Wioska wdów. Szokująca historia morderczyń z wioski Nagyrév - ebook
Wioska wdów. Szokująca historia morderczyń z wioski Nagyrév - ebook
Poprzedzona dokładnym researchem powieść o jednej z najbardziej morderczych wiosek z początku XX wieku.
Horror miał miejsce w wiejskiej osadzie rolniczej na Węgrzech, w której zwykłe kobiety – żony, matki i córki – doprowadziły do śmierci co najmniej 160 mężczyzn. W centrum wydarzeń znajdowała się bystra wiejska akuszerka, znana jako ciocia Suzy. To właśnie ona destylowała arszenik z lepiku na muchy i rozdawała go kobietom z Nagyrév. Na początku wiele kobiet stosowało śmiertelny roztwór, aby uwolnić się od okrutnych i krzywdzących je małżonków.
Liczba zmarłych rosła, a morderczynie stawały się coraz śmielsze. Z każdą opróżnioną fiolką z trucizną pojawiał się nowy powód, by opróżnić kolejną. Niektóre kobiety pozbywały się chorych krewnych, a inne używały arszeniku, żeby zapewnić sobie spadek w postaci ziemi i domu. Morderstwa piętrzyły się przez ponad 15 lat. Gdy w końcu zostały odkryte, liczbę zmarłych szacowano na kilkaset.
„Wioska wdów” przedstawia w fachowo zbadanych szczegółach całą tę wstrząsającą historię, od pierwszych morderstw do ostatecznego powieszenia. Jest to przypadek jednego z najbardziej sensacyjnych i zdumiewających morderstw w całej współczesnej historii.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-384-2 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Większość imion podano w formie zanglizowanej, podobnie jak część nazwisk. Niektóre imiona zmieniono przez wzgląd na czytelność, gdyż wiele osób wspomnianych na kartach tej książki nazywało się identycznie. Pewne nazwy ulic również zanglizowano. Nazwiska postaci historycznych i polityków nieodgrywających w fabule większej roli pozostawiono w oryginalnym węgierskim brzmieniu.
Opisana przeze mnie historia wydarzyła się naprawdę. Książka jest wynikiem mojej wieloletniej pracy, na którą składały się wizyty w przeróżnych archiwach, wywiady, lektura protokołów sądowych itp. Wszystkie fakty są zgodne z rzeczywistością lub moim przeświadczeniem o niej.
Oczywiście w celu uzupełnienia luk musiałam użyć wyobraźni, co jednak uczyniłam z głębokim szacunkiem dla prezentowanej sprawy.
Wszelkie dialogi zapisane z wykorzystaniem cudzysłowu zostały zaczerpnięte bezpośrednio z materiałów archiwalnych.Węgierska wieś Nagyrév leży w zakolu rzeki Cisy, w dolince o powierzchni jakichś trzydziestu pięciu kilometrów kwadratowych, gdzie wśród porośniętych zielenią ogrodów kryją się niskie białe chaty i skąd do najbliższej stacji kolejowej jest czterdzieści kilometrów.
W tenże sielski krajobraz ściągają zewsząd, nierzadko z Budapesztu, który usłyszał o istnieniu tej miejscowości z pewnym zdumieniem, liczni żurnaliści i wszelakiej maści śledczy zamierzający ustalić, co też może być przyczyną takiego, a nie innego stanu rzeczy. Wszyscy oni zastają na miejscu zamieszkaną przez ubogich rolników, których egzystencja zależy od gospodarstw i winnic już niesłychanie małych i jeszcze sukcesywnie malejących z każdym kolejnym pokoleniem, gdy przechodzą one z rąk ojców w ręce synów, albowiem Nagyrév otaczają niby ciasnym kordonem wielkie majątki, z których nie da się uszczknąć ni łana. Młodzi, w braku ziemi i perspektyw, zaczynają postrzegać swe potomstwo nie jako błogosławieństwo, lecz jako przekleństwo. Azaliż upadek kultury okazuje się nader owocny dla niejakiej .
O wsi z czasem dowiaduje się cały świat, choć owa popularność bynajmniej nie jest w smak Węgrom, którzy nagle zyskują złą prasę za granicą. Wszyscy w kraju są w szoku, że niecałe sto kilometrów od stolicy jest miejsce, które bardziej niż do współczesności pasuje do najciemniejszych wieków średnich.
Coś takiego jest wprost nie do wiary w 1930 roku.
– John „Jack” MacCormac,
szef wiedeńskiego biura „New York Timesa”,
marzec 1930 rokuDWA GROBY I PANNA DO ZAMĘŚCIA
Wydaje się, że śmiałość i bezduszność, z jaką prowadziły swoje przestępcze działania, mogą się równać tylko niefrasobliwości mężczyzn będących ich ofiarami, mężów i ojców, którzy choć widzieli, jak jeden po drugim giną nagle w męczarniach ich przyjaciele, nawet nie podejrzewali, co stoi za tą tajemnicą, znaną dobrze niemal każdej kobiecie ze wsi .
– Jack MacCormac,
„New York Times”
ŚRODA, 16 SIERPNIA 1916 ROKU
Anna Cser leżała na podłodze głównej izby.
Plecy miała całe czerwone i swędzące. Wiele godzin temu zległa na jutowym worku, który rozłożyła dla niej akuszerka, i do tej pory jego luźne grube włókna zdążyły odcisnąć na jej skórze gryzący siateczkowy wzór. Na domiar złego włókna lnu czepiały się spoconego ciała, a w powietrzu wirował kurz, jakiego nie zdołała się pozbyć w czasie ostatnich porządków.
Brązowe włosy opadały jej w strąkach na twarz. Co rusz odgarniała kosmyki, lecz ona zaraz wracały na swoje miejsce, z czoła ściekały tłuste krople potu, wpadając kobiecie do oczu i spływając po policzkach niczym łzy.
Anna jęknęła. Ucapiła się worka i podciągnęła do kucek. Przeszywał ją ból. Usłyszała, jak wrzeszczy, a ponad jej głosem przebił się głos akuszerki, która wydawała chrapliwe instrukcje.
Za pomocą oddechu powoli, ostrożnie stępiła ostrze targającego nią bólu i skupiła się na słowach akuszerki.
„Robiłam to już wcześniej – pomyślała Anna. – Dam więc radę ponownie”.
Wkrótce poczuła ręce akuszerki na brzuchu. Cioteczka Zsuzsa położyła na jej łonie ciepłą, mokrą szmatkę i właśnie lekko ją przycisnęła. Z kompresu rozszedł się delikatny zapach oliwy, jednego ze składników eliksiru używanego dla rozluźnienia mięśni.
Ból z wolna ustępował. Anna bez tchu położyła się z powrotem na worku. Uda drżały jej z wysiłku. Dłonie ją paliły tam, gdzie otarły je włókna juty.
Anna była chudziną nawet jak na miejscowe standardy. Gdyby nie brakło jej urody, ludzie mówiliby o niej, że jest filigranowa, a tak każdy widział w niej tylko skórę i kości, i te kanciaste ruchy, kiedy szła przez świat jak niezdara.
Przez biegnące płytko cienkie, sine żyły jej przezroczysta cera przypominała witraż, gdyż nie było na niej ani grama tłuszczu. Ludzka szczapa – jeśli nie liczyć ogromnego ciążowego brzucha.
Cioteczka Zsuzsa towarzyszyła Annie przez prawie całe popołudnie. Krążyła wokół niej, stąpając ciężko bosymi stopami po chłodnym klepisku. Trzewiki zostawiła na ganku zaraz po tym, jak się pojawiła z mężem Anny, Lajosem, którego od tamtej pory więcej nie widziała. Z niepokojem zastanawiała się, dokąd mógł się udać.
Cioteczka Zsuzsa ubrana była jak zwykle – w czarną suknię z fartuchem na wierzchu. W jego kieszeniach trzymała wszystko to, co niezbędne. W lewej miała fajkę z główką wydrążoną z kolby kukurydzy i kapciuch ze swoją ulubioną tabaką, razem z pudełkiem zapałek. W prawej szklaną fiolkę z roztworem własnej receptury, zamkniętą drewnianą zatyczką i zawiniętą w szary papier.
Ten swój roztwór uważała za jeden z największych cudów.
Pogmerawszy w kieszeni, wydobyła fajkę. Zapaliła ją i zaciągając się długo, z namysłem, rozważyła sytuację. Lajos nigdy zbytnio się nie oddalał. Mógł być teraz w szopie albo w karczmie. Wypuściła z ust niewielki obłoczek białego dymu, który przez moment wisiał przed jej twarzą, zanim całkiem się rozwiał.
„Gdzie podziewa się Lajos? Oto jest pytanie!”, myślała.
Widok głównej izby przygnębiał Cioteczkę Zsuzsę. Było to małe pomieszczenie, a niskie tak, że mogłaby sięgnąć sufitu, gdyby wyciągnęła swoją pulchną rękę. Ściany świeciły pustkami, jeśli nie liczyć kilku świętych obrazków umieszczonych w skleconych domowym sumptem ramkach. Zwisały krzywo z kołeczków, przymocowane za pomocą powrozika, który Anna zabrała z mężowskiej szopy.
„Nie zazdroszczę katolikom w naszej wsi – uznała akuszerka. – Są tu najbiedniejsi, bez piędzi ziemi, tak jak Anna”.
Poobijana komoda stała pod przeciwległą ścianą. Z jednego uchwytu zwisała smętnie ścierka, o drugi zaczepiony był kalendarz, z tych rozdawanych za darmo przez radę wsi. Wszędzie walały się nieporządnie różne rzeczy. Stare drewniane wiadro, w którym Anna przynosiła świeżą wodę ze studni, zydelek, parę misek, w większości wyszczerbionych, lampa naftowa, która niemal nigdy się nie paliła, bo nie było do niej nafty. Oprócz komody i stołu z mebli była jeszcze tylko jedna drewniana ława do siedzenia – i to wszystko. Na noc Anna rozkładała na ziemi słomiane maty i spała na nich razem z dziećmi. Czasem zlegał z nimi Lajos, przybyły prosto z karczmy, i napełniał izbę głośnym chrapaniem.
Z kątów wyzierała przeraźliwa bieda i wrażenia tego bynajmniej nie zmniejszała żałosna mieszanina zużytych do cna niezbędnych sprzętów i nielicznych pamiątek niespełnionego życia. Cioteczka Zsuzsa poczuła się oszukana.
„Wszystko tutaj wzięte do kupy ma taką samą wartość jak śmieci zmiecione ze ścieżki przed moim domem”.
Ta myśl nieco ją zdenerwowała, gdyż przywiodła jej na pamięć dawne czasy, czasy własnej biedy i niedostatku, do których nie lubiła wracać.
Drzwi wejściowe prowadziły bezpośrednio do kuchni, drugiej i ostatniej izby w domu. Nigdy ich nie zamykano. We wsi nikt nie używał kluczy ani zasuw. Zazwyczaj nie przeszkadzało to Cioteczce Zsuzsie, ale tego dnia było inaczej.
Obrzuciła drzwi bacznym spojrzeniem. Były poznaczone rysami i głębokimi bruzdami – na jej oko wyglądały, jakby uratowano je z jakiejś ruiny. Trzymały się w futrynie na słowo honoru, a pomiędzy deskami, z których je zbito, widniały nierówne szczeliny przepuszczające światło.
Przez całe popołudnie Cioteczka Zsuzsa wędrowała od drzwi do okna, z którego rozciągał się widok na zbieraninę bielonych chałup. Rozrzucone przypadkowo jak kijki w lesie, wszystkie ciasne, w porywach czteroizbowe, na ogół składały się tylko z dwu izb i stały zwarto upakowane wzdłuż wąskich uliczek. Wieś z lotu ptaka musiała przypominać talerz makaronu ze skwarkami – poszczególne nitki odzwierciedlały drogi i dróżki usłane takimi właśnie chatami. Akuszerka pomyślała, że prawdę mówi stare węgierskie przysłowie: wieśniak buduje swój dom tam, gdzie upadnie cegła z wozu, na którym jedzie.
Cioteczka Zsuzsa ponownie zaciągnęła się dymem z fajki, nie przestając wyglądać przez okno. Patrzyła na córeczkę Anny, która bawiła się lalką zrobioną przez matkę z kukurydzianych łupin i sznurka. Dziewczynka zwykle przesiadywała na skrawku trawy przed domem, nieopodal rowu, tego dnia jednak trzymała się tylnego podwórka, gdzie klapnęła na ziemi pośród kur.
Akuszerka dostrzegła także starszego syna Anny, który to pojawiał się na podwórku, to znów znikał. Wcześniej wybrał się za furtkę z długim, grubym kijkiem i drewnianym wiaderkiem. Chłopiec miał już sześć i pół roku i większość lata spędził nad rzeką, łowiąc ryby na prowizoryczną wędkę z kołowrotkiem, ale teraz kręcił się koło domu, ponieważ miał za zadanie pilnować siostry.
Zza ściany dochodziły odgłosy ław szurających po podłodze. Karczma przylegała do domu Cserów doczepiona na podobieństwo trzeciej ręki i Cioteczka Zsuzsa mogła teraz słuchać, jak dodatkowa izba zapełnia się popołudniowymi gośćmi.
Z zamyślenia wyrwał akuszerkę dopiero głośny hałas. Odwróciła się, żeby spojrzeć na drzwi, i zobaczyła, że ktoś szarpie za klamkę.
Nie było sposobu na ich zabarykadowanie. Ława okazała się za niska, a w całym domu nie znalazło się nic innego, czym dałoby się je zablokować. Główna izba stała się pułapką.
Doszło do tego, czego Cioteczka Zsuzsa obawiała się przez cały dzień.
Drzwi otworzyły się na oścież, wyrżnęły z hukiem o ścianę i aż się odbiły.
Światło słoneczne zalało wnętrze. W pierwszej chwili akuszerka widziała tylko zwalistą sylwetkę obramowaną futryną, ale po samym zapachu bez trudu poznała, że wrócił pan domu. Lajos cuchnął gorzałą i uryną, roztaczał zastałą woń tytoniu, która wżarła się w jego ubranie, tak samo zresztą jak odór niemytego ciała, co łączyło się w odrażający fetor.
Upstrzony kroplami potu mężczyzna był równie brudny jak uganiające się po wsi kundle i niemal równie jak one zawszony. Cotygodniowa kąpiel w balii na podwórzu niewiele dawała, ponieważ Lajos nie miał dość cierpliwości, by chociaż raz namydlić się porządnie. Brud i łój pokryły jego ciało grubą warstwą, wnikając we wszystkie zakamarki, gdzie schronienie znajdowały krwiożercze insekty.
Obecnie mąż Anny był nawet bardziej pijany niż rano, kiedy się obudził. Większość wieśniaków lubiła strzelić sobie kielicha po śniadaniu, najpóźniej po obiedzie, ale wszem wobec było wiadomo, że Lajos przypina się do butelki, zanim zaświeci słońce. Najczęściej sięgano tu po miejscową gorzałę, mieszankę pędzoną ze sfermentowanych śliwek i buraków (oraz czasami moreli i nadgniłych pyr), a gdy jej brakowało, zawsze pod ręką było wino.
Po wejściu do środka Lajos rzucił się w stronę żony. Nogi go nie słuchały, sztywne i ciężkie jak dębowe kłody, tak że przebierał nimi z najwyższym trudem. Każdy niezdarny, ogłuszający krok tylko zwiększał wściekłość gospodarza, zatem gdy wreszcie stanął jedną stopą na jutowym worku, aż gotował się z gniewu. Nachylił się ku Annie, balansując ramionami dla zachowania równowagi, i chuchnął jej prosto w twarz wyziewami przetrawionego alkoholu i gnijących zębów.
– Głupia baba! – krzyknął, popatrując na nią dziko.
Wydął wargi i na moment przybrał wyraz skupienia, które było mu potrzebne, aby zgromadzić w zaschniętych ustach wystarczającą ilość śliny, po czym odchylił głowę do tyłu i splunął na żonę.
– Gdybyś była mądrzejsza, tobyś nie chodziła z brzuchem rok w rok!
Anna trzymała oczy zamknięte, odkąd jej mąż wpadł do izby. Teraz zacisnęła powieki jeszcze mocniej. Ostre włókna worka raniły wnętrze jej dłoni, kiedy je zaciskała. Skurcz, który właśnie ją dopadł, osłabł i zalał jej ciało falą mdłości, nie odważyła się jednak zaczerpnąć głębiej tchu.
Lajos cofnął nogę, przymierzając się do kopniaka, przez co znowu musiał zamachać rękami, lecz tym razem nic to nie dało. Załopotał ramionami jak wiatrak, zachybotał się jak wańka-wstańka i w końcu poleciał do tyłu, zupełnie jakby zaatakował go niewidzialny napastnik.
Akuszerka wykorzystała okazję. Zadudniła bosymi stopami o klepisko, furkocząc przy tym suknią, i rozczapierzywszy obie dłonie, pożegnała się z fajką, ale sięgnęła ku Lajosowi z całym impetem swego przysadzistego ciała. Gdy poczuła pod palcami obrzydliwie sztywny materiał przodu jego koszuli, trąciła Lajosa ze wszystkich sił. Starsza kobieta nie była godnym przeciwnikiem dla kogoś o jego gabarytach, a mimo to poddał się jej sile. Ze stęknięciem przepchnęła go przez całą izbę, aż za próg kuchni, gdzie poleciał na plecy, z rumorem przesuwając po drodze stół.
Akuszerka zatrzasnęła dzielące ich drzwi i zasłoniła je własnym ciałem w zastępstwie barykady, o której marzyła zaledwie przed paroma chwilami.
Wcześniej tego samego dnia, gdy Lajos nie był jeszcze tak pijany, zdołał ją sprowadzić, żeby przyjęła na świat jego dziecko. Cioteczka Zsuzsa nie mieszkała daleko od Cserów, ot, pod numerem pierwszym przy ulicy Árva.
Jej dom był jednym z najładniejszych we wsi. Usytuowany na okazałej działce, mógł się pochwalić pięknym ogrodem, którego strzegł wysoki drewniany płot. Od wiosny do jesieni Cioteczka Zsuzsa pielęgnowała w nim całą gamę kwiatów pokrywających teren wokół domu zwartym kobiercem.
Urządzone na zewnątrz palenisko, w którym bez względu na pogodę podtrzymywała ogień od rana do wieczora, nocami służyło za ulubione miejsce do spania jej starego psiego ulubieńca.
Mieszkała w Nagyrévie od ponad piętnastu lat, odkąd zaczęła oficjalnie pełnić funkcję miejscowej akuszerki. Dostała wtedy dom od rady wsi i mogła również liczyć na okrągłą pensję, co bynajmniej jej nie przeszkadzało w pobieraniu opłat od pacjentek. Starszyzna wymagała, by najuboższych pielęgnowała za darmo, lecz Cioteczka Zsuzsa potrafiła zadbać o to, aby nigdy nie wracać do domu z pustymi rękami.
Obowiązki miała rozległe, tak że właściwie uważano ją we wsi za medyka. Prawdziwy lekarz mieszkał w Cibakházie, niby tylko osiem kilometrów od Nagyréva, ale podróż z jednej miejscowości do drugiej zajmowała dobre półtorej godziny po wyboistych i poznaczonych koleinami polnych drogach. Doktor Szegedy miał w Nagyrévie izbę, w której przyjmował w każdy wtorek, pod warunkiem że drogi pozwoliły mu na przyjazd, to znaczy ani nie rozmokły, ani nie zamarzły, co niestety w tej okolicy było normą przez niemal pół roku.
W efekcie wieśniacy musieli na co dzień polegać na Cioteczce Zsuzsie, która swoje szklane fiolki wypełnione roztworem trzymała w spiżarce przy kuchni, choć nie było to jedyne miejsce ich przechowywania. Znacznie większy zapas ukrywała gdzie indziej.
Warzyła swój eliksir regularnie. Wpierw nalewała do ceramicznego garnczka kwartę octu destylowanego i podgrzewała go albo na piecu w izbie, albo na otwartym palenisku. Pilnowała przy tym, by ogień nie buchał zbyt mocno, a gdy ocet był już wystarczająco ciepły, dorzucała do niego kilka sześciokątnych arkuszy lepu na muchy, w który zaopatrywała się hurtowo w składzie Feldmayra przy ulicy Árpád. Sklep mieścił się nieopodal karczmy Cserów.
Ocet parował wolno. Proces trwał godzinami i dłużył się niemiłosiernie, ale gdy dobiegał końca, na dnie garnczka znajdował się arszenik w stanie płynnym. Akuszerka przelewała go ostrożnie do fiolek. Ciecz miała mleczny kolor, który zawdzięczała dodatkowi kleju w lepie. Sama trucizna była jednak bezbarwna, bezwonna i praktycznie niewykrywalna. Cioteczka Zsuzsa lubiła powtarzać, że _nawet stu dochtorów nie wykryłoby_ obecności jej zabójczego eliksiru w zwłokach tych wieśniaków, którzy padli jej ofiarą.
Anna znowu podciągnęła się do kucek. Kolana ledwie utrzymały jej ciężar, a patykowate łydki i uda zadrżały z wysiłku. Strumyczek potu mknął po jej plecach, drugi torował sobie drogę między jej małymi piersiami.
Choć minęła ponad godzina, odkąd Lajos wparował do izby, w powietrzu nadal unosił się zapach uryny i jego nieświeżego oddechu. Anna zaczęła się rozluźniać dopiero wtedy, gdy nieprzyjemna woń niemal całkiem się rozwiała.
Nadszedł kolejny skurcz. Położnica nabrała tchu i spięła się w sobie. Obnażyła zęby, zaciskając przy tym szczęki tak mocno, że poczuła rozdzierający ból w żuchwie. Pod powiekami paliły ją łzy. Wydała z siebie donośny, przeciągły jęk, który przetoczył się przez nią niczym głaz po zboczu góry. W jej uszach zabrzmiał potwornie.
Cioteczka Zsuzsa klęczała naprzeciwko niej. Zakasała suknię i opadła gołymi kolanami na klepisko. Obie ręce położyła płasko na ziemi, dając się przeniknąć chłodowi bijącemu od fundamentów. Dzień zdążył przejść w zmierzch i w izbie zrobiło się jeszcze mroczniej, przyciągnęła więc do siebie zapaloną lampę. Pochyliwszy nisko głowę, sięgnęła po lusterko i wsunęła je pod Annę. Odbicie pokazało ciemię rodzącego się dziecka, okraszone wilgotnymi kosmykami brązowych kręconych włosków. Widać było, że na krocze od wewnątrz napiera jedno z ramionek.
Akuszerka wiedziała, że to już nie potrwa długo.
Anna wzięła głęboki oddech i z głośnym stęknięciem jęła znów przeć. Cioteczka Zsuzsa obserwowała w lusterku, jak ciemię najpierw się cofa, a później pokazuje się ponownie, tym razem odsłaniając skronie.
Kolejne stęknięcie, dalsze parcie i główka wyłoniła się całkowicie. Mokra czuprynka sięgała dziecięcych uszu.
Główka przekrzywiła się w lewo, pociągając za sobą resztę wątłego ciałka i zmieniając jego pozycję na dogodniejszą.
Anna nie przestawała przeć, dzięki czemu wkrótce na zewnątrz pojawiły się oba ramionka. Akuszerka pochyliła się jeszcze niżej, wyciągnęła przed siebie złożone dłonie.
Położnica w tym czasie zrobiła sobie przerwę. Dysząc, łykała powietrze otwartymi szeroko ustami, jakby to była woda. W końcu wrzasnęła i napiąwszy wszystkie mięśnie, wycisnęła z siebie resztę dziecięcego ciałka, które śliskie niczym wąż świeżo po wylince wpadło w sprawne ręce Cioteczki Zsuzsy. W ciasnej izbie rozszedł się piżmowy zapach noworodka.
Podtrzymując go, akuszerka równocześnie masowała mu brzuszek i plecki, skłaniając do zaczerpnięcia pierwszego oddechu. Wreszcie zakwilił, wciągając w płuca wiejskie powietrze.
Gdy dziewczynka trafiła na zapadnięty teraz brzuch Anny, intuicyjnie zaczęła się wić w stronę matczynej piersi. Otworzyła różane usteczka i ułożywszy wargi w małą literę O, na oślep szukała sutka. Anna przygarnęła do siebie niemowlę, które ucapiło brodawkę i jęło ssać z zapałem, aż mu się zapadły oba policzki. Mleko jednak nie popłynęło i nie chciało płynąć bez względu na to, jak usilnie dziewczynka cmoktała. W końcu na małej twarzyczce pojawił się grymas, czoło przecięły zmarszczki świadczące o determinacji. Gdy stało się jasne, że mleka nie ma i nie będzie, że pierś matki jest sucha jak wiór, noworodek wypuścił z ust sutek i rozkrzyczał się z głodu i pogardy.
Nie był to pierwszy raz, kiedy Anna zawiodła jedno ze swoich dzieci. Gdyby mieszkała w Szolnoku, mogłaby skorzystać z darmowej mamki, w Nagyrévie jednak nie prowadzono podobnego programu dla matek. Przez dziewięć miesięcy Anna się modliła, aby tym razem było inaczej. Obserwowała swoje piersi i czekała, aż nabrzmieją mlekiem. Gdy tak się nie stało, ogarnął ją strach. Spoglądała na córeczkę, która z buzią czerwoną jak wiśnia trzęsła się cała z gniewu.
Rozległy się obojętne, oczywiste słowa akuszerki:
– _Chcecie, żebym coś z nią zrobiła?_
Ulica Árva biegła pod lasem, gdzie nocami dało się słyszeć wycie szakali i gdzie czasami słowiki uprawiały gody tak głośno, że ich śpiew niósł się hen uliczkami Nagyréva. Tej nocy w powietrzu czuło się zbawczy powiew. Stojący niemal w pełni księżyc oświetlał drogę przed Petrą Joljart.
Otoczona przez migotliwy rój robaczków świętojańskich, minęła właśnie furtkę i przekroczyła rów, zadzierając długą suknię. Potem się zatrzymała. Nawet będąc w tej odległości od domu, słyszała swojego męża. Obróciła się, by ponad rowem domknąć furtkę, po czym ruszyła na przełaj przez niechlujną trawę i po chwili zniknęła za ogrodzeniem sąsiedniego domu Cioteczki Zsuzsy.
Widząc, że wewnątrz pali się światło, ruszyła schludną ścieżką wiodącą do drzwi, przystając tylko na moment obok paleniska, na którym spał pies. Znalazłszy się na ganku, zastukała do okna. Nie była w stanie zajrzeć do środka, ponieważ akuszerka zawsze trzymała zasłony zaciągnięte.
W domu była córka Cioteczki Zsuzsy, Mari. Ledwie parę lat starsza od Petry, miała już męża i dwoje dzieci, ale nadal mieszkała z matką pod jednym dachem, jak mówili wieśniacy, i pozostawała na jej utrzymaniu, co bardzo odpowiadało akuszerce, która czuła się najszczęśliwsza, mając rodzinę blisko siebie. Tak naprawdę oprócz biedy najbardziej się obawiała, że dzieci zostawią ją samą, i robiła wszystko, aby do tego nie dopuścić. Z mężem sprawa wyglądała zgoła inaczej. Swego czasu poślubiła gadzia, białego mężczyznę niebędącego Romem, on zaś pewnego razu wyszedł z domu i nigdy nie wrócił. Cioteczka Zsuzsa zupełnie się tym nie przejęła.
Mari była najstarszym dzieckiem akuszerki i miała dwóch braci, z czego starszy był żonaty, a młodszy rozwiedziony. Cioteczka Zsuzsa dawała wszystkim we wsi jasno do zrozumienia, że szuka nowej synowej.
Petra od dwóch lat mieszkała po sąsiedzku, u państwa Ambrúzsów, dziadków jej męża. Wprowadziła się do nich z nowo powitym niemowlęciem w początkach wielkiej wojny, gdy jej mąż został wcielony do armii. István spędził na froncie pięć miesięcy, zanim Rosjanie natarli na okopy przeciwnika, zasypując je granatami. W wyniku ataku István postradał jedno oko i stracił widzenie w drugim oraz trafił do niewoli na pół roku, po czym dopiero został wydany węgierskiej stronie.
Właśnie cierpienie jej męża skłoniło Petrę do odwiedzenia sąsiadki tego wieczora. István słabował od lat, ale to bezsenność doprowadziła go na skraj szaleństwa. Petra miała nadzieję, że akuszerka podzieli się z nią czymś, co by mogło uspokoić mężczyznę.
Zapukała ponownie i spuściła wzrok na drewniane chodaki, całe mokre od rosy. Zauważyła, że obcasa czepia się parę ździebeł trawy, zbyła to wzruszeniem ramion i przeniosła spojrzenie na psa. Przez parę chwil przyglądała się miarowo oddychającemu zwierzęciu. Lekko zniecierpliwiona, zastukała w okno jeszcze raz. Owionął ją powiew wiatru, który zaszeleścił w liściach i z chrobotem poruszył gałęziami co starszych drzew. Nawet stojąc na sąsiedzkim ganku, Petra słyszała krzyki męża.
Wreszcie zasłonka się uchyliła i za szybą pokazała się twarz Mari, podświetlona od tyłu blaskiem lampy, która wisiała nad stołem. Dziewczyna pokręciła przecząco głową i palcem wskazała szyldzik przy furtce. Ręcznie malowana deska przedstawiająca wizerunek niemowlęcia opuściła swoje zwykłe miejsce i stała teraz oparta o słupek, zawiadamiając, że akuszerka jest w pracy. Petra musiała przegapić szyldzik w pośpiechu. Teraz pozostało jej tylko zabrać się stamtąd i wrócić po swoich śladach, ostrożnie, aby nie zbudzić psa.
Nowo narodzona córeczka Anny poddała się, rezygnując z dalszych prób ssania. Podkurczyła paluszki u nóg, zwinęła dłonie w piąstki i wygięła plecki w łuk. Anna przytuliła ją do siebie mocniej, lecz dziecko nie dało się w ten sposób pocieszyć. W izbie roznosił się jego gniewny, przenikliwy płacz.
Położnica spojrzała na loki zdobiące niemowlęcą główkę. Wszystkie jej dzieci miały kręcone włosy, które uwielbiała gładzić. Szkrab wyglądał identycznie jak jej poprzednie, przez co odnosiła wrażenie, że trzyma znowu w objęciach któreś z nich. W tej samej chwili zdała sobie sprawę, że bez względu na to, jak usilnie mała będzie się starać, nie wyciśnie z jej suchych piersi ani kropli mleka.
Odpowiedź sformowała się mimowolnie na ustach Anny:
– _Wszystko mi jedno_.
Wyciągnęła się na worku wygodniej, a Cioteczka Zsuzsa zaczęła się krzątać. Najpierw poszła do kuchni po bryłkę cukru i małą filiżankę, z tych, których miejscowi używali do picia kawy po turecku – naczynie miało nawet swoją nazwę: findzsa. Akuszerka nalała do filiżanki odrobinę wody z dzbanka stojącego na stole, wrzuciła bryłkę cukru i sięgnęła do kieszeni fartucha po szklaną fiolkę. Odwinęła ją z szarego papieru, wyszarpnęła zatyczkę, po czym nakropiła na łyżeczkę nieco płynu, który następnie wymieszała ze słodzoną wodą. Człapiąc po klepisku, wróciła do głównej izby. Zamoczyła palec w miksturze, zatoczyła nim koło, a potem wyjęła i przyłożyła opuszkę do warg i języka niemowlęcia.
Po ulicy Árva przechadzał się nocny strażnik ubrany w sparciałą czarną pelerynę, która zwisała mu z chudych barków, kryjąc pod spodem pajdę chleba i flaszeczkę. Pełnił wartę od zachodu do wschodu słońca i zwykle zdążył obejść wszystkie boczne uliczki trzy, a nawet cztery razy, zanim jego wachta dobiegła końca.
Mijał właśnie dom akuszerki. O tej porze panowały w nim ciemności, choć dom po sąsiedzku rozjaśniony był blaskiem zapalonych lamp. Mimo że okna szczelnie zamknięto w obronie przed nocnym chłodem, na zewnątrz i tak wydostawały się hałasy. Coś takiego zazwyczaj było dla strażnika powodem interwencji, ale kłopoty państwa Ambrúzsów z wnukiem, odkąd wrócił z wojny, były wszystkim znane. Tragedia młodego Istvána Joljarta nie schodziła z ust mieszkańców Nagyréva. Strażnik zatem poszedł dalej, nawet nie przystając.
W czterech ścianach domu István leżał w łóżku. Był skołowany. Od prawie roku w jego głowie nie pojawiła się jedna jasna myśl. Zdarzało mu się nie przespać trzech, czterech, pięciu nocy z rzędu, a jego wyłączną bronią przeciwko udręce bezsenności była wściekłość. Lżył wszystko i wszystkich. Kazał żonie iść w diabły. Dziadkom też życzył, by trafili do piekła. Język Istvána zamienił się w jadowitego węża, który poruszał się tylko po to, by mógł sykiem przeklinać każdego, kto mu się napatoczył.
Potrafił tak krzyczeć godzinami. Nocą dawał upust nienawiści i cierpieniu, które były dodatkowo podsycane przez zmęczenie, ból, strach i żal nad samym sobą.
Petra i państwo Ambrúzsowie starali się wdrożyć pewną rutynę, która pozwoliłaby im się wyspać lub choćby odpocząć na zmianę, w całym domu jednak nie było miejsca, gdzie Petra mogłaby znaleźć wytchnienie od ciągłego zamieszania. Próbowała zabierać córkę do masztalu, jak zresztą często robił stary pan Ambrúzs zwyczajem wieśniaków, którzy traktowali stajnię jak sanktuarium. Nawet tam jednak docierały hałasy, te same, które strażnik usłyszał z ulicy.
Wybuchy Istvána były kontrapunktowane przez chwile zaciętej ciszy, kiedy to starał się zmusić siłą do zaśnięcia. Jego metoda polegała na tym, aby leżeć nieruchomo. Uznał bowiem, że jeśli ani drgnie, portal do nieświadomości się otworzy, a on będzie mógł się przez niego prześlizgnąć na drugą stronę. Zawsze jednak prędzej przed oczami stawała mu parada groteskowych i niepokojących twarzy, które szydziły i natrząsały się z niego złośliwie, wszystkie sprokurowane przez złakniony snu umysł. István nie miał wątpliwości co do tego, że traci zmysły.
Na szafce nocnej obok jego łóżka leżały okulary w drucianej oprawce, na których szkłach od wewnętrznej strony optyk zmyślnie umocował kawałki sztywnego czarnego płótna. István otrzymał je jeszcze w budapesztańskim szpitalu dla ociemniałych, gdzie wprawiono mu sztuczne oko w miejsce tego, które postradał. Ponieważ z drugim jego okiem nie było wcale lepiej, spędził tam, i w szpitalu Świętej Zyty, większość minionego roku. Znaczną część tego czasu, jak inni ślepcy, poświęcił na naukę zawodu i zdobywanie nowych umiejętności, poznał mianowicie sztukę robienia mioteł i wyplatania koszyków. Z kolei u Zyty leczono jego rozmaite choroby – od zapalenia płuc poczynając, a na boleściach brzucha kończąc. W węgierskich szpitalach pełno było takich młodych weteranów jak István, ale z powodu blokady Europy wyschło źródło artykułów medycznych. Brakowało pościeli, leków, nawet opatrunków. Medycy zostali zmuszeni do owijania ran papierem w nadziei, że je uchroni przed zakażeniem.
Sam István wrócił do Nagyréva całkiem niedawno, niedołężny niczym starzec, choć miał dopiero dwadzieścia pięć lat, i od tej pory nieustannie powtarzał żonie, że wolałby zginąć zastrzelony na polu bitwy.
Petra wkroczyła do kuchni tuż przed trzecią nad ranem. Zaświeciła lampę nad stołem, wspięła się po drabinie na stryszek mieszczący się nad spiżarnią, tam złapała garść słomy z kosza i zlazła z powrotem na dół. Otworzyła żeliwne drzwiczki pieca, wcisnęła słomę do środka i podpaliła ją. Później ustawiła na płycie dzban z wodą, której pani Ambrúzs miała użyć rano do mycia. Nadeszła pora dojenia krów, Petra udała się więc do obórki, aby jeszcze przed świtem wyjść w pole.
Wielka wojna zabrała niemal wszystkich mężczyzn we wsi (choć synowie Cioteczki Zsuzsy zdołali uniknąć poboru). Petra i pozostałe słomiane wdowy przejęły męskie zajęcia i któryś rok z kolei co dzień o czwartej nad ranem przyłączały się do mijającej Nagyrév karawany. Długi rząd rozchwierutanych wozów oświetlonych latarniami rozjaśniał pogrążoną wciąż w nocnym mroku wieś, czemu towarzyszył niesiony rześkim powietrzem klamor i klang narzędzi rolniczych. Stukot końskich kopyt cichł w miarę oddalania się robotnic polowych od rynku. Jechały najpierw aleją topolową, która przypominała szpaler zobojętniałych gwardzistów, po czym wydostawały się na otwartą nizinną przestrzeń, upstrzoną majaczącymi na horyzoncie żurawiami wodnymi, które zaczynały lśnić w promieniach wstającego słońca.
Akuszerka zakrzątnęła się ponownie, zanim opuściła dom Anny. Podniosła z ziemi worek jutowy, aby zabrać go do domu i tam doczyścić. Wylała resztkę wody z dzbanka na szmatkę i pomogła Annie się podmyć. Rozłożyła słomianą matę do spania w miejscu, które przed chwilą zajmowała położnica, po czym obok rozwinęła mniejsze, dziecięce maty. Przed wyjściem sięgnęła po zapłatę. Ponieważ w kredensie nie było prawie jedzenia, zabrała kilka sprzętów kuchennych i umieściła w swoich koszykach – Cioteczka Zsuzsa nigdy nie rozstawała się z koszykami, które nosiła przewieszone przez każde przedramię. Na koniec jeszcze zajrzała do karczmy i złapała flaszkę czy dwie gorzałki. Przyświecając sobie zapaloną lampą, udała się w drogę powrotną do domu. Odprowadzały ją wrzaski głodnego niemowlęcia.
Spoczywając na macie, Anna tuliła córeczkę. Dwoje pozostałych dzieci leżało na swoich miejscach, usiłując zasnąć pośród harmideru. Lajos niewątpliwie zwalił się gdzieś jak kłoda, pewnie w szopie.
Większość kobiet, które znała, nie musiała leżeć na ziemi po urodzeniu dziecka. Spały w najlepszym łóżku zajmującym centralne miejsce w głównej izbie i zasłanym pierzynami niemal pod sufit. Taki widok budził zawsze w Annie uczucie palącej zazdrości. Karmiąca matka pozostawała w łóżku przez sześć tygodni, kryjąc się za baldachimem z firanki dla ochrony przed _złym okiem_. U Cserów jednak nie było ani łóżka, ani firanek, a ona sama musiała się zadowolić słomianą matą.
Postanowiła, że nazwie córeczkę Justína, i pogładziła ją w ciemnościach po policzku.
Nie chciała wychodzić za Lajosa. Bała się go, odkąd sięgała pamięcią, i ilekroć zobaczyła, że idzie w jej stronę, robiła uniki. Raz przechodziła na drugą stronę ulicy, kiedy indziej wpadała do najbliższego sklepu i tam przeczekiwała. To jednak, że nie krzyczała na niego ani go nie odpychała, jemu wydało się zachętą. Nie mając za grosz asertywności, Anna nie wiedziała, co mogłaby zrobić, znalazłszy się z Lajosem sam na sam, gdy znienacka rozgniatał jej wargi swoimi ustami, wpychał do środka język i błądził nim łapczywie po jej zębach i podniebieniu. Zanim się spostrzegła, już się na niej uwalił. Był tak ciężki, że wycisnął z niej wszystko powietrze. Jedyne, o czym myślała, to żeby się to jak najprędzej skończyło. Opuściła własne ciało i uniosła się ku chmurom, by tam podskakiwać jak balonik – przynajmniej dopóty, dopóki nie sprowadził jej znów na ziemię ostry ból, kiedy Lajos wdarł się w jej wnętrze.
Pierwszy syn urodził się w styczniu następnego roku. Lajos miesiącami nie chciał uznać dziecka. Większość kobiet zwróciłaby się do akuszerki i usunęła ciążę, lecz nie Anna. Albo z wiary, albo ze strachu utrzymała ją i donosiła.
Lajos był żonaty w czasie, gdy zapłodnił Annę, ale po tym jak żona od niego uciekła, zostawiając go bez pomocy – w karczmie i w domu, przy starych rodzicach – zdecydował, że pora wziąć Annę za żonę.
Czuła się raczej jak branka. Miesiącami nie wychodziła z domu, co najwyżej udając się po wodę do studni na rynek Nagyréva. Unikała, jak mogła, rozkrakanego stadka „wron”, jak katoliczki nazywały kalwinistki, które wiecznie ubierały się na czarno. Wrony gromadziły się co rano, by obgadywać bliźnich; celem ich docinków były zwykle kobiety mające więcej niż dwoje dzieci.
– _Spójrzcie tylko na nią_ – szydziły między sobą. – _Ma szczeniąt jak suka._
Anna wiedziała, że naigrawają się również z niej. Wprawdzie milkły na jej widok, kiedy się zbliżała, ale nerwy i tak miała przez nie zszargane. Była niczym zastraszony ptaszek, płochliwa i drżąca, niezdolna zjeść coś więcej niż okruszki, niezdolna usiedzieć w miejscu dłużej niż minutę. Niemal bez przerwy musiała walczyć z napływającymi jej do oczu łzami. Nic dziwnego, że upatrzyły w niej sobie ofiarę.
Każda chwila radości była dla Anny zaskoczeniem, gdy już zakradła się w jej smutne życie. Dla przyjemności nie miała nawet określenia w swoim słowniku. Czasami tylko ogarniało ją przemożne wzruszenie, gdy syn wyciągnął paluszki po pajdę chleba lub gdy w słońcu zalśniły świeżo namydlone skrzydlate łopatki córki czy też gdy szczególnie ją ujął łagodny łuk ich szyi. Momenty te stanowiły cienkie włókienka szczęścia wplecione w pelerynę frenezji, która zdawała się zawsze jej towarzyszyć. Wystarczyło, że je rozpoznała, a już karciła się w duchu za własną głupotę i czym prędzej uwalniała się z ich splotów.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_