Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wiosenne wody - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wiosenne wody - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 328 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Dzia­ło się to w le­cie 1840 roku. Sa­nin skoń­czył 22 lata i zna­lazł się we Frank­fur­cie w dro­dze po­wrot­nej z Włoch do Ro­sji. Ma­ją­tek miał nie­wiel­ki, ale był nie­za­leż­ny, i pra­wie bez ro­dzi­ny. Po śmier­ci da­le­kie­go krew­ne­go stał się po­sia­da­czem kil­ku ty­się­cy ru­bli – po­sta­no­wił wy­dać je za gra­ni­cą przed wstą­pie­niem na służ­bę, przed osta­tecz­nym wło­że­niem na sie­bie tego rzą­do­we­go cho­mą­ta, bez któ­re­go za­bez­pie­cze­nie bytu wy­da­wa­ło mu się nie do po­my­śle­nia. Sa­nin do­kład­nie wy­ko­nał swój za­miar i spi­sał się tak dziel­nie, że w dniu przy­by­cia do Frank­fur­tu miał aku­rat tyle pie­nię­dzy, ile było po­trze­ba, aby do­trzeć do Pe­ters­bur­ga. W roku 1840 ko­lei że­la­znych było bar­dzo nie­wie­le; pa­no­wie tu­ry­ści jeź­dzi­li w dy­li­żan­sach. Sa­nin za­ku­pił miej­sce w „be­iwa­ge­nie”; ale dy­li­żans od­cho­dził do­pie­ro o 11 wie­czo­rem. Miał jesz­cze wie­le cza­su. Na szczę­ście po­go­da była pięk­na i Sa­nin, po spo­ży­ciu obia­du w zna­nym pod­ów­czas ho­te­lu „Pod Bia­łym Ła­bę­dziem”, udał się na wę­drów­kę po mie­ście. Wstą­pił, żeby obej­rzeć „Ariad­nę” Dan­ne­ke­ra, któ­ra mu się nie­zbyt po­do­ba­ła, od­wie­dził dom Go­ethe­go, z któ­re­go dzieł znał zresz­tą tyl­ko „Wer­te­ra” i to w prze­kła­dzie fran­cu­skim; po­spa­ce­ro­wał na brze­gu Menu, po­nu­dził się, jak przy­sta­ło na so­lid­ne­go po­dróż­ni­ka; wresz­cie o szó­stej wie­czo­rem, zmę­czo­ny, z za­ku­rzo­ny­mi bu­ta­mi, zna­lazł się na jed­nej z mało zna­nych ulic frank­furc­kich. Uli­cy tej nie mógł póź­niej dłu­go za­po­mnieć. Na jed­nym z nie­licz­nych jej do­mów uj­rzał na­pis: „Cu­kier­nia wło­ska, Gio­van­ni Ro­sel­li”, za­pra­sza­ją­cy prze­chod­niów. Sa­nin wstą­pił do niej, żeby wy­pić szklan­kę le­mo­nia­dy; ale w pierw­szym po­ko­ju, gdzie za skrom­ną ladą, na pół­kach po­ma­lo­wa­nej sza­fy sta­ło jak w ap­te­ce kil­ka bu­te­lek ze zło­ty­mi ety­kie­ta­mi i ty­leż szkla­nych sło­jów z su­cha­ra­mi, cze­ko­la­do­wy­mi pa­styl­ka­mi i kar­mel­ka­mi – w po­ko­ju tym nie było ni­ko­go; tyl­ko sza­ry kot mru­żył oczy i mru­czał prze­bie­ra­jąc łap­ka­mi na wy­so­kim ple­cio­nym krze­śle przy oknie – i ja­skra­wo pło­nął w uko­śnym pro­mie­niu wie­czor­ne­go słoń­ca duży kłę­bek czer­wo­nej weł­ny le­żą­cy na pod­ło­dze obok prze­wró­co­ne­go ko­szy­ka z rzeź­bio­ne­go drze­wa. Nie­wy­raź­ny ha­łas do­cho­dził z są­sied­nie­go po­ko­ju. Sa­nin po­stał, od­cze­kał, aż dzwo­nek u wej­ścia do­dźwię­czał do koń­ca, i rzekł do­no­śnym gło­sem: „Czy tu nie ma ni­ko­go?” W tej sa­mej chwi­li drzwi od są­sied­nie­go po­ko­ju otwar­ły się i Sa­ni­na mimo woli ogar­nę­ło zdu­mie­nie.2

Do cu­kier­ni z roz­rzu­co­ny­mi na ob­na­żo­nych ra­mio­nach ciem­ny­mi kę­dzio­ra­mi, z wy­cią­gnię­ty­mi przed sie­bie rę­ka­mi, wbie­gła gwał­tow­nie dzie­więt­na­sto­let­nia może dziew­czy­na i uj­rzaw­szy Sa­ni­na od razu rzu­ci­ła się ku nie­mu, chwy­ci­ła go za rękę i po­cią­gnę­ła za sobą po­wta­rza­jąc zdła­wio­nym gło­sem: „Prę­dzej, prę­dzej, tu­taj, niech pan go ra­tu­je!” Nie z nie­chę­ci usłu­cha­nia jej, lecz po pro­stu z nad­mier­ne­go zdu­mie­nia Sa­nin nie po­dą­żył za nią od razu – i jak­by wrósł w pod­ło­gę: nig­dy w ży­ciu nie wi­dział po­dob­nej pięk­no­ści. Zwró­ci­ła się do nie­go i z taką roz­pa­czą w gło­sie, w spoj­rze­niu, w ru­chu ści­śnię­tej ręki, kon­wul­syj­nie pod­nie­sio­nej do bla­de­go po­licz­ka, wy­rze­kła: „Nie­chże pan idzie, nie­chże pan idzie!” – że Sa­nin na­tych­miast rzu­cił się za nią do otwar­tych drzwi.

W po­ko­ju, do któ­re­go wbiegł za dziew­czy­ną, na sta­ro­mod­nej ka­na­pie z koń­skie­go wło­sia le­żał bez kro­pli krwi w twa­rzy, bia­ły z żół­ta­wym od­cie­niem jak wosk albo jak sta­ro­żyt­ny mar­mur, chło­piec lat oko­ło czter­na­stu, ude­rza­ją­co po­dob­ny do dziew­czy­ny, wi­docz­nie jej brat. Oczy miał za­mknię­te. Cień od czar­nych gę­stych wło­sów pa­dał jak pla­ma na ska­mie­nia­łe jak­by czo­ło, na nie­ru­cho­me, de­li­kat­ne brwi, spo­za zsi­nia­łych warg wi­dać było za­ci­śnię­te zęby. Zda­wa­ło się, że… nie od­dy­chał; jed­ną rękę opu­ścił na pod­ło­gę, dru­gą za­rzu­cił na gło­wę. Chło­piec był ubra­ny i za­pię­ty; cia­sny kra­wat ści­skał mu szy­ję.

Dziew­czy­na z ję­kiem rzu­ci­ła się do nie­go. – On umarł, umarł! – za­czę­ła krzy­czeć – przed chwi­lą sie­dział tu­taj, roz­ma­wiał ze mną i na­gle padł nie­ru­cho­my… Mój Boże! Czy nie moż­na mu po­móc? I mamy nie ma. Pan­ta­le­one, Pan­ta­le­one, cóż dok­tor? – do­da­ła na­gle po wło­sku: – Czyś cho­dził po dok­to­ra?

– Si­gno­ra, nie cho­dzi­łem, po­sła­łem Lu­izę – roz­legł się ochry­pły głos za drzwia­mi i do po­ko­ju uty­ka­jąc wszedł na krzy­wych nóż­kach mały sta­ru­szek w fio­le­to­wym fra­ku z czar­ny­mi gu­zi­ka­mi, wy­so­kim, bia­łym halsz­tu­ku, nan­ki­no­wych, krót­kich spodniach i gra­na­to­wych, weł­nia­nych poń­czo­chach. Drob­na jego twa­rzycz­ka gi­nę­ła zu­peł­nie pod strze­chą si­wych wło­sów o bar­wie że­la­za. Wzno­sząc się ze wszyst­kich stron stro­mo do góry i spa­da­jąc z po­wro­tem roz­rzu­co­ny­mi ko­smy­ka­mi nada­wa­ły one po­sta­ci sta­rusz­ka po­do­bień­stwo czu­ba­tej kury, po­do­bień­stwo tym bar­dziej ude­rza­ją­ce, że pod ich ciem­no­sza­rą masą moż­na było roz­róż­nić tyl­ko za­ostrzo­ny nos i okrą­głe żół­te oczy.

– Lu­iza prę­dzej po­bie­gnie, a ja bie­gać nie mogę – cią­gnął sta­ru­szek po wło­sku, pod­no­sząc po ko­lei pła­skie nogi po­da­gry­ka, obu­te w wy­so­kie trze­wi­ki z ko­kard­ka­mi – ale za to przy­nio­słem wody.

Su­chy­mi, po­krzy­wio­ny­mi pal­ca­mi ści­skał dłu­gą szyj­kę bu­tel­ki.

– Ale Emil tym­cza­sem umrze! – krzyk­nę­ła dziew­czy­na i wy­cią­gnę­ła rękę do Sa­ni­na: – O, mój pa­nie, o mein. Herr! Czyż pan nie może po­móc?

– Trze­ba mu pu­ścić krew – to udar – za­uwa­żył sta­ru­szek o imie­niu Pan­ta­le­one.

Cho­ciaż Sa­nin nie miał naj­mniej­sze­go po­ję­cia o me­dy­cy­nie, to jed­no wie­dział z pew­no­ścią: czter­na­sto­let­ni chłop­cy uda­rów nie mie­wa­ją.

– To ze­mdle­nie, nie udar – po­wie­dział zwra­ca­jąc się do Pan­ta­le­one. – Czy ma­cie pań­stwo szczot­ki?

Sta­ru­szek wzniósł swą twa­rzycz­kę.

– Co?

– Szczot­ki, szczot­ki – po­wtó­rzył Sa­nin po nie­miec­ku i po fran­cu­sku. – Szczot­ki – do­dał uda­jąc, że czy­ści ubra­nie.

Sta­ru­szek na ko­niec zro­zu­miał.

– A , szczot­ki! Spaz­zet­te! Jak­by mo­gło nie być szczo­tek!

– Niech pan je przy­nie­sie; zdej­mie­my z nie­go ma­ry­nar­kę i bę­dzie­my go roz­cie­rać.

– Do­brze! – Be­no­ne! A wody na gło­wę na­lać nie trze­ba?

– Nie… po­tem; niech pan idzie prę­dzej po szczot­ki.

Pan­ta­le­one po­sta­wił bu­tel­kę na pod­ło­dze, wy­biegł i mo­men­tal­nie wró­cił z dwie­ma szczot­ka­mi, z jed­ną do wło­sów i jed­ną do ubra­nia. To­wa­rzy­szył mu kę­dzie­rza­wy pu­del, któ­ry krę­cąc usil­nie ogo­nem, z cie­ka­wo­ścią przy­glą­dał się star­co­wi, dziew­czy­nie i na­wet Sa­ni­no­wi – jak­by chcąc wie­dzieć, co ozna­cza ten nie­po­kój.

Sa­nin zdjął zręcz­nie ma­ry­nar­kę z le­żą­ce­go chłop­ca, roz­piął mu koł­nierz, za­ka­sał rę­ka­wy jego ko­szu­li i uzbro­jo­ny w szczot­ki, za­czął z ca­łej siły trzeć mu pier­si i ręce. Pan­ta-le­one z ta­kąż gor­li­wo­ścią tarł dru­gą szczot­ką do wło­sów – jego trze­wi­ki i spodnie. Dziew­czy­na rzu­ci­ła się na ko­la­na przed ka­na­pą i chwy­ciw­szy obu­rącz gło­wę, nie mru­ga­jąc po­wie­ka­mi, wprost wpi­ła się w twarz bra­ta.

Sa­nin tarł, a z uko­sa spo­glą­dał na nią. Mój Boże! Co to była za pięk­ność!3

Nos mia­ła tro­chę duży, ale pięk­ny, orli; gór­ną war­gę ocie­niał lek­ko pu­szek; za to cera twa­rzy rów­na i ma­to­wa, rzekł­byś, kość sło­nio­wa lub mlecz­ny bursz­tyn; wło­sy mia­ła fa­li­ste jak Ju­dy­ta Al­le­grie­go w Pa­laz­zo Pit­ti – a przede wszyst­kim oczy, ciem­no­sza­re, z czar­nym ob­ra­mo­wa­niem do­ko­ła źre­ni­cy, wspa­nia­łe, trium­fal­ne oczy – na­wet te­raz, gdy prze­strach i zmar­twie­nie przy­ćmi­ły ich blask… Sa­ni­no­wi mimo woli przy­szedł na myśl cu­dow­ny kraj, z któ­re­go wra­cał… Ale i we Wło­szech nie spo­ty­kał się z czymś po­dob­nym! Dziew­czy­na od­dy­cha­ła rzad­ko i nie­rów­no; mia­ło się wra­że­nie, że wciąż cze­ka­ła, kie­dy brat jej za­cznie od­dy­chać.

Sa­nin tarł go w dal­szym cią­gu, ale pa­trzył nie tyl­ko na dziew­czy­nę. Ory­gi­nal­na po­stać Pan­ta­le­one zwró­ci­ła tak­że jego uwa­gę. Sta­rzec osłabł zu­peł­nie i do­stał za­dysz­ki; przy każ­dym ude­rze­niu szczot­ką pod­ska­ki­wał i gło­śno stę­kał, a ogrom­ne ko­smy­ki wło­sów mo­krych od potu chwia­ły się cięż­ko z boku na bok jak ko­rze­nie wiel­kiej ro­śli­ny, pod­my­te przez wodę.

– Niech pan przy­najm­niej zdej­mie z nie­go trze­wi­ki – chciał mu po­wie­dzieć Sa­nin…

Pu­del, za­pew­ne pod­nie­co­ny nie­zwy­kło­ścią tego, co się dzia­ło, przy­padł na­gle na przed­nie łapy i za­czął szcze­kać.

– Tar­ta­glia – ca­na­glia! – za­sy­czał na nie­go sta­rzec…

Ale w tej chwi­li twarz dziew­czy­ny ule­gła zmia­nie. Brwi się pod­nio­sły, oczy sta­ły się jesz­cze więk­sze i za­ja­śnia­ły ra­do­ścią…

Sa­nin obej­rzał się… Twarz mło­dzień­ca po­czer­wie­nia­ła; po­wie­ki się po­ru­szy­ły… Noz­drza drgnę­ły. Wcią­gnął po­wie­trze przez jesz­cze cią­gle za­ci­śnię­te zęby, wes­tchnął…

– Emi­lu! – krzyk­nę­ła dziew­czy­na. – Emi­lio mio!

Po­wo­li otwo­rzy­ły się duże, czar­ne oczy. Pa­trza­ły jesz­cze tępo, ale już się lek­ko uśmiech­nę­ły; ten sam lek­ki uśmiech prze­mknął po bla­dych war­gach. Po­tem po­ru­szył zwi­sa­ją­cą ręką i z roz­ma­chem po­ło­żył ją so­bie na pier­siach.

– Emi­lio! – po­wtó­rzy­ła dziew­czy­na i wsta­ła. Mia­ła twarz tak peł­ną wy­ra­zu i żywą, że zda­wa­ło się, oto za­raz po­le­ją się po niej łzy albo się ro­ze­śmie­je.

– Emi­lu! Co ci się sta­ło? Emi­lu! – roz­legł się głos za drzwia­mi i do po­ko­ju szyb­kim kro­kiem we­szła schlud­nie ubra­na, dama z sre­brzy­sto-si­wy­mi wło­sa­mi i sma­głą twa­rzą. Za nią szedł star­szy męż­czy­zna; gło­wa słu­żą­cej mi­gnę­ła za jego ra­mie­niem.

Dziew­czy­na pod­bie­gła do nich.

– Ura­to­wa­ny, mamo,- żyje! – krzyk­nę­ła ści­ska­jąc kon­wul­syj­nie przy­by­łą.

– Ale co ta­kie­go? – po­wtó­rzy­ła pani. – Wra­cam… i na­gle spo­ty­kam pana dok­to­ra i Lu­izę…

Dziew­czy­na za­czę­ła opo­wia­dać, co się sta­ło, a dok­tor pod­szedł do cho­re­go, któ­ry co­raz bar­dziej i bar­dziej przy­cho­dził do sie­bie i wciąż się uśmie­chał; wy­glą­da­ło, że się wsty­dził z po­wo­du spra­wio­ne­go nie­po­ko­ju.

– Pa­no­wie, jak wi­dzę, na­cie­ra­li go szczot­ka­mi – zwró­cił się dok­tor do Sa­ni­na i Pan­ta­le­one – i do­sko­na­le pa­no­wie zro­bi­li… Myśl bar­dzo do­bra… A no, zo­ba­czy­my, ja­kie tu środ­ki jesz­cze…

Zba­dał puls mło­dzień­ca.

– Hm! Pro­szę mi po­ka­zać ję­zy­ki

Pani tro­skli­wie po­chy­li­ła się nad chłop­cem. Uśmiech­nął się jesz­cze szcze­rzej, wzniósł w jej stro­nę oczy i za­ru­mie­nił się…

Sa­nin po­my­ślał, że sta­je się zby­tecz­ny, i wy­szedł do cu­kier­ni. Ale nie zdą­żył ująć klam­ki od drzwi wej­ścio­wych, gdy dziew­czy­na znów się uka­za­ła i za­trzy­ma­ła go.

– Pan od­cho­dzi – za­czę­ła, pa­trząc mu ser­decz­nie w twarz – nie za­trzy­mu­ję pana, ale musi pan ko­niecz­nie przyjść dziś do nas wie­czo­rem: je­ste­śmy panu tak zo­bo­wią­za­ni – pan, być może, ura­to­wał bra­ta – chce­my panu po­dzię­ko­wać – mama chce. Pan musi nam po­wie­dzieć, kim pan jest, musi się pan z nami cie­szyć…

– Ależ ja dzi­siaj od­jeż­dżam do Ber­li­na – za­jąk­nął się Sa­nin.

– Pan jesz­cze zdą­ży – od­par­ła żywo dziew­czy­na. – Pro­szę przyjść do nas za go­dzin­kę na fi­li­żan­kę cze­ko­la­dy. Do­brze? A ja mu­szę zno­wu do nie­go! Ale pan przyj­dzie?

Cóż miał ro­bić Sa­nin?

– Przyj­dę – od­po­wie­dział.

Pięk­ność uści­snę­ła mu szyb­ko rękę i ule­cia­ła – a on zna­lazł się na uli­cy.4

Gdy Sa­nin po pół­to­rej go­dzi­nie wró­cił do cu­kier­ni Ro­sel­lich, przy­ję­to go tam jak krew­nia­ka. Emi­lio sie­dział na tej sa­mej ka­na­pie, na któ­rej go roz­cie­ra­no; dok­tor za­pi­sał mu le­kar­stwo i ra­dził za­cho­wy­wać „wiel­ką ostroż­ność w do­świad­cza­niu wra­żeń”, gdyż jest chłop­cem ner­wo­wym i skłon­nym do cho­rób ser­co­wych. Chło­piec i daw­niej tra­cił przy­tom­ność, ale nig­dy atak nie trwał tak dłu­go i nie był taki sil­ny. Zresz­tą dok­tor oświad­czył, że wszel­kie nie­bez­pie­czeń­stwo mi­nę­ło.

Emil, jak przy­sta­ło na re­kon­wa­le­scen­ta, ubrał się w ob­szer­ny szla­frok; mat­ka okrę­ci­ła mu szy­ję błę­kit­ną weł­nia­ną chu­s­tecz­ką; ale wy­gląd miał we­so­ły, pra­wie świą­tecz­ny; zresz­tą wszyst­ko tu mia­ło wy­gląd świą­tecz­ny. Przed ka­na­pą, na okrą­głym sto­le, na­kry­tym czy­stym ob­ru­sem, wzno­sił się ol­brzy­mi por­ce­la­no­wy dzban do kawy na­peł­nio­ny won­ną cze­ko­la­dą; ota­cza­ły go fi­li­żan­ki, ka­raf­ki z sy­ro­pem, bisz­kop­ty i buł­ki, a na­wet kwia­ty; sześć smu­kłych wo­sko­wych świec pło­nę­ło w dwóch sta­rych srebr­nych kan­de­la­brach; po jed­nej stro­nie ka­na­py wol­te­row­ski fo­tel otwie­rał swe mięk­kie ob­ję­cia – i Sa­ni­na usa­do­wio­no wła­śnie na tym fo­te­lu. Obec­ni byli wszy­scy miesz­kań­cy cu­kier­ni, z któ­ry­mi się po­znał w tym dniu, nie wy­łą­cza­jąc pu­dla Tar­ta­glii i kota; wszy­scy wy­da­wa­li się nie­wy­po­wie­dzia­nie szczę­śli­wi; pu­del na­wet ki­chał z za­do­wo­le­nia; kot tyl­ko po daw­ne­mu wciąż kry­go­wał się i mru­żył oczy. Sa­nin mu­siał opo­wie­dzieć, ja­kiej jest na­ro­do­wo­ści, skąd po­cho­dzi i jak się na­zy­wa; gdy po­wie­dział, że jest Ro­sja­ni­nem – obie pa­nie zdzi­wi­ły się nie­co i na­wet krzyk­nę­ły – ach – a po­tem jed­no­gło­śnie oznaj­mi­ły, że mówi do­sko­na­le po nie­miec­ku, ale je­śli mu wy­god­nie po­słu­gi­wać się fran­cu­skim, może uży­wać i tego ję­zy­ka, gdyż obie ro­zu­mie­ją go i do­brze go zna­ją. Sa­nin na­tych­miast sko­rzy­stał z tej pro­po­zy­cji.

„Sa­nin? Sa­nin?” Pa­nie były za­sko­czo­ne, że ro­syj­skie na­zwi­sko moż­na tak ła­two wy­ma­wiać. Imię jego „Dy­mitr” tak­że bar­dzo im się po­do­ba­ło. Star­sza pani za­uwa­ży­ła, że w mło­do­ści była na pięk­nej ope­rze: „De­me­trio e Po­li­bio” – ale „Di­mi­tri” to brzmi da­le­ko le­piej niż „De­me­trio”.

W ten spo­sób Sa­nin roz­ma­wiał z go­dzi­nę. Ze swej stro­ny pa­nie wta­jem­ni­czy­ły go we wszyst­kie szcze­gó­ły wła­sne­go ży­cia. Wię­cej mó­wi­ła mat­ka, pani o si­wych wło­sach. Sa­nin do­wie­dział się, że na­zy­wa się Le­ono­ra Ro­sel­li; że jest wdo­wą po Gio­van­nim Bat­ti­ście Ro­sel­lim, któ­ry dwa­dzie­ścia pięć lat temu osiadł we Frank­fur­cie jako cu­kier­nik; że Gio­van­ni Bat­ti­sta po­cho­dził z Vi­cen­zy i że był to bar­dzo do­bry, choć tro­chę gwał­tow­ny i za­dzie­rzy­sty czło­wiek, a przy tym re­pu­bli­ka­nin! Mó­wiąc to pani Ro­sel­li wska­za­ła na olej­ny por­tret wi­szą­cy nad ka­na­pą. Na­le­ży przy­pusz­czać, że ma­larz, „rów­nież re­pu­bli­ka­nin”! – jak to wzdy­cha­jąc za­uwa­ży­ła pani Ro­sel­li – nie­zu­peł­nie umiał chwy­cić po­do­bień­stwo, gdyż na por­tre­cie nie­bosz­czyk Gio­van­ni Bat­ti­sta wy­glą­dał jak po­nu­ry i su­ro­wy roz­bój­nik w ro­dza­ju Ri­nal­da-Ri­nal­di­ni! Sama pani Ro­sel­li była dziec­kiem „sta­ro­żyt­nej i pięk­nej Par­my, gdzie znaj­du­je się taka cu­dow­na ko­pu­ła, któ­rą ma­lo­wał nie­śmier­tel­ny Cor­re­gio!” Ale wsku­tek dłu­gie­go po­by­tu w Niem­czech ule­gła pra­wie zu­peł­nie zniem­cze­niu. Po­tem, krę­cąc smut­nie gło­wą, do­da­ła, że nie ma ni­ko­go wię­cej prócz tej oto cór­ki i t e g o oto syna (to mó­wiąc wska­za­ła na nich ko­lej­no pal­cem) – że cór­ka na­zy­wa się Gem­ma, a syn Emi­lio, że to bar­dzo do­bre i po­słusz­ne dzie­ci – zwłasz­cza Emi­lio… („Ja nie je­stem po­słusz­na!” – wtrą­ci­ła w tym miej­scu cór­ka. – „Och, tyś tak­że re­pu­bli­kan­ka!” – od­par­ła mat­ka)… – że in­te­re­sy ich, ma się ro­zu­mieć, idą te­raz da­le­ko go­rzej niż za ży­cia męża, któ­ry w za­kre­sie cu­kier­nic­twa był mi­strzem (un grand uomo! – po­waż­nie do­dał Pan­te­le­one); ale że jed­nak żyć jesz­cze, dzię­ki Bogu, moż­na!5

Gem­ma słu­cha­ła mat­ki – i to śmia­ła się, to wzdy­cha­ła, to gła­ska­ła jej ra­mię, to gro­zi­ła jej pal­cem, to spo­glą­da­ła' na Sa­ni­na; po­tem wsta­ła, ob­ję­ła mat­kę i po­ca­ło­wa­ła ją w szy­ję – w wy­cię­cie suk­ni, z cze­go ta śmia­ła się dłu­go i na­wet pisz­cza­ła. Pan­ta­le­one tak­że przed­sta­wio­no Sa­ni­no­wi. Oka­za­ło się, że był nie­gdyś śpie­wa­kiem ope­ro­wym, ba­ry­to­nem, ale daw­no już prze­rwał swe za­ję­cia te­atral­ne i po­zo­sta­wał w ro­dzi­nie Ro­sel­lich jako coś po­śred­nie­go mię­dzy przy­ja­cie­lem domu a słu­żą­cym. Mimo dłu­gie­go po­by­tu w Niem­czech, źle opa­no­wał ję­zyk, w któ­rym umiał tyl­ko prze­kli­nać, prze­krę­ca­jąc nie­mi­ło­sier­nie na­wet prze­kleń­stwa. Fer­ro­fluc­to spic­cie­bub­bio! wy­zy­wał nie­mal każ­de­go Niem­ca. Wy­mo­wę wło­ską miał do­sko­na­łą, gdyż po­cho­dził z Si­ni­ga­lii, gdzie pa­nu­je lan­gua to­sca­na in boc­ca ro­ma­na! – Emi­lio pie­ścił się wy­raź­nie i od­da­wał przy­jem­nym uczu­ciom czło­wie­ka, któ­ry do­pie­ro co unik­nął nie­bez­pie­czeń­stwa albo przy­cho­dził do zdro­wia, a prócz tego ze wszyst­kie­go było wi­dać, że do­mow­ni­cy go psu­li. Po­dzię­ko­wał nie­śmia­ło Sa­ni­no­wi, a zresz­tą wię­cej uwa­gi po­świę­cał sy­ro­po­wi i cu­kier­kom. Sa­ni­na zmu­szo­no do wy­pi­cia dwóch du­żych fi­li­ża­nek do­sko­na­łej cze­ko­la­dy i spo­ży­cia mnó­stwa bisz­kop­tów; za­le­d­wie po­łknął je­den, a już Gem­ma po­da­wa­ła mu dru­gi – a od­mó­wić było nie­spo­sób! Wkrót­ce czuł się jak w domu i czas upły­wał z nie­wia­ro­god­ną szyb­ko­ścią. Mu­siał opo­wia­dać dużo – o Ro­sji w ogó­le, o kli­ma­cie ro­syj­skim, o spo­łe­czeń­stwie, o chło­pie – i zwłasz­cza o Ko­za­kach; o woj­nie dwu­na­ste­go roku, o Pio­trze Wiel­kim, o Krem­lu, o pie­śniach ro­syj­skich, o dzwo­nach. Obie pa­nie mia­ły sła­be po­ję­cie o ogrom­nej i od­da­lo­nej oj­czyź­nie Sa­ni­na; pani Ro­sel­li lub, jak ją czę­ściej na­zy­wa­no – Frau Le­no­re zdu­mia­ła go na­wet za­py­ta­niem, czy ist­nie­je jesz­cze w Pe­ters­bur­gu słyn­ny dom lo­do­wy, zbu­do­wa­ny w ubie­głym stu­le­ciu, dom, o któ­rym nie­daw­no prze­czy­ta­ła ja­kiś in­te­re­su­ją­cy ar­ty­kuł w jed­nej z ksią­żek na­le­żą­cych do nie­bosz­czy­ka męża: „Beł­lez­ze del­le a r t i”. A gdy Sa­nin krzyk­nął: „Cóż to pani przy­pusz­cza, że w Ro­sji nig­dy nie ma lata?” – Frau Le­no­re od­par­ła, że wy­obra­ża­ła so­bie do­tąd Ro­sję w ten spo­sób: wiecz­ny śnieg, wszy­scy cho­dzą w fu­trach i wszy­scy są woj­sko­wi – ale go­ścin­ność nad­zwy­czaj­na i wszy­scy chło­pi są bar­dzo po­słusz­ni! Sa­nin po­sta­rał się udzie­lić jej i cór­ce wia­do­mo­ści bar­dziej ści­słych. Gdy za­czę­to mó­wić o mu­zy­ce ro­syj­skiej, po­pro­szo­no go za­raz, aby za­śpie­wał ja­kąś arię ro­syj­ską, i wska­za­no mu sto­ją­cy w ką­cie ma­lut­ki for­te­pian z czar­ny­mi kla­wi­sza­mi za­miast bia­łych i z bia­ły­mi za­miast czar­nych. Usłu­chał bez dal­sze­go wy­ma­wia­nia się i akom­pa­niu­jąc so­bie dwo­ma pal­ca­mi pra­wej i trze­ma (du­żym, środ­ko­wym i ma­łym) le­wej ręki – za­śpie­wał cien­kim, no­so­wym te­no­rem naj­pierw „Sa­ra­fan”, po­tem „Po uli­cy bru­ko­wa­nej”. Pa­nie po­chwa­li­ły jego głos i mu­zy­kę, ale naj­bar­dziej za­chwy­ca­ły się mięk­ko­ścią i dźwięcz­no­ścią ję­zy­ka ro­syj­skie­go i za­żą­da­ły prze­tłu­ma­cze­nia słów. Sa­nin speł­nił ich proś­bę – ale po­nie­waż za­rów­no wy­raz „Sa­ra­fan”, a zwłasz­cza „Po uli­cy bru­ko­wa­nej” (sur une rue pa­vée une jeu­ne fi­lie al­la­it à l'eau – tak od­dał sens ory­gi­na­łu) nie mo­gły dać słu­chacz­kom wiel­kie­go wy­obra­że­nia o po­ezji ro­syj­skiej, prze­to naj­pierw za­de­kla­mo­wał, po­tem prze­tłu­ma­czył, wresz­cie za­śpie­wał pusz­ki­now­skie „Pa­mię­tam cud­ną chwi­lę” z mu­zy­ką Glin­ki, któ­re­go mi­no­ro­we ku­ple­ty z lek­ka sfał­szo­wał. Pa­nie wpa­dły w za­chwyt – Frau Le­no­re od­kry­ła na­gle w ję­zy­ku ro­syj­skim za­dzi­wia­ją­ce po­do­bień­stwo do wło­skie­go: mgno­wie­ni­je – o, vie­ni, so mnoj – siam noi. Na­wet na­zwi­ska: Pusz­kin (wy­ma­wia­ła: Pus­se­kin) i Glin­ka brzmia­ły jej swoj­sko. Sa­nin ze swej stro­ny po­pro­sił pa­nie, żeby coś za­śpie­wa­ły; one rów­nież się nie dro­ży­ły. Frau Le­no­re sia­dła przy for­te­pia­nie i ra­zem z Gem­mą za­śpie­wa­ły kil­ka „du­et­ti­nów” i „stor­nel­lów”. Mat­ka mia­ła nie­gdyś ład­ny kontr­alt; głos cór­ki był dość sła­by, ale przy­jem­ny.6

Lecz Sa­nin roz­ko­szo­wał się nie gło­sem Gem­my, tyl­ko nią samą. Sie­dział nie­co z tyłu i z boku i my­ślał, że żad­na pal­ma

– na­wet w wier­szach mod­ne­go wów­czas po­ety Bie­nie­dik­to­wa

– nie może ry­wa­li­zo­wać z wy­twor­ną smu­kło­ścią jej fi­gu­ry. A gdy przy nu­tach uczu­cio­wych wzno­si­ła oczy ku gó­rze, zda­wa­ło mu się, że nie ma ta­kie­go nie­ba, któ­re nie otwo­rzy­ło­by się przed ta­kim wzro­kiem. Na­wet sta­ry Pan­ta­le­one, któ­ry, opar­ty ple­ca­mi o fu­try­nę drzwi, z bro­dą i usta­mi we­tknię­ty­mi w ob­szer­ny halsz­tuk, słu­chał po­waż­nie z wy­ra­zem znaw­cy – na­wet ten roz­ko­szo­wał się i za­chwy­cał ob­li­czem prze­ślicz­nej dziew­czy­ny – a prze­cież, zda­wa­ło­by się, po­wi­nien był już do nie­go przy­wyk­nąć! Skoń­czyw­szy swe „du­et­ti­no” z cór­ką, Frau Le­no­re za­uwa­ży­ła, że Emi­lio ma głos do­sko­na­ły, praw­dzi­we sre­bro – ale te­raz prze­cho­dzi mu­ta­cję (istot­nie, mó­wił ja­kimś wciąż za­ła­mu­ją­cym się ba­sem) – i dla­te­go nie wol­no mu śpie­wać; a oto Pan­ta­le­one mógł­by dla uczcze­nia go­ścia przy­po­mnieć daw­ne cza­sy! Pan­ta­le­one przy­brał od razu nie­za­do­wo­lo­ny wy­raz twa­rzy, na­chmu­rzył się, wzbu­rzył wło­sy i oznaj­mił, że wszyst­ko to już daw­no rzu­cił, choć rze­czy­wi­ście w mło­do­ści mógł po­ka­zać, co umie – a zresz­tą na­le­żał do tej wiel­kiej epo­ki, w któ­rej ist­nie­li praw­dzi­wi, kla­sycz­ni śpie­wa­cy – nie to, co dzi­siej­sze pisz­czą­ce ko­gu­ty – i praw­dzi­wa szko­ła śpie­wu; że jemu, Pan­ta­le­one Cip­pa­to­la z Va­re­se, ofia­ro­wa­no pew­ne­go razu w Mo­de­nie wie­niec lau­ro­wy i na­wet z tego po­wo­du pusz­czo­no w te­atrze kil­ka bia­łych go­łę­bi; że mię­dzy in­ny­mi pe­wien ksią­żę ro­syj­ski, Tar­bu­ski – il prin­ci­pe Tar­bu­ski, z któ­rym po­zo­sta­wał w bar­dzo przy­ja­znych sto­sun­kach, wciąż przy ko­la­cji za­pra­szał go do Ro­sji, obie­cy­wał góry zło­ta, góry!… ale że on nie chciał roz­stać się z Wło­cha­mi, kra­jem Dan­te­go – il pa­ese del Dan­te! – po­tem, oczy­wi­ście, za­szły… nie­szczę­śli­we oko­licz­no­ści, sam był nie­ostroż­ny… Tu sta­rzec prze­rwał, wes­tchnął głę­bo­ko dwa razy, spu­ścił oczy – i zno­wu za­czął mó­wić o kla­sycz­nej epo­ce śpie­wu, o zna­ko­mi­tym te­no­rze Gar­cia, dla któ­re­go ży­wił bo­go­boj­ny, nie­ogra­ni­czo­ny sza­cu­nek. – To był czło­wiek! – krzyk­nął. – Nig­dy wiel­ki Gar­cia, il gran Gar­cia, nie zni­żył się do tego, żeby śpie­wać jak dzi­siej­sze te­nor­ki – te­no­rac­ci – fal­se­tem; tyl­ko pier­sia­mi, pier­sia­mi, voce di pet­to, si! – Sta­rzec moc­no ude­rzył małą, su­chą piąst­ką po wła­snym ża­bo­cie. – I co za ak­tor! Wul­kan, si­gno­ri miei, wul­kan, un Ve­su­vio! Mia­łem za­szczyt i szczę­ście śpie­wać w ope­rze dell' il­lu­stris­si­mo ma­estro Ros­si­ni – w Otel­lu! Gar­cia był Otel­lem, ja – Ja­go­nem i gdy on wy­ma­wiał tę fra­zę…

Tu Pan­ta­le­one upo­zo­wał się i za­śpie­wał drżą­cym i za­chryp­nię­tym, ale wciąż jesz­cze pa­te­tycz­nym gło­sem:

L'i… ra da­ver. so da­ver.. soil fato Io piu… no… no… no… non te­me­rôl

– Te­atr drżał, si­gno­ri miei! ale i ja nie po­zo­sta­wa­łem w tyle, i ja rów­nież za nim:

Li… ra da­ver. so da­ver. soil fato Te­mer piû non do­vro!

I na­gle on – jak bły­ska­wi­ca, jak ty­grys: „Mor­ro!… ma ven­di­ca­to…”

Albo jesz­cze kie­dy śpie­wał… kie­dy śpie­wał tę słyn­ną arię z „Ma­tri­mo­nio se­gre­to”: Pria che spun­ti… wte­dy on, il gran Gar­da, po sło­wach: / ca­val­li di ga­lop­po – ro­bił przy sło­wach: Sen­za posa cac­cie­ra – po­słu­chaj­cie pań­stwo, ja­kie to nie­sły­cha­ne, com' e stu­pen­do! ro­bił wte­dy… – Sta­rzec za­czął ja­kąś nie­zwy­kłą fio­ri­tu­rę – i na dzie­sią­tej nu­cie po­tknął się, za­czął kasz­leć i mach­nąw­szy ręką od­wró­cił się mru­cząc: – Dla­cze­go mnie mę­czy­cie? – Gem­ma od razu ze­rwa­ła się z krze­sła i klasz­cząc w dło­nie z okrzy­kiem: Bra­vo!…. Bra­vo!…, pod­bie­gła ku bied­ne­mu, dy­mi­sjo­no­wa­ne­mu Ja­go­no­wi i piesz­czo­tli­wie po­trze­pa­ła go obu­rącz po ple­cach. Tyl­ko Emil śmiał się nie­li­to­ści­wie . Cet âge est sans pi­tié – ten wiek ni© zna li­to­ści – po­wie­dział La­Fon­ta­ine.

Sa­nin usi­ło­wał po­cie­szyć sta­re­go śpie­wa­ka i za­czął z nim roz­ma­wiać po wło­sku – (tro­chę pod­uczył się tego ję­zy­ka pod­czas swej ostat­niej po­dró­ży) – wsz­czął roz­mo­wę o „pa­es­se del Dan­te, dove il si su­ona”. Ten fra­zes wraz z La­scia­te ogni spe­ran­za – sta­no­wił cały wło­ski ba­gaż mło­de­go tu­ry­sty; ale Pan­ta­le­one nie uległ jego przy­mi­le­niom. Głę­biej niż zwy­kłe we­tknął pod­bró­dek w halsz­tuk i wy­łu­pia­jąc po­nu­ro oczy upodob­nił się jesz­cze bar­dziej do pta­ka, i to do pta­ka roz­gnie­wa­ne­go, kru­ka czy sępa. Wte­dy Emil w jed­nej chwi­li ru­mie­niąc się z lek­ka, jak to się zda­rza roz­piesz­czo­nym dzie­ciom – zwró­cił się do sio­stry i po­wie­dział jej, że je­śli chce za­ba­wić go­ścia, to nie mo­gła­by nic lep­sze­go wy­my­ślić, jak prze­czy­tać mu jed­ną z ko­me­dy­jek Mal­za, któ­re tak ład­nie czy­ta. Gem­ma ro­ze­śmia­ła się, ude­rzy­ła bra­ta po ręce, krzyk­nę­ła: „on za­wsze musi coś wy­my­ślić!” Na­tych­miast jed­nak uda­ła się do swe­go po­ko­ju, skąd wró­ci­ła po chwi­li z nie­wiel­ką książ­ką, sia­dła przy sto­le przed lam­pą, obej­rza­ła się, pod­nio­sła pa­lec – że niby „milcz­cie te­raz” – ty­po­wy gest wło­ski – i za­czę­ła czy­tać.7

Malz był to (oko­ło 1830 roku) frank­furc­ki li­te­rat, któ­ry w swych krót­kich i lek­ko na­szki­co­wa­nych ko­me­dyj­kach, pi­sa­nych miej­sco­wym na­rze­czem, przed­sta­wił za­baw­nie i za­dzie­rzy­ście, choć bez głęb­sze­go hu­mo­ru, miej­sco­we typy frank­furc­kie. Oka­za­ło się, że Gem­ma czy­ta­ła na­praw­dę świet­nie – zu­peł­nie po ak­tor­sku. Cie­nio­wa­ła każ­dą po­stać i do­sko­na­le utrzy­my­wa­ła się w jej cha­rak­te­rze dzię­ki mi­mi­ce odzie­dzi­czo­nej we krwi wło­skiej; kie­dy mu­sia­ła przed­sta­wić ja­kąś zwa­rio­wa­ną sta­rusz­kę lub głu­pie­go bur­mi­strza, nie szczę­dząc swe­go de­li­kat­ne­go gło­su ani pięk­nej twa­rzy, wy­krzy­wia­ła się po­ciesz­nie, prze­wra­ca­ła oczy­ma, marsz­czy­ła nos, se­ple­ni­ła, pisz­cza­ła… Sama nie śmia­ła się pod­czas czy­ta­nia, ale gdy słu­cha­cze (z wy­jąt­kiem co praw­da Pan­ta­le­one, któ­ry na­tych­miast od­da­lił się obu­rzo­ny, gdy za­czę­to mó­wić o q uel fer­ro­flu­cło Te­de­sco) prze­ry­wa­li jej zgod­nym wy­bu­chem śmie­chu, wte­dy opu­ściw­szy książ­kę na ko­la­na sama za­czy­na­ła śmiać się dźwięcz­nie, od­rzu­ciw­szy w tył gło­wę – i czar­ne jej wło­sy ska­ka­ły w mięk­kich pier­ście­niach po szyi i trzę­są­cych się ra­mio­nach. Śmiech usta­wał – zno­wu bra­ła książ­kę i przy­braw­szy na­le­ży­ty wy­raz twa­rzy za­czy­na­ła czy­tać da­lej. Sa­nin nie mógł wyjść z po­dzi­wu; ude­rzy­ło go zwłasz­cza (ja­kie­mu to cu­do­wi przy­pi­sać), że tak ide­al­nie pięk­na twarz przy­bie­ra­ła na­gle taki ko­micz­ny, cza­sem pra­wie try­wial­ny wy­raz. Go­rzej czy­ta­ła Gem­ma rolę mło­dych pa­nien – tak zwa­nych jeu­nes pre­mie­res, zwłasz­cza nie uda­wa­ły jej się sce­ny mi­ło­sne; czu­ła to sama i dla­te­go nada­wa­ła im lek­ki od­cień szy­der­stwa – jak­by nie wie­rzy­ła w te wszyst­kie uro­czy­ste przy­się­gi i wznio­słe sło­wa, od któ­rych zresz­tą sam au­tor po­wstrzy­my­wał się w mia­rę moż­no­ści.

Sa­nin nie za­uwa­żył, jak prze­mi­nął wie­czór – i przy­po­mniał so­bie o cze­ka­ją­cej go po­dró­ży do­pie­ro wte­dy, gdy ze­gar wy­bił dzie­sią­tą. Ze­rwał się z krze­sła Jak opa­rzo­ny.

– Co panu? – za­py­ta­ła Frau Le­no­re.

– Ale prze­cież ja mia­łem dziś od­je­chać do Ber­li­na – ł już opła­ci­łem miej­sce w dy­li­żan­sie.

– A o któ­rej od­cho­dzi dy­li­żans?

– O pół do je­de­na­stej.

– No to pan już nie zdą­ży – za­uwa­ży­ła Gem­ma – niech pan zo­sta­nie… po­czy­tam jesz­cze.

– Czy pan już wszyst­ko za­pła­cił, czy tyl­ko za­dat­ko­wał?– za­in­te­re­so­wa­ła się Frau Le­no­re.

– Wszyst­ko! – ze smut­nym gry­ma­sem wes­tchnął Sa­nin.

Gem­ma po­pa­trzy­ła na nie­go zmru­żyw­szy oczy i ro­ze­śmia­ła się, a mat­ka za­czę­ła jej czy­nić wy­rzu­ty. – To mło­dy pan stra­cił na próż­no pie­nią­dze – a ty się śmie­jesz!

– Nic nie szko­dzi – od­par­ła Gem­ma – to go nie zruj­nu­je, a my po­sta­ra­my się go po­cie­szyć. Chce pan le­mo­nia­dy?

Sa­nin wy­pił szklan­kę le­mo­nia­dy, Gem­ma zno­wu za­bra­ła się do Mal­za i wszyst­ko po­szło jak z płat­ka.

Ze­gar wy­bił dwu­na­stą. Sa­nin za­czął się że­gnać.

– Pan te­raz po­wi­nien po­zo­stać na kil­ka dni we Frank­fur­cie – rze­kła mu Gem­ma – po co się śpie­szyć? W in­nym mie­ście we­se­lej nie bę­dzie. – Umil­kła. – Na­praw­dę nie bę­dzie – do­da­ła i uśmiech­nę­ła się. Sa­nin nic nie po­wie­dział i po­my­ślał, że ze wzglę­du na pust­kę w swej sa­kiew­ce bę­dzie mu­siał chcąc nie chcąc po­zo­stać we Frank­fur­cie, do­pó­ki nie otrzy­ma od­po­wie­dzi od pew­ne­go ber­liń­skie­go przy­ja­cie­la, do któ­re­go za­mie­rzał zwró­cić się o pie­nią­dze.

– Niech pan zo­sta­nie, niech pan zo­sta­nie – ode­zwa­ła się Frau Le­no­re. – Po­zna­my pana z na­rze­czo­nym Gem­my, pa­nem Kar­lem Klübe­rem. Nie mógł dzi­siaj przyjść, bo jest bar­dzo za­ję­ty w swo­im skle­pie… Wi­dział pan z pew­no­ścią na Zeil naj­więk­szy sklep ma­te­ria­łów su­kien­nych i je­dwab­nych? No, to wła­śnie on tam jest kie­row­ni­kiem. Ale bę­dzie mu przy­jem­nie przed­sta­wić się panu.

Wia­do­mość ta – Bóg wie cze­mu – ogłu­szy­ła z lek­ka Sa­ni­na. „Szczę­ściarz ten na­rze­czo­ny” – prze­mknę­ło mu przez myśl. Spoj­rzał na Gem­mę i zda­wa­ło mu się, że uj­rzał w jej oczach chy­tre, fi­glar­ne ogni­ki. Za­czął się że­gnać.

– Do ju­tra? Nie­praw­daż, do ju­tra? – za­py­ta­ła Frau Le­no­re.

– Do ju­tra! – rze­kła Gem­ma nie py­ta­ją­cym, lecz twier­dzą­cym to­nem, jak­by in­a­czej być nie mo­gło.

– Do ju­tra – od­po­wie­dział Sa­nin.

Emil, Pan­ta­le­one i pu­del Tar­ta­glia od­pro­wa­dzi­li go do rogu uli­cy. Pan­ta­le­one nie ukry­wał swe­go nie­za­do­wo­le­nia z po­wo­du lek­tu­ry Gem­my.

– Jak jej nie wstyd! Wy­krzy­wia się, pisz­czy – una car­ri­ca­tum! Po­win­na grać Me­ro­pę albo Kli­te­mne­strę – coś wiel­kie­go, tra­gicz­ne­go, a ona prze­drzeź­nia ja­kąś wstręt­ną Niem­kę! Tak i ja po­tra­fię… Merz, kerz, smerz – do­dał ochry­płym gło­sem, wy­cią­gnąw­szy na­przód gło­wę i roz­cza­pie­rza­jąc pal­ce. Tar­ta­glia za­szcze­kał na nie­go, a Emil się ro­ze­śmiał. Sta­rzec ostro za­wró­cił do domu.

Sa­nin wra­cał do ho­te­lu „Pod Bia­łym Ła­bę­dziem” (zo­sta­wił tam swo­je rze­czy we wspól­nej sali) w nie­wy­raź­nym na­stro­ju. Cała ta nie­miec­ko-fran­cu­sko-wło­ska, roz­mo­wa dźwię­cza­ła mu wciąż w uszach.

– Na­rze­czo­na! – szep­nął le­żąc już w łóż­ku w wy­zna­czo­nym mu skrom­nym nu­me­rze. – Tak, i jaka pięk­ność! Ale po co ja zo­sta­łem?

Na­za­jutrz jed­nak wy­słał list do przy­ja­cie­la w Ber­li­nie.8

Nie zdą­żył się jesz­cze ubrać, gdy po­słu­gacz za­wia­do­mił go o przy­by­ciu dwóch pa­nów. Jed­nym z nich był Emil, dru­gim oka­za­ły i wy­so­ki męż­czy­zna o sym­pa­tycz­nej twa­rzy, Herr Karl Klüber, na­rze­czo­ny pięk­nej Gem­my. Na­le­ży przy­pusz­czać, że nie było wów­czas w żad­nym skle­pie w ca­łym Frank­fur­cie po­dob­nie uprzej­me­go i bez za­rzu­tu, peł­ne­go po­wa­gi, mi­łe­go głów­ne­go com­mis, ja­kim był p. Klüber. Jego nie­na­gan­na to­a­le­ta od­po­wia­da­ła po­sta­wie peł­nej god­no­ści, wy­twor­no­ści – co praw­da nie­co prze­sad­nej i po an­giel­sku opa­no­wa­nej (dwa lata spę­dził w An­glii) – uj­mu­ją­cej jed­nak wy­twor­no­ści jego ma­nier! Od pierw­sze­go wej­rze­nia było oczy­wi­ste, że ten przy­stoj­ny, nie­co su­ro­wy, do­sko­na­le wy­cho­wa­ny i schlud­ny mło­dzie­niec przy­wykł słu­chać wyż­szych i roz­ka­zy­wać niż­szym od sie­bie i że za ladą swe­go skle­pu mu­siał bez­wa­run­ko­wo wzbu­dzać sza­cu­nek swo­ich klien­tów! O jego nad­zwy­czaj­nej uczci­wo­ści nie moż­na było zgo­ła wąt­pić, wy­star­czy­ło tyl­ko po­pa­trzeć na sztyw­no na­kroch­ma­lo­ne koł­nie­rzy­ki! I głos miał taki, ja­kie­go się na­le­ża­ło spo­dzie­wać: peł­ny i za­ro­zu­mia­ły, choć nie­zbyt do­no­śny, z pew­nym na­wet od­cie­niem ła­ska­wo­ści w brzmie­niu. Gło­sem ta­kim wy­god­nie zwłasz­cza wy­da­wać roz­ka­zy pod­wład­nym su­biek­tom: „pro­szę po­ka­zać tę sztu­kę stem­plo­wa­ne­go ak­sa­mi­tu lioń­skie­go” albo „pro­szę po­dać krze­sło tej pani!”

Pan Klüber za­czął od tego, że się przed­sta­wił, przy czym ukło­nił się z taką wy­twor­no­ścią, tak przy­jem­nie zsu­nął nogi i tak uprzej­mie do­tknął ob­ca­sem ob­ca­sa, że każ­dy mu­siał od­czuć: „ten czło­wiek ma bie­li­znę i za­le­ty du­cha w naj­lep­szym ga­tun­ku!” Wy­gląd pra­wej ręki (lewą, w szwedz­kiej rę­ka­wicz­ce, trzy­mał lśnią­cy jak lu­stro ka­pe­lusz, na któ­re­go dnie le­ża­ła dru­ga rę­ka­wicz­ka) – wy­gląd tej pra­wej ręki, któ­rą skrom­nie, ale twar­do wy­cią­gnął do Sa­ni­na – prze­cho­dził wszel­kie wy­obra­że­nie – każ­dy pa­zno­kieć był do­sko­na­ło­ścią w swo­im ro­dza­ju! Na­stęp­nie p. Klüber oznaj­mił w naj­bar­dziej wy­szu­ka­nej niem­czyź­nie, że pra­gnął zło­żyć usza­no­wa­nie i wy­ra­zić wdzięcz­ność panu cu­dzo­ziem­co­wi, któ­ry wy­świad­czył taką przy­słu­gę jego przy­szłe­mu krew­nia­ko­wi, bra­tu jego na­rze­czo­nej; przy tym po­ru­szył lewą ręką trzy­ma­ją­cą ka­pe­lusz w stro­nę Emi­la, któ­ry jak­by się za­wsty­dził i od­wró­ciw­szy się do okna wło­żył pa­lec w usta. Pan Klüber do­dał, że był­by szczę­śli­wy, gdy­by ze swej stro­ny mógł uczy­nić coś przy­jem­ne­go dla pana cu­dzo­ziem­ca. Sa­nin nie bez pew­nych trud­no­ści od­po­wie­dział rów­nież po nie­miec­ku, że jest bar­dzo za­do­wo­lo­ny… że usłu­ga jego była dro­bia­zgiem… i po­pro­sił go­ści, żeby usie­dli. Herr Klüber po­dzię­ko­wał i roz­po­starł­szy w jed­nej chwi­li fał­dy fra­ka przy­siadł na krze­śle, ale przy­siadł z taką lek­ko­ścią i trzy­mał się na nim tak nie­pew­nie, że od razu moż­na było zro­zu­mieć: „czło­wiek ten usiadł tyl­ko przez uprzej­mość – za chwi­lę sfru­nie!” I rze­czy­wi­ście na­tych­miast sfru­nął i dwu­krot­nie prze­stą­piw­szy wsty­dli­wie no­ga­mi, jak gdy­by tań­czył, oświad­czył, że bar­dzo mu przy­kro, ale nie może po­zo­sta­wać dłu­żej, gdyż śpie­szy się do skle­pu – in­te­res przede wszyst­kim! – Ale po­nie­waż ju­tro jest nie­dzie­la, za zgo­dą więc Frau Le­no­re i Fräu­le­in Gem­my zor­ga­ni­zo­wał dla roz­ryw­ki prze­jażdż­kę do So­de­nu, na któ­rą ma za­szczyt za­pro­sić pana cu­dzo­ziem­ca – i ma na­dzie­ję, że ten nie od­mó­wi i uświet­ni spa­cer swą obec­no­ścią. Sa­nin nie od­mó­wił uświet­nie­nia jej – Herr Ka­li­ber po­że­gnał się i wy­szedł, wdzięcz­nie mi­go­cąc de­li­kat­ną bar­wą swych grosz­ko­wych spodni i nie­mniej wdzięcz­nie skrzy­piąc po­de­szwa­mi no­wiut­kich trze­wi­ków.9

Emil, któ­ry stał w dal­szym cią­gu twa­rzą do okna rów­nież wów­czas, gdy Sa­nin po­pro­sił, by go­ście usie­dli – jak tyl­ko przy­szły jego krew­niak opu­ścił po­kój, zro­bił na lewo w tył zwrot i z dzie­cię­cym gry­ma­sem, ru­mie­niąc się, za­py­tał Sa­ni­na, czy nie mógł­by u nie­go jesz­cze tro­chę zo­stać. – „Czu­ję się dzi­siaj da­le­ko le­piej – do­dał – ale dok­tor nie po­zwo­lił mi pra­co­wać.”

– Niech pan zo­sta­nie! Nie prze­szka­dza mi pan zu­peł­nie – za­wo­łał na­tych­miast Sa­nin, któ­ry jak każ­dy Ro­sja­nin, ko­rzy­stał z pierw­szej lep­szej spo­sob­no­ści, żeby tyl­ko nie być zmu­szo­nym za­brać się do ja­kiejś ro­bo­ty..

Emil mu po­dzię­ko­wał i w krót­kim cza­sie oswo­ił się z nim i jego miesz­ka­niem zu­peł­nie; oglą­dał jego rze­czy, o każ­dą nie­mal z nich wy­py­ty­wał, gdzie ku­pio­na i czy jest do­bra. Po­mógł mu się ogo­lić, przy czym za­uwa­żył, że Sa­nin źle robi nie za­pusz­cza­jąc wą­sów; oznaj­mił mu wresz­cie mnó­stwo szcze­gó­łów, do­ty­czą­cych mat­ki, sio­stry, Pan­ta­le­one, na­wet pu­dla Tar­ta­glii, w ogó­le ca­łe­go ich ży­cia. Zni­kła w nim wszel­ka nie­śmia­łość, po­czuł na­gle nad­zwy­czaj­ny po­ciąg do Sa­ni­na i wca­le nie dla­te­go, że ten mu wczo­raj ura­to­wał ży­cie, ale dla­te­go, że ten czło­wiek był taki sym­pa­tycz­ny! Nie omiesz­kał też po­wie­rzyć Sa­ni­no­wi róż­nych swo­ich ta­jem­nic. Ze szcze­gól­nym ża­rem za­pew­niał, że mat­ka ko­niecz­nie chce zro­bić z nie­go kup­ca, gdy on w i e, wie z pew­no­ścią, że uro­dził się na ar­ty­stę, mu­zy­ka, śpie­wa­ka; że te­atr, to jego istot­ne po­wo­ła­nie; że na­wet Pan­ta­le­one go za­chę­ca, ale że pan Klüber po­pie­ra mat­kę, na któ­rą ma wiel­ki wpływ; że sama myśl, by uczy­nić zeń han­dla­rza, zro­dzi­ła się wła­ści­wie w gło­wie p. Klübe­ra, we­dług któ­re­go nic na świe­cie nie może się rów­nać z ty­tu­łem kup­ca! Sprze­da­wać suk­no i ak­sa­mit i oszu­ki­wać pu­blicz­ność, brać od niej Nar­ren oder Rus­sen­pre­ise (fra­jer­skie, czy­li ro­syj­skie ceny) – oto jego ide­ał

– No cóż! Te­raz trze­ba iść do nas! – za­wo­łał, gdy tyl­ko Sa­nin ukoń­czył swą to­a­le­tę i na­pi­sał list do Ber­li­na.

– Jesz­cze za wcze­śnie – stwier­dził Sa­nin.

– Nic nie szko­dzi – po­wie­dział Emil przy­mi­la­jąc się do nie­go. – Chodź­my. Wstą­pi­my na pocz­tę, a stam­tąd do nas. Gem­ma bę­dzie bar­dzo za­do­wo­lo­na! Pan zje z nami śnia­da­nie… Pan może coś po­wie ma­mie o mnie, o mo­jej ka­rie­rze…

– Więc chodź­my – rzekł Sa­nin i po­szli.

Daw­niej – a może to nie usta­ło i te­raz – gdy po­cząw­szy od maja mnó­stwo Ro­sjan zja­wia­ło się we Frank­fur­cie – ceny we wszyst­kich ma­ga­zy­nach ule­ga­ły zwyż­ce i na­zy­wa­ły się: „Rus­sen – : albo nie­ste­ty! – Narr&npre­ise" (przyp. au­to­ra).10

Gem­ma istot­nie ucie­szy­ła się, i Frau Le­no­re po­wi­ta­ła go bar­dzo życz­li­wie: wi­dać było, że wy­warł wczo­raj na obu do­bre wra­że­nie. Emil po­biegł za­dys­po­no­wać śnia­da­nie, szep­nąw­szy uprzed­nio Sa­ni­no­wi na ucho: „Niech pan nie za­po­mni!”

– Nie za­po­mnę – od­po­wie­dział Sa­nin.

Frau Le­no­re czu­ła się nie­zbyt do­brze: mia­ła mi­gre­nę i na pół le­żąc w fo­te­lu sta­ra­ła się nie po­ru­szać. Gem­ma mia­ła sze­ro­ką, żół­tą bluz­kę, prze­pa­sa­ną czar­nym, skó­rza­nym pa­skiem; wy­da­wa­ła się rów­nież zmę­czo­na i z lek­ka po­bla­dła; ciem­ne krę­gi pod­cie­nia­ły jej oczy, lecz ich blask od tego się nie zmniej­szał, a bla­dość nada­wa­ła coś ta­jem­ni­cze­go i mi­łe­go kla­sycz­nie su­ro­wym ry­som jej twa­rzy. Sa­ni­na ude­rzy­ło zwłasz­cza tego dnia wy­twor­ne pięk­no jej rąk; gdy po­pra­wia­ła i pod­trzy­my­wa­ła nimi swe ciem­ne, lśnią­ce wło­sy – wzrok jego nie mógł się ode­rwać od jej pal­ców, gięt­kich, dłu­gich i od­dzie­lo­nych je­den od dru­gie­go jak u ra­fa­elow­skiej For­na­ri­ny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: