- W empik go
Wirtualny przyjaciel - ebook
Wirtualny przyjaciel - ebook
Książka „Wirtualny przyjaciel” stanowi zbiór tekstów związanych z konkursem ogłoszonym przez Janusza Leona Wiśniewskiego, po ukazaniu się jego debiutanckiej bestsellerowej powieści „Samotność w sieci”, książki, która zmieniła losy wielu czytelników, w tym autora, oraz konkursem na eksplikacje scenariusza filmowego. Przede wszystkim jest jednak wspomnieniem kilkuletniej korespondencji autora z JLW, i zapisem refleksji nad tamtymi, ale też współczesnymi emocjami. Książka dla osób pełnoletnich.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8351-864-0 |
Rozmiar pliku: | 670 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_wybitnemu polskiemu pisarzowi,_
_niezrównanemu chirurgowi ludzkich emocji,_
_książkę tę poświęcam_
Jaka róża taki cierń
Była zła, gdy zatrzasnął drzwi
W środku płacz, w oczach suche łzy
Pomyślała — no, tak
Znów ten schemat się pcha
Oto był ten ich słynny ląd
Dwa na trzy, wynajęty kat
Może śmiesznie to brzmi
Lecz w tej chwili nie miała już nic
Trzy tuziny swych lat
To, co bolało znikło już
Mimo to
Ból
Jaki ranek taki dzień
Nie dziwi nic
Jaka woda taki brzeg
Nie dziwi nic
Jaka pościel takie sny
Nie dziwi nic
Nawet to co jest
Jakie serce taki lek
Nie dziwi nic
Jaka słabość taki grzech
Nie dziwi nic
Jaka kieszeń taki gest
Nie dziwi nic
Nawet to co jest
Jaka róża taki cierń
Nie dziwi nic
Jaka zdrada taki gniew
Nie dziwi nic
Jaki kamień taki cios
Nie dziwi nic
Jakie życie Taka śmierć
Różo, różo, nasz jest świat
Zostaniemy wciąż młode
Noc wiruje wokół nas
Spójrz, uśpiłam już trwogę
Miłość durna, miłość zła
Nie ma władzy nade mną
Włosy me pochwyci wiatr
Dziesięć pięter i ciemność
Jakie życie taka śmierć
Nie dziwi nic
Jaka zdrada taki gniew
Nie dziwi nic
Jaki kamień taki cios
Nie dziwi nic
Nawet to co jest
Co wyrywa z nas
Cały zapas słów
Cały spokój serc
Jakie życie taka śmierć
Nie dziwi nic
Jaka zdrada taki gniew
Nie dziwi nic
Jaki kamień taki cios
Nie dziwi nic
Nawet to co jestWirtualny przyjaciel
Każda róża ma swój cierń, a każdy cierń na swoją różę. Każda książka ma swój czas, a każdy czas ma swoją książkę. Czy książka może za człowieka podjąć decyzję? Nie. Ale może stać się tym, co w psychologii nazywa się czynnikiem spustowym. Bodźcem tak silnym, generującym taki wybuch emocji, że nie sposób mu się przeciwstawić.
Dla mnie takim zapalnikiem emocji stała się wydana w roku 2001 książka Janusza Leona Wiśniewskiego „Samotność w sieci”, a w niej szczególnie poruszający do bólu dialog Serca z Rozumem. Przeczytałem „Samotność w sieci”, z zapartym tchem w dwadzieścia cztery godziny, i zrozumiałem, że to co działo się w moim związku przez ostatnich kilka lat było powolnym umieraniem, że bez sensu jest okłamywanie samego siebie w imię złożonej ponad dwadzieścia lat temu przysięgi.
Ta książka uświadomiła mi, że moja Róża, kobieta z którą przeżyłem tak wiele, straciła już wszystkie płatki: wrażliwości, delikatności, serdeczności uczuć, szczerości, że została już tylko wyschnięta łodyga z cierniami graniczącej z nienawiścią niechęci, pogardy, zimna i nieuczciwości. Dzięki „Samotność w sieci” zrozumiałem też, że gdyby to owa kobieta pisała o jej postrzeganiu mnie, te zdania byłyby równie niechętne. „Samotność w sieci” pokazała mi, że nieuchronnie zmierzam ku torowi czwartemu jedenastego peronu stacji Berlin Lichtenberg, że jak w piosence Edyty Geppert „miłość durna, miłość zła, nie ma władzy nade mną, włosy me pochwyci wiatr, dziesięć pięter i ciemność”, że albo muszę fizycznie ze sobą skończyć, albo uciec na zawsze z toksycznego związku. Choć jeszcze parę lat minęło zanim ostatecznie rozstałem się z domem i zacząłem tułać po wynajmowanych lokalach, to właśnie wtedy dotarło do mnie, że nie mam innego wyboru.
Niedawno byłem na wizycie u lekarza, chirurga naczyniowego, który widząc moją, wynikającą z kalectwa, nieporadność przy ubieraniu się, powiedział ze standardowym w jego fachu cynizmem: „Pan już nigdy zdrowy nie będzie”. Gdyby to było dwadzieścia lat temu, natychmiast bym się upił. Nie upiłem się. Lekarz ten powiedział prawdę, chociaż jak to często z prawdą bywa, była to prawda okrutna. To był moment podobny do tego gdy dwadzieścia lat wcześniej „Samotność w sieci” wykrzyczała mi w twarz: „Już nigdy nie znajdziesz w tym związku miłości, umrzesz z rozpaczy tkwiąc tutaj!”.
W tamtym okresie, absolutnie zafascynowany książką, zacząłem korespondować z JLW. Mam problemy z nawiązywaniem szczerych relacji z innymi ludźmi, jednak Janusz okazał się być inteligentnym, nietuzinkowym i szczerym rozmówcą. Swoje maile zaczynał zawsze od zabawnego „Irq”, a kończył wspierającym zwrotem „Tejkeruj”, czyli „Dbaj o siebie”.
Pomiędzy tymi wersami była niespotykana mądrość życiowa, była uczciwość, bardzo prywatne przemyślenia na temat życia, relacji i związków z kobietami, ale też na temat problemów i stresów pisarza debiutanta.
Był to okres przygotowywania przez Janusza zbioru opowiadań pod tytułem „Zespoły napięć”. Według autora zbiór ten, stworzony z charakteryzującą Janusza żelazną konsekwencją, opowiadający o emocjach w okresie życia kobiety od pierwszej do ostatniej miesiączki, miał po prostu nazywać się „Menstruacje”.
Jednak wydawca i jego redaktorzy uparli się by tytuł zmienić. W tamtych czasach niestety nie było jeszcze wydawnictw _self-publishing_, takich jak bardzo przyjazne autorowi Ridero, w którym publikuję swe książki. Ówczesne, tradycyjne wydawnictwa formatowały autora tak, by według widzimisię redaktorów zapewnić sukces komercyjny książce. A to musiało u wrażliwego człowieka jakim jest Janusz powodować frustrację. Do tego bezsensowna okładka z Wenus z Milo tonącą w połówce pomidora bardziej nadająca się na reklamę konserwy rybnej w sosie pomidorowym, niż na okładkę poważnej, analitycznej książki traktującej o kobietach. Te maile pokazały mi, że — jak zresztą przypuszczałem — Wiśniewski nie unie i nie chce kłamać, ani w książkach, ani w przyjaźni, że precyzja naukowca i wielka wrażliwość sprawiają, że nad jego książkami nie można zasnąć.
A to zdarzyło mi się ostatnio w okolicach pięćdziesiątej strony dzieła naszej noblistki, która zresztą w jednym z wywiadów stwierdziła, że jej książki nie są przeznaczone „pod strzechy”. No cóż, z literaturą jest chyba tak, jak z modą: „haute couture” wymyślono dla bywalców salonów, snobów i nuworyszy, a „casual” dla ludzi którzy wstają o czwartej rano, biegną do frustrującej, a często morderczej dla psychiki i ciała pracy, o dwudziestej wracają i znużeni zasypiają na kanapie przed telewizorem. I to wcale nie oznacza, że ci drudzy są ludźmi płytkimi, tępymi czy gorszymi. Są po prostu jak większość z nas przygnieceni przez życie i chcą w książce przejrzeć się jak w zwierciadle, chcą zobaczyć, że nie są w społeczeństwie sami, że życie każdego z nich ma własną, niepowtarzalną wartość.
Wracając do korespondencji z Januszem: ta przyjaźń choć wirtualna była przyjaźnią prawdziwą, gdyż pozwalała na szczerość i otwartość, na którą ja bym się nie zdobył rozmawiając z kimś twarzą w twarz. Żal tylko, że tych setek maili już nie ma — przepadły przy którejś z kolejnych przeprowadzek wraz z zaginionym laptopem. Po paru latach zaprosiłem Janusza po wieczorze autorskim na butelkę jego ukochanego Caberneta Sauvignon i okazało się że w bezpośredniej rozmowie jest równie szczery i wrażliwy jak w mailowej korespondencji. Niestety z mojej winy korespondencja ta zaczęła wygasać, aż do całkowitego zaniku. Po prostu Janusz swoje traumy jako ekstrawertyk zabija relacjami z tłumem innych, w tym także „wirtualnych” osób, natomiast ja w kryzysie uciekam od świata i zostaję sam ze swoją samotnością, aczkolwiek obiektywnie jest to niemądre.
Janusz udzielił 2 lutego 2020 roku obszernego wywiadu Romanowi Praszyńskiemu z miesięcznika „Viva!”, a fragmenty tego wywiadu stały się dla mnie kluczem do zrozumienia skąd przed laty wzięła się nasza „wirtualna przyjaźń”…
Poniżej zacytuję ważne z uwagi na wspólnotę naszych biografii, poglądów i emocji, fragmenty.
Ważne kobiety Pana życia?
Babka i matka. Mamie poświęciłem książkę „Na fejsie z moim synem”. Pisałem ją w potoku emocji, tęsknoty za matką, którą bardzo wcześnie utraciłem, byłem studentem, kiedy umarła. A rozstałem się z nią jeszcze wcześniej, gdy jako 14 letni chłopak wyjechałem do szkoły z internatem. Z Torunia do Kołobrzegu, wtedy to był jak wyjazd na Syberię. Nie było telefonów. Mama bardzo tęskniła, przez pięć lat codziennie pisała do mnie listy!
Wielka miłość!
Zdecydowanie. Mama była kobietą niewykształconą, pochodziła z robotniczej rodziny, ale była mądra życiowo. Uczyła mnie szacunku do innych kobiet. Ojciec też liczył się z jej zdaniem. Była sprzedawczynią, a później kierowniczką sklepu spożywczego. Wstawała o czwartej rano, wracała po południu. Dużo czasu spędzałem z babcią Martą, jej matką.
Te dwie kobiety mnie ukształtowały. Ale to nie był matriarchalny dom. Był jeszcze dziadek, był mój brat. I ojciec, bardzo kochający moją matkę. Sytuacja była dość skomplikowana, bo matka urodziła się w Berlinie, dokąd wyemigrował dziadek i była Niemką. A ojciec, który był jej trzecim mężem, był więźniem Stutthofu.
O!
Mój tato był żołnierzem polskim, w 1939 roku był czołgistą. Gdy Rosjanie zaatakowali Polskę 17 września, zniszczył czołg i ubrał się w cywilne ubranie. Ale został złapany i spędził w Stutthofie cztery lata. Moja mama w tym czasie była kelnerką w Gdyni, sto kilometrów od Stutthofu. Pracowała w niemieckiej restauracji na Świętojańskiej, gdzie przychodzili sami esesmani. Być może ci, którzy tłukli rano mojego ojca. Musiała tańczyć z nimi tango, czy walca, bo kelnerki były także fordanserkami. Chciała uciec w 45-tym przed Armią Czerwoną, do swojego drugiego męża, który przedostał się do Anglii. Stała w kolejce, żeby wsiąść na statek Wilhelm Gustloff, który zatopiono 30 stycznia, ale nie dostała się, bo była Niemką trzeciej kategorii. Wróciła do Torunia i płakała na ławce, gdy akurat przechodził mój ojciec i zapytał, dlaczego płacze. Półtora roku później ja się urodziłem.
Jakie cechy ma Pan po rodzicach?
Po mamie jestem pracowity. Ewelinie to przeszkadza, nazywa mnie pracoholikiem. Po ojcu mam wykształcenie, on bardzo cenił mądrość. Twierdził, że im więcej wiesz, tym mniej się boisz. Po tym Stutthofie nie był ani czarny, ani zielony, ani czerwony, nie uznawał żadnej ideologii. Był ateistą ze względu na milczenie Boga, którego doświadczył w obozie. Przekonał mnie, że tylko przez wykształcenie można do czegoś dojść. Strasznie był zakochany w mojej mamie. Gdy ona umarła, bardzo chciał odejść ze świata, pił, katując organizm, który i tak był wycieńczony obozem. Po kilku latach też umarł. Miałem szczęście, bo zdążyłem wrócić ze stypendium ze Stanów, na dzień przed jego śmiercią. Wieczorem odwiedziłem go w szpitalu, a rano już nie żył. Tak jakby na mnie czekał.
(Koniec cytatu)
Wiele z tych, jak zwykle u Janusza szczerych wspomnień, w prawie stu procentach pokrywało się z moimi wspomnieniami z dzieciństwa i młodości.
Moja Mama, Zofia, miała tylko przedwojenną małą maturę, zaś Ojciec, Adam, był praktykującym adwokatem karnistą. Ślub wzięli w 1936 roku w Warszawie, a po wybuchu powstania warszawskiego uciekli na Podlasie, tułając się z dwójką małych dzieci z miejsca na miejsce w koszmarze okrutnej wojny. Moi bracia byli o kilkanaście lat starsi, i gdy ja byłem brzdącem oni przeżywali swoje pierwsze miłości, więc trudno było o jakieś ważniejsze emocje między nami. Całe dnie spędzałem z Mamą często w kuchni bo to było jej królestwo. Mama była osobą bardzo wrażliwą i oczytaną, ale też głęboko wierzącą w Boga. Pewnie dlatego jedną z pierwszych moich lektur były „Kwiatki świętego Franciszka”, które na zawsze ukształtowały mój stosunek do przyrody, otaczającego nas świata i ludzi.
W domu bywało biednie jednak jedyną rzeczą na którą ojciec, czytający literaturę w czterech językach erudyta, nigdy nie skąpił pieniędzy, były wymarzone przeze mnie książki. Wyznawał w tym zakresie podobne poglądy do ojca Janusza, wierząc że tylko wiedza daje człowiekowi prawdziwą wolność.
Dzięki temu już na etapie podstawówki chłonąłem wszystko co zostało napisane: książki traktujące o biologii, chemii, czy medycynie sądowej, podróżnicze perełki Alfreda Szklarskiego z serii „Przygody Tomka” (które — jak w wywiadzie wspomina Wiśniewski — także u niego wzbudziły głód poznawania świata), kryminały i powieści szpiegowskie, a nade wszystko lubiłem różnego rodzaju encyklopedie, leksykony, atlasy.
Gdy moi rówieśnicy pasjonowali się piłką nożną, którą od zawsze uważam za najgłupszy, oparty na faulach, i tendencyjności arbitrów, ustawiany przez bukmacherów, sport zespołowy, ja z wypiekami na twarzy wertowałem wszystkie książki Władysława Kopalińskiego, w tym ukochany „Słownik mitów i tradycji kultury”. W klasie będąc najlepszym uczniem, byłem nielubiany, a na lekcjach wf wyśmiewany jako największa klasowa oferma.
Książki stały się dla mnie czymś w rodzaju przedmiotów kultu, najwierniejszymi przyjaciółmi, oraz źródłem szacunku dla wielu spośród autorów. W tamtym, zbudowanym z byłą żoną domu, z którego odszedłem, zostało ich kilka tysięcy. Papier jest ciężki, a wyprowadzałem się do małego pokoju. Być może już dawno wylądowały na śmietniku, lub w antykwariacie. Ich brak to dla mnie ból porównywalny z tym po stracie kogoś bliskiego.
Mój ojciec, stał się sławny przez swoją cywilną odwagę, gdyż jako jeden z zaledwie kilku poznańskich adwokatów, odważył się reprezentować w stalinowskich procesach robotników oskarżonych w związku z wydarzeniami „Poznańskiego czerwca 1956”. Bronił w tzw. „procesie trzech” oraz w „procesie dziesięciu”. Mieszkańcy mojego miasta pokochali go, a koledzy prawnicy przez lata bali się — z uwagi na potencjalne represje — podać mu rękę.
Był człowiekiem niezwykle etycznym, tak różnym od dzisiejszych sprzedajnych „papug”. Pewnego dnia, w stanie wojennym, wrócił do domu z wielkim bukietem goździków w kolorach czerwonym, białym, i żółtym. Pytam: „Tata, a cóż Ty za warzywa przynosisz?” On na to: „Wyciągnąłem z internatu (tak mówiło się wówczas na miejsca internowania niepoprawnych politycznie osób) młodego chłopaka, studenta, którego posadzili za kolportaż ulotek „Solidarności”. Rodzice chcieli mi zapłacić, ale ja za politycznych grosza nie biorę, no to przyszli z kwiatami”.
Ojciec mój, tak jak ojciec Janusza przeżył traumę, która spowodowała nadużywanie alkoholu. Bronił nastolatka, który w wyniku zbiegu naprawdę trudnych okoliczności utopił swoja kuzynkę. Choć ówczesny kodeks karny nie pozwalał na orzeczenie kary śmierci dla osoby małoletniej, wrzeszczący pod sądem i aresztem śledczym na ulicy Młyńskiej podczas rozprawy tłum, doprowadził w końcu do tego, że owego chłopaka powieszono. I to załamało Tatę, tak jak ojca Janusza obóz… Cóż, każdy prawdziwy mężczyzna ma swój Stutthof.
Moja diagnoza rodzin, gdzie chłopak wychowywany i uczony świata wartości jest głównie przez matkę, jest taka, że zazwyczaj wybiera on jedną z dwóch dróg: albo — szczególnie gdy ojciec odchodzi, umiera albo staje się alkoholikiem — coraz bardziej się stacza, pije, ćpa, żyje od wyroku do wyroku, i do jej śmierci pasożytuje na matce, kradnąc ostatnie grosze z jej emerytury, albo też - staje się nadwrażliwcem, heteroseksualnym miłośnikiem kobiet, człowiekiem delikatnym (stąd angielskie _gentleman_, przez dzisiejszych cyników wyśmiewane jako archaizm), nieumiejącym przyjaźnić się z typowymi facetami w popularny wódczano-meczowo-samochodowy sposób zakładający, że kobieta służy do łózka i niańczenia dzieci, z samcami, których życiowym _credo_ staje się „dupa, fura, skóra i komóra”.
Sądzę, że choć ani Janusz, ani ja nie byliśmy w stanie, w swym bardzo trudnym, nad siły pracowitym, obarczonym tragediami osobistymi i ułomnościami życiu, zbliżyć się do wymyślonego ideału, jaki w postaci Jakuba stworzył Wiśniewski, to jednak właśnie wychowanie przez czułą i inteligentną, wrażliwą matkę, spowodowało naszą nadwrażliwość, i rozumienie świata kobiet.
Cóż „per aspera ad astra”: tylko trudne życie daje przed śmiercią poczucie własnej wartości.
Z wspomnianego wywiadu dowiedziałem się też, że Janusz znalazł nową miłość, ożenił się po raz drugi, i postanowił na stałe powrócić do Polski.
Sprawiło to, że poczułem się naprawdę szczęśliwy. Bo tak jak ptaki czy niektóre ryby my, ludzie, chcemy u schyłku życia wrócić tam, gdzie się ono zaczęło, tam gdzie w cieple ramion matki uczyliśmy się pierwszych słów w ojczystym języku, tam gdzie mieliśmy swój pierwszy dom, i pierwszą miłość.
W telewizji pokazano wywiad z siedemdziesięcioletnią Belgijką, która w stanie wojennym była kierowcą ciężarówki jeżdżącej z pomocą humanitarną do Polski. Pani ta, która sama nauczyła się języka polskiego i pięknie się nim posługuje, stwierdziła, że patrząc z perspektywy lat czuje się bardziej Polką aniżeli Belgijką, choć nie ma żadnych polskich korzeni wśród przodków. Powiedziała, że każdą wolną chwilę spędza w Polsce, że dobrze zna naszą historię, tradycje wigilijne, kuchnię. I że szanuje nas za to, że pamiętamy skąd przyszliśmy, że jesteśmy dumni z bycia Polakami, bo jej zdaniem w krajach takich jak Belgia ludzie czują się Europejczykami w taki sposób, jakby Europa powstała zaledwie kilkadziesiąt lat temu, i zupełnie ich nie obchodzi historia, przeszłość własnego narodu, cierpienie przodków podczas zawieruch wojennych.
To dobrze, że tak wartościowy Polak jak Janusz, po trzydziestu dwóch latach spędzonych na obczyźnie, po latach pracy w amerykańskiej korporacji w biurze na frankfurckim „Mainhattanie” jak tę część miasta nad Menem nazywają jego mieszkańcy, powrócił nad najpiękniejsze morze świata, morze naszych dziecięcych zamków z piasku, naiwnych jeszcze wtedy marzeń, nad polski Bałtyk.
Być może kiedyś znów wypijemy po kieliszku Caberneta…
***
Po olbrzymim sukcesie „Samotności w sieci”, a przed wydaniem „Zespołów napięć” Janusz wpadł na pomysł ogłoszenia konkursu na dokończenie opowiadania pod tytułem „Kochanka” pochodzącego z tego zbioru. Konkurs formalnie zorganizowała internetowa księgarnia Merlin, pierwsza w Polsce tego typu innowacyjna firma, na wskroś przypominająca strukturalnie Amazon. Na konkurs przesłano kilkadziesiąt zakończeń, jednak jurorzy pod przewodnictwem Janusza zdecydowali, że mój pomysł jest najciekawszy zatem konkurs ten wygrałem. W nagrodę otrzymałem od Merlina przedpremierowy egzemplarz „Zespołów…” z ową straszną „Wenus w pomidorach” na okładce. Udostępniony na konkurs fragment z moim zakończeniem tworzy drugą część tej książki.
Pomyślałem, że warto też przywołać moje ówczesne pisane dla Merlina recenzje dwóch pierwszych książek autorstwa Janusza gdyż dobrze odzwierciedlają poziom emocji jaki te książki wzbudzały u zdecydowanej większości czytelników, ale też są polemiką z hejtem skierowanym na Janusza, przede wszystkim przez „łowców wierszówek”, czyli zawodowych krytyków literackich.
Ostatnią częścią niniejszej książki jest zbiór projektów (_treatment)_ na scenariusz filmu fabularnego. _Treatment_ zwany też eksplikacją reżyserską to krótkie opowiadanie mające zainteresować potencjalnego producenta czy reżysera filmu, będące pierwszą fazą przygotowania scenariusza.
Powstały one w tym samym okresie, gdyż w roku 2001 właściciele poznańskiego hotelu Trawiński ogłosili taki konkurs. Do dziś zastanawiam się jaki był prawdziwy cel tej imprezy bo zapowiadano, że zwycięzca otrzyma dwadzieścia tysięcy złotych, a według jego scenariusza powstanie pełnometrażowy film. Nigdy jednak nie słyszałem by taki film zrealizowano.
W konkursie tym, którego jurorami byli znani aktorzy i twórcy a wśród nich Filip Bajon, Mieczysław Hryniewicz czy Beata Tyszkiewicz, mój scenariusz pod tytułem „Autobahn” zdobył drugie miejsce.
Z natury jestem człowiekiem raczej ponurym, jednak pomysłodawcy konkursu wymagali, by jednym ze scenariuszy był _treatment_ komedii i tak powstała „Messalina”. Pozostałe opowiadały smutne historie, i tak jak twórczość Janusza Leona Wiśniewskiego, charakteryzowały moje niewesołe wówczas egzystencjalne przemyślenia.
Sądzę jednak, że nadal mimo upływu wielu lat konstrukcja dramaturgiczna tych scenariuszy jest niebanalna i warto je opublikować.Kochanka — Konkurs
Wchodził. Czasami zrzucał swoją marynarkę na podłogę, czasami wieszał ją na wieszaku w przedpokoju. Bez słowa podchodził do mnie podnosił spódnicę lub zsuwał gwałtownie moje spodnie, wpychał swój język w moje usta potem rozsuwał moje nogi i wsuwał dwa palce we mnie. Czasami nie byłam wcale wilgotna i wtedy gdy zapomniał wybrać właściwe palce czułam jego obrączkę w swojej pochwie.
_CO CZUŁAŚ W TAKIM MOMENCIE?_
Czułam drut kolczasty w sobie. Po prostu drut kolczasty. Zardzewiały drut kolczasty w mojej pochwie i jego język w moich ustach. Każda litera wygrawerowana na odwrocie tej obrączki była jak zahaczający i rozrywający mnie kolec. „_Joanna 30.01.1978_”. Zaczynało boleć przy „J” pierwsze łzy przychodziły przy pierwszym „a” a przebijało mnie przy „30”. Urodziłam się 30 stycznia. W dniu jego ślubu tylko, że osiem lat wcześniej. Gdy przychodził do mnie w urodziny miał zawsze dwa bukiety. Jeden dla mnie. Ten mój urodzinowy. Przepiękny. Taki, aby obejmując go trzeba wyciągać obie ręce. Drugi dla jego żony. Kładł go na parapecie w kuchni. Tak aby go przemilczeć. Udawać, że jest jak jego aktówka. Bez znaczenia. Tak, aby nie leżał w salonie, gdy kochamy się na podłodze lub w sypialni gdybyśmy zdążyli tam dotrzeć. Gdy po wszystkim powoli przestawał mnie całować lub ssać moje włosy i odwracał się ode mnie wstawałam z podłogi w salonie lub z łóżka w sypialni i naga szłam do łazienki. On zazwyczaj leżał i palił papierosa. Wracając z łazienki przez przedpokój zauważałam ten bukiet. Podchodziłam do szafy w przedpokoju, brałam ten największy wazon z fioletowego szkła, nalewałam wody, szłam do kuchni i wstawiałam tam kwiaty dla jego żony. Bukiet taki, aby obejmując go trzeba wyciągać obie ręce. Także przepiękny. Bo on nigdy nie kupuje kwiatów w pośpiechu. Nigdy. On kupuje kwiaty tak naprawdę dla siebie, aby cieszyć się widokiem radości, którą nimi sprawia. Mnie. I swojej żonie także.
Róże dla niej były zawsze purpurowe. Wstążki zawsze kremowe. Za folią pomiędzy kwiatami była zawsze biała koperta. Zawsze niezaklejona. Kiedyś miałam ją już w dłoniach. On leżał w pokoju palił papierosa zmęczony i uspokojony tym co zrobiliśmy przed chwilą, a ja naga stałam w kuchni przy bukiecie purpurowych róż dla jego żony i przyciskałam do piersi kopertę, w której były słowa mogące mnie jedynie zranić. Pamiętam, że spojrzałam na tę kopertę i czytając pisane jego pismem _Joanna_ czułam po raz drugi drut kolczasty w sobie. Ale tym razem nie w pochwie tylko wszędzie. Odłożyłam wtedy tę kopertę za folię. Opadła pomiędzy purpurowe róże dla jego żony. Musiałam odwrócić się od tego wazonu, aby więcej nie patrzeć na niego i stałam odwrócona plecami do okna naga drżąc i z zimna i z bólu i z poniżenia i z litości nad sobą czekająca aż drżenie przejdzie. Aby niczego nie zauważył.
Potem wracałam do niego na podłogę lub do łóżka, wtulałam się w niego i zapominałam o wszystkim. Pomagał mi w tym. Czasami miałam wrażenie, że wiedział co działo się ze mną w tej kuchni i chciał mi to wynagrodzić. Tak jak gdyby pocałunkami chciał zatkać dziury we mnie po tym kolczastym drucie. I zatykał. Bo on kocha kobiety tak samo jak kupuje dla nich kwiaty. Głównie po to aby sprawić sobie radość patrząc na to gdy one są szczęśliwe. I to jest chyba to co tak bardzo uzależnia mnie od niego. To uczucie, że nie można przeżyć bez niego coś „równie dobrego” albo coś „lepszego”. Po prostu nie można.
Czasami wydawało mi się, że to absurd. Ze to tylko moja niedorozwinięta wyobraźnia. Kiedyś odważyłam się i powiedziałam to swojemu kolejnemu psychoterapeucie. To co usłyszałam było jak fragment wykładu, który miał mnie chyba wprowadzić w stan podziwu nad jego mądrością. Powiedział mi, że to nie ma nic wspólnego z wyobraźnią i że to jest „edypalny przejaw pragnienia bycia żoną swojego ojca i uczynić z niego swą własność oraz pragnienia rodzenia mu dzieci”. Wyobrażasz to sobie!? Taki palant! Takie coś mi powiedział. Mi, która nie miała ojca od 2 roku życia. A przed drugim rokiem życia miała go ponoć 6 miesięcy i 23 dni zanim trawler, na którym był oficerem uderzył w górę lodową i zatonął pod Nową Fundlandią. Wyszłam w połowie drugiej terapii i nawet nie chciało mi się trzasnąć drzwiami. Mógłby poczuć się zbyt dobrze myśląc, że udało mu się mnie zdenerwować. „Edypalny przejaw pragnienia”. Coś takiego! Zarozumiały psychol w czarnym golfie, spodniach, które chyba nigdy nie oddawał do pralni i z brzydkim kolczykiem w uchu. Mówić coś takiego mi, która zaraz po „_Dzieciach z Bulerbyn_” przeczytała „_Psychologię kobiety_” tej genialnej Horney!
To nie był na pewno „edypalny przejaw pragnienia”. To były jego usta. Po prostu tak. I dłonie także. Wtulałam się w niego, a on zaczynał dotykać i całować. Wszystko. Usta, palce, łokcie, włosy, kolana, stopy, plecy, nadgarstki, uszy, oczy i uda. Potem oczy, paznokcie i znowu uda. I trzeba było mu przerwać. Aby wreszcie przestał całować i aby wszedł we mnie zanim zrobi się za późno i będzie musiał wstać, ubrać się i zejść do taksówki, która zawiezie go do jego żony.
I gdy później wychodził do domu zabierając bukiet z wazonu w kuchni miałam to wyraźne uczucie, że nie można bez niego przeżyć „czegoś równie dobrego”. Po prostu nie można. I że to akurat, także ja, mam takie ogromne szczęście to z nim przeżywać. I że tego nie wyjaśni żaden psycholog i że sama Horney, gdyby ciągle żyła, także nie potrafiłaby tego wyjaśnić. I że nawet gdyby mogła to ja i tak nie chciałabym tego słuchać.
Czasami z korytarza lub już z ulicy wracał i wbiegał na moje czwarte piętro, wpadał zdyszany do mieszkania, aby podziękować mi, że włożyłam kwiaty do wazonu. I wtedy bolało mnie najbardziej. Bo ja tak samo jak on chciałam przecież, aby to przemilczeć. Udawać, że ten bukiet jest jak jego aktówka. Bez znaczenia. Nie udało się to nam nigdy. Ja za każdym razem wyciągałam fioletowy wazon, a on zawsze wracał, aby podziękować.
A wracał, bo on nigdy nic nie bierze za oczywiste. I to jest — i zawsze był — także kawałek tego nieosiągalnego „czegoś równie dobrego” czego nie przeżyje się z innym mężczyzną. On się nad wszystkim zastanawia, pochyla lub w najgorszym przypadku dostrzega. Traktuje wdzięczność jak coś co powinno się wyrazić tak samo jak szacunek. Najlepiej natychmiast. I dlatego nie wiedząc nawet jaki ból mi tym sprawia wbiegał zdyszany na czwarte piętro, całował mnie i dziękował mi za to że kwiaty wstawiłam do wazonu. I gdy on zbiegał do taksówki schodami ja wracałam do sypialni lub do salonu gdzie przed chwilą mnie całował. Dopijałam resztki wina z jego i mojego kieliszka, otwierałam następną butelkę nalewałam wino do obu i płakałam. Gdy wino się kończyło zasypiałam na podłodze.
Czasami nad ranem ciągle jeszcze pijana budziłam się najczęściej drżąc z zimna i musiałam pójść do łazienki. Wracając widziałam widok swojego odbicia w lustrze. Policzki pokryte strużkami sadzy ze stwardniałych resztek po makijażu. Czerwone plamy zeschniętego wina rozlanego na moje piersi, gdy ręce trzęsły mi się od łkania lub gdy po prostu byłam już tak pijana, że rozlewałam wino podnosząc kieliszek do ust. Włosy przyklejone do czoła i szyi. I gdy widziałam to odbicie w lustrze dostawałam ataku nienawiści i pogardy do siebie, do niego, do jego żony i do wszystkich cholernych róż tego świata. Wpadałam do salonu chwytałam ten bukiet, który żeby objąć trzeba wyciągnąć obie ręce i tłukłam nim o podłogę, o meble lub o parapet. Bo ja także dostawałam od niego róże. Tylko, że białe. Przestawałam tłuc gdy na łodygach nie było już żadnych kwiatów. Dopiero wtedy czułam się uspokojona i szłam dalej spać. Budziłam się około południa i chodziłam boso po białych płatkach róż leżących na podłodze w salonie. Na niektórych były plamy od krwi z moich dłoni pokłutych kolcami z tych róż. Takie same plamy były zawsze na pościeli. Teraz już będę pamiętała, aby nie zapalać światła w łazience nad ranem 31 stycznia.
Ale róże ciągle lubię i gdy już się uspokoję tego 31 stycznia i gdy wieczorem piję herbatę z rumianku i słucham jego ulubionego Cohena, to myślę że on jest właśnie jak róża. A róża ma też kolce. I myślę sobie, że można płakać ze smutku, że róża ma kolce, ale można też płakać z radości, że kolce mają róże. Kolce mają róże. To jest ważniejsze. To jest znacznie ważniejsze. Mało kto chce mieć róże dla kolców…
Ale przy Cohenie ma się takie myśli. Bo on jest taki przeraźliwie smutny ten Cohen. Rację ma jakiś brytyjski krytyk muzyczny mówiąc, że do każdej płyty Cohena powinni dodawać darmowe brzytwy. Wieczorem 31 stycznia potrzebuję herbatę z rumianku i właśnie Cohena. To przy jego muzyce i przy jego tekstach, pomimo tego jego sztandarowego smutku najłatwiej jest mi poradzić sobie z moim własnym.
I tak jest od 6 lat. Od 6 lat, 30 stycznia najpierw on doprowadza mnie do szaleństwa dotykając, całując i pieszcząc moje dłonie, a potem ja sama kaleczę je sobie do krwi kolcami róż z urodzinowego bukietu od niego. Ale tak naprawdę to głównie kaleczą mnie litery i cyfry w „_Joanna 30.01.1978_” wygrawerowane delikatnie na wewnętrznej stronie jego obrączki. Kaleczą mnie jak drut kolczasty w podbrzuszu.
_DLACZEGO SIĘ NA TO GODZISZ?_
I ty także o to pytasz!? Moja matka także mnie o to pyta gdy jadę do niej spędzać święta. I zawsze przy tym płacze. I wszyscy moi „psychole” oprócz tego od „przejawu edypalnego” także mnie o to nieustannie pytali i pytają. Ja doskonale rozumiem intencję, niemniej to pytanie jest niewłaściwie postawione. Bo ja wcale nie mam uczucia, że ja się na coś godzę. Nie można godzić się na coś co jest mu potrzebne lub czego sam pragnie, prawda?
Ale pomijając pytanie i rozumiejąc intencję trwam — bo chyba wszystkim o to trwanie w tym pytaniu chodzi — przy nim głównie dlatego, że kocham go tak bardzo, że czasami aż mi dech zapiera. Czasami marzę, aby mnie porzucił nie raniąc przy tym. Wiem, że to niemożliwe. Bo on mnie nie porzuci. Po prostu to wiem. Bo on jest najwierniejszym kochankiem. Ma tylko mnie i swoją żonę. I jest nam obu wierny. Odejdzie tylko wtedy, gdy ja mu to wyraźnie nakażę lub gdy znajdę sobie innego mężczyznę. Ale ja nie chcę mu tego nakazać. A to z innymi mężczyznami także nie funkcjonuje. Wiem to bo miałam kilku „innych mężczyzn”. Głównie tylko po to, aby z tymi mężczyznami uciekać od niego.
To było przed dwoma laty. Wyjechał na kilka tygodni do Brukseli na jakieś szkolenie. Odkąd przeszedł do tej firmy internetowej często wyjeżdżał. Miałam do niego polecieć na ostatni tydzień. Planowaliśmy to w szczegółach na 2 miesiące przed jego wyjazdem. Już samo planowanie wprowadzało mnie czasami w ekstazę. Odkąd znalazł się w Brukseli dzwonił każdego dnia. Miałam już wszystko przygotowane. Mieliśmy być z sobą 7 dni i 8 nocy. Byłam niewiarygodnie szczęśliwa. Tabletkami tak przesunęłam moją menstruację, aby w żadnym wypadku nie wypadła na ten tydzień w Brukseli. Miałam lecieć w piątek, a w środę miałam ponad 39 stopni gorączki. Płakałam z wściekłości. Gdybym mogła udusiłabym tę koleżankę która przywlekła się z anginą do biura i mnie zaraziła. Jadłam łyżkami sproszkowaną witaminę C, garściami łykałam aspirynę, chodziłam z torebką wypchaną pomarańczami i cytrynami, które jadłam, nie posypując cukrem, jak jabłka. Postanowiłam, że będę zdrowa na moje 7 dni i 8 nocy w Brukseli. To było jak projekt w pracy: „_Bruksela czyli zdrowa za wszelką cenęę_. Gdy nic nie pomagało zaczęłam brać wszystkie antybiotyki, które znalazłam w apteczce w swojej łazience. Większość była przestarzałych, bo ja normalnie prawie nigdy nie choruję. Właśnie we środę gdy antybiotyki się skończyły, a ja ciągle miałam prawie 39 stopni gorączki i uczucie, że pod łopatką mam wbity nóż, który jak kaszlę, to się rusza, poszłam do prywatnej przychodni w pobliżu mojego biura.