego starszego, przykładając je do siebie. To była wiosna. Podróż okazała się strasznym przeżyciem. Jechaliśmy w bydlęcych wagonach. Słabsi nie byli w stanie tego przetrwać. Raz na jakiś czas się zatrzymywaliśmy. Na postojach z wagonów wynoszono zwłoki.
Liliana się wzdrygnęła. Nigdy nie słyszała tej opowieści.
– Wywieziono nas aż do Turyngii. Tam w maju ciocia Urszula urodziła. Dziecko ważyło niespełna dwa kilogramy. Odbierająca poród akuszerka żartowała, że gdyby nie nalot, maluch pewnie poczekałby trochę i dorósł kilka deko. Przetrwaliśmy u bauerów aż do końca wojny. Gdy w maju czterdziestego piątego ogłoszono wolność, rodzice podjęli decyzję o powrocie do Polski.
– A to nie było oczywiste? – zdziwiła się wnuczka.
– Dla jednych było, dla innych nie. Tych drugich kusił świat. Wielu znajomych wybrało Zachód, szczególnie Belgię, Anglię i Kanadę. Wszystko dlatego, że miejscowość Wangenheim, w której byliśmy, wyzwolili Amerykanie, zatem można było skorzystać z sytuacji. Moja rodzina zdecydowała jednak jechać na Ziemie Odzyskane, bo na Wołyń absolutnie nie mogliśmy wracać. Pociągi wiozły nas w nieznane. Tak trafiliśmy do Czaplinka, a stamtąd samochodami wojskowymi i furmankami do Czarnego Wielkiego, wsi parę kilometrów dalej. Ciocia Urszula z rodziną pojechała na Śląsk. Bardzo rzadko się odwiedzaliśmy, z czasem kontakt ustał zupełnie. Wiem, że zmarła wcześniej niż moja mama. Natomiast gdy ja wyszłam za mąż za twojego dziadka, wybudowaliśmy się na Winnym Wzgórzu, to znaczy w Kuszewie. Dookoła nas nie było wtedy nikogo. Sąsiad od sąsiada oddalony był znacznie. Ta miejscowość zawsze liczyła niewielu mieszkańców, ale dzięki temu wszyscy czuliśmy się tutaj jak rodzina. Jak wiesz, całe życie pracowałam jako księgowa w urzędzie w Czaplinku. Dziadek zmarł jeszcze przed twoim urodzeniem. – Kobieta westchnęła. – Nawet w maleńkiej wsi życie toczy się tak samo jak gdziekolwiek indziej. Twoja matka miała dwie starsze przyjaciółki, które mieszkały tuż przy wjeździe. Odwiedzały się i robiły to wszystko, co inne nastolatki.
Liliana uniosła brew. Babcia chyba nie ma pojęcia o współczesnym świecie, pomyślała.
– Owszem, wtedy nie było takiej dostępności wszystkiego jak teraz – ciągnęła staruszka, jakby czytając w jej myślach. – Ba, niczego nie było. Ale człowiek miał niewiele i był szczęśliwy. A teraz ma wszystko, tylko szczęścia mu brak.
Młoda kobieta już miała coś odpowiedzieć, gdy nieoczekiwanie rozległ się dźwięk jej komórki.
– Czyżby zasięg wrócił? – mruknęła pod nosem i zajęła się sprawdzaniem aparatu. Wiadomości mailowe wchodziły jak oszalałe. Po południu pojawił się pewien problem z jej dobrym klientem i wymagał natychmiastowego rozwiązania.
– Babciu, wytrzymasz półtorej godziny sama? Więcej czasu mi to nie zajmie. – Liliana krzątała się, pakując sprzęt do torby i mówiąc do staruszki. – Jak nie załatwię tego dzisiaj, to będę musiała jutro. A przed południem mamy przecież wyznaczoną wizytę u ortopedy. Chociaż może spróbuję wzmocnić sygnał i uda mi się to zrobić z komórki…
Po pięciu minutach nieudanych prób poddała się. Powstrzymała cisnące się na usta przekleństwa i – choć to w zasadzie była pora kolacji – ruszyła spod domu z piskiem opon. Babcia patrzyła za nią przez okno, siedząc samotnie przy kuchennym stole.