- W empik go
Wiosna - ebook
Wiosna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 343 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nad ranem, kiedy pani Bojanowiczowa uspokoiła się nieco, Zygmunt odszedł do swego pokoju i w ubraniu rzucił się na łóżko. Był nieludzko zmęczony, to też zasnął odrazu tak twardo, że przez cały dzień nie można go się było dobudzić. Kiedy się ocknął wreszcie, zmierzch już zapadał, dwie czerwone smugi światła leżały na ścianie i pełno było w pokoju hałaśliwego świergotu wróbli, które dzwoniły na zmierzch w ogrodach po drugiej stronie ulicy. Usiadł na łóżku i ziewając począł się bezmyślnie rozglądać po pokoju, w którym panował straszny nieład, gdyż wszystko pozostało jeszcze po odejściu żandarmów nietknięte. Szafa była otwarta, na biurku leżał stos książek i papierów, powyciągane szuflady stały na podłodze oparte o krzesełka. Widok ten napełnił mu duszę głuchą złością i obrzydzeniem.
– Tego jeszcze brakowało – mruknął. Podniósł się z łóżka i, uchyliwszy drzwi począł nasłuchiwać, czy kto był w domu. Doleciały go z salonu urywki ożywionej rozmowy, słyszał głos matki i jeszcze jakiś inny męski, jakby zakatarzony trochę, którego nie mógł poznać. Domyślił się, że to ktoś w sprawie siostry, którą aresztowano w nocy.
– Może ją u dyabła na wieczór uwolnią – przemknęło mu przez głowę i zły, zmęczony, przedenerwowany, raz po raz ziewając jeszcze ze snu, zbliżył się do umywalni, która stała w rogu pokoju. Ale nie chciało mu się nawet sięgnąć po dzbanek, aby nalać wody na miednicę. Zmęczenie po trzech nieprzespanych nocach wyczerpało go najzupełniej. Postał chwilę, wpatrując się w zawieszone nad umywalnią lustro, w którem sylweta jego rysowała się czarno i niewyraźnie, i znów wyciągnął się na łóżku.
Przyjechał na gwałt z Genewy do Warszawy, aby zobaczyć się z serdecznym swym przyjacielem Stachem Turskim, którego powołano na wojnę. Przez całą drogę taki tłok panował w wagonach, że nawet o tem, aby się rozsiąść choć nieco wygodniej, nie można było marzyć. Więc już poprzedniego dnia rano, kiedy stanął wreszcie w Warszawie, ledwo się na nogach trzymał ze znużenia. Nie wypoczywał jednak i odrazu puścił się na poszukiwanie przyjaciela, ale tak się fatalnie składało, że przez cały dzień nigdzie nie mógł go znaleźć. Widział się za to ze stryjem i opiekunem Stacha, starym panem Walerym Turskim, dawnym przyjacielem ich rodziny, i to spotkanie strasznie go zdenerwowało. Staruszek wyglądał, jak cień, i znać było, że odjazd siostrzeńca, którego wychował i kochał z całej duszy, złamał go zupełnie. Na Zygmunta, który był niesłychanie wrażliwy i łatwo się cudzymi wpływami suggestyonował, podziałało to tak przygnębiająco, że rozstał się z panem Turskim z takiem wrażeniem, jak gdyby Stach już nie żył. Na to przyszła rewizya i aresztowanie siostry.
– A, nie – mruknął przez zaciśnięte zęby.
Pod wpływem zmęczenia wszystko mu w tej chwili było tak dalece obojętne, że odżałować nie mógł swego przyjazdu do Warszawy. Zdawał sobie sprawę, że obecność jego nic a nic siostrze, ani Stachowi Turskiemu nie pomoże, a on sam, gdyby był siedział do końca semestru w Szwajcaryi, uniknął by tylko niepotrzebnej szarpaniny nerwów. Przyśpieszył gwałtownie powrót, chcąc się ze Stachem pożegnać, ale czuł dobrze, że w prgnieniu tem kryło się sporo fałszywej intencyi, nie mającej nic z uczuciem przyjaźni wspólnego. Rad był, że mógł się wcześniej wyrwać na wakacye, gdyż ostatnimi czasy zwłaszcza, strasznie mu już w Genewie dukuczały nudy.
Leżał nieruchomo z szeroko otwartemi oczami, a obrazy z drogi, pierwszego dnia w Warszawie i rewizyi nocnej, majaczyły mu się bezładnie po głowie i doznawał wrażenia, że wszystko to działo się w jakimś jednym, nieskończenie długim i męczącym dniu. W pokoju tymczasem mrok już zapadł zupełny, światło latarni, które pozapalano na ulicach, padało przez okna na sufit i ścianę, tworząc jakby ekran, na którym drgały fantastyczne cienie. Gdzieś z ulicy dolatywał chrapliwy głos harmonii, powtarzającej raz po raz kilka jednych i tych samych taktów jakiejś melodyi.
Z sąsiedniego pokoju doleciał go odgłos kroków matki, i po chwili pani Bojanowiczowa uchyliła drzwi.
– Śpisz jeszcze? – odezwała się tonem, z którego przebijało widocznie zniecierpliwienie. Zerwał się pośpiesznie z łóżka.
– Nie… nie! A to się rozespałem – dodał po chwili.
– Rzeczywiście.
Wyczuł w głosie matki jakby rodzaj wyrzutu, że mógł cały dzień przespać, o nic się nie troszcząc. Rozdrażniło go to.
– Przecież ja trzy noce z rzędu ani chwili nie spałem.
– To prawda – odparła cicho.
Zbliżyła się ku niemu i położyła mu rękę na czole.
– Żebyś ty się tylko jeszcze nie rozchorował. Musisz mieć gorączkę.
– Nic mi nie będzie, – odparł, całując matkę po rękach. Zapalił świecę i spojrzał na nią wyczekująco. Pani Bojanowiczowa westchnęła ciężko, łzy zakręciły jej się w oczach.
– Nic. Trzeba czekać.
– Nie pozwolili się dziś mamie z nią zobaczyć?
– Nie.
– Może jutro pozwolą – starał się machinalnie ją pocieszyć.
– Starałam się dziś na wszystkie strony, obiecywali mi… że zrobią, co będzie można. Olszański ma się przez jednego znajomego jenerała wystarać o pozwolenie… ale czy pozwolą?…… – mówiła smutnym, ale już spokojniejszym głosem, opanowawszy wzruszenie. – Ten Nadsielnikow ma być podobno bardzo porządny człowiek, może przez niego uda się co zrobić.
Umilkła. Zygmunt zdjął marynarkę i kamizelkę i, postawiwszy świecę na umywalni, zaczął się zabierać do mycia. Pani Bojanowiczowa chodziła po pokoju zamyślona ze zmarszczonemi brwiami.
– Przebieraj się i chodź na kolacyę – odezwała się po chwili, kierując się ku drzwiom.
– Niechżeż się mama tak znów strasznie tem nie przejmuje. Przecież za parę dni najdalej ją wypuszczą. Co innego, żeby to była jaka socyalistyczna sprawa, ale oświata…
Matka przerwała mu niecierpliwym ruchem głowy.
– Zdajesz sobie chyba sprawę – odezwała się zimno – jak i parę dni takich może się odbić na zdrowiu Jadzi.
– To prawda – mruknął. Rzeczywiście złą sytuacyę pogarszało to jeszcze, że panna Jadwiga Bojanowiczówna była bardzo wątła i zagrażały jej nawet suchoty, do których skłonność odziedziczyła po ojcu za siebie i za brata, jak żartowała nieraz, bo Zygmunt był zdrów i wyjątkowo zahartowany. Przez parę lat stale z tego powodu przepędzała zimy na południu i to odsuwało od niej chorobę. Musiała jednak żyć w ciągłych kuracyjnych warunkach i najmniejsze odstępstwo od nich mogło się fatalnie odbić na jej zdrowiu, tembardziej, że ostatnią zimę przebyła w kraju, zbuntowawszy się stanowczo przeciwko wyjazdom za granicę. Pensyonatowy tryb życia znudził ją, a otoczenie wiecznie się kurujących angielek i amerykanek doprowadzało do melancholii, gdyż sama miała usposobienie bardzo żywe i energiczne. Zimę w Warszawie zniosła stosunkowo dobrze, co napełniło serce pani Bojanowiczowej radosną nadzieją, że udało się wreszcie chorobę przezwyciężyć. Teraz więc myśl, że rezultat z takim trudem osiągniętych długoletnich zabiegów, więzienie mogło najzupełniej zniszczyć, przejmowało ją głuchą bezsilną rozpaczą. A najstraszniejsze było to, że wszystko pokrywała nieprzenikniona martwa tajemnica.
Przez chwilę w pokoju panowało milczenie. Zygmunt, który dopiero pod wpływem słów matki uświadomił sobie rzeczywiste niebezpieczeństwo, wybuchnął nagle ze złością w głosie:
– Ale, bo też Jadwinia powinna była pamiętać, że tego rodzaju sprawy to nie dla niej. Wogóle polityka nie jest dla panien.
– Ubieraj się – odparła mu matka niecierpliwie, wychodząc z pokoju.
W głębi duszy pani Bojanowiczowa przyznawała Zygmuntowi najzupełniejszą słuszność, nie chciała jednak na razie poruszać już tej sprawy, uważając, że nie czas na nią, póki Jadzia była uwięziona. W przedenerwowanym i chorobliwie zmęczonym przejściami jej mózgu obraz więzienia łączył się ze wspomnieniami ciemnic weneckich i zamku w Chillon. I wizya ta była silniejsza od wszelkich logicznych rozumowań. Prześladowała ją aż do obłędu. Wciąż doznawała dziwacznego wrażenia, że myśli rozstępują sie jej nagle w głowie, tworząc pustkę, w której rysował się powoli obraz córki z tym cichym, smutnym uśmiechem na ustach, z jakim drżącemi trochę rękami zakładała kapelusz, kiedy kazano jej się ubierać.
Kiedy po chwili Zygmunt wszedł do jadalni, pani Bojanowiczowa siedziała oparta o stół, z twarzą ukrytą w dłoniach. Usłyszawszy kroki syna, podniosła oczy, i przelotne niemiłe uczucie znów, jak cień, prześliznęło jej sie po sercu. Zygmunt ubrany był z przesadną wytwornością. Garnitur, skrojony według ostatniej mody, leżał na nim równo, gładko, jak na manekinie, i znać było, że chłopiec każdy swój ruch tak wymierza, aby nie popsuć szlachetnej czystości linii. Twarz miał lekko przypudrowaną i owiewał go delikatny zapach perfum.
– Czemu mama nic nie je? – odezwał się siadając przy stole.
– A, nie nudź mnie – odparła opryskliwie. Rozdrażniła ją jego konwencyonalna troskliwość, a zwłaszcza przesadny wygląd, który ją nawet mimowoli też śmieszył. Przemknęła jej przez głowę ironiczna myśl, że trzeba jednak mieć wiele pogody ducha, aby się tak stroić.
– Stach Turski zaraz powinien nadejść – odezwała się po chwili.
– A, – krzyknął ucieszony. – Spotkała go mama?
– Był raz już u nas dzisiaj po południu.
– Czemuż mnie nie obudził?
– Budziliśmy cię oboje – roześmiała się matka, posadził cię nawet na łóżku, ale byłeś nieprzytomny zupełnie.
– Doprawdy? – dziwił się. – Kiedyż Stach ostatecznie wyjedzą? Nie mówił?
– Pojutrze.
– Stary Turski strasznie zgnębiony, aż przykro patrzeć – probował zacząć rozmowę, ale matka przemęczona i pochłonięta innemi myślami nie odpowiedziała mu wcale. Po chwili zresztą odeszła do swego pokoju i Zygmunt został w jadalni sam. Ogarnęła go znana domowa cisza. Apatycznie zamyślony rozciągnął się na krześle i zapatrzył przed siebie. Przez otwarte drzwi od balkonu widać było w głębi dziedzińca szereg oświetlonych okien, które jaskrawem!, żółtemi plamami znaczyły się w mroku. Czasami jakiś cień ludzki ukazywał się w świetle, poruszał dziwacznie i nikł, jak figurka w teatrze maryonetek. Staroświecki zegar gdański, który stał pod ścianą tykotał miarowo i głośno, parę much z brzęczeniem latało koło lampy, zakreślając w gwałtownych skrętach geometryczne figury w powietrzu. Wieczór był duszny i parny, gdzieś w głębi podwórza odezwała się znów po chwili chrapliwa melodya harmonii, zdawało się, że nuda przysiadła pod ścianą i monotonnym głosem mruczy swą wieczną piosnkę.
Tak mu to wszystko było dobrze znane, że aż zbudziło w nim przelotne wrażenie, że wcale jeszcze nie wyjeżdżał z Warszawy a jego rok studyów w Szwajcaryi, gwałtowny powrót, aresztowanie siostry, to tylko długi, gorączkowy sen. I opanowało go nagle nieprzezwyciężone rozrzewnienie. Myślał, że jeśli nawet wszystko skończy się prędko i jak najlepiej, siostrę wy – puszczą z więzienia i nie odbije się to źle na jej zdrowiu, to w każdym razie jednak te chwile, które teraz tam sama przeżywa pełna tęsknoty i niepokoju, muszą być dla niej straszne. Ostry, przenikliwy ból ścisnął mu serce, zamrugał parę razy oczami, jak gdyby chcąc łzy rozpędzić.
Dzwonek rozległ się w przedpokoju, prędko pobiegł otworzyć drzwi.
– Stach! – krzyknął radośnie, rzucając się w objęcia wysokiego, młodego mężczyzny w wojskowym mundurze.II.
Stryj i opiekun Stacha pan Walery Turski dzień w dzień, zimą i latem, wstawał o godzinie szóstej rano i zaraz po przebudzeniu wypijał naczczo dwie szlanki gorącej wody. Była to jego "medycyna", dzięki której, jak to chętnie przy każdej okazyi powtarzał, w swoim czasie na Syberyi wyleczył się był sam z ciężkiego tyfusu i której też to zawdzięczał, że wogóle przez całe życie nie potrzebował się nigdy z lekarzami wdawać. Stach podkpiwał sobie stale z tej "cudownej wody" stryja, sprzeczali się czasem z tego powodu tak zawzięcie, że aż do kłótni dochodziło, ale ostatecznie w przeddzień wyjazdu przyrzekł panu Turskiemu, że na wojnie będzie się systematycznie stosował do jego wypróbowanych rad.
Po południu zabrał się powoli do pakowania rzeczy, nie chcąc wszystkiego na noc odkładać. Dzień był skwarny, zdjął więc mundur i w samej koszuli tylko krzątał się po pokoju, układając pakunki w kufrze. Pan Turski przyglądał mu się zamyślony i jakby znudzony, od czasu do czasu tylko zacierał ręce gwałtownym, nerwowym ruchem, który zdradzał ukrywane wzruszenie.
Rozmawiali półsłówkami i wyłącznie tylko o drobiazgach, tyczących się przygotowań do podróży. Zeszło im tak całe popołudnie. Niepostrzeżenie począł zmierzch zapadać i trzeba było poodsłaniać rolety. Jeszcze trochę słońca wpłynęło do pokoju, zdawało się, że się dzieńo parę chwil przedłużył i jakieś dziwne, radosne uczucie zamarło w piersi pana Turskiego, nim zdołał je sobie uświadomić. Zmarszczył brwi, potem, biorąc do ręki duży wojskowy rewolwer, który leżał na stole, odezwał się z akcentem szczerego podziwu w głosie:
– To jednak doskonały rewolwer.
– Bardzo dobrze bije – potwierdził Stach.
– Myśmy takiej broni nie mieli.
– Japończycy mają lepszą…
– Tak.
Pan Turski podniósł się szybko z krzesła i parę razy nerwowym krokiem przeszedł po pokoju. Stach, pochylony nad kufrem, śledził go z pod oka. Po chwili podszedł do stryja, ujął go wpół, posadził na krześle i, wycałowawszy serdecznie, odezwał się z uśmiechem:
– No, no… mój staruszku, proszę się tylko taktem nie przejmować. Sam stryj wojował i dobrze było… Ja się także cało z tej afery wykręcę.
– Wierzę w to, mój chłopcze, z całej duszy.
– Sam stryj zawsze przecież mi powtarzał, że wojna wcale nie jest taka straszna, jak sobie ludzie wyobrażają.
Pan Turski uśmiechnął się blado.
– Jak się tylko uda – ciągnął Stach – postaram się, żeby mnie japończycy do niewoli wzięli… Ożenię się z jaką gejszą i wrócimy tryumfalnie do kraju.
– Dałby Bóg, żeby się tak stało…
– Więc już mam pozwolenie stryja na to małżeństwo.
– Ano, jeśli ci się jaka japonka naprawdę podoba – śmiał się Turski, zmuszając się sztucznie do dobrego humoru. Czuł, że Stach dowcipkuje, aby go rozruszać i dlatego udawał, że go naprawdę żarty te rozbawiły.
Powietrze posiniało. W gwar, który przez podwórze dolatywał z ulicy, wplótł się daleki, przenikliwy świst jakiejś syreny fabrycznej. Tu i owdzie na sprzętach drżało jeszcze parę złotych plam słońca, malejąc i jakby skradając się chyłkiem ku oknu.
Stach wyprostował się i odetchnął głęboko.
– Resztę już w nocy popakuję, niewiele zostało.
Wieczorem mieli obaj być u Bojanowiczów. Zastali u nich Boruckiego, młodego wysokiego blondyna w mundurze studenta politechniki. Był to kolega Stacha, pani Bojanowiczowa ściągnęła go na wieczór, chcąc się go o cytadelę wypytać. Przeszli od razu do stołowego pokoju i w tej chwili podano kolacyę, gdyż Stach z góry był zapowiedział, że punktualnie o jedenastej będą musieli uciekać. Wszystkie pokoje były oświetlone, jakby na przyjęcie licznych gości i w powietrzu unosił się jakiś nieokreślony, uroczysty nastrój, który wzruszył, ale zarazem i rozśmieszył młodego oficera. Tłumione zdenerwowanie wybuchnęło w nim gorączkowem pragnieniem śmiechu. Począł kpić z siebie, że jak na potomka legionistów z niezbyt wielkim zapałem wyjeżdżał na wojnę. Zapanowała przy stole nienaturalna, sztucznie przez wszystkich podtrzymywana wesołość, która wyczerpała się po chwili.
– Pan siedział w cytadeli? – zwróciła się Bojanowiczowa do Boruckiego.
– Siedziałem.
Drugi raz zadawała mu już to pytanie i poraz drugi począł jej opowiadać swoje wrażenia z krótkiego zresztą pobytu w więzieniu. A ponieważ wiedział, że najstraszniej męczyła ją obawa o zdrowie córki, starał się więc naumyślnie upiększać i bagatelizować wszystko, tak że w końcu w opowiadaniu jego cytadela stała się czemś pośredniem między wygodnym hotelem a sanatoryum. Sam on nie wyniósł z niej zresztą zbytnio złych wspomnień. Był biedny, od czwartej klasy musiał zarabiać korepetycyami na utrzymanie, tak że życie upływało mu w ciągłych troskach i wysiłkach męczącej walki o byt. Gdy go więc aresztowano, parę tygodni spędzonych w więzieniu stało się dla niego naprawdę wypoczynkiem i chwalił sobie tę willegiaturę bardzo, powtarzając żartem, że kogo nie stać na wyjazd na południe, ten najlepiej wypoczywa w kozie. Żartobliwy jego ton drażnił jednak Stacha. Czuł, że Borucki mówił wszystko nieszczerze, żeby dodać pani Bojanowiczowej otuchy i ten ton ciągłej świadomej komedyi uczuć, ciągłego pocieszania się i dodawania sobie owej "otuchy" wywierał na nim przykre niesłychanie wrażenie, żałosne i upokarzające. Rad był, kiedy wreszcie kolacya się skończyła i wstali od stołu.
Stach pociągnął Zygmunta do okna. Z ogrodu płynął świeży, przyjemny chłód, widać było połyskliwą, ciemną gęstwę liści, chwilami lekki szum podobny do westchnienia przelatywał po drzewach. Wschodził księżyc i niewielki szmat nieba ponad drzewami jaśniał rudawym blaskiem.
– Z jakim że ty uczuciem wyjeżdżasz na wojnę?
– Z jakim. z żadnym. Starego mi żal – odparł Stach z tkliwym uśmiechem, spoglądając na pana Turskiego. Mówił najzupełniejszą prawdę. Pośpieszne przygotowania do wyjazdu, mnóstwo spraw i interesów, które musiał jeszcze w ostatniej chwili pozałatwiać, tak go pochłaniały, że nie miał czasu analizować własnych uczuć. To też o sobie nie myślał wcale, chwilami tylko przytłaczało mu duszę ciężkie wrażenie jakiejś bezmyślnej nudy i chciał, żeby to wszystko już się jaknajprędzej skończyło, żeby wyjechać.
– Czemuś za granicę nie uciekł? – odezwał się nagle Zygmunt.
Stach wzruszył ramionami.
– Cóż bym tam robił?
– Jesteś inżynierem, mógłbyś przecież znaleźć zajęcie.
– Tak, ale miałbym już na zawsze powrót do kraju zamknięty. Najgorzej mnie to złości – dodał po chwili – że z Jadwisią nie będę się mógł pożegnać.
– A już ona się urządziła! – wybuchnął Zygmunt.
Stach spojrzał na niego z wyrzutem.
– No, bo przecież ona niema zdrowia na to – począł się usprawiedliwiać Zygmunt, jakby trochę zawstydzony.
– Zatelegrafujesz mi, jak ją tylko uwolnią
– A, ma się rozumieć.
Umilkli, rozmowa się rwała. Pan Turski, który od kilku chwil chodził zamyślony po salonie, zbliżył się do okna.
– Cóż wojaku? – odezwał się półgłosem, ujmując Stacha pieszczotliwie pod brodę.
– Mnie się nic nie stanie, niech stryj tylko fantazyi nie traci.
– Przepowiadałem ci, że będziesz wojował, jak dorośniesz.
Przed laty, kiedy Stach, Zygmunt i Jadwinia byli jeszcze dziećmi, pan Turski całemi godzinami musiał opowiadać im o swoich przygodach w powstaniu i na Syberyi. Dzieciaki słuchały go z zapartym oddechem i snuły razem z nim marzenia o nowej wojnie, sprzeczając się, do jakiego które miało wstąpić oddziału i jaki rodzaj broni jest najwyższy. Dochodziło czasem do zawziętych bójek z tego powodu, Turski więc sam przeznaczył Stacha do kosynierów, Zygmunta do żuawów, a Jadwinia miała się przebrać po męsku i być adjutantką naczelnika oddziału.
Stach spojrzał na zegarek.
– Stryju to już jedenasta…
– Aha.
Zaczęto się żegnać. Stach wymógł na pani Bojanowiczowej przyrzeczenie, że go nie będzie odprowadzała nazajutrz na kolej. Wyszedł zły, bo go pożegnanie strasznie zdenerwowało i całym wysiłkiem woli musiał panować nad wzruszeniem. Na ulicy zamykano sklepy, w ciszy rozlegał się raz po raz warkliwy głuchy łoskot, opuszczanych drzwi żelaznych.
Zygmunt i Borucki wyszli razem z nimi. Z Boruckim rozstali się odrazu przed bramą, a Zygmunt odprowadził Stacha i pana Turskiego kilkadziesiąt kroków do dorożki. Szli w milczeniu. Stach nie mógł się otrząsnąć z przygnębiającego wrażenia pożegnania. Kotłowało mu się w duszy od gorzkich myśli, a wśród nich przewijał się cichy, szyderczy uśmieszek i wlókł za sobą wizyę papierowego pajaca, zawieszonego na sznurku. Ktoś ręką pociągał za sznurek, niewiadomo po co, aby pociągnąć i pajac zaczynał wymachiwać we wszystkie strony nogami, tańczył jak trup na stryczku – może się tam coś darło w niebogłosy w jego niewidzialnej duszy, ale pozostawały tylko ruchy.
– Wstąpisz do nas? – zwrócił się nagle do niego Stach.
– Nie, wiesz, że muszę wracać, mama jest taka zdenerwowana – wymówił się, czując że towarzystwo jego byłoby w tej chwili dla Turskich uciążliwe. – Jutro na kolei się zobaczymy.
– No, to do jutra.
Ucałowali się serdecznie i Stach skinął na dorożkę. Mimo wszystko Zygmunt doznał wrażenia szczerej ulgi, gdy został wreszcie sam. Przygnębiająca atmosfera rozpaczy i bezsilnych buntów, jaka otaczała go wciąż w domu od chwili przyjazdu, wyczerpała go najzupełniej i nerwy jego domagały się koniecznie jakiegoś odświeżenia. Postanowił przed powrotem do mieszkania powłóczyć się z godzinę po mieście. Po genewskiej ciszy Warszawa wydała mu się niesłychanie ludną, jasną i gwarną. Szedł powoli zapatrzony przed siebie w daleką perspektywę ulicy, ukwieconą złotymi bukietami świateł; tu i owdzie wśród ciemnego mrowia przechodniów, barwiły się jaskrawemi plamami krzykliwe stroje kokot i dało mu to nagle wrażenie dziwacznego pejzażu – czarnej ludzkiej łąki, pełnej jadowitych kolorowych kwiatów, które się lęgły nad rynsztokami z zależałego kurzu słońca. Czasami, jakby przez strumienie, przechodził przez jasne smugi elektrycznego światła, które płynęło na chodniki z poza wielkich, lustrzanych szyb kawiarni, dolatywały go dźwięki orkiestr, mrużył oczy i wsłuchiwał się z rozkoszą w ten gorączkowy narkotyczny szum mieiskiego wieczoru, który zaczynał odurzać go powoli. Zdawało się, że miasto wycieńczone całodziennem życiem dyszy chrapliwie, urywanie i już tylko ostatnimi wysiłkami nerwów broni się od omdlenia.
– Do dyabła… wszystko będzie dobrze.
Nastrój wieczoru zelektryzował go i wrócił nerwową siłę. Wyciągnął z kieszonki od kamizelki monokl i wetknął go w oko. Ów monokl, który zaczął nosić za granicą, sprawiał mu wiele utrapień; przedewszystkiem nie umiał go dobrze nosić i wciąż musiał uważać, żeby mu nie wypadł z oka. Instynktownie więc, aby móc szkiełko chwycić w locie, wyciągał zawsze rękę przed siebie takim ruchem, jakgdyby nieśmiało chciał prosić o jałmużnę. Był to ruch wysoce nieestetyczny i trudny do upozorowania. Gorsze jednak to było, że ile razy założył monokl, ogarniało go zawsze niczem niewytłomaczone onieśmielenie, którego nie mógł przezwyciężyć. Starał się patrzeć zawsze w przestrzeń, unikając wzroku przechodniów. Z tego powodu nosił go tylko wieczorami i gdy był sam. Budziło to w nim przykry rozdźwięk, ile że pragnął się zawsze uważać za człowieka, który sobie nic z nikogo i z niczego nie robił.
– Bojanowicz…
Ujrzał tuż przed sobą dalekiego kuzyna, Kazia Maszkiewicza, początkującego literata, który pisywał notatki reporterskie w jednym z dzienników warszawskich. Maszkiewicz, choć krewny Bojanowiczów, nie bywał jednak u nich i tylko Zygmunt utrzymywał z nim stosunki. Spotkawszy dziennikarza, ucieszył się bardzo, nie mógł go jednak powitać tak serdecznie, jakby był pragnął. Bo monokl tamował mu swobodę ruchów.
Maszkiewicz uśmiechnął się drwiąco.
– Cóż to monokl zacząłeś nosić?
– U nas to jeszcze razi – odparł z lekkim przekąsem Zygmunt, ale po chwili wyjął nie – znacznym ruchem szkiełko z oka i schował je do górnej kieszonki kamizelki.
– Dawnoś przyjechał? – dopytywał go się Maszkiewicz.
– Wczoraj.
– W Szwajcaryi wciąż siedzisz?
– Tak.
– Zazdroszczę ci tego, że możesz mieszkać za granicą – odezwał się dziennikarz z westchnieniem. – Tak mi już Warszawa obrzydła, przewietrzyłbym się z rozkoszą.
Zygmunt uśmiechnął się niewyraźnie.
– Kiedy Stach Turski wyjeżdża?
– Jutro.
– Czterech moich kolegów także wzięli – ciągnął Maszkiewicz. – Dobrze, że ja się wykręciłem od wojska. Ale, znasz ten kawał…
Począł deklamować humorystyczny wierszyk, który krążył po Warszawie.
Zygmunt parsknął wesołym śmiechem… Po chwili jednak odezwał się poważniejszym tonem:
– A ja swoją drogą zazdroszczę im trochę tego wyjazdu. Poprostu dla samych wrażeń. Na wojnie, bądź co bądź, musi się coś naprawdę przeżywać.
Dziennikarz wzruszył ramionami.
Zygmunt, widząc, że go Maszkiewicz podejrzewał o pozę, umilkł. Uwaga jego była jednak do pewnego stopnia szczera. Chwilami zazdrościł Stachowi Turskiemu możności przeżycia tylu niezwykłych wrażeń. Sam tęsknił wiecznie do jakiegoś gwałtowniejszego wstrząśnienia nerwów, wmawiając w siebie, że wszystko, co go otaczało, było szare, banalne i pospolite.
– Chodź na herbatę – zaproponował mu nagle dziennikarz.
Byli w Alejach Ujazdowskich i mijali jednę z kawiarni letnich. Zygmunt zgodził się chętnie, sam chciał to właśnie kuzynowi zaproponować. Weszli do niewielkiego ogródka, w którym parę drzew opłakiwało miejską swoją dolę przedwcześnie 'więdnącymi liśćmi. Latarnie na zielonych słupkach rozsiewały mdłe światło po stolikach, w głębi widać było jakąś altanę i Bojanowiczowi przypomniały się nagle podmiejskie, szwajcarskie knajpki, do których wstępował czasami, powracając z wycieczek w okolicę.
Dochodziła jedenasta i w kawiarni było już prawie pusto.
– O, Wikcia… – uśmiechnął się Maszkiewicz, kłaniając się zamaszyście w stronę stolika, przy którym siedziały dwie strojne kobiety.
Zygmunt spojrzał i jedna z nich bardzo mu się odrazu podobała.
– Kto to?
– Taka sobie aktoreczka – odparł lekceważąco Maszkiewicz.
– Z dramatu?
– Skądże…
Młodego reportera zgorszyło najwidoczniej, że ktoś mógł zadawać tak naiwne pytanie.
Sam on, jak z dumą powtarzał, znał wszystkich ludzi w Warszawie i wszystkie plotki, jakie krążyły po mieście. Cenne te wiadomości stanowiły też dla niego kryteryum, według którego oceniał inteligencyę innych ludzi.
– Śpiewa w jednym ogródku – objaśnił po chwili kolegę.
– Bardzo przystojna – zauważył Zygmunt – Każdy orze jak może – odparł filozoficznie dziennikarz.
I zmieniając szybko temat rozmowy, począł wypytywać Zygmunta o Szwajcaryę. Młody Bojanowicz odpowiadał mu z roztargnieniem, gdyż aktorka najzupełniej pochłonęła jego uwagę. Raz po raz zerkał w jej stronę, spostrzegł, że i ona bacznie mu się przyglądała i to go ze-mocyonowało. Wyprostował się na krześle i nieznacznym ruchem poprawił na sobie ubranie. Owa "panna Wikcia", jak ją nazywał Maszkiewicz, była wysoką, szczupłą brunetką o ordynarnym, ale zmysłowym wyrazie twarzy, który dziwnie suggestyonująco podziałał na Zygmunta. Pochyliła się ku towarzyszce, najwidoczniej mówiły coś o nim, bo po chwili obie poczęły mu się przyglądać. Po ustach panny Wikty przewinął się, jakby uśmiech. Zygmunta tak to zmieszało, że zarumienił się i odwrócił głowę.
– Przedstawię cię – roześmiał się Maszkiewicz. – Chcesz?
– Owszem – odparł niedbale. I odrazu dodał:
– Choć, może by to na kiedyindziej odłożyć, dziś jestem strasznie znużony.
– Chcesz uciekać?
– Nie, nie, nie – przerwał mu pośpiesznie. – Jeszcze chwilę możemy posiedzieć.
Umilkli. W Alejach gwar już przycichł, raz po raz przejeżdżały dorożki i zdaleka słychać było miarowe, suche dudnienie kopyt końskich po drewnianym bruku.
Zygmunt, wyczuwając utkwione wciąż na sobie spojrzenie panny Wikty, nie odwracał naumyślnie głowy, zdjęty nerwową obawą, że się znów zaczerwieui, gdy na siebie spojrzą. Przez kratę, oddzielającą ogródek od chodnika, patrzał w głąb ulicy. Po drugiej stronie świeciła się jasno oświetlona weranda restauracyi, jakiś oficer od huzarów siedział samotnie przy lśniąco białym stoliku.
Zerwał się lekki wiatr, zaszumiał liśćmi, cienie gałęzi, rozsypane po ziemi, zakołysały się gwałtownie, jakgdyby zimny dreszcz po nich przeszedł.
– Wynośmy się – mruknął Maszkiewicz, ziewając, aż mu oczy pozachodziły łzami – muszę jeszcze wpaść do redakcyi.
– Jak ona się nazywa? – zagadnął go nagle Zygmunt.
– Kto?
– A no… ta twoja znajoma, co tu siedzi.
– Ach Wikcia… Podobała ci się?
– Owszem.
– No to chodź, przedstawię cię. – Chwycił go pod rękę i ciągnąc za sobą, zdaleka już począł krzyczeć:
– Mój kuzyn i przyjaciel, Zygmunt Bojanowicz. Takie pani wywarła na nim piorunujące wrażenie, że od kwadransa siedzi już, jak nieprzytomny.
Zygmunt zmieszał się i wściekłem spojrzeniem zmierzył dziennikarza. Ale już byli przy stoliku. Ukłonił się w milczeniu, aktorka roześmiała się do niego wesoło, towarzyszka jej odpowiedziała mu na ukłon dystyngowanem skinieniem głowy.III.
Pewnego popołudnia, w parę tygodni później Zygmunt stał przy oknie i bezmyślnie wyglądał na ulicę.
Po deszczu, który padał od rana, niebo zaczynało się powoli wypogadzać. Chmury się porozklejały i tu i owdzie przebłyskiwał już błękit, czysty, jakby świeżo wymyty. Na gałęziach drzew w ogrodzie krople deszczu mieniły się, jak brylanty. Czasami, gdy wiatr przewiewał, rozpryskiwały się we wszystkie strony, to znów ślizgały się po gałązkach, goniąc jedna drugą, stapiały w tęczowy dyament, który drżał chwilę ciężko, wydłużał się i opadał nagle na ziemię.
Zygmunt tego dnia nie wychodził wcale z domu i wałęsał się od rana po mieszkaniu, nie mogąc sobie nigdzie miejsca znaleźć. Próbował czytać, grać na fortepianie, ale nic go nie zajmowało. Był już chory prawie z przedenerwowania. Pomimo rozpaczliwych starań, pani Bojanowiczowej nie udało się uzyskać pozwolenia na zobaczenie się z córką. Smutno i ciężko wlokły się dni w przygnębiającej atmosferze, jaką nieszczęście wytwarzało w domu. W dodatku, od czasu wyjazdu Stacha Turskiego na wojnę, został osamotniony zupełnie, gdyż ci z kolegów, z którymi się w gimnazyum przyjaźnił, studyowali, jak i on, na uniwersytetach zagranicznych i nie było ich jeszcze w Warszawie, z innymi zaś, których spotykał, nie łączyły go bliższe stosunki. Przyjaciół zresztą miał paru zaledwie, bo w gimnazyum trzymał się wogóle od kolegów zdaleka i do tych tylko się garnął, którzy czemś potrafili mu zaimponować. Nie lubiano go za to w szkole i nie szczędzono przykrości, które znosił z pobłażliwą pogardą, pocieszając się ulubionym aforyzmem, że pospolite otoczenie instynktownie musi się mścić na jednostkach, które je przerastają.
Najgorsze jednak ze wszystkiego było na razie to, że panna Wikta wyjechała z Warszawy. Owego wieczoru, kiedy ją poznał w kawiarni, zdążyli ze sobą parę słów zaledwie zamienić. Aktorka zaprosiła go odrazu do siebie, zapowiadając, że mieszka po kawalersku "na czwartaku", żeby się więc tem nie zrażał. Zastrzeżenie to było Coprawda zbyteczne najzupełniej. Dla Zygmunta, który cyganeryę znał z literatury tylko, już sam fakt mieszkania "na czwartaku" posiadał nieokreślony, romantyczny urok. Parę namiętnych spojrzeń aktorki, a zwłaszcza znaczący uścisk dłoni, jakim obdarzyła go przy pożegnaniu, rozpłomieniły mu wyobraźnię i powrócił do domu, odurzony trochę tą nową znajomością. Tak się jednak fatalnie złożyło, że poznał aktorkę w sam przeddzień wyjazdu jej do Ciechocinka na jakieś gościnne występy, z których miała powrócić za parę tygodni dopiero. W wyobraźni Zygmunta te parę tygodni rysowało się, jak jakaś pusta, smutna droga, którą trzeba było iść, iść, nieskończenie długo i rachował czas na palcach, z takiem samem uczuciem, z jakiem za pierwszych lat gimnazyalnych wykreślał w małym kalendarzyku szkolnym dni, które się snuły, jak czarne kreski, między czerwonemi oazami świąt.
Usiadł przy biurku i otworzywszy szufladę wydobył z niej kilkanaście zapisanych kartek eleganckiego, listowego papieru. Była to nowela, którą zaczął pisać poprzedniego wieczoru. Ale, kiedy teraz odczytywał ją nanowo, pogwizdując zcicha przez zęby, wszystko to co napisał w gorączkowem podnieceniu, wydało mu się dziwnie mdłem i głupiem. Najgłębszem, utajonem jego marzeniem była twórczość literacka. Chemię studyował z musu, ulegając woli matki. W duszy uważał się za poetę, a raczej za człowieka, który mógłby nim być przy jakiejś drobniuteńkiej, głupiej zmianie w układzie mózgu. Pełno miał w głowie obrazów i pomysłów, czasami, mimowoli, gdy nie myślał nawet o tem wcale, budziły się w nim jakieś oderwane zdania, w których każde słowo, zdało się, miało szczery dźwięk złota, przychodziły do mózgu gotowe, wykończone, jakgdyby podszeptywał mu je jakiś duch niewidzialny. W takich chwilach podniecenie twórcze aż mu tamowało oddech w piersi, notował gorączkowo słowa na papierze, upajając się ich melodyą, ale wszystko to, niestety, były tylko postrzępione urywki i gdy chciał je uzupełniać, wnet dziwna, szara pustka otwierała się przed nim i najprostszego zdania nie mógł sklecić. Całe godziny upływały mu nieraz na rozpaczliwem poszukiwaniu wyrazów. Doznawał więc czasami wrażenia, jakgdyby umiał był kiedyś na pamięć jakiś prześliczny poemat, potem zapomniał i teraz dopiero raz po raz przypominał sobie po parę słów. Napełniało mu to duszę znużeniem i niesmakiem.
Zniechęcony, wrzucił papiery z powrotem do biurka, zatrzasnął szufladę i przeciągając się leniwie, wstał z krzesła. Ponieważ się wypogodziło i słońce nawet poczęło świecić, postanowił wyjść na miasto. Począł się nawet przebierać, bo zmierzch zapadał, a przed wieczorem miał być u nich Turski, który po wyjeździe Stacha codziennie prawie do Bojanowiczów zachodził. Zygmunta drażniły tak te wizyty, że naumyślnie uciekał z domu, żeby się z Turskim nie spotykać.
Ubrał się starannie, założył monokl w oko i stał chwilę przed lustrem, oglądając się ze wszystkich stron. Podobał się sam sobie, uznał, że bardzo wytwornie wyglądał i sprawiło mu to przyjemność, która zatarła chwilowo wrażenie przykrych rozmyślań.
W kawiarni, w Alejach, dokąd się udał, niewiele było osób. Mokro jeszcze było po deszczu i liście, które wiatr postrącał z drzew lepiły się do stolików. Ślady stóp ryły się głęboko w wilgotnym żwirze, zaciekając wodą.
Spostrzegł nagle znajomego ze Szwajcaryi, który samotnie siedział przy stoliku w głębi ogródka. Szybko odwrócił głowę, nie chcąc się z nim witać. Znajomy ów, niejaki Siewiński, słuchacz uniwersytetu w Zurychu, budził w nim instynktowną odrazę, ale zarazem onieśmielał. Poznali się przypadkowo w Genewie, dokąd Siewiński dość często przyjeżdzał, gdyż, jak opowiadano, kochał się w jednej ze studentek rosyanek. Był to trzydziesto paro letni mężczyzna, niski, krępy, mocny brunet, z postrzępionym zarostem, który kępkami wił mu się koło twarzy. Rysy miał niereguralne i w dodatku zeszpecone przez ospę. Wogóle zaś bardzo było trudno zoryentować się w wyrazie jego twarzy, gdyż przy łagodnych, marzycielskich oczach, usta miał wązkie, zaciśnięte, typowo złe.
Zygmunt nie lubiał Siewińskiego, a raczej bał go się poprostu, tylko, że do tego uczucia wstyd mu było, nawet przed samym sobą, przyznać się w duszy. Od pierwszej chwili znajomości, Siewiński począł kpić z niego niemiłosiernie, bez najmniejszej ceremonii. Zygmunta drażniło to i oburzało, przychodziły mu wprawdzie świetne i cięte odpowiedzi do głowy, ale zawsze już po niewczasie. Spłoszony niemiłem spotkaniem, zawrócił, chcąc wyjść z kawiarni, ale Siewiński zauważył go również i odrazu zbliżył się ku niemu.
– Cóż to pan hrabia nie chce się witać ze znajomymi?
– Nie jestem hrabią.
– Wszystko jedno, moglibyście nim być, bez ujmy dla garnituru.
Zygmunt uśmiechnął się ironicznie. Pod tym jednym względem czuł swoją niezaprzeczoną wyższość nad kolegą. Siewiński, którego twarz wywierała takie wrażenie, jakgdyby ją złożono z różnych, nie pasujących do siebie części, tak samo był ubrany. Miał na sobie długi, czarny surdut, marynarkowe, kraciaste spodnie, na głowie zniszczony kapelusz z fałszywej panamskiej słomy, przepasany jaskrawą wstążką.
– Dawno przyjechaliście do Warszawy?
– Przed tygodniem.
– Cóż was z Genewy zwiało?
– Siostrę mi aresztowano.
Siewiński spojrzał na niego z zaciekawieniem.
– Tak?
Spoważniał jednak odrazu i począł wypytywać Zygmunta o szczegóły rewizyi i aresztowania. Zygmunt opowiadał mu je obszernie, rad w głębi duszy, że udało mu się czemś wzbudzić w Siewińskim zaciekawienie. Świadomie nawet w tym celu, zaraz na początku rozmowy, wspomniał o aresztowaniu siostry. Wiedział, że Siewińskiego, który był zapalonym społecznikiem i już dwa razy w życiu odsiadywał po parę miesięcy w cytadeli, zajmie to. Instynktownie bowiem, choć czuł szczerą do niego odrazę, starał mu się zawsze czemś przypodobać, żeby się w ten sposób uchronić od kpin.
Ledwo jednak skończył opowiadanie, Siewiński odezwał się z drwiącym uśmiechem:
– Was nie zaaresztują… Zygmunt uczuł nerwowy niepokój.
– Dla was, zdaje się, probierzem wartości człowieka jest to, ile kto razy w cytadeli siedział.
– Lepszym w każdym razie od pięknie zaprasowanych spodni.
Zygmunt poczerwieniał. Impertynencki ton kolegi rozdrażnił go już do żywego. Miał chęć nawymyślać mu poprostu. Niejednokrotnie zresztą odgrażał się w myśli, że mu zrobi awanturę i wyzwie na pojedynek, ale w decydujących chwilach nie starczało mu nigdy nerwowej odwagi. A Siewiński, postrzegłszy jego zmieszanie, prześladował go dalej.
– Tylko się nie oburzajcie.
– Och – mruknął Zygmunt, wzruszając pogardliwie ramionami.
Siewinski wykrzywił zjadliwie usta.
– Wiecie – zaczął powoli, ale urwał nagle i unosząc się zlekka na krześle, złożył komuś zamaszysty ukłon.
Zygmunt odwrócił machinalnie głowę. Zerwał się i stanął, jak wryty. O kilkanaście kroków od nich siedziała przy stoliku panna Wikta. Spostrzegłszy Bojanowicza, skinęła mu przyjaźnie głową.
– Znacie ją? – odezwał się Siewinski.
– Znam, odparł, czując, że się gwałtownie czerwieni.
Tak go to zawstydziło, że nie śmiał spojrzeć Siewińskiemu w oczy. Wyczekiwał jakiejś szyderczej uwagi, zdecydowany, że tym razem odpowie mu impertynencyą. Ale Siewinski milczał. Panna Wikta siedziała z nieodłączną przyjaciółką swoją, Ząbkowską, kobietą nieokreślonego wieku i nieokreślonego stanowiska, którą aktorka tytułowała zawsze przy prezentacjach mężatką. Ząbkowską też, zdając sobie widocznie sprawę z obowiązków, jakie nakładało na nią to stanowisko, co pięć minut wspominała o mężu. Z powodu interesów bawił on gdzieś w głębi Rosyi, ale lada moment miał się zjawić w Warszawie. Przyjaciółka panny Wikty zapowiadała wszystkim ten jego przyjazd, z akcentem niewytłomaczonej groźby w głosie.
– A wy skąd ją znacie? – odezwał się Zygmunt po chwili, ze sztucznie niedbałym uśmiechem.
– To moja uczennica – odparł Siewiński. Zygmunt spojrzał na niego podejrzliwie.
– Wasza uczennica?
– Tak. W zeszłym roku… kiedy byłem na wiosnę w Warszawie dawałem jej lekcye.