- W empik go
Winni jesteśmy wszyscy - ebook
Winni jesteśmy wszyscy - ebook
Istnieją miejsca, do których nie należy zaglądać,
a także czyny, których nie wolno się dopuścić.
I to za żadną cenę.
W piątkowe popołudnie, kiedy wszyscy myśleli już o weekendzie, Konrad Łazar zastanawiał się nad czymś innym. Próbował zrozumieć, jak doszło do tego, że była kochanka wykrwawia się na jego oczach i, co ważniejsze, dlaczego nie udało mu się tego przewidzieć.
Przecież na co dzień płacono mu za to, by zbierał informacje. By układał je w logiczne ciągi i przewidywał następstwa pewnych wydarzeń. W końcu był w tym naprawdę dobry.
Tego się jednak nie spodziewał. Podobnie jak faktu, że odtąd nikt w jego otoczeniu nie będzie bezpieczny, a śmierć upomni się o wszystkich, na których mu zależy.
Wkrótce Konrad wyruszy do miejsca, w którym wszystko się zaczęło, a które należy spalić do szczętu.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66736-18-4 |
Rozmiar pliku: | 836 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Śmierć miała znajomą twarz.
Widywał ją regularnie i znał na pamięć prawie każdy jej fragment. Miała oczy w kolorze suchego cementu. Otoczone cienką warstwą skóry, spod której przebijały żyłki ciągnące się pomiędzy pieprzykami. Każda sekunda spędzona na biurowej wykładzinie pozwalała mu lepiej zapamiętać szczegóły. Zapamiętać tę chwilę. Wiedział, że będzie do niej wracał wielokrotnie, a z każdym kolejnym razem pamięć będzie odbierała mu detale, które teraz były wyraźne jak nigdy wcześniej. Z czasem wszystko pokryje mgła.
Identyczna z tą, która zbliżała się do źrenic Agnieszki.
Nie mógł zrobić nic, żeby ją zatrzymać.
Włosy kobiety zsunęły się z czoła i wylądowały w świeżej kałuży krwi. Czuł bijące od niej ciepło. Metaliczny zapach wdzierał się do nozdrzy i napierał dalej, by wryć się w sam środek mózgu. Powoli. Kolejny szczegół, który będzie prześladował go przez następne miesiące, by zniknąć później pod naporem innych myśli.
Konrad przesunął się odrobinę w stronę Agnieszki. Na tyle, na ile pozwalało mu rozerwane przez kulę ciało. Odgarnął włosy z jej twarzy. Zostawiły na skórze ślady jak po pędzlu.
– Spokojnie – powiedział, przysuwając się bliżej. – Spokojnie.
Dzwonienie w uszach powoli ustawało. Zaczynały docierać do niego dźwięki otoczenia. Krzyki z sąsiednich pokojów. Jeden po drugim. Głosy przerażenia, których nie potrafił rozróżnić, a które nagle się urwały, zagłuszane przez huk wystrzału. Znał ten dźwięk. Walther P-99. Polimerowy szkielet. Częściowo napięta iglica.
Podniósł się z podłogi i oparł plecami o biurko. Spojrzał na leżące obok ciało. Kałuża wokół głowy Agnieszki robiła się coraz większa, coraz cieplejsza. I miał wrażenie, że coraz bardziej lepka. Zbliżała się do jego nóg, a on nie robił nic, żeby ją powstrzymać.
Położył dłoń na głowie kobiety. Wyczuł tam miękką masę. W opuszek palca wskazującego wbił się kawałek czaszki. Na wykładzinie obok nich było ich pełno. Czuł to, choć nie mógł ich zobaczyć. Jedyne, co widział, to krew wsiąkająca we włókna.
– Spokojnie.
Mówił do siebie. Agnieszka już nie słuchała, a jeżeli to robiła, to z zupełnie niedostępnego dla niego miejsca. Konrad spojrzał na kobietę po raz ostatni, a potem zajął się sobą. Nie mógł dłużej czekać. Krew wypływająca z rany pod prawym obojczykiem zniszczyła mu już koszulę i spodnie. Jeszcze chwila, a zabierze mu znacznie więcej.
Pochylił się i lewą dłonią sprawdził, czy na plecach ma ranę wylotową. Zdawało mu się, że trwało wieczność, zanim wymacał fragmenty rozerwanej tkanki.
– Opanuj się. – Rozejrzał się po pokoju.
Znał tę przestrzeń lepiej niż własne mieszkanie. Liczba mebli była podobna. Minimalizm w czystej postaci, by przychodzący tu klienci widzieli wyłącznie tyle, ile musieli. Pasowało mu to. Wcześniej nie zwracał na to uwagi, ale wcześniej nie wykrwawiał się, siedząc oparty o biurko, które kosztowało równowartość dwóch jego pensji. Teraz zamiast prostych mebli wolałby mieć pod ręką apteczkę, żeby zatamować krwawienie. Jeżeli nie zrobi tego w ciągu kilku minut, straci przytomność, a wtedy już nic nie będzie w stanie zdziałać.
Zestaw pierwszej pomocy wisiał na ścianie przy biurku sekretarki. Pamiętał to ze szkolenia BHP. Dzieliło go od apteczki kilkanaście metrów. Wystarczyło wyjść na korytarz, minąć ekspres do kawy i miałby na wyciągnięcie ręki gazę i bandaż. Liczył, że ktoś dbał o to, by wnętrze apteczki było uzupełnione. Takie rzeczy też miały termin przydatności do użycia.
Jego zbliżał się niebezpiecznie szybko.
Musiał improwizować. Prawa część ciała wyglądała tak, jakby dostała główną rolę w filmie o zombie, więc postanowił zaufać lewej. Zaczął macać dłonią po powierzchni biurka. Musiał uważać, żeby nie strącić kawy w jednorazowym kubku. Nie zdążył wypić nawet połowy, kiedy wszystko trafił szlag.
Natrafił na długopis, który położył sobie na kolanach – zamierzał skorzystać z niego za chwilę. Kolejny traf był już znacznie lepszy. Apaszka w kolorze dojrzałego awokado. Agnieszka rzuciła ją niedbale na blat, gdy do niego przyszła. Spojrzał na metkę, choć wyczuł pod palcami, że źle trafił.
– Jasna cholera. – Zgniótł materiał w dłoni. – Jedwab.
Równie dobrze mógł zrobić opatrunek z ażurowego obrusu, ale nie miał wyboru. Wiedział, że w tej chwili liczy się ucisk, nic więcej. Resztą zajmą się medycy, o ile zdążą przyjechać, zanim dostanie kolejną kulkę.
Konrad przycisnął apaszkę do rany najmocniej, jak potrafił. Oznaczało to, że ledwo musnął ciało. Palce zachowywały się tak, jakby wsadził rękę w gniazdko elektryczne. Drgały nieustannie w takt coraz szybciej bijącego serca.
Apaszka przesiąkła krwią w parę sekund. Luksusowe materiały nie nadawały się na pole walki. Nawet jeżeli to znajdowało się w centrum Warszawy, a on z okna widział Pałac Kultury. Miejsce, w którym się umiera, nie miało najmniejszego znaczenia. Zdawał sobie z tego sprawę lepiej niż Agnieszka. Śmieszyło go to, jaką przykładała wagę do stroju, i to że nie chciała wyjść z mieszkania, jeżeli buty nie pasowały do torebki. Teraz jedna ze szpilek leżała pod ścianką działową, a druga obok jej siniejącej stopy. Na żadnej nie dostrzegł śladów krwi.
Życie jest pełne niespodzianek, pomyślał, dociskając materiał do ciała.
Zrobiło się przeraźliwie cicho, a to nie oznaczało niczego dobrego. Złapał za długopis i włożył go do ust. Ściągnął skuwkę zębami, a następnie wypluł ją na podłogę. Zacisnął długopis w dłoni na tyle, na ile starczyło mu sił. Przycisnął pięść do klatki piersiowej, tak by końcówka długopisu była na dole. Prowizoryczna broń, ale jeżeli będzie miał szczęście, to wystarczy.
Podniesienie się z podłogi kosztowało go więcej, niż zakładał. Biurko stało trzy metry od miejsca, gdzie kilka minut temu znajdowały się drzwi. Teraz na progu widział kupkę mlecznego szkła i klamkę. Obszedł biurko i ruszył w stronę korytarza.
Wyjrzał ostrożnie z gabinetu.
Wszystkie dźwięki, których na co dzień nawet nie rejestrował, teraz uderzyły w niego z podwójną mocą. Minilodówka stojąca pod ekspresem do kawy brzęczała niemiłosiernie. Zagłuszała wszystkie jego myśli. Musiał się skupić, jeżeli chciał wyjść z tego żywy. Zrobił pierwszy krok, uważając, żeby nie stanąć na szkło. Wolał nie wzbudzać dodatkowego hałasu. Szczególnie że nie wiedział, gdzie teraz znajduje się strzelec.
Przechodząc wzdłuż korytarza, zajrzał ostrożnie do kolejnego z gabinetów. Monika, która wiecznie zostawiała w zlewie brudny kubek po kawie, płakała cicho pod swoim biurkiem. Nawet nie zwróciła na niego uwagi. Wpatrywała się w swoje nogi i resztki rajstop, które je oblekały. Chciał jej powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, ale nigdy nie był dobrym kłamcą, więc nawet się nie odezwał.
Miał ruszyć dalej, ale zatrzymał się w pół kroku.
Mężczyzna stał na końcu korytarza. Tuż przy biurku sekretarki, która leżała na podłodze. Żyła, ale potrzebowała nowych spodni. Strzelec wpatrywał się prosto w niego. Włosy miał zlepione od krwi, a biała koszulka z podobizną Myszki Miki wyglądała, jakby przed chwilą wyciągnął ją z pralki i zarzucił niedbale na siebie. Kilkanaście minut temu ta koszulka była biała. Teraz ledwo można było dojrzeć jakikolwiek inny kolor niż czerwień.
– Spokojnie. – Konrad przycisnął długopis mocniej do piersi.
Był za daleko, żeby zaatakować. Wychodząc ze swojego gabinetu, liczył na to, że uda mu się zajść faceta od tyłu. Wbiłby mu wtedy długopis w tętnicę szyjną i zakończył to przedstawienie. Kiedy stał z nim twarzą w twarz, był na straconej pozycji. Nóż w tej sytuacji sprawdziłby się znacznie lepiej, ale Konrad nie mógł wybrzydzać. Nauczono go korzystać z tego, co miał pod ręką. Czegokolwiek, co dawało choć najmniejsze szanse przeżycia.
– Porozmawiajmy – zaproponował, robiąc krok do przodu. – Możemy…
Nie zdążył dokończyć zdania. Mężczyzna podniósł pistolet i przyłożył go sobie do skroni. Konrad nawet nie próbował go powstrzymać. Patrzył tylko, jak w jednej chwili facet stoi wyprostowany kilka metrów od niego, by w kolejnej jego ciało zwaliło się na podłogę. Twarz strzelca wybuchła przy tym, rozsadzając lewy oczodół i plamiąc fragmentami mózgu wszystko wokół.
Resztki faceta były wszędzie.
Wliczając w to usta sekretarki.17.15
Upadające na podłogę pieniądze przykuły uwagę baristki.
– Przepraszam – powiedział, schylając się po drobne. – Sekunda.
Zbieranie z posadzki drobniaków nie było najłatwiejszym zadaniem. Nie kiedy dzień wcześniej, jak w każdy czwartek, obciął paznokcie prawie do zera. Włosy ścinał co drugi tydzień. Z początku nie wychodziło mu to najlepiej, ale po kilku miesiącach nabrał takiej wprawy, że nie musiał nawet korzystać z lustra. Szybko potrafił się zaadaptować, co uważał za jedną ze swoich największych zalet. Okazjonalną niezdarność traktował jako wadę, ale tej w CV nie podawał.
– Już, już. – Wyprostował się i położył zebrane pieniądze na kontuarze. – Dwie duże latte na wynos poproszę.
Stojąca naprzeciwko dziewczyna uśmiechnęła się do niego uroczo.
– Jeszcze złotówka – powiedziała, wstukując coś na kasie fiskalnej. – Muszę doliczyć kubki.
– Ach, tak, jasne.
Konrad zaczął przeszukiwać kieszenie. Wyszedł z biura tylko na chwilę, więc zostawił marynarkę na krześle. Teraz tego żałował. Nie wziął ze sobą portfela, a jedynie fajki, kartę dostępu i trochę drobnych. Grzebiąc w kieszeniach, magicznie nie wyciągnie z nich dodatkowej gotówki.
– Do której mają państwo czynne?
– Do osiemnastej.
– Obiecuję, że doniosę tę złotówkę. – Uśmiechnął się i wywinął kieszenie spodni na drugą stronę. – Dziś.
Zależało mu na dramatycznym geście. Każdy rozmówca, niezależnie od tego, kim był, obserwował go tak samo czujnie, jak on jego. Różnica między nimi była taka, że Konrad doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Niewielkie rozproszenie, odwrócenie uwagi od tematu pozwalało mu przełamać lody. Pokazać swoją ludzką stronę i wyjść poza obraz faceta z wielkiego biurowca, który chce oszczędzić złotówkę na kawie. Złotówkę, którą baristka będzie musiała potem oddać z napiwków lub, co gorsza, z pensji. Teraz był po prostu zapominalskim facetem w potrzebie.
– Będę wdzięczna – odpowiedziała i zamknęła kasę. – Kawa na zwykłym?
– Innego nie uznaję.
Odszedł od kontuaru, by nie przeszkadzać dziewczynie w pracy. Sam nienawidził, kiedy ktoś patrzył mu na ręce. Schował jeszcze do kieszeni kilka dodatkowych opakowań z cukrem i rozejrzał się po kawiarni. Dwa stojące tam stoliki były już puste. O tej godzinie rzadko kto zostawał w biurowcu. Jedynie desperaci lub ci, którzy mają coś ważnego do zrobienia. A już na pewno nikt nie kręcił się tutaj w piątkowe popołudnie.
Kawiarnia w holu biurowca była dla wielu jego pracowników jedynym miejscem w okolicy, gdzie mogli liczyć na dobrą kawę. W biurze Konrada, jednym z kilkunastu w budynku, to, co wylewało się z ekspresu, smakowało jak błoto. Nie pomagały pisma do dyrekcji z prośbą o zmianę sprzętu i nowe ziarna do mielenia. Nikt też nie kwapił się do zrobienia firmowej zrzutki, ale każdy na kawę narzekał.
Baristka dopiero zabierała się do przygotowywania jego zamówienia, więc miał jeszcze chwilę na to, by zapalić.
– Za dwie minuty jestem – powiedział.
Wyszedł z kawiarni zagłuszony przez dźwięk mielonych ziaren. Przed biurowcem panował typowy piątkowy chaos. Na chodniku roiło się od ludzi, którzy maszerowali w stronę przystanku tramwajowego. Stali tam wyprostowani niczym na szkolnym apelu i czekali, aż przyjedzie wyczekiwany przez nich środek transportu. Ten, który zabierze ich do domu, gdzie spędzą najbliższe dwa dni, martwiąc się o to, że w poniedziałek będą musieli zacząć od początku.
Konrad wyciągnął papierosa z paczki i odpalił. Nie był na przerwie od trzynastej. Przy życiu trzymała go myśl, że jest na ostatniej prostej i będzie mógł trochę odetchnąć. Kończył właśnie duże zlecenie i trochę zmusił do pomocy sekretarz biura. Ta druga kawa była dla Eweliny w ramach podziękowania. W końcu to przez niego dalej siedziała na czwartym piętrze, zamiast być już w drodze do domu.
– Hej.
Facet, który stanął obok niego, wyglądał dziwnie znajomo. Konradowi zajęło chwilę, zanim przypomniał sobie, że razem pracują. Kika razy nawet rozmawiali o tym, o czym się rozmawia na przerwach. Wiedział, jakie ten człowiek ogląda seriale na Netfliksie i gdzie chce wyjechać na wakacje. Był nowy i siedział po drugiej stronie biura. Raz pożyczył mu nawet kartę wejściową, bo Konrad zostawił swoją w domu. Pracownicza przysługa, która nic nie znaczyła, a dawała szasnę na rewanż w przyszłości. Teraz Konrad go nawet nie poznał, bo stojący obok mężczyzna miał na sobie koszulkę z Myszką Miki, a nie koszulę. Wielkie uszy na jego piersi przyciągały uwagę.
– Hej – odparł.
Za nic nie potrafił przypomnieć sobie, jak mężczyzna ma na imię.
– Wchodzisz jeszcze na górę? – spytał tamten, poprawiając wojskowy plecak. – Mam… Zapomniałem zabrać laptopa, a mam trochę pracy w weekend i nie wziąłem karty.
– Czekam na kawę i zaraz wracam – odparł Konrad, zaciągając się po raz kolejny. Spojrzał przez okna biurowca w stronę kawiarni. Baristka dopiero się rozgrzewała i chyba zamierzała namalować mu na kawie jakiś obraz ze spienionego mleka. – Masz, jak się śpieszysz. Chwilę tu jeszcze postoję.
Ściągnął z karku smycz, na której miał zawieszoną kartę. Facet wziął ją od niego i przez chwilę gładził palcami.
– Dzięki – odpowiedział.
– Tylko nie zatrzaskuj drzwi, okej? Przymknij je, to nie będę musiał odrywać Eweliny od pracy.
– Pewnie. – Kolega poprawił plecak. – Miałem szczęście, że cię tu spotkałem. Życie jest pełne niespodzianek.KONRAD ŁAZAR
DZIEŃ PIERWSZY – PONIEDZIAŁEK
06.00
Dwadzieścia siedem.
Konrad Łazar próbował złapać oddech. Wyregulować go choć do tego stopnia, by nie brzmieć jak młynek do kawy, do którego wrzucono garść kamieni. Leżał na podłodze i wpatrywał się w sufit. Dostrzegł na nim kilka nowych pęknięć, gdzie łuszczyła się farba. Gapił się w nie przez moment, a potem usiadł i sprawdził na smartwatchu swoje tętno. Powyżej stu dwudziestu, czyli nie umarł, choć odnosił wrażenie, że niewiele mu brakuje. Powracanie do formy sprawiało mu więcej trudności, niż podejrzewał. O wiele więcej. Wcześniej nie miał idealnej kondycji, ale przynajmniej potrafił zrobić codzienny trening bez stanu przedzawałowego.
Dwadzieścia siedem pompek.
O trzy więcej niż w zeszłym tygodniu. Uznał to za sukces. Przed dwoma miesiącami ledwo dochodził do dziesięciu. Jeszcze kilka tygodni i powinien dobić do upragnionej czterdziestki. Potem do pięćdziesiątki, a wtedy będzie musiał znaleźć sobie nowy cel.
Poczuł wibracje na nadgarstku. Zegarek przypomniał mu, że powinien się pośpieszyć, jeżeli chce zdążyć na czas do pracy. Kiedyś korzystał z niego jako budzika. Teraz już nie musiał, bo wstawał o piątej. Codziennie. Spojrzał na cyfrową tarczę.
Szósta rano.
Poniedziałek.
Cztery stopnie.
Kolejny poniedziałek po zwolnieniu lekarskim, kiedy miał stawić się w biurze, i kolejny, kiedy pojedzie na Wolę, by tam poczuć się jak ścierwo. Powinien do tego doliczyć jeszcze wizytę w Ursusie, ale nie miał na to siły. Jeszcze nie teraz. Próbował nie myśleć o sobie jak o największym błędzie swoich rodziców, ale mu to nie wychodziło. Ścierwo i tak było najłagodniejszym określeniem, jakie przychodziło mu do głowy. Konrad nie potrafił inaczej na siebie patrzeć. Nie po tym, co się stało. Sam do tego doprowadził, choć wszyscy próbowali wmówić mu co innego. On wiedział lepiej. W końcu był wtedy na miejscu.
Wstał z podłogi i rozprostował plecy.
Muszę tu posprzątać, pomyślał, rozglądając się po salonie.
Kilkanaście metrów kwadratowych wypełnionych pustką. Przy jednej ze ścian Konrad postawił regał, gdzie chciał wystawić swoje książki. Kiedy go zmontował, okazało się, że całe jego zbiory mieszczą się na jednej półce. Reszta pozostała pusta. Za to dokupił drugi regał, by choć trochę zapełnić przestrzeń. Oprócz tych dwóch smutnych mebli w pokoju nie było nic więcej. Każdy oddech Konrada odbijał się echem od ścian, co doprowadzało go kiedyś do furii. Ostatnio przestał zwracać na to uwagę.
Podszedł do leżącej pod ścianą listwy rozdzielającej. Miał tam podpięte telefony – dwa na Androidzie, a ostatni na iOS. Jednego ze smartfonów, z których korzystał, specjalnie nie aktualizował, więc sprzęt już ledwo działał. Drugiemu nie mógł nic zarzucić, podobnie jak iPhone’owi. Na co dzień korzystał z tego z Androidem. Lepiej parował się ze smartwatchem, choć zdarzało się, że powiadomienia przychodziły na niego z opóźnieniem. Przynajmniej jeżeli chodzi o wszelkiego rodzaju komunikatory, bo wiadomość o nowym mailu dostawał od razu. No i zawsze mógł znaleźć sparowany telefon, jeżeli gdzieś go zapodział. Wystarczyło wybrać odpowiednią funkcję, a ten piszczał tak głośno, że nawet sąsiedzi wiedzieli, gdzie jest.
Zdjął zegarek i podłączył go do ładowarki. Sprawdził poziom baterii leżącego obok smartfona.
Miał o jakieś 95 procent więcej energii od niego.
Konrad od miesięcy czuł się zmęczony. Lekarz zapewniał, że to minie. Powiedział mu także, że ramię wróci do pełnej sprawności. W obu wypadkach minął się z prawdą, więc kolejną wizytę Konrad sobie odpuścił. W gabinecie pojawił się tylko po to, by przyznano mu zdolność do pracy. Nikt nie robił mu problemów.
Wypiął kabel ze smartfona i sprawdził, czy przyszły do niego jakieś nowe wiadomości. Zrobił to odruchowo. Wiedział, że w skrzynce odbiorczej nie ma niczego nowego, w przeciwnym wypadku dostałby wcześniej powiadomienie na zegarek. Czekał na ważnego maila. Chciał to mieć już za sobą.
Zabrał telefon do łazienki.
Rozebrał się i przyjrzał odbiciu w lustrze. Przejechał palcami po bliźnie, która jednocześnie wydawała mu się szorstka i gładka. Ilekroć na nią patrzył, miał wyrzuty sumienia. Nie robił niczego, żeby je zagłuszyć. Alkohol odstawił już dawno. Raz wymieszał go z bunondolem, który przyjemnie rozpuszczał się pod językiem i niesamowicie go rozluźniał. Łazar niewiele więcej pamiętał z tamtego dnia. Wtedy zdecydował, że może warto odstawić leki. Zresztą prawie nie bolało. Czasem odczuwał sztywność i coś mu wypadało z dłoni. Mógł się do tego przyzwyczaić, a po cichu liczył, że kiedyś to minie.
Włączył Spotify i wybrał listę, którą przygotował w chwili, kiedy opuścił szpital. Rozpoczynał ją Widower, ale teraz Konrad przynajmniej wiedział, jak nazywa się zespół. Wszystko mu się zgadzało. Słowa utworu, muzyka i nazwa kapeli. Odkręcił wodę i wszedł pod prysznic. Chciał zagłuszyć wszystko, co działo się wokół niego.
Make them suffer, pomyślał.
Idealna nazwa dla kapeli.
07.40
Cierpiał, stojąc przed domofonem.
Próbował przypomnieć sobie numer mieszkania, ale za każdym razem, gdy tu przychodził, drzwi do klatki schodowej były otwarte. Po prostu wchodził, wsiadał do windy i wysiadał na szóstym piętrze. Nic więcej. Teraz jak na złość metalowe drzwi stawiały opór, a on robił się coraz bardziej sfrustrowany. Zakupy trzymane w dłoni sprawiały, że drętwiała mu cała ręka, ale nie miał zamiaru pokonywać tej trasy po raz drugi. Wziął wszystko z bagażnika samochodu na raz i choć teraz tego żałował, na zmianę decyzji było już za późno.
– Pieprzone RODO – powiedział, gapiąc się na liczby przy przyciskach.
Zdawał sobie sprawę, że ochrona danych osobowych nie ma tutaj nic do rzeczy. Nazwiska z list lokatorów zniknęły na długo przed tym, zanim RODO rozpełzło się po świecie. Konrad nie miał jednak na kogo zwalić winy za swoją obecną sytuację, więc robił to, co potrafił najlepiej. Improwizował. Wiedział, że zazwyczaj w tego typu blokach umieszczano po dwa mieszkania na jednym piętrze. Wcisnął przycisk na domofonie i odczekał, aż z głośnika wydobędzie się zachrypnięty głos. Nie potrafił do niego przywyknąć, choć był tu już wielokrotnie.
– Halo?
– To ja, otwórz.
Pomylił się. Domofon odebrał mężczyzna. Konrad postawił więc na sprawdzoną kartę, która działała niemal zawsze. Przynajmniej na starszych osiedlach, gdzie mieszkańcy znali się od lat. Mówił szybko i zwięźle, tak by nie dawać rozmówcy czasu do namysłu. Pewność siebie otwierała wiele drzwi, a ludzka naiwność sprawiała, że nawet te zamknięte stawały czasem otworem. Wystarczyło znaleźć sposób, a ludzie robili dokładnie to, czego się od nich oczekiwało.
Ciche brzęknięcie udowodniło, że miał rację.
– Dzięki – rzucił w stronę domofonu i wszedł do środka.
Wspinając się na półpiętro, uświadomił sobie, gdzie popełnił błąd w wyliczeniach. Wprawdzie na wyższych kondygnacjach znajdowały się tylko po dwa mieszkania, ale na parterze aż trzy. Konrad zakłócił więc spokój facetowi z piątego piętra i miał nadzieję, że ten nie wyjdzie na korytarz w oczekiwaniu na starego znajomego, który nigdy się nie pojawi. Przewidywał, że sam kiedyś wyląduje w dokładnie takiej samej sytuacji. Miał już prawie czterdziestkę, a na horyzoncie widział jedynie pustkę. Wysprzątane mieszkanie, codziennie to samo jedzenie i telewizor od lat nastawiony na ten sam kanał. Wszystko, byle tylko nic nie zmieniać.
Wsiadł do windy i pożałował, że nie ma ze sobą zatyczek do nosa. Któryś z sąsiadów musiał ostatnio bardzo mocno imprezować. Podłoga wyglądała tak, jakby wylano na nią wszystkie możliwe rodzaje alkoholi, a całość doprawiono treścią żołądka połowy drużyny piłkarskiej. Ewentualnie średniej wielkości konia. Cuchnęło jak w rzeźni. Starał się niczego nie dotykać. Równie dobrze mógł później spalić buty, które miał teraz na sobie. Poszedłby schodami, ale wycieczka na szóste piętro ze wszystkimi torbami kosztowałaby go zbyt wiele. Dalej nie czuł się w pełni sił, a im bliżej celu się znajdował, tym mocniej to odczuwał.
Zanim wysiadł z windy, przeczytał jeszcze wszystkie napisy na ścianach. Najwyraźniej dziewczyna spod dwunastki lubiła dobrą zabawę. Ktoś nawet wyrył w sklejce jej numer telefonu, ale dwie ostatnie cyfry zostały czymś zalepione. Wyglądało to jak guma do żucia, ale Konrad od lat nie widział nikogo, kto by ją żuł. Wolał nie sprawdzać, co to może być. Poniżej markerem dopisano nick ostraniunia69.
Uśmiechnął się pod nosem.
Z ulgą przyjął to, że winda w końcu skończyła swoją podróż. Barkiem otworzył drzwi i wydostał się na korytarz. Płaszcz też mógł uznać za stracony. To samo pomyślałby o palcu, którym wcisnął przycisk z numerem piętra, ale był do niego przywiązany. Odkażanie powinno wystarczyć. Zatrzymał się w pół kroku i wziął głęboki wdech.
Drzwi do mieszkania były już uchylone.
Za każdym razem czuł się dokładnie tak samo. Wielka gula zbierała mu się tuż pod grdyką i ilekroć próbował ją przełknąć, ta robiła się coraz większa. Jeszcze kilka takich wizyt i się udusi. Znów głęboko odetchnął, poprawił uchwyt na torbach i wszedł do mieszkania.
– Dzień dobry, pani Marto – powiedział, kładąc pakunki na podłodze i zamykając za sobą drzwi. – Przepraszam za spóźnienie. Nie mogłem znaleźć miejsca parkingowego.
Mieszkanie było niewielkie, a przynajmniej takie sprawiało wrażenie. Przytwierdzona do ścian boazeria mocno je wizualnie zmniejszała. Czuł się tu jak w klatce, choć klatki nie mają powierzchni pięćdziesięciu metrów kwadratowych. Dwa pokoje, osobna kuchnia, łazienka i korytarz. Wszystko w zasięgu wzroku obite drewnem, któremu przydałaby się renowacja, a najlepiej śmietnik. Niektóre z desek na ścianach wypaczyły się już od wilgoci, która osiadała na skórze w chwili, kiedy przestąpiło się próg.
Konrad wiedział, gdzie kierować pierwsze kroki. Po lewej stronie miał kuchnię – wizytę zawsze zaczynał od tego miejsca. Odrobinę dalej była niewielka sypialnia i na wprost łazienka. Na końcu korytarza znajdował się salon. Stojąc przy drzwiach, czuł zapach, który się z niego wydobywał. Mieszanka leków, potu i desperacji.
Śmierdziało szpitalem.
– Mówiłam ci tyle razy, żebyś mówił mi po imieniu.
Wychodząca z kuchni kobieta ledwo się poruszała. Marta Zabrocka miała na barkach ogromny ciężar, którego nie dało się zobaczyć gołym okiem. Życie uderzyło w nią z całą siłą, kiedy nie była na to przygotowana. Miała trochę ponad pięćdziesiątkę, a Konrad odnosił wrażenie, że jeszcze chwila, a grabarze zapukają do jej drzwi. Przerzedzone włosy, które łamały się przy najmniejszym podmuchu wiatru, i skóra w odcieniu popiołu. Zupełnie nie pasowały do tego, kim była jeszcze kilka miesięcy temu.
– Ciągle zapominam. – Poprawiła wyjściową sukienkę w kwiaty, która sięgała do kolan. Materiał był już wyblakły, ale prezentował się nieźle. – Jedną czy dwie?
– Zero. – Wysilił się na uśmiech. – Na diecie jestem.
Złapał za torby, ale kobieta powstrzymała go gestem.
– Zostaw. Później się tym zajmę. Chodź.
Nie czekała, aż za nią podąży. Obydwoje wiedzieli, że to nie jest prośba. Zniknęła w kuchni, a Konrad spojrzał na ciężkie pakunki i zostawił je w korytarzu. Później przeniesie je do salonu i rozłoży na meblościance, tak żeby Marta nie musiała się po nie schylać. Odnosił wrażenie, że jeden skłon za dużo, a jej kręgosłup pęknie. Słyszał ocierające się o siebie kości, kiedy kobieta się poruszała. Dawno nie widział nikogo, komu życie tak bardzo dopiekło w tak krótkim czasie. Pamiętał, że przed strzelaniną Marta mogła uchodzić za wzór aktywnej kobiety w sile wieku.
Raz zaprosiła go do teatru, a on bawił się na sztuce jak nigdy wcześniej.
Inne życie.
– Nie mieli jogurtu naturalnego light – powiedział, wchodząc do kuchni. – Kupiłem jakiś inny, ale mogę jeszcze pójść do spożywczaka tu na rogu.
– Na pewno jest dobry.
Kuchnia była najprzyjemniejszym pomieszczeniem w domu. Mała, ale wyjątkowo ustawna. Niewielki blat zaścielony był lekami i pozostałościami po niedojedzonym śniadaniu. Konrad widział, że dziś był to mus bananowy. Jego ślady dostrzegał nawet na podłodze i sukience Marty, ale nie zamierzał jej o tym mówić.
Jedna ze ścian była w całości zabudowana i tam zmieściło się wszystko, czego można od kuchni wymagać. Lodówka z magnesami z różnych części świata, kuchenka z piekarnikiem poplamionym starym tłuszczem i szafki. W pomieszczeniu upchnięto nawet mały stół, na którym stały teraz dwa kubki z kawą.
– Powinienem go schować do lodówki. – Podszedł i usiadł na krześle. – Kupiłem też herbatę, bo ostatnio widziałem, że się kończyła.
– Dziękuję.
– Mam też…
– Konrad – przerwała mu. – Przestań.
Marta usiadła naprzeciwko niego i przesunęła cukierniczkę w jego stronę.
– Jak chcesz pierdolić głupoty, to na osiedlu jest taka jedna. Kupisz jej tatrę i będziesz miał używanie przez całą noc.
Próbował zachować powagę. Przez chwilę nawet mu się to udało, ale potem się poddał. Zaśmiał się tak, jak dawno tego nie robił. Marta pozostała niewzruszona, ale przynajmniej na moment wróciła kobieta, którą kiedyś znał.
– Chyba widziałem jej portfolio w windzie. – Posłodził dwie łyżeczki. – Niunia jakaś tam.
Nie mówił tego kobiecie, ale odkąd ograniczył cukier, nic mu nie smakowało. Do tego doszło jeszcze to, że przestał palić. Wyostrzyły mu się zmysły smaku i węchu. Teraz, kiedy przechodził obok kebabu, musiał wstrzymywać oddech, choć kiedyś sięgałby po chusteczkę, żeby wytrzeć strużkę śliny. Zastanawiał się, kiedy zmienił się w zrzędliwego starca, któremu wiecznie coś przeszkadza.
– Narobiło się tego tałatajstwa wszędzie, że strach wieczorem wyjść z domu. Siedzą tylko na ławkach i hałasują. – Upiła łyk kawy. – Nie to, żebym mogła wychodzić, ale wiesz, o co chodzi.
– Kiedyś było lepiej?
– Inaczej. – Zamyśliła się. – Kiedyś było inaczej.
Pod tym stwierdzeniem mógł się podpisać. Jego życie niewiele się zmieniło. Tego samego nie mogła powiedzieć Marta. Ona przynajmniej mogła mówić, choć wolała zagrzebać swoje problemy. To, co kiedyś dawało jej siłę, stało się ciężarem, którego nie była w stanie się pozbyć.
Mimowolnie odwrócił głowę w stronę korytarza. Kilka metrów do niego siedziała pusta skorupa człowieka. Coś, czego nie mógł nawet nazwać, a co śniło mu się po nocach. Poczuł żółć zbierającą się w żołądku.
– Ładnie dziś wyglądasz. Nauczyłeś się w końcu prasować koszule.
– Ważny dzień.
– Awans? Konrad Łazar pnie się po szczeblach kariery?
– A wiesz, że nie pomyślałem o tym – przyznał. Podejrzewał raczej odwrotny scenariusz, życie jednak lubi zaskakiwać. – Muszę coś załatwić na mieście, ale faktycznie mam dziś pogadankę z szefem.
Jego firma przeżywała ostatnio małą zapaść, mimo to klienci powoli zaczynali się do nich odzywać. Bardzo powoli. Kilka osób odeszło z biura, a ich zadania zostały przekazane innym. Konrad wprawdzie miał mniej pracy, ale liczył, że w końcu się to zmieni. Był dobry w tym, co robił. Nie mógł powiedzieć tego samego o swoim towarzyszu niedoli z biurka obok. Nie rozumiał, dlaczego facet dalej pracuje w firmie zajmującej się białym wywiadem, skoro nie ma pojęcia, skąd wyciągnąć aktualny KRS. A to była tylko jedna rzecz, która przychodziła Łazarowi teraz do głowy. Gdyby się zastanowił, znalazłby przynajmniej dziesięć kolejnych.
Nie znosił gościa.
– Dalej ją lubisz, prawda?
Marta przerwała ciszę, która musiała trwać dłużej, niż Konrad zakładał. Kiedy zdarzało mu się zamyślić, odcinał się od całego świata.
– Tak, oczywiście. Inaczej bym tu nie przychodził – skłamał. – Właśnie, zapomniałbym.
Podniósł się i wyciągnął portfel z kieszeni spodni. W środku miał cały wachlarz paragonów, które do niczego mu się nigdy nie przydały, ale nie mógł się zebrać, by je wyrzucić. Wyciągnął gotówkę i położył ją na stole.
– Wystarczy?
– Konrad…
– Mam ustawiony limit na karcie – zaczął się tłumaczyć. – Jak potrzeba więcej, powiedz.
Patrzyli obydwoje na pięćset złotych w dziesięciu banknotach. Odkąd przyjeżdżał tu regularnie, starał się zostawiać tyle, ile mógł. Z wypłaty odkładał dość, by wystarczyło na ratę kredytu, rachunki i jedzenie. Reszta trafiała na ten stół, a i tak czuł, że robi za mało. Marta z początku próbowała się unieść honorem i nie przyjmować od niego gotówki. Kiedy przytłoczyła ją rzeczywistość, zmieniła zdanie, choć czasem zdarzało jej się jeszcze zaprotestować. Wtedy po prostu kładł pieniądze gdzieś w salonie i uznawał sprawę za załatwioną, a do tematu później nie wracali.
– Dziękuję. – Zabrała gotówkę i ścisnęła ją w dłoni. – Posiedzisz chwilę? Poszłabym do apteki tu na rogu.
Spojrzał na smartwatcha. Ekran wybudził się momentalnie, co nie zawsze było takie oczywiste. Dochodziła ósma, więc miał jeszcze trochę czasu.
– Pewnie.
– Kupię jakieś witaminy i krople żołądkowe. – Podniosła się. – Ostatnio ciągle boli mnie brzuch. Jak nie urok, to sraczka.
Mówiąc to, przejechała dłonią po sukience. Konrad zauważył, że ubranie na niej wisiało. Musiała schudnąć dobrych dziesięć kilogramów, a to oznaczało, że ważyła teraz poniżej sześćdziesięciu. Zastanawiał się, skąd w niej tyle siły. On już dawno by się poddał.
– Nie musisz mi się tłumaczyć. – Także się podniósł. – Sypiasz w ogóle?
– Ostatnio więcej, niżbym chciała – odparła. – Jestem tak zmęczona wieczorami, że nawet nie pamiętam, kiedy odnoszę kubek z herbatą do kuchni.
Na potwierdzenie swoich słów Marta podeszła do zlewozmywaka i podniosła stojący wewnątrz kubek. W środku zachlupotały resztki wieczornej herbaty. Konrad zauważył nawet cienki plasterek cytryny. Teraz przypomniał sobie, że miał ją kupić. Następnym razem będzie musiał zrobić listę zakupów, zanim wyjdzie z domu.
– Przebiorę się tylko. – Przeszła obok niego, a zapach przepoconych bandaży stał się aż nadto wyczuwalny. – Na pewno nie masz nic przeciwko?
– Na pewno.
Choć tyle mógł dla niej zrobić.
– Mam ją nakarmić?
Wskazał na stojącą na blacie miskę z musem. Sam nie tknąłby tego nawet za milion dolarów, ale on miał wybór.
– Możesz spróbować. – Uśmiechnęła się i wyszła z kuchni.
Czekało go znacznie trudniejsze zadanie niż tylko wciśnięcie komuś śniadania. Konrad potrafił być bardzo przekonujący. Raz namówił katechetę, by ten przeszedł na judaizm, a przecież sam nie był nawet wierzący. Tylko że wtedy widział w oczach rozmówcy jakąkolwiek reakcję. Teraz nie mógł liczyć na to samo.
Złapał za miskę z musem i ruszył do salonu. Chciał mieć to jak najszybciej za sobą.
Pokój przywitał go zasłoniętymi żaluzjami, na których tle przesuwały się drobinki kurzu. Porozrzucanymi na podłodze jednorazowymi ręcznikami. Część z nich zwinięta była w kulkę, a część tak mokra, że pod nimi zrobiły się już małe plamy. Jedna ze ścian w całości zabudowana była meblościanką, która pamiętała jeszcze czasy Gierka. Za przeszklonymi elementami nie stały kubki z duraleksu ani porcelana po dziadkach, której nigdy nikt nie mógł dotknąć. To wszystko zniknęło, a zamiast pojawiły się odżywki w wielkich puszkach i kilka tubek maści na odleżyny. Patrzył na wszystko wokół, byleby opóźnić to, co nieuniknione.
Odchrząknął.
– Cześć, Aga. Mogę wejść?
Ciąg dalszy w wersji pełnej