Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Winnetou, Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Winnetou, Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 546 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I GRE­EN­HORN

Czy wiesz, Sza­now­ny Czy­tel­ni­ku, co to jest gre­en­horn, okre­śle­nie wy­so­ce zło­śli­we i uchy­bia­ją­ce? "Gre­en" zna­czy "zie­lo­ny", a "horn" "róg, ro­żek". Gre­en­horn to "zie­lo­ny", a więc nie­doj­rza­ły, nie­do­świad­czo­ny czło­wiek, któ­ry musi ostroż­nie wy­su­wać na­przód róż­ki, je­śli się nie chce na­ra­zić na nie­bez­pie­czeń­stwo kpin, sło­wem – żół­to­dziób.

Gre­en­horn to czło­wiek, któ­ry nie wsta­je z krze­sła, gdy chce na nim usiąść lady, i po­zdra­wia pana domu, za­nim się ukło­ni pa­niom. Przy na­bi­ja­niu strzel­by gre­en­horn wsu­wa od­wrot­nie na­bój do lufy albo wpy­cha naj­pierw pa­ku­ły, po­tem kulę, a do­pie­ro na koń­cu proch. Gre­en­horn albo wca­le nie mówi po an­giel­sku, albo bar­dzo czy­sto i wy­szu­ka­nie, a okrop­no­ścią jest dlań an­giel­ski ję­zyk Jan­ke­sów lub żar­gon my­śliw­ski, któ­ry żad­ną mia­rą nie chce mu wleźć do gło­wy, a tym bar­dziej przejść przez gar­dło. Gre­en­horn uwa­ża szo­pa za opo­sa, a śred­nio ład­ną Mu­lat­kę za kwar­te­ron­kę. Gre­en­horn pali pa­pie­ro­sy, a brzy­dzi się An­gli­kiem żu­ją­cym ty­toń. Gre­en­horn, otrzy­maw­szy po­li­czek od Pad­dy… leci ze skar­gą do sę­dzie­go po­ko­ju za­miast, jak praw­dzi­wy Jan­kes, uka­rać na­past­ni­ka na miej­scu. Gre­en­horn bie­rze śla­dy dzi­kie­go in­dy­ka za trop niedź­wie­dzi, a lek­ki spor­to­wy jacht za pa­ro­wiec z rze­ki Mis­si­si­pi Gre­en­horn wsty­dzi się po­ło­żyć swo­je brud­ne buty na ko­la­nach to­wa­rzy­sza po­dró­ży, a gdy pije ro­sół, to nie chli­pie jak ko­na­ją­cy ba­wół. Gre­en­horn wle­cze z sobą na pre­rię gąb­kę do my­cia wiel­ko­ści dyni i dzie­sięć fun­tów my­dła, za­bie­ra w do­dat­ku kom­pas, któ­ry już na trze­ci dzień wska­zu­je wszyst­kie moż­li­we kie­run­ki z wy­jąt­kiem pół­no­cy. Gre­en­horn za­pi­su­je so­bie osiem­set in­diań­skich wy­ra­zów, a spo­tkaw­szy się z pierw­szym czer­wo­no­skó­rym, prze­ko­nu­je się, że za­pi­ski te wy­słał w ostat­niej ko­per­cie do domu, a list scho­wał do kie­sze­ni. Gre­en­horn ku­pu­je proch, a kie­dy ma wy­strze­lić, spo­strze­ga, że sprze­da­no mu mie­lo­ny wę­giel. Gre­en­horn uczył się przez dzie­sięć lat astro­no­mii, ale choć­by rów­nie dłu­go pa­trzył w nie­bo, nie po­znał­by, któ­ra go­dzi­na. Gre­en­horn wty­ka nóż za pas w ten spo­sób, że ka­le­czy się w udo, gdy się po­chy­li. Gre­en­horn roz­nie­ca na Dzi­kim Za­cho­dzie tak duże ogni­sko, że pło­mień bu­cha na wy­so­kość drze­wa, a gdy go In­dia­nie za­uwa­żą, dzi­wi się, że mo­gli go zna­leźć. Gre­en­horn to wła­śnie gre­en­horn. Ja sam by­łem gre­en­hor­nem.

Nie na­le­ży jed­nak są­dzić, że przy­zna­wa­łem się wów­czas, iż to przy­kre okre­śle­nie pa­su­je do mnie Żad­ną mia­rą! Naj­wy­bit­niej­szą ce­chą gre­en­hor­na jest wła­śnie to, że uwa­ża za "zie­lo­nych" ra­czej wszyst­kich in­nych, ale nig­dy sa­me­go sie­bie.

Prze­ciw­nie, zda­wa­ło mi się, że je­stem roz­sąd­nym i do­świad­czo­nym czło­wie­kiem; wszak otrzy­ma­łem wyż­sze wy­kształ­ce­nie i nig­dy się nie ba­łem eg­za­mi­nu! Bę­dąc mło­dym nie za­sta­na­wia­łem się wów­czas nad tym, że do­pie­ro ży­cie jest wła­ści­wym i praw­dzi­wym uni­wer­sy­te­tem, w któ­rym ucznio­wie są py­ta­ni co dzień i co go­dzi­na. Wro­dzo­na żą­dza czy­nu i pra­gnie­nie za­pew­nie­nia so­bie do­bro­by­tu za­pę­dzi­ły mnie za oce­an do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, gdzie wa­run­ki bytu były wów­czas dla mło­de­go i za­po­bie­gli­we­go czło­wie­ka da­le­ko lep­sze niż te­raz. Mo­głem zna­leźć do­bre utrzy­ma­nie w pań­stwach wschod­nich… ale coś pę­dzi­ło mnie na Za­chód. Po­dej­mu­jąc się róż­nej pra­cy, za­ra­bia­łem tyle, że przy­by­łem do St. Lo­uis do­brze wy­po­sa­żo­ny i pe­łen naj­lep­szych my­śli. Tam za­wiódł mnie los do pew­nej ro­dzi­ny, u któ­rej zna­la­złem chwi­lo­we schro­nie­nie jako na­uczy­ciel do­mo­wy. By­wał tam mr. Hen­ry, ory­gi­nał i rusz­ni­karz, któ­ry od­da­wał się swe­mu rze­mio­słu z za­mi­ło­wa­niem ar­ty­sty, a sie­bie na­zy­wał z pa­triar­chal­ną dumą "zbroj­mi­strzem".

Był to czło­wiek od­zna­cza­ją­cy się życz­li­wo­ścią dla bliź­nich, po­mi­mo że na to nie wy­glą­dał, gdyż prócz wspo­mnia­nej ro­dzi­ny nie utrzy­my­wał z ni­kim sto­sun­ków, a że swo­imi klien­ta­mi ob­cho­dził się tak szorst­ko, że nie omi­ja­li oni jego skle­pu tyl­ko dla wy­so­kiej war­to­ści to­wa­ru – Mr. Hen­ry stra­cił żonę i dzie­ci wsku­tek ja­kie­goś okrop­ne­go wy­pad­ku. Nie mó­wił o tym nig­dy, ale do­my­śli­łem się z nie­któ­rych wzmia­nek, że wy­mor­do­wa­no ich pod­czas ja­kie­goś na­pa­du. Ten strasz­ny cios, spo­wo­do­wał za­pew­ne szorst­kość jego obej­ścia. On sam może na­wet nie wie­dział, jak bar­dzo by­wał gru­biań­ski, w głę­bi du­szy jed­nak po­zo­stał ła­god­ny i do­bro­tli­wy. Nie­raz wi­dzia­łem, jak oczy mu za­cho­dzi­ły łza­mi, ile­kroć opo­wia­da­łem o oj­czyź­nie i mo­ich ro­da­kach, do któ­rych by­łem i je­stem przy­wią­za­ny ca­łym ser­cem.

Nie mo­głem dłu­gi czas zro­zu­mieć, dla­cze­go ten sta­ry czło­wiek wła­śnie mnie, mło­de­mu i ob­ce­mu, oka­zy­wał tyle przy­chyl­no­ści, aż raz sam mi to po­wie­dział. Przy­cho­dził do mnie czę­sto, przy­słu­chi­wał się udzie­la­nym prze­ze mnie lek­cjom, a po ich za­koń­cze­niu za­bie­rał mnie z sobą na mia­sto. Raz na­wet za­pro­sił mnie do sie­bie w go­ści­nę. Tego ro­dza­ju wy­róż­nie­nie ni­ko­go jesz­cze z jego stro­ny nie spo­tka­ło, dla­te­go wa­ha­łem się, czy mam sko­rzy­stać z za­pro­sze­nia. Ale moje ocią­ga­nie nie po­do­ba­ło mu się wi­docz­nie. Dziś jesz­cze przy­po­mi­nam so­bie wście­kłą minę, jaką zro­bił, gdy wresz­cie przy­sze­dłem do nie­go, i ton, z ja­kim mnie przy­jął nie od­po­wia­da­jąc na moje po­wi­ta­nie.

– Gdzie­że­ście to sie­dzie­li wczo­raj, sir?

– W domu.

– A przed­wczo­raj?

– Tak­że w domu.

– Nie za­wra­caj­cie mi gło­wy!

– Mó­wię praw­dę, mr. Hen­ry!

– Pshaw! Ta­kie żół­to­dzió­by, jak wy, nie sie­dzą w gnieź­dzie, ale wci­ska­ją się wszę­dzie, gdzie mogą, tyl­ko nie tam, gdzie po­win­ny.

– Po­wiedz­cież ła­ska­wie, gdzież to po­wi­nie­nem być.

– Tu, u mnie. Zro­zu­mia­no? Już daw­no chcia­łem was o coś za­py­tać.

– Cze­muż tego nie uczy­ni­li­ście?

– Bo mi się nie chcia­ło. Ro­zu­mie­cie?

– A kie­dy wam się ze­chce?

– Może dzi­siaj.

– A więc py­taj­cie śmia­ło – we­zwa­łem go, sia­da­jąc wy­so­ko na warsz­ta­cie, przy któ­rym pra­co­wał. Spoj­rzał mi w twarz zdzi­wio­ny, po­trzą­snął kar­cą­co gło­wą i za­wo­łał:

– Śmia­ło! Jak gdy­bym ta­kie­go gre­en­hor­na, jak wy, miał do­pie­ro py­tać o po­zwo­le­nie, czy mogę z nim mó­wić!

– Gre­en­hor­na? – od­rze­kłem marsz­cząc czo­ło, gdyż po­czu­łem się do­tknię­ty. – Przy­pusz­czam, mr. Hen­ry, że wam się to sło­wo wy­rwa­ło mimo woli.

– Nie wy­obra­żaj­cie so­bie za wie­le! Po­wie­dzia­łem to z peł­nym roz­my­słem. Je­ste­ście gre­en­horn, i to jaki jesz­cze! Treść prze­czy­ta­nych ksią­żek do­brze wam sie­dzi w gło­wie; to praw­da. To wprost zdu­mie­wa­ją­ce, ile wy się tam u was mu­si­cie uczyć! Ten mło­dzie­niec wie do­kład­nie, jak da­le­ko znaj­du­ją się gwiaz­dy, co król Na­bu­cho­do­no­zor pi­sał na ce­głach, ile waży po­wie­trze, któ­re­go na­wet nie wi­dział. Pe­łen ta­kiej wie­dzy wy­obra­ża so­bie, że jest mę­dr­cem. Ale wsadź­cie nos w ży­cie, ro­zu­mie­cie, po­żyj­cie z pięć­dzie­siąt lat, wów­czas do­wie­cie, się może, na czym po­le­ga wła­ści­wa mą­drość! Wa­sze do­tych­cza­so­we wia­do­mo­ści są ni­czym, wprost ze­rem, a ta, co po­tra­fi­cie, ma jesz­cze mniej­szą war­tość. Wy z pew­no­ścią nie umie­cie na­wet strze­lać!

Po­wie­dział to z wiel­ką po­gar­dą i tak sta­now­czo, jak gdy­by był pew­ny swej słusz­no­ści.

– Strze­lać? Hm! – od­par­łem z uśmie­chem. – Czy to py­ta­nie chcie­li­ście mi za­dać?

– Tak. Te­raz od­po­wiedz­cie!

– Daj­cie mi do­brą strzel­bę do ręki, a do­sta­nie­cie od­po­wiedź.

Na te sło­wa odło­żył lufę, któ­rą gwin­to­wał, wstał, zbli­żył się do mnie, utkwił we mnie zdzi­wio­ne oczy i za­wo­łał:

– Strzel­bę do ręki, sir? Tego się po mnie nie spo­dzie­waj­cie! Moje strzel­by do­sta­ją się tyl­ko w ta­kie ręce, któ­rym ra­zem z nimi mogę po­wie­rzyć mój ho­nor!

– Ja mam wła­śnie ta­kie ręce – stwier­dzi­łem. Spoj­rzał na mnie tym ra­zem z boku, usiadł, za­czął zno­wu pra­co­wać nad lufą, mru­cząc pod no­sem:

– Taki gre­en­horn! Go­tów mnie na­praw­dę roz­zło­ścić swo­im zu­chwal­stwem! Nie przej­mo­wa­łem się tym, po­nie­waż go zna­łem. Wy­ją­łem cy­ga­ro i za­pa­li­łem. Mój go­spo­darz mil­czał może kwa­drans, ale dłu­żej nie wy­trzy­mał. Pod­niósł lufę pod świa­tło, po­pa­trzył przez nią i za­uwa­żył:

– Strze­lać to nie to samo, co pa­trzeć na gwiaz­dy lub od­czy­ty­wać na­pi­sy ze sta­rych ce­gieł

Na­bu­cho­do­no­zo­ra. Zro­zu­mia­no? Czy mie­li­ście kie­dy strzel­bę w ręku?

– Mia­łem.

– Kie­dy?

– Dość daw­no.

– A czy­ście mie­rzy­li i wy­pa­li­li kie­dy­kol­wiek?

– Tak.

– I tra­fi­li­ście?

– Oczy­wi­ście.

Na to on opu­ścił pręd­ko trzy­ma­ną w ręku lufę, spoj­rzał znów na mnie i rzekł:

– Tak, tra­fi­li­ście, na­tu­ral­nie, ale w co?

– W cel, to się samo przez się ro­zu­mie.

– Co? Tego we mnie nie wma­wiaj­cie!

– Nie wma­wiam, lecz stwier­dzam zgod­nie z praw­dą.

–-Niech was dia­beł po­rwie, sir! Was nie moż­na zro­zu­mieć. Je­stem pe­wien, że chy­bi­li­ście, choć­by­ście strze­la­li w mur na dwa­dzie­ścia łok­ci wy­so­ki i pięć­dzie­siąt dłu­gi, a ro­bi­cie przy tym twier­dze­niu minę tak po­waż­ną i pew­ną sie­bie, że żółć czło­wie­ka za­le­wa. Ja nie je­stem chło­pa­kiem, któ­re­mu udzie­la­cie lek­cji, ro­zu­mie­cie! Taki gre­en­horn i mól książ­ko­wy, jak wy, chce umieć strze­lać! Grze­bał na­wet w tu­rec­kich, arab­skich i in­nych głu­pich szpar­ga­łach i zna­lazł przy tym czas na strze­la­nie! Zdej­mij­cie tę sta­rą flin­tę z gwoź­dzia i złóż­cie się jak do strza­łu. To rusz­ni­ca na niedź­wie­dzie, naj­lep­sza ze wszyst­kich, ja­kie mia­łem w rę­kach! Po­sze­dłem za jego we­zwa­niem.

– Halo! – za­wo­łał zry­wa­jąc się. – A to co? Ob­cho­dzi­cie się z tą strzel­bą jak z la­secz­ką, a to naj­cięż­sza rusz­ni­ca, jaką znam. Tacy je­ste­ście sil­ni?

Za­miast od­po­wie­dzi chwy­ci­łem go z dołu za ka­mi­zel­kę i sprzącz­kę od spodni i pod­nio­słem pra­wą rękę do góry.

– Do pio­ru­na! – krzyk­nął. – Puść­cie! Je­ste­ście o wie­le sil­niej­si od mego Bil­la.

– Wa­sze­go Bil­la? Kto to?

– To był mój syn, któ­ry… ale daj­my temu spo­kój! Nie żyje, tak jak i resz­ta. Rósł na dziel­ne­go chło­pa, ale sprząt­nię­to go ra­zem z in­ny­mi w cza­sie mej nie­obec­no­ści. Po­dob­ni je­ste­ście do nie­go z po­sta­ci, ma­cie pra­wie ta­kie same oczy, ten sam układ ust i dla­te­go was. ale to was prze­cież nic nie ob­cho­dzi!

Twarz jego na­bra­ła wy­ra­zu głę­bo­kie­go smut­ku; prze­su­nął po niej ręką i rzekł we­se­lej:

– Wiel­ka szko­da, że ma­jąc tak sil­ne mu­sku­ły, po­grą­ży­li­ście się w książ­kach. Po­win­ni­ście byli ćwi­czyć się fi­zycz­nie!

– Ro­bi­łem to.

– Rze­czy­wi­ście?

– Tak.

– Bok­su­je­cie się?

– Tam u nas nie jest to w zwy­cza­ju. Ale gim­na­sty­ku­ję się i mo­cu­ję.

– Jeź­dzi­cie kon­no?

– Tak.

– A w szer­mier­ce?

– Udzie­la­łem lek­cji.

– Czło­wie­cze, nie bla­guj?

– Może spró­bu­je­my?

– Dzię­ku­ję, mam dość tego, co było! Mu­szę zresz­tą pra­co­wać. Usiądź­cie z po­wro­tem!

Wró­cił do warsz­ta­tu, a ja za nim. Roz­mo­wa sta­ła się ską­pa, Hen­ry za­ję­ty był wi­docz­nie ja­ki­miś my­śla­mi. Na­raz pod­niósł oczy znad ro­bo­ty i za­py­tał:

– Czy zaj­mo­wa­li­ście się ma­te­ma­ty­ką?

– To jed­na z mo­ich ulu­bio­nych nauk.

– Aryt­me­ty­ką, geo­me­trią?

– Oczy­wi­ście.

– I mier­nic­twem?

– Na­wet z wiel­kim upodo­ba­niem. Uga­nia­łem czę­sto bez po­trze­by z teo­do­li­tem po po­lach.

– Po­tra­fi­cie ro­bić po­mia­ry na­praw­dę?

– Tak, bra­łem udział w po­mia­rach po­zio­mych i po­mia­rach wy­so­ko­ści, cho­ciaż wca­le nie uwa­żam się za skoń­czo­ne­go geo­de­tę.

– Well, do­brze, bar­dzo do­brze!

– Cze­mu o to py­ta­cie, mr. Hen­ry?

– Mam wi­docz­nie po­wód. Zro­zu­mia­no? Jaki, to się jesz­cze kie­dyś oka­że. Mu­szę naj­pierw wie­dzieć, hm, tak, mu­szę naj­pierw wie­dzieć, czy umie­cie strze­lać.

– Wy­staw­cie mnie na pró­bę!

– Zro­bię to, tak, zro­bię, bądź­cie tego pew­ni. O któ­rej go­dzi­nie roz­po­czy­na­cie ju­tro na­ukę?

– O ósmej rano.

– To wstąp­cie do mnie o szó­stej. Pój­dzie­my na strzel­ni­cę, gdzie wy­pró­bo­wu­ję moje strzel­by.

– Cze­mu tak wcze­śnie?

– Bo nie chce mi się dłu­żej cze­kać. Za­wzią­łem się, żeby was prze­ko­nać, jaki z was gre­en­horn. No te­raz dość już; mam coś o wie­le waż­niej­sze­go do ro­bo­ty. Upo­rał się wi­docz­nie z lufą, bo wy­jął z sza­fy wie­lo­bocz­ny ka­wa­łek że­la­za i za­czął opi­ło­wy­wać jego rogi. Za­uwa­ży­łem na po­wierzch­ni każ­de­go rogu otwór. Hen­ry pra­co­wał nad tym z taką uwa­gą, że za­po­mniał pra­wie zu­peł­nie o mo­jej obec­no­ści. Oczy mu się iskrzy­ły, gdy od cza­su do cza­su przy­pa­try­wał się swo­je­mu dzie­łu; biła z nich, rzekł­bym, mi­łość. Ten ka­wa­łek że­la­za miał wi­docz­nie dla nie­go wiel­ką war­tość. Po­nie­waż za­cie­ka­wi­ło mnie to, za­py­ta­łem:

– Czy to bę­dzie część strzel­by?

– Tak – od­rzekł, jak gdy­by so­bie przy­po­mniał, że jesz­cze je­stem.

– Nie znam sys­te­mu bro­ni z tego ro­dza­ju czę­ścią skła­do­wą.

– Wie­rzę. Taki ma do­pie­ro po­wstać. Bę­dzie to sys­tem Hen­ry'ego.

– Aha, nowy wy­na­la­zek?

– Tak.

– W ta­kim ra­zie pro­szę wy­ba­czyć, że za­py­ta­łem! To oczy­wi­ście ta­jem­ni­ca.

Za­glą­dał do wszyst­kich dziu­rek przez dłuż­szy czas, ob­ra­cał to że­la­zo w róż­nych kie­run­kach, przy­kła­dał je kil­ka razy do tyl­ne­go wy­lo­tu lufy; na ko­niec ode­zwał się:

– Tak, to ta­jem­ni­ca; wiem jed­nak, że umie­cie mil­czeć, cho­ciaż z was skoń­czo­ny i praw­dzi­wy gre­en­horn; dla­te­go po­wiem wam, co z tego bę­dzie: sztu­cer wie­lo­strza­ło­wy na dwa­dzie­ścia pięć strza­łów.

– Nie­moż­li­we!

– Co wy tam wie­cie! Nie je­stem tak głu­pi, że­bym się po­ry­wał na rze­czy nie­moż­li­we.

– W ta­kim ra­zie mu­sie­li­by­ście mieć ko­mo­ry na amu­ni­cję dla dwu­dzie­stu pię­ciu strza­łów!

– To­też je mam!

– Ale nie­wąt­pli­wie duże, nie­zgrab­ne i cięż­kie.

– Bę­dzie tyl­ko jed­na ko­mo­ra, bar­dzo wy­god­na. To że­la­zo jest ko­mo­rą.

– Być może, iż nie ro­zu­miem się na wa­szym rze­mio­śle, ale oba­wiam się, czy się lufa za­nad­to nie roz­grze­je.

– Ani jej się śni. Ma­te­riał i spo­sób ob­cho­dze­nia się z lufą jest moją ta­jem­ni­cą. Zresz­tą, czy trze­ba wy­strze­lić od razu dwa­dzie­ścia pięć na­bo­jów, je­den za dru­gim?

– Chy­ba nie.

– A za­tem! To że­la­zo bę­dzie ob­ra­ca­ją­cym się wal­cem, a dwa­dzie­ścia pięć otwo­rów za­wie­rać bę­dzie ty­leż na­bo­jów. Przy każ­dym strza­le wa­lec po­su­nie na­stęp­ny na­bój ku lu­fie. Dłu­gie lata no­si­łem się z tym po­my­słem, dłu­go nic mi się nie uda­wa­ło; te­raz jest na­dzie­ja, że się to ja­koś sklei. Już obec­nie jako rusz­ni­karz mam do­bre imię, ale po­tem sta­nę się sław­ny, bar­dzo sław­ny i za­ro­bię dużo pie­nię­dzy.

– A w do­dat­ku ob­cią­ży­cie swo­je su­mie­nie! Pa­trzył na mnie przez chwi­lę zdu­mio­ny, po czym za­py­tał:

– Su­mie­nie? Jak to?

– Są­dzi­cie, że mor­der­ca może mieć czy­ste su­mie­nie?

– Rany bo­skie! Czy chce­cie po­wie­dzieć, że je­stem mor­der­cą?

– Te­raz jesz­cze nie.

– Albo że nim zo­sta­nę?

– Tak, gdyż po­moc w mor­der­stwie jest taką samą zbrod­nią jak mor­der­stwo.

– Niech was dia­bli po­rwą! Nie będę po­ma­gał w żad­nym mor­der­stwie! Co wy wy­ga­du­je­cie?

– Oczy­wi­ście nie w po­je­dyn­czym, ale ma­so­wym.

– Jak to? Nie ro­zu­miem was.

– Je­że­li spo­rzą­dzi­cie strzel­bę na dwa­dzie­ścia pięć strza­łów i od­da­cie ją w ręce pierw­sze­go lep­sze­go ło­tra, to na pre­riach, w pusz­czach i w gór­skich wą­wo­zach roz­pocz­nie się wnet okrop­na rzeź. Do bied­nych In­dian strze­lać będą jak do ku­jo­tów i za kil­ka lat nie osta­nie się ani je­den czer­wo­no­skó­ry. Go­to­wi Je­ste­ście wziąć to na swo­je su­mie­nie?

Pa­trzył na mnie w mil­cze­niu.

– Je­że­li każ­dy bę­dzie mógł za pie­nią­dze na­być taką strzel­bę – mó­wi­łem da­lej – to zbie­rze­cie wpraw­dzie po kil­ku la­tach ty­sią­ce, ale mu­stan­gi i ba­wo­ły będą do­szczęt­nie wy­tę­pio­ne, a wraz z nimi wszel­kie­go ro­dza­ju zwie­rzy­na, któ­rej mię­so po­trzeb­ne jest czer­wo­no­skó­rym do ży­cia. Set­ki i ty­sią­ce za­bi­ja­ków uzbro­ją się w wa­sze sztu­ce­ry i pój­dą na Za­chód. Krew lu­dzi i zwie­rząt po­pły­nie stru­mie­nia­mi i nie­ba­wem oko­li­ce z tej i z tam­tej stro­ny Gór Ska­li­stych opu­sto­sze­ją z wszel­kich ży­wych istot.

– Prze­kleń­stwo! – za­wo­łał. – Czy rze­czy­wi­ście przy­by­li­ście tu nie­daw­no z Eu­ro­py?

– Tak.

– A przed­tem nig­dy nie by­li­ście tu­taj?

– Nie.

– A więc i na Dzi­kim Za­cho­dzie?

– Tak­że nie.

– A za­tem zu­peł­ny gre­en­horn. Mimo to gada tak, jak gdy­by był pra­dziad­kiem wszyst­kich In­dian i żył już tu­taj od stu lat! Czło­wie­ku, nie wy­obra­żaj­cie so­bie, że na­pę­dzi­cie mi stra­cha! A gdy­by na­wet było tak, jak przed­sta­wia­cie, to wiedz­cie, że wca­le nie za­mie­rzam za­kła­dać fa­bry­ki bro­ni. Je­stem czło­wiek sa­mot­ny i chcę sa­mot­nym po­zo­stać. Nie mam ocho­ty uja­dać się ze stu lub wię­cej ro­bot­ni­ka­mi.

– Mo­gli­by­ście uzy­skać pa­tent na swój wy­na­la­zek, sprze­dać go i dużo na tym za­ro­bić.

– O to się nie troszcz­cie, sir! Do­tych­czas mia­łem dość na swo­je po­trze­by; spo­dzie­wam się, że i nadal bie­dy nie za­znam. Te­raz za­bie­raj­cie się do domu! Nie będę dłu­żej słu­chał pi­sku ptasz­ka, któ­ry musi naj­pierw wy­le­cieć z gniaz­da, za­nim się na­uczy śpie­wać.

Nie ob­ra­zi­łem się za te szorst­kie sło­wa. Taka była jego na­tu­ra, me wąt­pi­łem ani na chwi­lę, że do­brze mi ży­czył. Po­lu­bił mnie i chciał z pew­no­ścią po­ma­gać mi, jak mógł, pod każ­dym wzglę­dem. Po­daw­szy mu na po­że­gna­nie rękę, któ­rą on sil­nie po­trzą­snął, od­sze­dłem. Nie prze­czu­wa­łem, jak waż­ny miał się stać dla mnie ów wie­czór, a tym mniej, że cięż­ka rusz­ni­ca, któ­rą Hen­ry na­zwał "sta­rą flin­tą", oraz nie­go­to­wy jesz­cze sztu­cer ode­gra­ją w mym przy­szłym ży­ciu tak wiel­ką rolę. Cie­szy­łem się jed­nak my­ślą o na­stęp­nym po­ran­ku, gdyż strze­la­łem już rze­czy­wi­ście dużo i do­brze i by­łem pe­wien, że po­pi­szę się przed moim oso­bli­wym sta­rym przy­ja­cie­lem.

Sta­wi­łem się u nie­go punk­tu­al­nie o go­dzi­nie szó­stej rano. Cze­kał już na mnie, przy­wi­tał się ze mną, a po jego su­ro­wej, lecz po­czci­wej twa­rzy prze­biegł lek­ki, jak­by drwią­cy uśmiech.

– Wi­tam, sir! – rzekł. – Ma­cie minę zwy­cięz­cy. Czy zda­je wam się, że tra­fi­cie w mur, o któ­rym wczo­raj mó­wi­łem?

– Spo­dzie­wam się.

– Well, za­raz spró­bu­je­my. Ja we­zmę lżej­szą strzel­bę, a wy po­nie­sie­cie rusz­ni­cę, bo nie chce mi się tasz­czyć ta­kie­go cię­ża­ru.

Hen­ry prze­wie­sił so­bie przez ple­cy lek­ką dwu­rur­kę, a ja wzią­łem "sta­rą flin­tę". Gdy­śmy przy­by­li na strzel­ni­cę, na­bił oby­dwie strzel­by i od­dał naj­pierw dwa strza­ły ze swo­jej. Po­tem przy­szła ko­lej na mnie. Nie zna­łem jesz­cze tej rusz­ni­cy, tra­fi­łem mimo to pierw­szy raz w samą kra­wędź czar­ne­go koła na tar­czy. Dru­gi raz po­wio­dło mi się jesz­cze le­piej, trze­ci strzał padł już do­kład­nie w sam śro­dek, a wszyst­kie na­stęp­ne kule prze­le­cia­ły przez dziu­rę wy­bi­tą za trze­cim ra­zem.

Zdu­mie­nie Hen­ry'ego wzma­ga­ło się za każ­dym strza­łem; mu­sia­łem wy­pró­bo­wać i jego dwu­rur­kę, a gdy i tym ra­zem osią­gną­łem rów­nie po­myśl­ny wy­nik, za­wo­łał:

– Albo ma­cie dia­bła w so­bie, sir, albo je­ste­ście wprost uro­dze­ni na west­ma­na. Nie wi­dzia­łem jesz­cze tak strze­la­ją­ce­go gre­en­hor­na!

– Dia­bła nie mam, mr. Hen­ry – za­śmia­łem się. – I nie chcę nic wie­dzieć o ta­kim przy­mie­rzu.

– W ta­kim ra­zie wa­szym za­da­niem, a na­wet po­win­no­ścią jest zo­stać west­ma­nem. Czy nie czu­je­cie do tego ocho­ty?

– Owszem!

– Well, zo­ba­czy­my, co się da zro­bić z gre­en­hor­na. A kon­no umie­cie tak­że jeź­dzić?

– Od bie­dy.

– Od bie­dy? A więc nie tak do­brze jak strze­lać?

– Pshaw! Jeź­dzić kon­no to żad­na sztu­ka! Naj­trud­niej do­siąść ko­nia. Gdy się już znaj­dę w sio­dle, zrzu­cić się nie dam.

Spoj­rzał na mnie ba­daw­czo, czy mó­wię po­waż­nie, czy żar­tem. Zro­bi­łem minę, jak gdy­bym się nie do­my­ślał ni­cze­go, a on za­uwa­żył:

– Tak rze­czy­wi­ście są­dzi­cie? Chce­cie za­pew­ne trzy­mać się grzy­wy? W ta­kim ra­zie je­ste­ście w błę­dzie. Sami przy­zna­li­ście, że naj­trud­niej do­stać się na sio­dło, bo to trze­ba wy­ko­nać o wła­snych si­łach. Zsiąść o wie­le ła­twiej, gdyż o to już koń się sta­ra, i to bar­dzo pręd­ko.

– U mnie koń się o to nie po­sta­ra!

– Tak? Zo­ba­czy­my! Może spró­bu­je­cie?

– Chęt­nie.

– To chodź­cie! Do­pie­ro siód­ma, ma­cie jesz­cze dość cza­su. Pój­dzie­my do Jima Cor­ne­ra, któ­ry od­naj­mu­je ko­nie. Ma on de­re­sza, któ­ry się już o to dla was po­sta­ra.

Wró­ci­li­śmy do mia­sta, od­szu­ka­li­śmy han­dla­rza koni, któ­ry po­sia­dał dużą ujeż­dżal­nię, oto­czo­ną staj­nia­mi. Cor­ner wy­szedł sam i za­py­tał, cze­go żą­da­my.

– Ten mło­dzie­niec twier­dzi, że ża­den koń nie zrzu­ci go z sio­dła – od­po­wie­dział Hen­ry. – Cóż wy na to, mr. Cor­ner? Po­zwo­li­cie mu się wdra­pać na wa­sze­go de­re­sza?

Han­dlarz zmie­rzył mnie ba­daw­czym wzro­kiem, po­tem po­trzą­snął gło­wą i od­rzekł: – Ko­ściec zda­je się do­bry i gięt­ki; zresz­tą mło­dzi lu­dzie nie ła­mią kar­ku tak ła­two jak star­si. Je­że­li ten dżen­tel­men chce spró­bo­wać de­re­sza, to nie mam nic prze­ciw­ko temu.

Wy­dał od­po­wied­nie roz­ka­zy i nie­ba­wem dwaj sta­jen­ni wy­pro­wa­dzi­li ze staj­ni osio­dła­ne­go ko­nia. Był bar­dzo nie­spo­koj­ny i usi­ło­wał się wy­rwać. Sta­ry mr. Hen­ry zląkł się o mnie i pro­sił, że­bym za­nie­chał pró­by, ale ja się po pierw­sze, nie ba­łem, a po dru­gie, uwa­ża­łem tę spra­wę za rzecz ho­no­ru. Ka­za­łem so­bie po­dać bicz i przy­piąć ostro­gi i po kil­ku da­rem­nych pró­bach, prze­ciw­ko któ­rym koń bro­nił się jak mógł, zna­la­złem się na sio­dle.

W tym sa­mym mo­men­cie sta­jen­ni od­sko­czy­li czym prę­dzej, a de­resz zro­bił skok wszyst­ki­mi czte­re­ma no­ga­mi w górę, a po­tem dru­gi w bok. Utrzy­ma­łem się na sio­dle, cho­ciaż nie mia­łem jesz­cze nóg w strze­mio­nach. Spie­szy­łem się, by je pręd­ko za­ło­żyć. Za­le­d­wie się to sta­ło, koń za­czął wierz­gać, a gdy nic tym nie wskó­rał, przy­ci­snął się do ścia­ny, aby mnie o nią zsu­nąć, ale mój bicz od­pę­dził go wkrót­ce od niej. Na­stą­pi­ła cięż­ka i nie­bez­piecz­na dla jeźdź­ca wal­ka z ko­niem. Wy­tę­ży­łem całą moją zręcz­ność i nie­do­sta­tecz­ną wów­czas jesz­cze wpra­wę oraz całą siłę nóg; to wszyst­ko ra­zem przy­nio­sło mi w koń­cu zwy­cię­stwo. Gdy zsia­dłem, nogi mi drża­ły ze zmę­cze­nia, ale koń ocie­kał po­tem i bry­zgał du­ży­mi, cięż­ki­mi pła­ta­mi pia­ny. Był te­raz po­słusz­ny na każ­de po­ru­sze­nie ostro­gi lub cu­gli. Han­dlarz zląkł się o ko­nia, ka­zał owi­nąć go ko­cem i prze­pro­wa­dzać zwol­na po dzie­dziń­cu; po­tem zwró­cił się do mnie:

– Nig­dy bym tego nie przy­pu­ścił, mło­dzień­cze; są­dzi­łem, że bę­dzie­cie le­że­li po pierw­szym sko­ku. Nie za­pła­ci­cie oczy­wi­ście nic, a je­że­li chce­cie mi spra­wić przy­jem­ność, to przyjdź­cie jesz­cze i na­ucz­cie tę be­stię ro­zu­mu. Nie idzie mi w tym wy­pad­ku o ja­kich dzie­sięć do­la­rów, ale o wie­le wię­cej, bo to nie jest koń tani, gdy więc się sta­nie po­słusz­ny, wte­dy ja na tym dużo zy­skam.

– Je­śli so­bie ży­czy­cie, to je­stem go­tów wy­świad­czyć wam tę grzecz­ność.

Hen­ry nie ode­zwał się ani sło­wem od cza­su, kie­dy zsia­dłem; przy­pa­try­wał mi się tyl­ko, ki­wa­jąc gło­wą. Na­raz kla­snął w ręce i za­wo­łał:

– Ten gre­en­horn, to istot­nie nad­zwy­czaj­ny albo ra­czej nie­zwy­kły gre­en­horn! Mało nie zdu­sił na śmierć tego ko­nia, za­miast dać się rzu­cić na pia­sek. Kto was tego na­uczył, sir?

– Przy­pa­dek. Swo­je­go cza­su do­stał się w moje ręce pół­dzi­ki ogier z pusz­ty wę­gier­skiej, któ­ry nie po­zwa­lał ni­ko­mu wsiąść na sie­bie. Po­wo­li i dzię­ki wy­trwa­ło­ści opa­no­wa­łem go, choć wprost z na­ra­że­niem ży­cia.

– Dzię­ku­ję za ta­kie be­stie! Wolę mój sta­ry fo­tel, któ­ry się nie sprze­ci­wia, gdy na nim sia­dam. Chodź­my, do­sta­łem za­wro­tu gło­wy! Ale nie na dar­mo wi­dzia­łem, jak strze­la­cie i jeź­dzi­cie na ko­niu. Mo­że­cie mi wie­rzyć.

Po­szli­śmy do domu; on do sie­bie, a ja do mego miesz­ka­nia. Hen­ry nie po­ka­zał się tego dnia ani w cią­gu dwóch na­stęp­nych, a ja tak­że nie mia­łem spo­sob­no­ści udać się do nie­go. Ale na trze­ci dzień zaj­rzał do mnie po po­łu­dniu, wie­dząc, że je­stem wol­ny.

– Czy ma­cie ocho­tę przejść się ze mną? – za­py­tał.

– A do­kąd?

– Do pew­ne­go dżen­tel­me­na, któ­ry chciał­by was po­znać.

– Dla­cze­go mnie?

– Pro­szę so­bie wy­obra­zić: nie wi­dział jesz­cze nig­dy gre­en­hor­na.

– Do­brze. Pój­dę i za­zna­jo­mię się z nim.

Hen­ry miał dziś tak fi­lu­ter­ną i przed­się­bior­czą minę jak jesz­cze nig­dy. Jego za­cho­wa­nie ka­za­ło mi się do­my­ślać, że przy­go­to­wu­je ja­kąś nie­spo­dzian­kę. Prze­szli­śmy przez kil­ka ulic i wstą­pi­li­śmy do ja­kie­goś biu­ra z sze­ro­ki­mi, szkla­ny­mi drzwia­mi od uli­cy. Hen­ry wpadł tam tak pręd­ko, że nie zdą­ży­łem do­kład­nie prze­czy­tać zło­tych li­ter na szy­bach, zda­wa­ło mi się jed­nak, że zo­ba­czy­łem sło­wa; "0f­fi­ce" i "su­rvey­ing". Oka­za­ło się też nie­ba­wem, że się nie po­my­li­łem.

Sie­dzie­li tam trzej pa­no­wie, któ­rzy bar­dzo ser­decz­nie przy­wi­ta­li się z Hen­rym, a ze mną uprzej­mie i z nie ukry­wa­ną cie­ka­wo­ścią. Na sto­łach le­ża­ły mapy i pla­ny, a wśród nich roz­ma­ite przy­rzą­dy mier­ni­cze. By­li­śmy w biu­rze geo­de­tycz­nym. Celu tych od­wie­dzin nie zna­łem. Hen­ry nie przy­szedł ani z za­mó­wie­niem, ani po in­for­ma­cję, tyl­ko jak­by na przy­ja­ciel­ską po­ga­węd­kę, któ­ra się też bar­dzo szyb­ko na­wią­za­ła i ze­szła na znaj­du­ją­ce się tu przed­mio­ty. Ucie­szy­łem się na­wet tym, gdyż mo­głem wziąć w niej więk­szy udział, niż gdy­by mó­wio­no o spra­wach ame­ry­kań­skich, któ­rych jesz­cze do­brze nie zna­łem.

Hen­ry in­te­re­so­wał się wi­docz­nie bar­dzo mier­nic­twem. Chciał wie­dzieć wszyst­ko i tak mnie po­wo­li wcią­gnął w roz­mo­wę, że w koń­cu sam od­po­wia­da­łem na roz­ma­ite jego py­ta­nia, ob­ja­śnia­łem za­sto­so­wa­nie róż­nych przy­rzą­dów; po­ka­zy­wa­łem, jak się ry­su­je mapy i pla­ny. Był ze mnie istot­nie tęgi gre­en­horn, gdyż nie od­ga­dłem ich za­mia­ru. Ude­rzy­ło mnie coś do­pie­ro, gdy za­uwa­ży­łem, że ci pa­no­wie dają rusz­ni­ka­rzo­wi ta­jem­ne zna­ki. Wsta­łem z krze­sła, chcąc nie­ja­ko zwró­cić uwa­gę Hen­ry'emu, że ży­czę so­bie już wyjść. On się nie sprze­ci­wił, wo­bec cze­go wy­szli­śmy po­że­gna­ni jesz­cze przy­jaź­niej, niż by­li­śmy przy­ję­ci.

Gdy zna­leź­li­śmy się w ta­kiej od­le­gło­ści od biu­ra, że nie moż­na nas już było stam­tąd doj­rzeć, Hen­ry za­trzy­mał się, po­ło­żył mi rękę na ra­mie­niu i rzekł pro­mie­nie­jąc za­do­wo­le­niem:

– Sir, czło­wie­ku, mło­dzień­cze, gre­en­hor­nie, ależ zro­bi­li­ście mi przy­jem­ność! Je­stem wprost dum­ny z was!

– Cze­mu?

– Bo prze­wyż­szy­li­ście na­wet moją re­ko­men­da­cję i ocze­ki­wa­nia tych pa­nów!

– Re­ko­men­da­cję, ocze­ki­wa­nia? Nie ro­zu­miem.

– Bo to wca­le nie­po­trzeb­ne. Spra­wa jest bar­dzo pro­sta. Twier­dzi­li­ście nie­daw­no, że zna­cie się na mier­nic­twie. Aby się prze­ko­nać, czy to nie bla­ga, za­pro­wa­dzi­łem was do tych dżen­tel­me­nów, a mo­ich do­brych zna­jo­mych, aby was wy­pró­bo­wa­li. Oka­za­ło się, że wszyst­ko w po­rząd­ku, i wy­szli­ście z ho­no­rem.

– Bla­ga? Mr. Hen­ry, je­śli uwa­ża­cie mnie za zdol­ne­go do bla­gi, to już wię­cej nig­dy was nie od­wie­dzę!

– Nie bądź­cie śmiesz­ni! Nie od­bie­rze­cie chy­ba sta­re­mu przy­jem­no­ści oglą­da­nia was. Wspo­mi­na­łem już wam dla­cze­go: z po­wo­du po­do­bień­stwa do mego syna! By­li­ście jesz­cze kie­dy u han­dla­rza koni?

– Co­dzien­nie rano.

– I jeź­dzi­li­ście na de­re­szu?

– Tak.

– Bę­dzie co z tego ko­nia?

– Tak są­dzę, ale wąt­pię, czy ktoś, kto go kupi, da so­bie z nim radę. Przy­zwy­cza­ił się do mnie i zrzu­ci każ­de­go in­ne­go.

– Cie­szy mnie to, bar­dzo mnie to cie­szy; koń chce wi­docz­nie no­sić na swym grzbie­cie tyl­ko gre­en­hor­nów. Chodź­cie no przez tę bocz­ną ulicz­kę. Znam tu do­sko­na­łą re­stau­ra­cję, gdzie się bar­dzo do­brze jada, a jesz­cze le­piej pije. Mu­si­my uczcić eg­za­min, któ­ry zda­li­ście dziś na ce­lu­ją­co.

Nie mo­głem po­jąć Hen­ry'ego; zda­wa­ło się, że się od­mie­nił. Ten po­wścią­gli­wy od­lu­dek chciał jeść w re­stau­ra­cji! Twarz jego przy­bra­ła inny wy­raz niż zwy­kle, głos brzmiał ja­śniej i we­se­lej niż kie­dy­kol­wiek. Mó­wił coś o eg­za­mi­nie. Za­sta­no­wi­ło mnie to sło­wo, choć w tym wy­pad­ku mo­gło być bez wszel­kie­go zna­cze­nia.

Od tego dnia Hen­ry od­wie­dzał mnie co­dzien­nie i ob­cho­dził się ze mną jak z ko­cha­nym przy­ja­cie­lem, któ­re­go się ma wkrót­ce utra­cić. Nie po­zwo­lił jed­nak na to, że­bym urósł w dumę z po­wo­du tego wy­róż­nie­nia; miał za­wsze tłu­mik w po­sta­ci fa­tal­ne­go sło­wa "gre­en­horn". W tym sa­mym cza­sie zmie­nił się tak­że wo­bec mnie sto­su­nek ro­dzi­ny, u któ­rej pra­co­wa­łem. Ro­dzi­ce wię­cej się mną zaj­mo­wa­li, a dzie­ci oka­zy­wa­ły wię­cej przy­wią­za­nia. Nie­raz przy­ła­py­wa­łem je na ta­jem­nych spoj­rze­niach w moją stro­nę, któ­rych nie mo­głem zro­zu­mieć; spoj­rze­nia te sta­ły się ser­decz­ne i wy­ra­ża­ły coś jak­by ukry­ty żal. Może w trzy ty­go­dnie po na­szej oso­bli­wej wi­zy­cie w owym biu­rze, lady po­pro­si­ła mnie pew­ne­go dnia, że­bym wie­czo­rem nie wy­cho­dził, lecz zo­stał na ko­la­cji wraz z jej ro­dzi­ną, po­da­jąc za po­wód tę oko­licz­ność, że przy­bę­dzie Hen­ry oraz dwu dżen­tel­me­nów, z któ­rych je­den, nie­ja­ki Sam Haw­kens, jest słyn­nym west­ma­nem. Jako gre­en­horn, nie sły­sza­łem oczy­wi­ście nic o tym na­zwi­sku, ale ucie­szy­łem się ze spo­sob­no­ści po­zna­nia praw­dzi­we­go, i to tak zna­ko­mi­te­go west­ma­na.

Jako do­mow­nik, nie cze­ka­łem, aż wy­bi­je ozna­czo­na go­dzi­na, lecz sta­wi­łem się o kil­ka mi­nut wcze­śniej w sali ja­dal­nej. Ku memu zdzi­wie­niu uj­rza­łem nie zwy­czaj­ne, lecz wspa­nia­łe na­kry­cie jak do ja­kiejś uczty. Mała, pię­cio­let­nia Emmy była sama w po­ko­ju i wsa­dzi­ła wła­śnie pa­lec do kom­po­tu. Wy­ję­ła go, sko­ro tyl­ko wsze­dłem, i otar­ła szyb­ko w swo­ją ja­sną czu­pryn­kę. Gdy jej po­gro­zi­łem pal­cem, przy­sko­czy­ła do mnie i szep­nę­ła kil­ka słów do ucha. Aby na­pra­wić swój błąd, zdra­dzi­ła mi ta­jem­ni­cę ostat­nich dni, któ­ra wprost roz­sa­dza­ła jej ser­dusz­ko. Zda­wa­ło mi się, że ją fał­szy­wie ro­zu­miem. Za­py­ta­łem ją jesz­cze raz, a ona po­wtó­rzy­ła z ra­do­ścią te same sło­wa: "To uczta po­że­gnal­na dla pana".

Moja uczta po­że­gnal­na! Czyż to było moż­li­we? Nie. Z pew­no­ścią dziec­ko tak so­bie uro­iło. To­też uśmiech­ną­łem się tyl­ko. W chwi­lę po­tem usły­sza­łem gło­sy w pierw­szym po­ko­ju; nad­cho­dzi­li go­ście, wy­sze­dłem więc na­prze­ciw, by ich po­wi­tać.

Wszy­scy trzej przy­by­li istot­nie o umó­wio­nej po­rze. Hen­ry przed­sta­wił mi tro­chę tępo i nie­zgrab­nie wy­glą­da­ją­ce­go mło­dzień­ca, mr. Blac­ka, a na­stęp­nie west­ma­na Sama Haw­ken­sa. West­ma­na! Przy­zna­ję otwar­cie, że nie wy­glą­da­łem chy­ba zbyt mą­drze, kie­dy spo­czę­ło na nim moje zdzi­wio­ne spoj­rze­nie. Ta­kiej po­sta­ci nie wi­dzia­łem nig­dy przed­tem; póź­niej oczy­wi­ście po­zna­łem inne jesz­cze dziw­niej­sze. Ten czło­wiek i tak już oso­bli­wy po­tę­go­wał jesz­cze to wra­że­nie tym, że stał tu, w wy­twor­nym sa­lo­nie, zu­peł­nie tak, jak­by przy­był pro­sto z pusz­czy – z ka­pe­lu­szem na gło­wie i strzel­bą w ręku! Ze­wnętrz­ny jego wy­gląd przed­sta­wiał się tak: Spod smęt­nie ob­wi­słych kres pil­śnio­we­go ka­pe­lu­sza, któ­re­go bar­wy, wie­ku i kształ­tu naj­by­strzej­szy my­śli­wiec nie zdo­łał­by okre­ślić, z plą­ta­ni­ny czar­ne­go za­ro­stu wy­zie­rał nos tak strasz­li­wych roz­mia­rów, że mógł na każ­dym sło­necz­nym ze­ga­rze słu­żyć za przy­rząd do rzu­ca­nia cie­nia. Z po­wo­du po­tęż­ne­go za­ro­stu wi­dać było z ca­łej twa­rzy, oprócz or­ga­nu po­wo­nie­nia, tyl­ko małe, ro­zum­ne oczka, nad­zwy­czaj ru­chli­we i utkwio­ne we mnie z szel­mow­ską ja­kąś chy­tro­ścią. West­man przy­pa­try­wał mi się zresz­tą tak samo uważ­nie jak i ja jemu. Póź­niej do­wie­dzia­łem się, dla­cze­go się mną tak za­in­te­re­so­wał.

Tu­łów Sama Haw­ken­sa tkwił aż po ko­la­na w sta­rej blu­zie my­śliw­skiej z koź­lej skó­ry, uszy­tej naj­wi­docz­niej dla ja­kiejś znacz­nie grub­szej oso­by. Wy­glą­dał w niej jak dziec­ko, któ­re dla za­ba­wy ubra­ło się w sur­dut dziad­ka. Z tego, wię­cej niż ob­fi­te­go, okry­cia wy­zie­ra­ła para chu­dych, krzy­wych jak sier­py nóg, ubra­nych w wy­strzę­pio­ne spodnie, któ­rych wiek wy­raź­nie świad­czył, że czło­wie­czek ten wy­rósł z nich przed dwo­ma za­pew­ne dzie­siąt­ka­mi lat. Nie­mniej­szą uwa­gę zwra­ca­ły na sie­bie jego in­diań­skie buty, w któ­rych z bie­dą mo­gła się zmie­ścić cała oso­ba ich wła­ści­cie­la.

W ręku słyn­ny west­man trzy­mał strzel­bę, po­dob­niej­szą ra­czej do kija niż do bro­ni pal­nej. Tyl­ko z naj­więk­szą ostroż­no­ścią od­wa­żył­bym się jej do­tknąć. Lep­szą ka­ry­ka­tu­rę my­śliw­ca z pre­rii trud­no było so­bie wy­obra­zić. Jed­nak w krót­kim sto­sun­ko­wo cza­sie po­zna­łem war­tość tego ory­gi­na­ła.

Obej­rzaw­szy mnie od stóp do głów, west­man rzekł cien­kim gło­sem do rusz­ni­ka­rza:

– Czy to jest ten mło­dy gre­en­horn, o któ­rym opo­wia­da­li­ście, mr. Hen­ry?

– Tak – po­twier­dził za­py­ta­ny.

– Well! On mi się na­wet do­syć po­do­ba. Spo­dzie­wam się, że Sam Haw­kens tak­że mu się, spodo­bał, hi! hi! hi! Z tym pi­skli­wym, dziw­nym nie­co śmie­chem zwró­cił się w stro­nę drzwi, w któ­rych uka­za­li się wła­śnie pan i pani domu. Po­wi­ta­li my­śliw­ca w taki spo­sób, iż moż­na było wno­sić, że go już kie­dyś wi­dzie­li. Po­tem po­pro­szo­no nas do ja­dal­ni.

Po­szli­śmy za tym we­zwa­niem, przy czym Haw­kens ku memu zdzi­wie­niu nie odło­żył strzel­by ani ka­pe­lu­sza. Do­pie­ro gdy wy­zna­czo­no nam miej­sca przy sto­le, rzekł wska­zu­jąc na swą sta­rą pu­kaw­kę:

– Praw­dzi­wy west­man nie spusz­cza nig­dy z oka swej strzel­by, a tym bar­dziej nie czy­nię tego ja z moją za­cną Lid­dy. Za­wie­szę ją koło fi­ra­nek.

A więc strzel­bę swo­ją na­zy­wał "Lid­dy"! Póź­niej oczy­wi­ście do­wie­dzia­łem się, że wie­lu my­śliw­ców, uga­nia­ją­cych po Za­cho­dzie, ob­cho­dzi się ze swy­mi strzel­ba­mi jak z ży­wy­mi stwo­rze­nia­mi i na­da­je im imio­na, West­man po­wie­sił strzel­bę koło fi­ra­nek i chciał to samo zro­bić z ka­pe­lu­szem, ale gdy go zdjął, zo­sta­ła w nim cała jego czu­pry­na. Moż­na się było na­praw­dę prze­stra­szyć wi­do­kiem jego na­giej, czer­wo­nej czasz­ki, Lady krzyk­nę­ła gło­śno, dzie­ci za­czę­ły wrzesz­czeć, on zaś zwró­cił się do nas ce­lem uspo­ko­je­nia:

– Nie lę­kaj­cie się, moje pa­nie i pa­no­wie, to nic! No­si­łem wła­sne wło­sy uczci­wie od dzie­ciń­stwa. Ża­den ad­wo­kat nie po­wa­żył się za­prze­czyć mi pra­wa do tego. Do­pie­ro je­den czy dwa tu­zi­ny In­dian wpa­dły na mnie i zdar­ły mi moje wło­sy z gło­wy ra­zem ze skó­rą. Było to dia­bel­nie przy­kre uczu­cie, ale prze­by­łem to szczę­śli­wie, hi! hi! hi! Po­tem uda­łem się do Te­ka­my i ku­pi­łem nowy skalp, je­śli się nie mylę. Na­zy­wa się to pe­ru­ką i kosz­to­wa­ło trzy gru­be wiąz­ki skó­rek bo­bro­wych. Ale to nic nie szko­dzi, gdyż nowa skó­ra jest o wie­le prak­tycz­niej­sza, zwłasz­cza w le­cie; mogę ją zdjąć, kie­dy się spo­cę, hi! hi! hi!

Za­wie­sił ka­pe­lusz na strzel­bie i za­ło­żył pe­ru­kę na gło­wę, po czym ro­ze­brał się z blu­zy i prze­wie­sił ją przez krze­sło. Była wie­lo­krot­nie ła­ta­na, je­den ka­wał skó­ry przy­szy­ty był na dru­gim, co nada­ło jej taką sztyw­ność i gru­bość, że strza­ła In­dia­ni­na nie prze­bi­ła­by jej z ła­two­ścią. Te­raz uj­rze­li­śmy jego cien­kie, krzy­we nogi. Miał na so­bie skó­rza­ną ka­mi­zel­kę, a za pa­sem nóż i dwa pi­sto­le­ty. Gdy po­wró­cił do krze­sła przy sto­le, spoj­rzał chy­trze naj­pierw na mnie, a po­tem na pa­nią domu i za­py­tał:

– Może mi­la­dy po­wie przed je­dze­niem temu gre­en­hor­no­wi, o co cho­dzi, je­śli się nie mylę? Zwrot "je­śli się nie mylę" był jego sta­łym przy­zwy­cza­je­niem. Lady ski­nę­ła gło­wą, zwró­ci­ła się do mnie, wska­za­ła na naj­młod­sze­go z go­ści i rze­kła:

– Nie wie­cie za­pew­ne, że mr. Black jest wa­szym na­stęp­cą, sir!

– Moim. na…stęp­cą – wy­buch­ną­łem zmie­sza­ny.

– Po­nie­waż że­gna­my was dzi­siaj, mu­sie­li­śmy się ro­zej­rzeć za no­wym na­uczy­cie­lem.

– Że… gna…my?

Przy­pusz­czam, że wy­glą­da­łem w owej chwi­li jak uoso­bie­nie zdu­mie­nia.

– Tak, że­gna­my was, sir – rze­kła z uśmie­chem, któ­ry mi się wy­dał nie­sto­sow­ny, gdyż ja by­najm­niej nie mia­łem ocho­ty do we­so­ło­ści. – Po­lu­bi­li­śmy was bar­dzo, nie chcie­li­śmy prze­to prze­szka­dzać wam w tym, by­ście jak naj­prę­dzej zdo­by­li szczę­ście. Bar­dzo nam przy­kro, że nas opusz­cza­cie, ale roz­sta­je­my się z wami peł­ni wiel­kiej życz­li­wo­ści. Jedź­cie ju­tro w imię Boże!

– Od­jeż­dżać? Ju­tro? Do­kąd? – wy­krztu­si­łem. Na to Sam Haw­kens ude­rzył mnie po ra­mie­niu i od­rzekł z uśmie­chem:

– Do­kąd? Na Dzi­ki Za­chód ze mną. Zda­li­ście zna­ko­mi­cie eg­za­min, hi! hi hi! Inni sur­wey­orzy od­jeż­dża­ją ju­tro i nie mogą na was dłu­żej cze­kać. Mnie, Dic­ka Sto­ne'a i Wil­la Par­ke­ra przy­ję­to na prze­wod­ni­ków przy bu­do­wie li­nii ko­le­jo­wej wzdłuż Ka­na­dia­nu do No­we­go Mek­sy­ku. My­ślę, że nie ze­chce­cie tu­taj nadal po­zo­stać gre­en­hor­nem!

Te­raz spa­dła mi łu­ska z oczu. A więc to wszyst­ko było z góry ukar­to­wa­ne! Sur­wey­orzy, po­mia­ry dla jed­nej z wiel­kich ko­lei, któ­re za­mie­rza­no bu­do­wać. Co za ra­dość! Da­lej nie było o co py­tać, gdyż mój sta­ry, ko­cha­ny Hen­ry sam pod­szedł do mnie, ujął mnie za rękę i rzekł:

– Po­wie­dzia­łem wam już, dla­cze­go was lu­bię. Je­ste­ście tu u za­cnych lu­dzi, ale sta­no­wi­sko na­uczy­cie­la do­mo­we­go nie jest dla was od­po­wied­nie. Mu­si­cie się udać na Za­chód. Zwró­ci­łem się w tym celu do Atlan­tic i Pa­ci­fic Com­pa­ny i ka­za­łem wy­ba­dać wa­sze wia­do­mo­ści tak, aby­ście się tego nie do­my­śli­li. Zda­li­ście do­brze eg­za­mi­ny i ma­cie tu wa­szą no­mi­na­cję.

Po­dał mi do­ku­ment. Gdy rzu­ciw­szy nań okiem, prze­czy­ta­łem prze­wi­dy­wa­ną wy­so­kość wy­na­gro­dze­nia, ciem­no mi się w oczach zro­bi­ło. Sta­ry przy­ja­ciel mó­wił da­lej:

– Po­je­dzie­cie kon­no, po­trze­bu­je­cie więc do­bre­go ko­nia. Ku­pi­łem dla was de­re­sza, któ­re­go ujeź­dzi­li­ście. Bez bro­ni nie mo­że­cie się ru­szyć, do­sta­nie­cie więc tę sta­rą flin­tę, któ­ra na nic mi się nie przy­da, a z któ­rej wy tak do­brze tra­fia­cie. I cóż wy na to, sir, hę?

Z po­cząt­ku mil­cza­łem, a gdy wresz­cie od­zy­ska­łem mowę, pró­bo­wa­łem nie przy­jąć da­rów, ale bez skut­ku. Ci za­cni lu­dzie po­sta­no­wi­li mnie uszczę­śli­wić, zro­bił­bym im wiel­ką przy­krość, gdy­bym się uparł przy od­mo­wie. Aby na ra­zie przy­najm­niej za­po­biec dal­sze­mu wał­ko­wa­niu tej spra­wy, lady usia­dła przy sto­le, a my mu­sie­li­śmy pójść za jej przy­kła­dem. Za­czę­ła się uczta, a pod­czas je­dze­nia nie na­le­ża­ło po­dej­mo­wać tego te­ma­tu.

Po ko­la­cji udzie­lo­no mi po­trzeb­nych wia­do­mo­ści. Mia­no bu­do­wać li­nię ko­le­jo­wą z St. Lo­uis przez In­dian-Ter­ri­to­ry, Nowy Mek­syk, Ari­zo­nę i Ka­li­for­nię do wy­brze­ża Pa­cy­fi­ku i po­sta­no­wio­no tę dłu­gą tra­sę zba­dać i od­mie­rzyć sek­to­ra­mi. Sek­tor, któ­ry przy­padł w udzia­le mnie i trzem in­nym sur­wey­orom pod kie­run­kiem star­sze­go in­ży­nie­ra, le­żał mię­dzy źró­dła­mi rzek Rio Pe­cos i po­łu­dnio­we­go Ka­na­dia­nu. Trzej wy­traw­ni prze­wod­ni­cy; Sam Haw­kens, Dick Sto­ne i Will Par­ker, mie­li nam to­wa­rzy­szyć aż na miej­sce, gdzie ocze­ki­wa­ła nas gro­ma­da dziel­nych west­ma­nów, do­da­nych nam dla bez­pie­czeń­stwa. Oczy­wi­ście mo­gli­śmy tak­że li­czyć na po­moc wszyst­kich za­łóg woj­sko­wych w są­sied­nich for­tach. Aby mi zro­bić nie­spo­dzian­kę, po­wie­dzia­no mi o tym wszyst­kim do­pie­ro dzi­siaj, co praw­da, tro­chę za póź­no. Uspo­ko­iła mnie jed­nak wia­do­mość, że po­sta­ra­no się o wszyst­ko, co było ko­niecz­ne do po­dró­ży, aż do naj­drob­niej­szych szcze­gó­łów. Nie po­zo­sta­wa­ło mi nic in­ne­go, jak przed­sta­wić się ko­le­gom, któ­rzy cze­ka­li na mnie w miesz­ka­niu star­sze­go in­ży­nie­ra. Po­sze­dłem do nich w to­wa­rzy­stwie Hen­ry'ego i Sama Haw­ken­sa. Przy­ję­li mnie na­der ser­decz­nie, nie bio­rąc za złe spóź­nie­nia, wie­dzie­li bo­wiem, że przy­czy­ną tego była wła­śnie ta nie­spo­dzian­ka. Po­że­gnaw­szy się na­za­jutrz z mymi go­spo­da­rza­mi, uda­łem się do Hen­ry'ego. Za­czą­łem mu dzię­ko­wać, ale on po­trzą­snąw­szy mnie sil­nie za ręce, prze­rwał mi tymi sło­wy:

– Nie ma o czym mó­wić, sir! Wy­sy­łam was tyl­ko dla­te­go, żeby moja sta­ra flin­ta mo­gła się jesz­cze na coś przy­dać. Gdy wró­ci­cie, od­szu­ka­cie mnie i opo­wie­cie, co­ście prze­ży­li i cze­go do­świad­czy­li­ście. Wów­czas do­pie­ro się oka­że, czy je­ste­ście jesz­cze tym, czym dzi­siaj, mimo iż się do tego nie chce­cie przy­znać, mia­no­wi­cie gre­en­hor­nem, ja­kie­go szu­kać pod słoń­cem.

To rze­kł­szy, wy­pchnął mnie za drzwi. Ob­ró­ci­łem się jesz­cze raz i zo­ba­czy­łem łzy w jego oczach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: