Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wiosna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wiosna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 343 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Nad ra­nem, kie­dy pani Bo­ja­no­wi­czo­wa uspo­ko­iła się nie­co, Zyg­munt od­szedł do swe­go po­ko­ju i w ubra­niu rzu­cił się na łóż­ko. Był nie­ludz­ko zmę­czo­ny, to też za­snął od­ra­zu tak twar­do, że przez cały dzień nie moż­na go się było do­bu­dzić. Kie­dy się ock­nął wresz­cie, zmierzch już za­pa­dał, dwie czer­wo­ne smu­gi świa­tła le­ża­ły na ścia­nie i peł­no było w po­ko­ju ha­ła­śli­we­go świer­go­tu wró­bli, któ­re dzwo­ni­ły na zmierzch w ogro­dach po dru­giej stro­nie uli­cy. Usiadł na łóż­ku i zie­wa­jąc po­czął się bez­myśl­nie roz­glą­dać po po­ko­ju, w któ­rym pa­no­wał strasz­ny nie­ład, gdyż wszyst­ko po­zo­sta­ło jesz­cze po odej­ściu żan­dar­mów nie­tknię­te. Sza­fa była otwar­ta, na biur­ku le­żał stos ksią­żek i pa­pie­rów, po­wy­cią­ga­ne szu­fla­dy sta­ły na pod­ło­dze opar­te o krze­seł­ka. Wi­dok ten na­peł­nił mu du­szę głu­chą zło­ścią i obrzy­dze­niem.

– Tego jesz­cze bra­ko­wa­ło – mruk­nął. Pod­niósł się z łóż­ka i, uchy­liw­szy drzwi po­czął na­słu­chi­wać, czy kto był w domu. Do­le­cia­ły go z sa­lo­nu uryw­ki oży­wio­nej roz­mo­wy, sły­szał głos mat­ki i jesz­cze ja­kiś inny mę­ski, jak­by za­ka­ta­rzo­ny tro­chę, któ­re­go nie mógł po­znać. Do­my­ślił się, że to ktoś w spra­wie sio­stry, któ­rą aresz­to­wa­no w nocy.

– Może ją u dy­abła na wie­czór uwol­nią – prze­mknę­ło mu przez gło­wę i zły, zmę­czo­ny, przede­ner­wo­wa­ny, raz po raz zie­wa­jąc jesz­cze ze snu, zbli­żył się do umy­wal­ni, któ­ra sta­ła w rogu po­ko­ju. Ale nie chcia­ło mu się na­wet się­gnąć po dzba­nek, aby na­lać wody na mied­ni­cę. Zmę­cze­nie po trzech nie­prze­spa­nych no­cach wy­czer­pa­ło go naj­zu­peł­niej. Po­stał chwi­lę, wpa­tru­jąc się w za­wie­szo­ne nad umy­wal­nią lu­stro, w któ­rem syl­we­ta jego ry­so­wa­ła się czar­no i nie­wy­raź­nie, i znów wy­cią­gnął się na łóż­ku.

Przy­je­chał na gwałt z Ge­ne­wy do War­sza­wy, aby zo­ba­czyć się z ser­decz­nym swym przy­ja­cie­lem Sta­chem Tur­skim, któ­re­go po­wo­ła­no na woj­nę. Przez całą dro­gę taki tłok pa­no­wał w wa­go­nach, że na­wet o tem, aby się roz­siąść choć nie­co wy­god­niej, nie moż­na było ma­rzyć. Więc już po­przed­nie­go dnia rano, kie­dy sta­nął wresz­cie w War­sza­wie, le­d­wo się na no­gach trzy­mał ze znu­że­nia. Nie wy­po­czy­wał jed­nak i od­ra­zu pu­ścił się na po­szu­ki­wa­nie przy­ja­cie­la, ale tak się fa­tal­nie skła­da­ło, że przez cały dzień nig­dzie nie mógł go zna­leźć. Wi­dział się za to ze stry­jem i opie­ku­nem Sta­cha, sta­rym pa­nem Wa­le­rym Tur­skim, daw­nym przy­ja­cie­lem ich ro­dzi­ny, i to spo­tka­nie strasz­nie go zde­ner­wo­wa­ło. Sta­ru­szek wy­glą­dał, jak cień, i znać było, że od­jazd sio­strzeń­ca, któ­re­go wy­cho­wał i ko­chał z ca­łej du­szy, zła­mał go zu­peł­nie. Na Zyg­mun­ta, któ­ry był nie­sły­cha­nie wraż­li­wy i ła­two się cu­dzy­mi wpły­wa­mi sug­ge­sty­ono­wał, po­dzia­ła­ło to tak przy­gnę­bia­ją­co, że roz­stał się z pa­nem Tur­skim z ta­kiem wra­że­niem, jak gdy­by Stach już nie żył. Na to przy­szła re­wi­zya i aresz­to­wa­nie sio­stry.

– A, nie – mruk­nął przez za­ci­śnię­te zęby.

Pod wpły­wem zmę­cze­nia wszyst­ko mu w tej chwi­li było tak da­le­ce obo­jęt­ne, że od­ża­ło­wać nie mógł swe­go przy­jaz­du do War­sza­wy. Zda­wał so­bie spra­wę, że obec­ność jego nic a nic sio­strze, ani Sta­cho­wi Tur­skie­mu nie po­mo­że, a on sam, gdy­by był sie­dział do koń­ca se­me­stru w Szwaj­ca­ryi, unik­nął by tyl­ko nie­po­trzeb­nej szar­pa­ni­ny ner­wów. Przy­śpie­szył gwał­tow­nie po­wrót, chcąc się ze Sta­chem po­że­gnać, ale czuł do­brze, że w prgnie­niu tem kry­ło się spo­ro fał­szy­wej in­ten­cyi, nie ma­ją­cej nic z uczu­ciem przy­jaź­ni wspól­ne­go. Rad był, że mógł się wcze­śniej wy­rwać na wa­ka­cye, gdyż ostat­ni­mi cza­sy zwłasz­cza, strasz­nie mu już w Ge­ne­wie du­ku­cza­ły nudy.

Le­żał nie­ru­cho­mo z sze­ro­ko otwar­te­mi ocza­mi, a ob­ra­zy z dro­gi, pierw­sze­go dnia w War­sza­wie i re­wi­zyi noc­nej, ma­ja­czy­ły mu się bez­ład­nie po gło­wie i do­zna­wał wra­że­nia, że wszyst­ko to dzia­ło się w ja­kimś jed­nym, nie­skoń­cze­nie dłu­gim i mę­czą­cym dniu. W po­ko­ju tym­cza­sem mrok już za­padł zu­peł­ny, świa­tło la­tar­ni, któ­re po­za­pa­la­no na uli­cach, pa­da­ło przez okna na su­fit i ścia­nę, two­rząc jak­by ekran, na któ­rym drga­ły fan­ta­stycz­ne cie­nie. Gdzieś z uli­cy do­la­ty­wał chra­pli­wy głos har­mo­nii, po­wta­rza­ją­cej raz po raz kil­ka jed­nych i tych sa­mych tak­tów ja­kiejś me­lo­dyi.

Z są­sied­nie­go po­ko­ju do­le­ciał go od­głos kro­ków mat­ki, i po chwi­li pani Bo­ja­no­wi­czo­wa uchy­li­ła drzwi.

– Śpisz jesz­cze? – ode­zwa­ła się to­nem, z któ­re­go prze­bi­ja­ło wi­docz­nie znie­cier­pli­wie­nie. Ze­rwał się po­śpiesz­nie z łóż­ka.

– Nie… nie! A to się ro­ze­spa­łem – do­dał po chwi­li.

– Rze­czy­wi­ście.

Wy­czuł w gło­sie mat­ki jak­by ro­dzaj wy­rzu­tu, że mógł cały dzień prze­spać, o nic się nie trosz­cząc. Roz­draż­ni­ło go to.

– Prze­cież ja trzy noce z rzę­du ani chwi­li nie spa­łem.

– To praw­da – od­par­ła ci­cho.

Zbli­ży­ła się ku nie­mu i po­ło­ży­ła mu rękę na czo­le.

– Że­byś ty się tyl­ko jesz­cze nie roz­cho­ro­wał. Mu­sisz mieć go­rącz­kę.

– Nic mi nie bę­dzie, – od­parł, ca­łu­jąc mat­kę po rę­kach. Za­pa­lił świe­cę i spoj­rzał na nią wy­cze­ku­ją­co. Pani Bo­ja­no­wi­czo­wa wes­tchnę­ła cięż­ko, łzy za­krę­ci­ły jej się w oczach.

– Nic. Trze­ba cze­kać.

– Nie po­zwo­li­li się dziś ma­mie z nią zo­ba­czyć?

– Nie.

– Może ju­tro po­zwo­lą – sta­rał się ma­chi­nal­nie ją po­cie­szyć.

– Sta­ra­łam się dziś na wszyst­kie stro­ny, obie­cy­wa­li mi… że zro­bią, co bę­dzie moż­na. Ol­szań­ski ma się przez jed­ne­go zna­jo­me­go je­ne­ra­ła wy­sta­rać o po­zwo­le­nie… ale czy po­zwo­lą?…… – mó­wi­ła smut­nym, ale już spo­koj­niej­szym gło­sem, opa­no­waw­szy wzru­sze­nie. – Ten Nad­siel­ni­kow ma być po­dob­no bar­dzo po­rząd­ny czło­wiek, może przez nie­go uda się co zro­bić.

Umil­kła. Zyg­munt zdjął ma­ry­nar­kę i ka­mi­zel­kę i, po­sta­wiw­szy świe­cę na umy­wal­ni, za­czął się za­bie­rać do my­cia. Pani Bo­ja­no­wi­czo­wa cho­dzi­ła po po­ko­ju za­my­ślo­na ze zmarsz­czo­ne­mi brwia­mi.

– Prze­bie­raj się i chodź na ko­la­cyę – ode­zwa­ła się po chwi­li, kie­ru­jąc się ku drzwiom.

– Nie­chżeż się mama tak znów strasz­nie tem nie przej­mu­je. Prze­cież za parę dni naj­da­lej ją wy­pusz­czą. Co in­ne­go, żeby to była jaka so­cy­ali­stycz­na spra­wa, ale oświa­ta…

Mat­ka prze­rwa­ła mu nie­cier­pli­wym ru­chem gło­wy.

– Zda­jesz so­bie chy­ba spra­wę – ode­zwa­ła się zim­no – jak i parę dni ta­kich może się od­bić na zdro­wiu Ja­dzi.

– To praw­da – mruk­nął. Rze­czy­wi­ście złą sy­tu­acyę po­gar­sza­ło to jesz­cze, że pan­na Ja­dwi­ga Bo­ja­no­wi­czów­na była bar­dzo wą­tła i za­gra­ża­ły jej na­wet su­cho­ty, do któ­rych skłon­ność odzie­dzi­czy­ła po ojcu za sie­bie i za bra­ta, jak żar­to­wa­ła nie­raz, bo Zyg­munt był zdrów i wy­jąt­ko­wo za­har­to­wa­ny. Przez parę lat sta­le z tego po­wo­du prze­pę­dza­ła zimy na po­łu­dniu i to od­su­wa­ło od niej cho­ro­bę. Mu­sia­ła jed­nak żyć w cią­głych ku­ra­cyj­nych wa­run­kach i naj­mniej­sze od­stęp­stwo od nich mo­gło się fa­tal­nie od­bić na jej zdro­wiu, tem­bar­dziej, że ostat­nią zimę prze­by­ła w kra­ju, zbun­to­waw­szy się sta­now­czo prze­ciw­ko wy­jaz­dom za gra­ni­cę. Pen­sy­ona­to­wy tryb ży­cia znu­dził ją, a oto­cze­nie wiecz­nie się ku­ru­ją­cych an­gie­lek i ame­ry­ka­nek do­pro­wa­dza­ło do me­lan­cho­lii, gdyż sama mia­ła uspo­so­bie­nie bar­dzo żywe i ener­gicz­ne. Zimę w War­sza­wie znio­sła sto­sun­ko­wo do­brze, co na­peł­ni­ło ser­ce pani Bo­ja­no­wi­czo­wej ra­do­sną na­dzie­ją, że uda­ło się wresz­cie cho­ro­bę prze­zwy­cię­żyć. Te­raz więc myśl, że re­zul­tat z ta­kim tru­dem osią­gnię­tych dłu­go­let­nich za­bie­gów, wię­zie­nie mo­gło naj­zu­peł­niej znisz­czyć, przej­mo­wa­ło ją głu­chą bez­sil­ną roz­pa­czą. A naj­strasz­niej­sze było to, że wszyst­ko po­kry­wa­ła nie­prze­nik­nio­na mar­twa ta­jem­ni­ca.

Przez chwi­lę w po­ko­ju pa­no­wa­ło mil­cze­nie. Zyg­munt, któ­ry do­pie­ro pod wpły­wem słów mat­ki uświa­do­mił so­bie rze­czy­wi­ste nie­bez­pie­czeń­stwo, wy­buch­nął na­gle ze zło­ścią w gło­sie:

– Ale, bo też Ja­dwi­nia po­win­na była pa­mię­tać, że tego ro­dza­ju spra­wy to nie dla niej. Wo­gó­le po­li­ty­ka nie jest dla pa­nien.

– Ubie­raj się – od­par­ła mu mat­ka nie­cier­pli­wie, wy­cho­dząc z po­ko­ju.

W głę­bi du­szy pani Bo­ja­no­wi­czo­wa przy­zna­wa­ła Zyg­mun­to­wi naj­zu­peł­niej­szą słusz­ność, nie chcia­ła jed­nak na ra­zie po­ru­szać już tej spra­wy, uwa­ża­jąc, że nie czas na nią, póki Ja­dzia była uwię­zio­na. W przede­ner­wo­wa­nym i cho­ro­bli­wie zmę­czo­nym przej­ścia­mi jej mó­zgu ob­raz wię­zie­nia łą­czył się ze wspo­mnie­nia­mi ciem­nic we­nec­kich i zam­ku w Chil­lon. I wi­zya ta była sil­niej­sza od wszel­kich lo­gicz­nych ro­zu­mo­wań. Prze­śla­do­wa­ła ją aż do obłę­du. Wciąż do­zna­wa­ła dzi­wacz­ne­go wra­że­nia, że my­śli roz­stę­pu­ją sie jej na­gle w gło­wie, two­rząc pust­kę, w któ­rej ry­so­wał się po­wo­li ob­raz cór­ki z tym ci­chym, smut­nym uśmie­chem na ustach, z ja­kim drżą­ce­mi tro­chę rę­ka­mi za­kła­da­ła ka­pe­lusz, kie­dy ka­za­no jej się ubie­rać.

Kie­dy po chwi­li Zyg­munt wszedł do ja­dal­ni, pani Bo­ja­no­wi­czo­wa sie­dzia­ła opar­ta o stół, z twa­rzą ukry­tą w dło­niach. Usły­szaw­szy kro­ki syna, pod­nio­sła oczy, i prze­lot­ne nie­mi­łe uczu­cie znów, jak cień, prze­śli­znę­ło jej sie po ser­cu. Zyg­munt ubra­ny był z prze­sad­ną wy­twor­no­ścią. Gar­ni­tur, skro­jo­ny we­dług ostat­niej mody, le­żał na nim rów­no, gład­ko, jak na ma­ne­ki­nie, i znać było, że chło­piec każ­dy swój ruch tak wy­mie­rza, aby nie po­psuć szla­chet­nej czy­sto­ści li­nii. Twarz miał lek­ko przy­pu­dro­wa­ną i owie­wał go de­li­kat­ny za­pach per­fum.

– Cze­mu mama nic nie je? – ode­zwał się sia­da­jąc przy sto­le.

– A, nie nudź mnie – od­par­ła opry­skli­wie. Roz­draż­ni­ła ją jego kon­wen­cy­onal­na tro­skli­wość, a zwłasz­cza prze­sad­ny wy­gląd, któ­ry ją na­wet mi­mo­wo­li też śmie­szył. Prze­mknę­ła jej przez gło­wę iro­nicz­na myśl, że trze­ba jed­nak mieć wie­le po­go­dy du­cha, aby się tak stro­ić.

– Stach Tur­ski za­raz po­wi­nien na­dejść – ode­zwa­ła się po chwi­li.

– A, – krzyk­nął ucie­szo­ny. – Spo­tka­ła go mama?

– Był raz już u nas dzi­siaj po po­łu­dniu.

– Cze­muż mnie nie obu­dził?

– Bu­dzi­li­śmy cię obo­je – ro­ze­śmia­ła się mat­ka, po­sa­dził cię na­wet na łóż­ku, ale by­łeś nie­przy­tom­ny zu­peł­nie.

– Do­praw­dy? – dzi­wił się. – Kie­dyż Stach osta­tecz­nie wy­je­dzą? Nie mó­wił?

– Po­ju­trze.

– Sta­ry Tur­ski strasz­nie zgnę­bio­ny, aż przy­kro pa­trzeć – pro­bo­wał za­cząć roz­mo­wę, ale mat­ka prze­mę­czo­na i po­chło­nię­ta in­ne­mi my­śla­mi nie od­po­wie­dzia­ła mu wca­le. Po chwi­li zresz­tą ode­szła do swe­go po­ko­ju i Zyg­munt zo­stał w ja­dal­ni sam. Ogar­nę­ła go zna­na do­mo­wa ci­sza. Apa­tycz­nie za­my­ślo­ny roz­cią­gnął się na krze­śle i za­pa­trzył przed sie­bie. Przez otwar­te drzwi od bal­ko­nu wi­dać było w głę­bi dzie­dziń­ca sze­reg oświe­tlo­nych okien, któ­re ja­skra­wem!, żół­te­mi pla­ma­mi zna­czy­ły się w mro­ku. Cza­sa­mi ja­kiś cień ludz­ki uka­zy­wał się w świe­tle, po­ru­szał dzi­wacz­nie i nikł, jak fi­gur­ka w te­atrze ma­ry­one­tek. Sta­ro­świec­ki ze­gar gdań­ski, któ­ry stał pod ścia­ną ty­ko­tał mia­ro­wo i gło­śno, parę much z brzę­cze­niem la­ta­ło koło lam­py, za­kre­śla­jąc w gwał­tow­nych skrę­tach geo­me­trycz­ne fi­gu­ry w po­wie­trzu. Wie­czór był dusz­ny i par­ny, gdzieś w głę­bi po­dwó­rza ode­zwa­ła się znów po chwi­li chra­pli­wa me­lo­dya har­mo­nii, zda­wa­ło się, że nuda przy­sia­dła pod ścia­ną i mo­no­ton­nym gło­sem mru­czy swą wiecz­ną piosn­kę.

Tak mu to wszyst­ko było do­brze zna­ne, że aż zbu­dzi­ło w nim prze­lot­ne wra­że­nie, że wca­le jesz­cze nie wy­jeż­dżał z War­sza­wy a jego rok stu­dy­ów w Szwaj­ca­ryi, gwał­tow­ny po­wrót, aresz­to­wa­nie sio­stry, to tyl­ko dłu­gi, go­rącz­ko­wy sen. I opa­no­wa­ło go na­gle nie­prze­zwy­cię­żo­ne roz­rzew­nie­nie. My­ślał, że je­śli na­wet wszyst­ko skoń­czy się pręd­ko i jak naj­le­piej, sio­strę wy – pusz­czą z wię­zie­nia i nie od­bi­je się to źle na jej zdro­wiu, to w każ­dym ra­zie jed­nak te chwi­le, któ­re te­raz tam sama prze­ży­wa peł­na tę­sk­no­ty i nie­po­ko­ju, mu­szą być dla niej strasz­ne. Ostry, prze­ni­kli­wy ból ści­snął mu ser­ce, za­mru­gał parę razy ocza­mi, jak gdy­by chcąc łzy roz­pę­dzić.

Dzwo­nek roz­legł się w przed­po­ko­ju, pręd­ko po­biegł otwo­rzyć drzwi.

– Stach! – krzyk­nął ra­do­śnie, rzu­ca­jąc się w ob­ję­cia wy­so­kie­go, mło­de­go męż­czy­zny w woj­sko­wym mun­du­rze.II.

Stryj i opie­kun Sta­cha pan Wa­le­ry Tur­ski dzień w dzień, zimą i la­tem, wsta­wał o go­dzi­nie szó­stej rano i za­raz po prze­bu­dze­niu wy­pi­jał na­czczo dwie szlan­ki go­rą­cej wody. Była to jego "me­dy­cy­na", dzię­ki któ­rej, jak to chęt­nie przy każ­dej oka­zyi po­wta­rzał, w swo­im cza­sie na Sy­be­ryi wy­le­czył się był sam z cięż­kie­go ty­fu­su i któ­rej też to za­wdzię­czał, że wo­gó­le przez całe ży­cie nie po­trze­bo­wał się nig­dy z le­ka­rza­mi wda­wać. Stach pod­kpi­wał so­bie sta­le z tej "cu­dow­nej wody" stry­ja, sprze­cza­li się cza­sem z tego po­wo­du tak za­wzię­cie, że aż do kłót­ni do­cho­dzi­ło, ale osta­tecz­nie w przed­dzień wy­jaz­du przy­rzekł panu Tur­skie­mu, że na woj­nie bę­dzie się sys­te­ma­tycz­nie sto­so­wał do jego wy­pró­bo­wa­nych rad.

Po po­łu­dniu za­brał się po­wo­li do pa­ko­wa­nia rze­czy, nie chcąc wszyst­kie­go na noc od­kła­dać. Dzień był skwar­ny, zdjął więc mun­dur i w sa­mej ko­szu­li tyl­ko krzą­tał się po po­ko­ju, ukła­da­jąc pa­kun­ki w ku­frze. Pan Tur­ski przy­glą­dał mu się za­my­ślo­ny i jak­by znu­dzo­ny, od cza­su do cza­su tyl­ko za­cie­rał ręce gwał­tow­nym, ner­wo­wym ru­chem, któ­ry zdra­dzał ukry­wa­ne wzru­sze­nie.

Roz­ma­wia­li pół­słów­ka­mi i wy­łącz­nie tyl­ko o dro­bia­zgach, ty­czą­cych się przy­go­to­wań do po­dró­ży. Ze­szło im tak całe po­po­łu­dnie. Nie­po­strze­że­nie po­czął zmierzch za­pa­dać i trze­ba było po­od­sła­niać ro­le­ty. Jesz­cze tro­chę słoń­ca wpły­nę­ło do po­ko­ju, zda­wa­ło się, że się dzie­ńo parę chwil prze­dłu­żył i ja­kieś dziw­ne, ra­do­sne uczu­cie za­mar­ło w pier­si pana Tur­skie­go, nim zdo­łał je so­bie uświa­do­mić. Zmarsz­czył brwi, po­tem, bio­rąc do ręki duży woj­sko­wy re­wol­wer, któ­ry le­żał na sto­le, ode­zwał się z ak­cen­tem szcze­re­go po­dzi­wu w gło­sie:

– To jed­nak do­sko­na­ły re­wol­wer.

– Bar­dzo do­brze bije – po­twier­dził Stach.

– My­śmy ta­kiej bro­ni nie mie­li.

– Ja­poń­czy­cy mają lep­szą…

– Tak.

Pan Tur­ski pod­niósł się szyb­ko z krze­sła i parę razy ner­wo­wym kro­kiem prze­szedł po po­ko­ju. Stach, po­chy­lo­ny nad ku­frem, śle­dził go z pod oka. Po chwi­li pod­szedł do stry­ja, ujął go wpół, po­sa­dził na krze­śle i, wy­ca­ło­waw­szy ser­decz­nie, ode­zwał się z uśmie­chem:

– No, no… mój sta­rusz­ku, pro­szę się tyl­ko tak­tem nie przej­mo­wać. Sam stryj wo­jo­wał i do­brze było… Ja się tak­że cało z tej afe­ry wy­krę­cę.

– Wie­rzę w to, mój chłop­cze, z ca­łej du­szy.

– Sam stryj za­wsze prze­cież mi po­wta­rzał, że woj­na wca­le nie jest taka strasz­na, jak so­bie lu­dzie wy­obra­ża­ją.

Pan Tur­ski uśmiech­nął się bla­do.

– Jak się tyl­ko uda – cią­gnął Stach – po­sta­ram się, żeby mnie ja­poń­czy­cy do nie­wo­li wzię­li… Oże­nię się z jaką gej­szą i wró­ci­my try­um­fal­nie do kra­ju.

– Dał­by Bóg, żeby się tak sta­ło…

– Więc już mam po­zwo­le­nie stry­ja na to mał­żeń­stwo.

– Ano, je­śli ci się jaka ja­pon­ka na­praw­dę po­do­ba – śmiał się Tur­ski, zmu­sza­jąc się sztucz­nie do do­bre­go hu­mo­ru. Czuł, że Stach dow­cip­ku­je, aby go roz­ru­szać i dla­te­go uda­wał, że go na­praw­dę żar­ty te roz­ba­wi­ły.

Po­wie­trze po­si­nia­ło. W gwar, któ­ry przez po­dwó­rze do­la­ty­wał z uli­cy, wplótł się da­le­ki, prze­ni­kli­wy świst ja­kiejś sy­re­ny fa­brycz­nej. Tu i owdzie na sprzę­tach drża­ło jesz­cze parę zło­tych plam słoń­ca, ma­le­jąc i jak­by skra­da­jąc się chył­kiem ku oknu.

Stach wy­pro­sto­wał się i ode­tchnął głę­bo­ko.

– Resz­tę już w nocy po­pa­ku­ję, nie­wie­le zo­sta­ło.

Wie­czo­rem mie­li obaj być u Bo­ja­no­wi­czów. Za­sta­li u nich Bo­ruc­kie­go, mło­de­go wy­so­kie­go blon­dy­na w mun­du­rze stu­den­ta po­li­tech­ni­ki. Był to ko­le­ga Sta­cha, pani Bo­ja­no­wi­czo­wa ścią­gnę­ła go na wie­czór, chcąc się go o cy­ta­de­lę wy­py­tać. Prze­szli od razu do sto­ło­we­go po­ko­ju i w tej chwi­li po­da­no ko­la­cyę, gdyż Stach z góry był za­po­wie­dział, że punk­tu­al­nie o je­de­na­stej będą mu­sie­li ucie­kać. Wszyst­kie po­ko­je były oświe­tlo­ne, jak­by na przy­ję­cie licz­nych go­ści i w po­wie­trzu uno­sił się ja­kiś nie­okre­ślo­ny, uro­czy­sty na­strój, któ­ry wzru­szył, ale za­ra­zem i roz­śmie­szył mło­de­go ofi­ce­ra. Tłu­mio­ne zde­ner­wo­wa­nie wy­buch­nę­ło w nim go­rącz­ko­wem pra­gnie­niem śmie­chu. Po­czął kpić z sie­bie, że jak na po­tom­ka le­gio­ni­stów z nie­zbyt wiel­kim za­pa­łem wy­jeż­dżał na woj­nę. Za­pa­no­wa­ła przy sto­le nie­na­tu­ral­na, sztucz­nie przez wszyst­kich pod­trzy­my­wa­na we­so­łość, któ­ra wy­czer­pa­ła się po chwi­li.

– Pan sie­dział w cy­ta­de­li? – zwró­ci­ła się Bo­ja­no­wi­czo­wa do Bo­ruc­kie­go.

– Sie­dzia­łem.

Dru­gi raz za­da­wa­ła mu już to py­ta­nie i po­raz dru­gi po­czął jej opo­wia­dać swo­je wra­że­nia z krót­kie­go zresz­tą po­by­tu w wię­zie­niu. A po­nie­waż wie­dział, że naj­strasz­niej mę­czy­ła ją oba­wa o zdro­wie cór­ki, sta­rał się więc na­umyśl­nie upięk­szać i ba­ga­te­li­zo­wać wszyst­ko, tak że w koń­cu w opo­wia­da­niu jego cy­ta­de­la sta­ła się czemś po­śred­niem mię­dzy wy­god­nym ho­te­lem a sa­na­to­ry­um. Sam on nie wy­niósł z niej zresz­tą zbyt­nio złych wspo­mnień. Był bied­ny, od czwar­tej kla­sy mu­siał za­ra­biać ko­re­pe­ty­cy­ami na utrzy­ma­nie, tak że ży­cie upły­wa­ło mu w cią­głych tro­skach i wy­sił­kach mę­czą­cej wal­ki o byt. Gdy go więc aresz­to­wa­no, parę ty­go­dni spę­dzo­nych w wię­zie­niu sta­ło się dla nie­go na­praw­dę wy­po­czyn­kiem i chwa­lił so­bie tę wil­le­gia­tu­rę bar­dzo, po­wta­rza­jąc żar­tem, że kogo nie stać na wy­jazd na po­łu­dnie, ten naj­le­piej wy­po­czy­wa w ko­zie. Żar­to­bli­wy jego ton draż­nił jed­nak Sta­cha. Czuł, że Bo­ruc­ki mó­wił wszyst­ko nie­szcze­rze, żeby do­dać pani Bo­ja­no­wi­czo­wej otu­chy i ten ton cią­głej świa­do­mej ko­me­dyi uczuć, cią­głe­go po­cie­sza­nia się i do­da­wa­nia so­bie owej "otu­chy" wy­wie­rał na nim przy­kre nie­sły­cha­nie wra­że­nie, ża­ło­sne i upo­ka­rza­ją­ce. Rad był, kie­dy wresz­cie ko­la­cya się skoń­czy­ła i wsta­li od sto­łu.

Stach po­cią­gnął Zyg­mun­ta do okna. Z ogro­du pły­nął świe­ży, przy­jem­ny chłód, wi­dać było po­ły­skli­wą, ciem­ną gę­stwę li­ści, chwi­la­mi lek­ki szum po­dob­ny do wes­tchnie­nia prze­la­ty­wał po drze­wach. Wscho­dził księ­życ i nie­wiel­ki szmat nie­ba po­nad drze­wa­mi ja­śniał ru­da­wym bla­skiem.

– Z ja­kim że ty uczu­ciem wy­jeż­dżasz na woj­nę?

– Z ja­kim. z żad­nym. Sta­re­go mi żal – od­parł Stach z tkli­wym uśmie­chem, spo­glą­da­jąc na pana Tur­skie­go. Mó­wił naj­zu­peł­niej­szą praw­dę. Po­śpiesz­ne przy­go­to­wa­nia do wy­jaz­du, mnó­stwo spraw i in­te­re­sów, któ­re mu­siał jesz­cze w ostat­niej chwi­li po­za­ła­twiać, tak go po­chła­nia­ły, że nie miał cza­su ana­li­zo­wać wła­snych uczuć. To też o so­bie nie my­ślał wca­le, chwi­la­mi tyl­ko przy­tła­cza­ło mu du­szę cięż­kie wra­że­nie ja­kiejś bez­myśl­nej nudy i chciał, żeby to wszyst­ko już się jak­naj­prę­dzej skoń­czy­ło, żeby wy­je­chać.

– Cze­muś za gra­ni­cę nie uciekł? – ode­zwał się na­gle Zyg­munt.

Stach wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Cóż bym tam ro­bił?

– Je­steś in­ży­nie­rem, mógł­byś prze­cież zna­leźć za­ję­cie.

– Tak, ale miał­bym już na za­wsze po­wrót do kra­ju za­mknię­ty. Naj­go­rzej mnie to zło­ści – do­dał po chwi­li – że z Ja­dwi­sią nie będę się mógł po­że­gnać.

– A już ona się urzą­dzi­ła! – wy­buch­nął Zyg­munt.

Stach spoj­rzał na nie­go z wy­rzu­tem.

– No, bo prze­cież ona nie­ma zdro­wia na to – po­czął się uspra­wie­dli­wiać Zyg­munt, jak­by tro­chę za­wsty­dzo­ny.

– Za­te­le­gra­fu­jesz mi, jak ją tyl­ko uwol­nią

– A, ma się ro­zu­mieć.

Umil­kli, roz­mo­wa się rwa­ła. Pan Tur­ski, któ­ry od kil­ku chwil cho­dził za­my­ślo­ny po sa­lo­nie, zbli­żył się do okna.

– Cóż wo­ja­ku? – ode­zwał się pół­gło­sem, uj­mu­jąc Sta­cha piesz­czo­tli­wie pod bro­dę.

– Mnie się nic nie sta­nie, niech stryj tyl­ko fan­ta­zyi nie tra­ci.

– Prze­po­wia­da­łem ci, że bę­dziesz wo­jo­wał, jak do­ro­śniesz.

Przed laty, kie­dy Stach, Zyg­munt i Ja­dwi­nia byli jesz­cze dzieć­mi, pan Tur­ski ca­łe­mi go­dzi­na­mi mu­siał opo­wia­dać im o swo­ich przy­go­dach w po­wsta­niu i na Sy­be­ryi. Dzie­cia­ki słu­cha­ły go z za­par­tym od­de­chem i snu­ły ra­zem z nim ma­rze­nia o no­wej woj­nie, sprze­cza­jąc się, do ja­kie­go któ­re mia­ło wstą­pić od­dzia­łu i jaki ro­dzaj bro­ni jest naj­wyż­szy. Do­cho­dzi­ło cza­sem do za­wzię­tych bó­jek z tego po­wo­du, Tur­ski więc sam prze­zna­czył Sta­cha do ko­sy­nie­rów, Zyg­mun­ta do żu­awów, a Ja­dwi­nia mia­ła się prze­brać po mę­sku i być ad­ju­tant­ką na­czel­ni­ka od­dzia­łu.

Stach spoj­rzał na ze­ga­rek.

– Stry­ju to już je­de­na­sta…

– Aha.

Za­czę­to się że­gnać. Stach wy­mógł na pani Bo­ja­no­wi­czo­wej przy­rze­cze­nie, że go nie bę­dzie od­pro­wa­dza­ła na­za­jutrz na ko­lej. Wy­szedł zły, bo go po­że­gna­nie strasz­nie zde­ner­wo­wa­ło i ca­łym wy­sił­kiem woli mu­siał pa­no­wać nad wzru­sze­niem. Na uli­cy za­my­ka­no skle­py, w ci­szy roz­le­gał się raz po raz war­kli­wy głu­chy ło­skot, opusz­cza­nych drzwi że­la­znych.

Zyg­munt i Bo­ruc­ki wy­szli ra­zem z nimi. Z Bo­ruc­kim roz­sta­li się od­ra­zu przed bra­mą, a Zyg­munt od­pro­wa­dził Sta­cha i pana Tur­skie­go kil­ka­dzie­siąt kro­ków do do­roż­ki. Szli w mil­cze­niu. Stach nie mógł się otrzą­snąć z przy­gnę­bia­ją­ce­go wra­że­nia po­że­gna­nia. Ko­tło­wa­ło mu się w du­szy od gorz­kich my­śli, a wśród nich prze­wi­jał się ci­chy, szy­der­czy uśmie­szek i wlókł za sobą wi­zyę pa­pie­ro­we­go pa­ja­ca, za­wie­szo­ne­go na sznur­ku. Ktoś ręką po­cią­gał za sznu­rek, nie­wia­do­mo po co, aby po­cią­gnąć i pa­jac za­czy­nał wy­ma­chi­wać we wszyst­kie stro­ny no­ga­mi, tań­czył jak trup na strycz­ku – może się tam coś dar­ło w nie­bo­gło­sy w jego nie­wi­dzial­nej du­szy, ale po­zo­sta­wa­ły tyl­ko ru­chy.

– Wstą­pisz do nas? – zwró­cił się na­gle do nie­go Stach.

– Nie, wiesz, że mu­szę wra­cać, mama jest taka zde­ner­wo­wa­na – wy­mó­wił się, czu­jąc że to­wa­rzy­stwo jego by­ło­by w tej chwi­li dla Tur­skich uciąż­li­we. – Ju­tro na ko­lei się zo­ba­czy­my.

– No, to do ju­tra.

Uca­ło­wa­li się ser­decz­nie i Stach ski­nął na do­roż­kę. Mimo wszyst­ko Zyg­munt do­znał wra­że­nia szcze­rej ulgi, gdy zo­stał wresz­cie sam. Przy­gnę­bia­ją­ca at­mos­fe­ra roz­pa­czy i bez­sil­nych bun­tów, jaka ota­cza­ła go wciąż w domu od chwi­li przy­jaz­du, wy­czer­pa­ła go naj­zu­peł­niej i ner­wy jego do­ma­ga­ły się ko­niecz­nie ja­kie­goś od­świe­że­nia. Po­sta­no­wił przed po­wro­tem do miesz­ka­nia po­włó­czyć się z go­dzi­nę po mie­ście. Po ge­new­skiej ci­szy War­sza­wa wy­da­ła mu się nie­sły­cha­nie lud­ną, ja­sną i gwar­ną. Szedł po­wo­li za­pa­trzo­ny przed sie­bie w da­le­ką per­spek­ty­wę uli­cy, ukwie­co­ną zło­ty­mi bu­kie­ta­mi świa­teł; tu i owdzie wśród ciem­ne­go mro­wia prze­chod­niów, bar­wi­ły się ja­skra­we­mi pla­ma­mi krzy­kli­we stro­je ko­kot i dało mu to na­gle wra­że­nie dzi­wacz­ne­go pej­za­żu – czar­nej ludz­kiej łąki, peł­nej ja­do­wi­tych ko­lo­ro­wych kwia­tów, któ­re się lę­gły nad rynsz­to­ka­mi z za­le­ża­łe­go ku­rzu słoń­ca. Cza­sa­mi, jak­by przez stru­mie­nie, prze­cho­dził przez ja­sne smu­gi elek­trycz­ne­go świa­tła, któ­re pły­nę­ło na chod­ni­ki z poza wiel­kich, lu­strza­nych szyb ka­wiar­ni, do­la­ty­wa­ły go dźwię­ki or­kiestr, mru­żył oczy i wsłu­chi­wał się z roz­ko­szą w ten go­rącz­ko­wy nar­ko­tycz­ny szum mie­iskie­go wie­czo­ru, któ­ry za­czy­nał odu­rzać go po­wo­li. Zda­wa­ło się, że mia­sto wy­cień­czo­ne ca­ło­dzien­nem ży­ciem dy­szy chra­pli­wie, ury­wa­nie i już tyl­ko ostat­ni­mi wy­sił­ka­mi ner­wów bro­ni się od omdle­nia.

– Do dy­abła… wszyst­ko bę­dzie do­brze.

Na­strój wie­czo­ru ze­lek­try­zo­wał go i wró­cił ner­wo­wą siłę. Wy­cią­gnął z kie­szon­ki od ka­mi­zel­ki mo­nokl i we­tknął go w oko. Ów mo­nokl, któ­ry za­czął no­sić za gra­ni­cą, spra­wiał mu wie­le utra­pień; przedew­szyst­kiem nie umiał go do­brze no­sić i wciąż mu­siał uwa­żać, żeby mu nie wy­padł z oka. In­stynk­tow­nie więc, aby móc szkieł­ko chwy­cić w lo­cie, wy­cią­gał za­wsze rękę przed sie­bie ta­kim ru­chem, jakg­dy­by nie­śmia­ło chciał pro­sić o jał­muż­nę. Był to ruch wy­so­ce nie­este­tycz­ny i trud­ny do upo­zo­ro­wa­nia. Gor­sze jed­nak to było, że ile razy za­ło­żył mo­nokl, ogar­nia­ło go za­wsze ni­czem nie­wy­tło­ma­czo­ne onie­śmie­le­nie, któ­re­go nie mógł prze­zwy­cię­żyć. Sta­rał się pa­trzeć za­wsze w prze­strzeń, uni­ka­jąc wzro­ku prze­chod­niów. Z tego po­wo­du no­sił go tyl­ko wie­czo­ra­mi i gdy był sam. Bu­dzi­ło to w nim przy­kry roz­dź­więk, ile że pra­gnął się za­wsze uwa­żać za czło­wie­ka, któ­ry so­bie nic z ni­ko­go i z ni­cze­go nie ro­bił.

– Bo­ja­no­wicz…

Uj­rzał tuż przed sobą da­le­kie­go ku­zy­na, Ka­zia Masz­kie­wi­cza, po­cząt­ku­ją­ce­go li­te­ra­ta, któ­ry pi­sy­wał no­tat­ki re­por­ter­skie w jed­nym z dzien­ni­ków war­szaw­skich. Masz­kie­wicz, choć krew­ny Bo­ja­no­wi­czów, nie by­wał jed­nak u nich i tyl­ko Zyg­munt utrzy­my­wał z nim sto­sun­ki. Spo­tkaw­szy dzien­ni­ka­rza, ucie­szył się bar­dzo, nie mógł go jed­nak po­wi­tać tak ser­decz­nie, jak­by był pra­gnął. Bo mo­nokl ta­mo­wał mu swo­bo­dę ru­chów.

Masz­kie­wicz uśmiech­nął się drwią­co.

– Cóż to mo­nokl za­czą­łeś no­sić?

– U nas to jesz­cze razi – od­parł z lek­kim prze­ką­sem Zyg­munt, ale po chwi­li wy­jął nie – znacz­nym ru­chem szkieł­ko z oka i scho­wał je do gór­nej kie­szon­ki ka­mi­zel­ki.

– Daw­noś przy­je­chał? – do­py­ty­wał go się Masz­kie­wicz.

– Wczo­raj.

– W Szwaj­ca­ryi wciąż sie­dzisz?

– Tak.

– Za­zdrosz­czę ci tego, że mo­żesz miesz­kać za gra­ni­cą – ode­zwał się dzien­ni­karz z wes­tchnie­niem. – Tak mi już War­sza­wa obrzy­dła, prze­wie­trzył­bym się z roz­ko­szą.

Zyg­munt uśmiech­nął się nie­wy­raź­nie.

– Kie­dy Stach Tur­ski wy­jeż­dża?

– Ju­tro.

– Czte­rech mo­ich ko­le­gów tak­że wzię­li – cią­gnął Masz­kie­wicz. – Do­brze, że ja się wy­krę­ci­łem od woj­ska. Ale, znasz ten ka­wał…

Po­czął de­kla­mo­wać hu­mo­ry­stycz­ny wier­szyk, któ­ry krą­żył po War­sza­wie.

Zyg­munt par­sk­nął we­so­łym śmie­chem… Po chwi­li jed­nak ode­zwał się po­waż­niej­szym to­nem:

– A ja swo­ją dro­gą za­zdrosz­czę im tro­chę tego wy­jaz­du. Po­pro­stu dla sa­mych wra­żeń. Na woj­nie, bądź co bądź, musi się coś na­praw­dę prze­ży­wać.

Dzien­ni­karz wzru­szył ra­mio­na­mi.

Zyg­munt, wi­dząc, że go Masz­kie­wicz po­dej­rze­wał o pozę, umilkł. Uwa­ga jego była jed­nak do pew­ne­go stop­nia szcze­ra. Chwi­la­mi za­zdro­ścił Sta­cho­wi Tur­skie­mu moż­no­ści prze­ży­cia tylu nie­zwy­kłych wra­żeń. Sam tę­sk­nił wiecz­nie do ja­kie­goś gwał­tow­niej­sze­go wstrzą­śnie­nia ner­wów, wma­wia­jąc w sie­bie, że wszyst­ko, co go ota­cza­ło, było sza­re, ba­nal­ne i po­spo­li­te.

– Chodź na her­ba­tę – za­pro­po­no­wał mu na­gle dzien­ni­karz.

Byli w Ale­jach Ujaz­dow­skich i mi­ja­li jed­nę z ka­wiar­ni let­nich. Zyg­munt zgo­dził się chęt­nie, sam chciał to wła­śnie ku­zy­no­wi za­pro­po­no­wać. We­szli do nie­wiel­kie­go ogród­ka, w któ­rym parę drzew opła­ki­wa­ło miej­ską swo­ją dolę przed­wcze­śnie 'więd­ną­cy­mi li­ść­mi. La­tar­nie na zie­lo­nych słup­kach roz­sie­wa­ły mdłe świa­tło po sto­li­kach, w głę­bi wi­dać było ja­kąś al­ta­nę i Bo­ja­no­wi­czo­wi przy­po­mnia­ły się na­gle pod­miej­skie, szwaj­car­skie knajp­ki, do któ­rych wstę­po­wał cza­sa­mi, po­wra­ca­jąc z wy­cie­czek w oko­li­cę.

Do­cho­dzi­ła je­de­na­sta i w ka­wiar­ni było już pra­wie pu­sto.

– O, Wik­cia… – uśmiech­nął się Masz­kie­wicz, kła­nia­jąc się za­ma­szy­ście w stro­nę sto­li­ka, przy któ­rym sie­dzia­ły dwie stroj­ne ko­bie­ty.

Zyg­munt spoj­rzał i jed­na z nich bar­dzo mu się od­ra­zu po­do­ba­ła.

– Kto to?

– Taka so­bie ak­to­recz­ka – od­parł lek­ce­wa­żą­co Masz­kie­wicz.

– Z dra­ma­tu?

– Skąd­że…

Mło­de­go re­por­te­ra zgor­szy­ło naj­wi­docz­niej, że ktoś mógł za­da­wać tak na­iw­ne py­ta­nie.

Sam on, jak z dumą po­wta­rzał, znał wszyst­kich lu­dzi w War­sza­wie i wszyst­kie plot­ki, ja­kie krą­ży­ły po mie­ście. Cen­ne te wia­do­mo­ści sta­no­wi­ły też dla nie­go kry­te­ry­um, we­dług któ­re­go oce­niał in­te­li­gen­cyę in­nych lu­dzi.

– Śpie­wa w jed­nym ogród­ku – ob­ja­śnił po chwi­li ko­le­gę.

– Bar­dzo przy­stoj­na – za­uwa­żył Zyg­munt – Każ­dy orze jak może – od­parł fi­lo­zo­ficz­nie dzien­ni­karz.

I zmie­nia­jąc szyb­ko te­mat roz­mo­wy, po­czął wy­py­ty­wać Zyg­mun­ta o Szwaj­ca­ryę. Mło­dy Bo­ja­no­wicz od­po­wia­dał mu z roz­tar­gnie­niem, gdyż ak­tor­ka naj­zu­peł­niej po­chło­nę­ła jego uwa­gę. Raz po raz zer­kał w jej stro­nę, spo­strzegł, że i ona bacz­nie mu się przy­glą­da­ła i to go ze-mo­cy­ono­wa­ło. Wy­pro­sto­wał się na krze­śle i nie­znacz­nym ru­chem po­pra­wił na so­bie ubra­nie. Owa "pan­na Wik­cia", jak ją na­zy­wał Masz­kie­wicz, była wy­so­ką, szczu­płą bru­net­ką o or­dy­nar­nym, ale zmy­sło­wym wy­ra­zie twa­rzy, któ­ry dziw­nie sug­ge­sty­onu­ją­co po­dzia­łał na Zyg­mun­ta. Po­chy­li­ła się ku to­wa­rzysz­ce, naj­wi­docz­niej mó­wi­ły coś o nim, bo po chwi­li obie po­czę­ły mu się przy­glą­dać. Po ustach pan­ny Wik­ty prze­wi­nął się, jak­by uśmiech. Zyg­mun­ta tak to zmie­sza­ło, że za­ru­mie­nił się i od­wró­cił gło­wę.

– Przed­sta­wię cię – ro­ze­śmiał się Masz­kie­wicz. – Chcesz?

– Owszem – od­parł nie­dba­le. I od­ra­zu do­dał:

– Choć, może by to na kie­dy­in­dziej odło­żyć, dziś je­stem strasz­nie znu­żo­ny.

– Chcesz ucie­kać?

– Nie, nie, nie – prze­rwał mu po­śpiesz­nie. – Jesz­cze chwi­lę mo­że­my po­sie­dzieć.

Umil­kli. W Ale­jach gwar już przy­cichł, raz po raz prze­jeż­dża­ły do­roż­ki i zda­le­ka sły­chać było mia­ro­we, su­che dud­nie­nie ko­pyt koń­skich po drew­nia­nym bru­ku.

Zyg­munt, wy­czu­wa­jąc utkwio­ne wciąż na so­bie spoj­rze­nie pan­ny Wik­ty, nie od­wra­cał na­umyśl­nie gło­wy, zdję­ty ner­wo­wą oba­wą, że się znów za­czer­wieui, gdy na sie­bie spoj­rzą. Przez kra­tę, od­dzie­la­ją­cą ogró­dek od chod­ni­ka, pa­trzał w głąb uli­cy. Po dru­giej stro­nie świe­ci­ła się ja­sno oświe­tlo­na we­ran­da re­stau­ra­cyi, ja­kiś ofi­cer od hu­za­rów sie­dział sa­mot­nie przy lśnią­co bia­łym sto­li­ku.

Ze­rwał się lek­ki wiatr, za­szu­miał li­ść­mi, cie­nie ga­łę­zi, roz­sy­pa­ne po zie­mi, za­ko­ły­sa­ły się gwał­tow­nie, jakg­dy­by zim­ny dreszcz po nich prze­szedł.

– Wy­no­śmy się – mruk­nął Masz­kie­wicz, zie­wa­jąc, aż mu oczy po­za­cho­dzi­ły łza­mi – mu­szę jesz­cze wpaść do re­dak­cyi.

– Jak ona się na­zy­wa? – za­gad­nął go na­gle Zyg­munt.

– Kto?

– A no… ta two­ja zna­jo­ma, co tu sie­dzi.

– Ach Wik­cia… Po­do­ba­ła ci się?

– Owszem.

– No to chodź, przed­sta­wię cię. – Chwy­cił go pod rękę i cią­gnąc za sobą, zda­le­ka już po­czął krzy­czeć:

– Mój ku­zyn i przy­ja­ciel, Zyg­munt Bo­ja­no­wicz. Ta­kie pani wy­war­ła na nim pio­ru­nu­ją­ce wra­że­nie, że od kwa­dran­sa sie­dzi już, jak nie­przy­tom­ny.

Zyg­munt zmie­szał się i wście­kłem spoj­rze­niem zmie­rzył dzien­ni­ka­rza. Ale już byli przy sto­li­ku. Ukło­nił się w mil­cze­niu, ak­tor­ka ro­ze­śmia­ła się do nie­go we­so­ło, to­wa­rzysz­ka jej od­po­wie­dzia­ła mu na ukłon dys­tyn­go­wa­nem ski­nie­niem gło­wy.III.

Pew­ne­go po­po­łu­dnia, w parę ty­go­dni póź­niej Zyg­munt stał przy oknie i bez­myśl­nie wy­glą­dał na uli­cę.

Po desz­czu, któ­ry pa­dał od rana, nie­bo za­czy­na­ło się po­wo­li wy­po­ga­dzać. Chmu­ry się po­roz­kle­ja­ły i tu i owdzie prze­bły­ski­wał już błę­kit, czy­sty, jak­by świe­żo wy­my­ty. Na ga­łę­ziach drzew w ogro­dzie kro­ple desz­czu mie­ni­ły się, jak bry­lan­ty. Cza­sa­mi, gdy wiatr prze­wie­wał, roz­pry­ski­wa­ły się we wszyst­kie stro­ny, to znów śli­zga­ły się po ga­łąz­kach, go­niąc jed­na dru­gą, sta­pia­ły w tę­czo­wy dy­ament, któ­ry drżał chwi­lę cięż­ko, wy­dłu­żał się i opa­dał na­gle na zie­mię.

Zyg­munt tego dnia nie wy­cho­dził wca­le z domu i wa­łę­sał się od rana po miesz­ka­niu, nie mo­gąc so­bie nig­dzie miej­sca zna­leźć. Pró­bo­wał czy­tać, grać na for­te­pia­nie, ale nic go nie zaj­mo­wa­ło. Był już cho­ry pra­wie z przede­ner­wo­wa­nia. Po­mi­mo roz­pacz­li­wych sta­rań, pani Bo­ja­no­wi­czo­wej nie uda­ło się uzy­skać po­zwo­le­nia na zo­ba­cze­nie się z cór­ką. Smut­no i cięż­ko wlo­kły się dni w przy­gnę­bia­ją­cej at­mos­fe­rze, jaką nie­szczę­ście wy­twa­rza­ło w domu. W do­dat­ku, od cza­su wy­jaz­du Sta­cha Tur­skie­go na woj­nę, zo­stał osa­mot­nio­ny zu­peł­nie, gdyż ci z ko­le­gów, z któ­ry­mi się w gim­na­zy­um przy­jaź­nił, stu­dy­owa­li, jak i on, na uni­wer­sy­te­tach za­gra­nicz­nych i nie było ich jesz­cze w War­sza­wie, z in­ny­mi zaś, któ­rych spo­ty­kał, nie łą­czy­ły go bliż­sze sto­sun­ki. Przy­ja­ciół zresz­tą miał paru za­le­d­wie, bo w gim­na­zy­um trzy­mał się wo­gó­le od ko­le­gów zda­le­ka i do tych tyl­ko się gar­nął, któ­rzy czemś po­tra­fi­li mu za­im­po­no­wać. Nie lu­bia­no go za to w szko­le i nie szczę­dzo­no przy­kro­ści, któ­re zno­sił z po­błaż­li­wą po­gar­dą, po­cie­sza­jąc się ulu­bio­nym afo­ry­zmem, że po­spo­li­te oto­cze­nie in­stynk­tow­nie musi się mścić na jed­nost­kach, któ­re je prze­ra­sta­ją.

Naj­gor­sze jed­nak ze wszyst­kie­go było na ra­zie to, że pan­na Wik­ta wy­je­cha­ła z War­sza­wy. Owe­go wie­czo­ru, kie­dy ją po­znał w ka­wiar­ni, zdą­ży­li ze sobą parę słów za­le­d­wie za­mie­nić. Ak­tor­ka za­pro­si­ła go od­ra­zu do sie­bie, za­po­wia­da­jąc, że miesz­ka po ka­wa­ler­sku "na czwar­ta­ku", żeby się więc tem nie zra­żał. Za­strze­że­nie to było Co­praw­da zby­tecz­ne naj­zu­peł­niej. Dla Zyg­mun­ta, któ­ry cy­ga­ne­ryę znał z li­te­ra­tu­ry tyl­ko, już sam fakt miesz­ka­nia "na czwar­ta­ku" po­sia­dał nie­okre­ślo­ny, ro­man­tycz­ny urok. Parę na­mięt­nych spoj­rzeń ak­tor­ki, a zwłasz­cza zna­czą­cy uścisk dło­ni, ja­kim ob­da­rzy­ła go przy po­że­gna­niu, roz­pło­mie­ni­ły mu wy­obraź­nię i po­wró­cił do domu, odu­rzo­ny tro­chę tą nową zna­jo­mo­ścią. Tak się jed­nak fa­tal­nie zło­ży­ło, że po­znał ak­tor­kę w sam przed­dzień wy­jaz­du jej do Cie­cho­cin­ka na ja­kieś go­ścin­ne wy­stę­py, z któ­rych mia­ła po­wró­cić za parę ty­go­dni do­pie­ro. W wy­obraź­ni Zyg­mun­ta te parę ty­go­dni ry­so­wa­ło się, jak ja­kaś pu­sta, smut­na dro­ga, któ­rą trze­ba było iść, iść, nie­skoń­cze­nie dłu­go i ra­cho­wał czas na pal­cach, z ta­kiem sa­mem uczu­ciem, z ja­kiem za pierw­szych lat gim­na­zy­al­nych wy­kre­ślał w ma­łym ka­len­da­rzy­ku szkol­nym dni, któ­re się snu­ły, jak czar­ne kre­ski, mię­dzy czer­wo­ne­mi oa­za­mi świąt.

Usiadł przy biur­ku i otwo­rzyw­szy szu­fla­dę wy­do­był z niej kil­ka­na­ście za­pi­sa­nych kar­tek ele­ganc­kie­go, li­sto­we­go pa­pie­ru. Była to no­we­la, któ­rą za­czął pi­sać po­przed­nie­go wie­czo­ru. Ale, kie­dy te­raz od­czy­ty­wał ją na­no­wo, po­gwiz­du­jąc zci­cha przez zęby, wszyst­ko to co na­pi­sał w go­rącz­ko­wem pod­nie­ce­niu, wy­da­ło mu się dziw­nie mdłem i głu­piem. Naj­głęb­szem, uta­jo­nem jego ma­rze­niem była twór­czość li­te­rac­ka. Che­mię stu­dy­ował z musu, ule­ga­jąc woli mat­ki. W du­szy uwa­żał się za po­etę, a ra­czej za czło­wie­ka, któ­ry mógł­by nim być przy ja­kiejś drob­niu­teń­kiej, głu­piej zmia­nie w ukła­dzie mó­zgu. Peł­no miał w gło­wie ob­ra­zów i po­my­słów, cza­sa­mi, mi­mo­wo­li, gdy nie my­ślał na­wet o tem wca­le, bu­dzi­ły się w nim ja­kieś ode­rwa­ne zda­nia, w któ­rych każ­de sło­wo, zda­ło się, mia­ło szcze­ry dźwięk zło­ta, przy­cho­dzi­ły do mó­zgu go­to­we, wy­koń­czo­ne, jakg­dy­by pod­szep­ty­wał mu je ja­kiś duch nie­wi­dzial­ny. W ta­kich chwi­lach pod­nie­ce­nie twór­cze aż mu ta­mo­wa­ło od­dech w pier­si, no­to­wał go­rącz­ko­wo sło­wa na pa­pie­rze, upa­ja­jąc się ich me­lo­dyą, ale wszyst­ko to, nie­ste­ty, były tyl­ko po­strzę­pio­ne uryw­ki i gdy chciał je uzu­peł­niać, wnet dziw­na, sza­ra pust­ka otwie­ra­ła się przed nim i naj­prost­sze­go zda­nia nie mógł skle­cić. Całe go­dzi­ny upły­wa­ły mu nie­raz na roz­pacz­li­wem po­szu­ki­wa­niu wy­ra­zów. Do­zna­wał więc cza­sa­mi wra­że­nia, jakg­dy­by umiał był kie­dyś na pa­mięć ja­kiś prze­ślicz­ny po­emat, po­tem za­po­mniał i te­raz do­pie­ro raz po raz przy­po­mi­nał so­bie po parę słów. Na­peł­nia­ło mu to du­szę znu­że­niem i nie­sma­kiem.

Znie­chę­co­ny, wrzu­cił pa­pie­ry z po­wro­tem do biur­ka, za­trza­snął szu­fla­dę i prze­cią­ga­jąc się le­ni­wie, wstał z krze­sła. Po­nie­waż się wy­po­go­dzi­ło i słoń­ce na­wet po­czę­ło świe­cić, po­sta­no­wił wyjść na mia­sto. Po­czął się na­wet prze­bie­rać, bo zmierzch za­pa­dał, a przed wie­czo­rem miał być u nich Tur­ski, któ­ry po wy­jeź­dzie Sta­cha co­dzien­nie pra­wie do Bo­ja­no­wi­czów za­cho­dził. Zyg­mun­ta draż­ni­ły tak te wi­zy­ty, że na­umyśl­nie ucie­kał z domu, żeby się z Tur­skim nie spo­ty­kać.

Ubrał się sta­ran­nie, za­ło­żył mo­nokl w oko i stał chwi­lę przed lu­strem, oglą­da­jąc się ze wszyst­kich stron. Po­do­bał się sam so­bie, uznał, że bar­dzo wy­twor­nie wy­glą­dał i spra­wi­ło mu to przy­jem­ność, któ­ra za­tar­ła chwi­lo­wo wra­że­nie przy­krych roz­my­ślań.

W ka­wiar­ni, w Ale­jach, do­kąd się udał, nie­wie­le było osób. Mo­kro jesz­cze było po desz­czu i li­ście, któ­re wiatr po­strą­cał z drzew le­pi­ły się do sto­li­ków. Śla­dy stóp ryły się głę­bo­ko w wil­got­nym żwi­rze, za­cie­ka­jąc wodą.

Spo­strzegł na­gle zna­jo­me­go ze Szwaj­ca­ryi, któ­ry sa­mot­nie sie­dział przy sto­li­ku w głę­bi ogród­ka. Szyb­ko od­wró­cił gło­wę, nie chcąc się z nim wi­tać. Zna­jo­my ów, nie­ja­ki Sie­wiń­ski, słu­chacz uni­wer­sy­te­tu w Zu­ry­chu, bu­dził w nim in­stynk­tow­ną od­ra­zę, ale za­ra­zem onie­śmie­lał. Po­zna­li się przy­pad­ko­wo w Ge­ne­wie, do­kąd Sie­wiń­ski dość czę­sto przy­jeż­dzał, gdyż, jak opo­wia­da­no, ko­chał się w jed­nej ze stu­den­tek ro­sy­anek. Był to trzy­dzie­sto paro let­ni męż­czy­zna, ni­ski, krę­py, moc­ny bru­net, z po­strzę­pio­nym za­ro­stem, któ­ry kęp­ka­mi wił mu się koło twa­rzy. Rysy miał nie­re­gu­ral­ne i w do­dat­ku ze­szpe­co­ne przez ospę. Wo­gó­le zaś bar­dzo było trud­no zo­ry­en­to­wać się w wy­ra­zie jego twa­rzy, gdyż przy ła­god­nych, ma­rzy­ciel­skich oczach, usta miał wąz­kie, za­ci­śnię­te, ty­po­wo złe.

Zyg­munt nie lu­biał Sie­wiń­skie­go, a ra­czej bał go się po­pro­stu, tyl­ko, że do tego uczu­cia wstyd mu było, na­wet przed sa­mym sobą, przy­znać się w du­szy. Od pierw­szej chwi­li zna­jo­mo­ści, Sie­wiń­ski po­czął kpić z nie­go nie­mi­ło­sier­nie, bez naj­mniej­szej ce­re­mo­nii. Zyg­mun­ta draż­ni­ło to i obu­rza­ło, przy­cho­dzi­ły mu wpraw­dzie świet­ne i cię­te od­po­wie­dzi do gło­wy, ale za­wsze już po nie­wcza­sie. Spło­szo­ny nie­mi­łem spo­tka­niem, za­wró­cił, chcąc wyjść z ka­wiar­ni, ale Sie­wiń­ski za­uwa­żył go rów­nież i od­ra­zu zbli­żył się ku nie­mu.

– Cóż to pan hra­bia nie chce się wi­tać ze zna­jo­my­mi?

– Nie je­stem hra­bią.

– Wszyst­ko jed­no, mo­gli­by­ście nim być, bez ujmy dla gar­ni­tu­ru.

Zyg­munt uśmiech­nął się iro­nicz­nie. Pod tym jed­nym wzglę­dem czuł swo­ją nie­za­prze­czo­ną wyż­szość nad ko­le­gą. Sie­wiń­ski, któ­re­go twarz wy­wie­ra­ła ta­kie wra­że­nie, jakg­dy­by ją zło­żo­no z róż­nych, nie pa­su­ją­cych do sie­bie czę­ści, tak samo był ubra­ny. Miał na so­bie dłu­gi, czar­ny sur­dut, ma­ry­nar­ko­we, kra­cia­ste spodnie, na gło­wie znisz­czo­ny ka­pe­lusz z fał­szy­wej pa­nam­skiej sło­my, prze­pa­sa­ny ja­skra­wą wstąż­ką.

– Daw­no przy­je­cha­li­ście do War­sza­wy?

– Przed ty­go­dniem.

– Cóż was z Ge­ne­wy zwia­ło?

– Sio­strę mi aresz­to­wa­no.

Sie­wiń­ski spoj­rzał na nie­go z za­cie­ka­wie­niem.

– Tak?

Spo­waż­niał jed­nak od­ra­zu i po­czął wy­py­ty­wać Zyg­mun­ta o szcze­gó­ły re­wi­zyi i aresz­to­wa­nia. Zyg­munt opo­wia­dał mu je ob­szer­nie, rad w głę­bi du­szy, że uda­ło mu się czemś wzbu­dzić w Sie­wiń­skim za­cie­ka­wie­nie. Świa­do­mie na­wet w tym celu, za­raz na po­cząt­ku roz­mo­wy, wspo­mniał o aresz­to­wa­niu sio­stry. Wie­dział, że Sie­wiń­skie­go, któ­ry był za­pa­lo­nym spo­łecz­ni­kiem i już dwa razy w ży­ciu od­sia­dy­wał po parę mie­się­cy w cy­ta­de­li, zaj­mie to. In­stynk­tow­nie bo­wiem, choć czuł szcze­rą do nie­go od­ra­zę, sta­rał mu się za­wsze czemś przy­po­do­bać, żeby się w ten spo­sób uchro­nić od kpin.

Le­d­wo jed­nak skoń­czył opo­wia­da­nie, Sie­wiń­ski ode­zwał się z drwią­cym uśmie­chem:

– Was nie za­aresz­tu­ją… Zyg­munt uczuł ner­wo­wy nie­po­kój.

– Dla was, zda­je się, pro­bie­rzem war­to­ści czło­wie­ka jest to, ile kto razy w cy­ta­de­li sie­dział.

– Lep­szym w każ­dym ra­zie od pięk­nie za­pra­so­wa­nych spodni.

Zyg­munt po­czer­wie­niał. Im­per­ty­nenc­ki ton ko­le­gi roz­draż­nił go już do ży­we­go. Miał chęć na­wy­my­ślać mu po­pro­stu. Nie­jed­no­krot­nie zresz­tą od­gra­żał się w my­śli, że mu zro­bi awan­tu­rę i wy­zwie na po­je­dy­nek, ale w de­cy­du­ją­cych chwi­lach nie star­cza­ło mu nig­dy ner­wo­wej od­wa­gi. A Sie­wiń­ski, po­strze­gł­szy jego zmie­sza­nie, prze­śla­do­wał go da­lej.

– Tyl­ko się nie obu­rzaj­cie.

– Och – mruk­nął Zyg­munt, wzru­sza­jąc po­gar­dli­wie ra­mio­na­mi.

Sie­win­ski wy­krzy­wił zja­dli­wie usta.

– Wie­cie – za­czął po­wo­li, ale urwał na­gle i uno­sząc się zlek­ka na krze­śle, zło­żył ko­muś za­ma­szy­sty ukłon.

Zyg­munt od­wró­cił ma­chi­nal­nie gło­wę. Ze­rwał się i sta­nął, jak wry­ty. O kil­ka­na­ście kro­ków od nich sie­dzia­ła przy sto­li­ku pan­na Wik­ta. Spo­strze­gł­szy Bo­ja­no­wi­cza, ski­nę­ła mu przy­jaź­nie gło­wą.

– Zna­cie ją? – ode­zwał się Sie­win­ski.

– Znam, od­parł, czu­jąc, że się gwał­tow­nie czer­wie­ni.

Tak go to za­wsty­dzi­ło, że nie śmiał spoj­rzeć Sie­wiń­skie­mu w oczy. Wy­cze­ki­wał ja­kiejś szy­der­czej uwa­gi, zde­cy­do­wa­ny, że tym ra­zem od­po­wie mu im­per­ty­nen­cyą. Ale Sie­win­ski mil­czał. Pan­na Wik­ta sie­dzia­ła z nie­od­łącz­ną przy­ja­ciół­ką swo­ją, Ząb­kow­ską, ko­bie­tą nie­okre­ślo­ne­go wie­ku i nie­okre­ślo­ne­go sta­no­wi­ska, któ­rą ak­tor­ka ty­tu­ło­wa­ła za­wsze przy pre­zen­ta­cjach mę­żat­ką. Ząb­kow­ską też, zda­jąc so­bie wi­docz­nie spra­wę z obo­wiąz­ków, ja­kie na­kła­da­ło na nią to sta­no­wi­sko, co pięć mi­nut wspo­mi­na­ła o mężu. Z po­wo­du in­te­re­sów ba­wił on gdzieś w głę­bi Ro­syi, ale lada mo­ment miał się zja­wić w War­sza­wie. Przy­ja­ciół­ka pan­ny Wik­ty za­po­wia­da­ła wszyst­kim ten jego przy­jazd, z ak­cen­tem nie­wy­tło­ma­czo­nej groź­by w gło­sie.

– A wy skąd ją zna­cie? – ode­zwał się Zyg­munt po chwi­li, ze sztucz­nie nie­dba­łym uśmie­chem.

– To moja uczen­ni­ca – od­parł Sie­wiń­ski. Zyg­munt spoj­rzał na nie­go po­dejrz­li­wie.

– Wa­sza uczen­ni­ca?

– Tak. W ze­szłym roku… kie­dy by­łem na wio­snę w War­sza­wie da­wa­łem jej lek­cye.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: