- W empik go
Wisielec z ulicy motyli - ebook
Wisielec z ulicy motyli - ebook
Wisielec z ulicy motyli to książka o ucieczkach, banicjach i powrotach składających się na subiektywny ogląd XX w. Łączy historię z teraźniejszością, rzeczywistość z mitem, Polskę ze światem. Pasją autora jest rekonstrukcja czyjegoś życia ze strzępków ocalałych po nim zapisków i korespondencji. Być może bezczelnie liczy, że ktoś, komu w przyszłości z niezrozumiałych powodów zechce się rekonstruować jego własne życie, będzie dla niego wyrozumiały.
Jonasz miał jednak to szczęście, że połknął go wieloryb, któremu zebrało się na wymioty akurat w chwili, gdy przepływał w bliskiej odległości od żyznej wyspy. Tylko ludzie niestrawni, odporni na soki trawienne żarłocznych bestii, mogą dostąpić łaski takiego ocalenia. W aranżowaniu szczęśliwych zbiegów okoliczności Pan Bóg okazał poczucie humoru.
z opowiadania Alter ego
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66616-47-9 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wydekoltowane bluzki z lichego dżerseju uwydatniały wypukłości tlenionych blondynek w minispódniczkach ze sztucznej skóry. Kobiety falowały biodrami jak statek burtami, ciągnąc za sobą welon radzieckich perfum niczym powiew egzotycznych mórz. Obcisłe ubranie nadawało ich ruchom dystynkcji. Szły krokiem niespiesznym, powłóczystym, zachęcając przechodniów do magicznego teatrzyku we dwoje na tyłach podwórkowej bramy. Były pulsem ulicy. W mdłym świetle można by je wziąć za nimfy ostrzegające żeglarzy przed podwodnymi rafami. Za dnia przystawały przed sklepowymi gablotami, przypominającymi rozmiarem – jeśli nie przeznaczeniem – sporej wielkości akwaria.
Pływała w nich chałupnicza produkcja damskiej konfekcji, naśladująca wypadłe z obiegu francuskie pierwowzory kopiowane w pobliskich suterenach z niegdysiejszych żurnali przemyconych przez marynarzy lub dyplomatów. Damska garsonka skopiowana z „Elle” lub „Marie Claire” była wyrazem niedostępnego masom gustu i elegancji, ale tak jak u bliskowschodnich czy północnoafrykańskich nomadów, gdzie wyznacznikiem statusu była biżuteria żony, tak w PRL-u były nimi kołnierze z syberyjskiego lisa. Przywozili je towarzysze ze służbowych delegacji do Kraju Rad; odsprzedawane nieuspołecznionemu handlowi czyniły znośnym trud przewodzenia masom. Kołnierze z syberyjskiego lisa szczelnie otulające szyje partyjnych żon sugerowały, że małżonek miał kontakty w Moskwie, skąd płynęła światłość i gdzie znajdował się kurek rurociągu „Przyjaźń”.
A jeśli kontaktów nie miał, tym bardziej zależało mu, by żona paradowała w futrze z właściwym kołnierzem, by stworzyć wrażenie, że awansował w hierarchii partyjnej. Kobiety znały ich wartość i nie oddawały szatniarzom nawet w restauracji Sofia usytuowanej na wprost Domu Partii. Gdy się rozbierały, lisi kołnierz zdejmowały na końcu.
Na górnej półce wystawowych gablot prężył się koniak Napoleon, dostępny w komisowej sprzedaży za połowę średniej miesięcznej pensji. Cesarz Francuzów miał dobry powód, by się pysznić: rozwiązywał języki, otwierał drzwi ważnych gabinetów, nastawiał życzliwie urzędników do petentów, skracał kolejki do reglamentowanych dóbr. Był grubym zwierzem z dżungli kapitalizmu na socjalistycznym pustkowiu. Miał jedną z najwyższych w tamtych czasach rozpoznawalność marki towarowej, przed którą pomniejsze trunki pierzchały w popłochu.
Cały ten kram podróbek, trzymany w posłuchu przez cesarski koniak, był dla kobiet ubranych obciśle i przykrótko magicznym sezamem. W mężczyznach przychodzących tu dla zabicia czasu lub zaspokojenia głodu towarów wyższej jakości doszukiwały się dżina zdolnego otworzyć go specjalnie dla nich. Jeśli w ich z lekka szklanym spojrzeniu była nadzieja na spotkanie dewizowego turysty, to skrywały ją starannie pod kładzionym grubo makijażem wystudiowanej obojętności.
Tak sublokator zapamiętał tę ulicę z czasów, gdy uważał ją za swoją. Warszawa była wówczas miastem szerokich ulic zaprojektowanych dla pochodów poparcia i wyzwolicielskich czołgów, z wciąż niezaleczonymi wojennymi okaleczeniami, ale już z położonymi solidnie podwalinami pod mający nadejść wiek motoryzacji zapoczątkowany przez Edwarda Gierka małym fiatem. Czas odmierzały zegarki Sekonda, szyku zadawali szpanerzy w obcisłych spodniach z nogawkami poszerzonymi u dołu, a kobiety odkryły, że socjalizmu nie dało pogodzić się z powszechnym dostępem do nylonowych pończoch.
Obliczem prywatnej rzemieślniczej inicjatywy były sklepikarki nieustannie przepoczwarzające się w różne stadia owadziego życia. Były odstraszające klientów sklepikarki-poczwarki, żyjące nocą sklepikarki-ćmy i z rzadka rozwijające skrzydła sklepikarki-motyle. Wszystkie zgodnym chórem pytały: „No i co się pan gapisz?”.
Nie tyle było to pytanie, co bardziej pretensja, biorąca się z jakiegoś niesprecyzowanego podejrzenia; nie dotyczyła bowiem przyglądania się konkretnemu towarowi, bo bywał rzadko i niekoniecznie na wystawie, lecz samej czynności przyglądania się, służbowo przynależnej urzędowym węszycielom. A gdy sublokator wyjawiał głęboko skryte tęsknoty na przykład do płaszcza zwanego macintoshem, odpowiadały w tonie głębokiej zadumy w liczbie mnogiej: „No, to mamy problem” – jakby dając do zrozumienia, że kupno i sprzedaż to dwie strony tej samej niemożności.
Mówiąc to, przybierały ton wystudiowanej obojętności, jakby nic ich nie mogło zdziwić. U niektórych zaduma niezauważalnie przechodziła w zasępienie, jakby przygniatała je nieodgadniona mądrość coraz to nowszych i słuszniejszych etapów społecznych przeobrażeń: stalinowskich wywłaszczeń, październikowej odwilży, gomułkowskiej drogi do socjalizmu i gierkowskich zabiegów podparcia socjalizmu zachodnimi kredytami. Powód tego zasępienia mógł brać się z posiadania wywrotowej wiedzy o tym, gdzie w okolicy można było kupić płaszcz z ortalionu, podrabianą w Wietnamie przeciwbólową chińską maść tygrysią, bułgarski olejek różany.
Były w wieku nie do odgadnięcia, ubrane starannie, ale bez zbędnej ostentacji, bezkształtne, z charakterystycznie rozbieganymi oczyma mierzącymi klienta nieufnym ukosem, skrywające pod sklepową ladą odwłok pokątnych interesów, spięte jak drapieżna bestia przed skokiem. Metamorfoza wyrzekła się ich, kobiecość dała za wygraną, ale mimo to ewoluowały nadal w nieodgadnionym rytmie antyspekulacyjnych akcji milicji, partyjnych apeli o czujność, konwulsji uspołecznionego handlu. Siłą napędową tej ewolucji był lęk przed domiarem podatkowym przewyższającym obroty, ciąganiem po sądach i perspektywą wydeptywania ścieżek w urzędach.
Lęk i podejrzliwość trudno było mieć im za złe – zamieszkiwały szarą strefę, w której niechętnie tolerowana prywatna inicjatywa rzemieślniczo-handlowa wyciągała zdrowe soki z organizmu państwowej gospodarki. Szczerość mogła je zgubić, a uratować – zdolność błyskawicznej oceny klientów. Wśród nich mogli trafić się urzędnicy nakazujący otworzyć usta, by sprawdzić, czy ubytków uzębienia nie wypełniały plomby z nieopodatkowanego złota. Trafiali się tajniacy w zaszczytnej służbie norm, miar i standardów, czynownicy prawd dialektycznych, węszyciele lewizny świecący po oczach latarką jak na przesłuchaniu, dobrosąsiedzcy podglądacze i amatorzy szybkiego zarobku na kilkakrotnym przebiciu w bazarowym handlu. Swoje rewiry mieli tu macherzy oferujący rzemieślnikom surowiec do produkcji dostępny pokątnie albo wcale. Było tu jedno z pierwszych miejsc sprzedaży elektronicznych kalkulatorów, każdej władzy potrzebnych do skalkulowania, jak była słuszna.
Handel nie był tu banalną transakcją kupna-sprzedaży. Wokół towaru trzeba było chodzić i o niego zabiegać. Jego obecność na składzie nie gwarantowała kupna, jeśli klient nie przeszedł przez kilka stopni wtajemniczenia. Na każdym z nich mógł być odprawiony z niczym. Towar, jeśli był, to na zapleczu, za podwójnymi drzwiami, kotarą lub meblościanką. Porozumienie w sprawie ceny – osiągnięte, gdy sprzedawczyni wiedziała już, czy i jakich barw ochronnych wymaga transakcja – stawało się partnerstwem w antyustrojowym spisku. Towar sprzedany nie musiał być dostępny od razu, a klient, dopóki go nie miał w ręku, mógł go nie dostać, nawet jeśli zapłacił z góry.
Sklepikarki z ulicy motyli, po wojnie przemianowanej na cześć przedwojennego komunistycznego bojówkarza Rutkowskiego, który tu właśnie śmiertelnie postrzelił policjanta¹, należały do najlepiej zarabiającej warstwy gomułkowskiej i wczesnogierkowskiej Polski. Ich zamożność była jednak względna – utrzymując się z suterenowego handlu, rzadko mogły rozwinąć skrzydła, a jeśli już to zrobiły, to tak, by w każdej chwili móc je zwinąć. Jeśli w krótkim czasie nie umiały przejść w stan życia utajonego, to władze mogły je skutecznie przekonać domiarem podatkowym przewyższającym obroty, drobiazgową kontrolą, cofnięciem któregoś z licznych pozwoleń. Stracić mogły nie tylko majątek, ale nawet wolność osobistą.
Latały więc blisko ziemi ze zwiniętymi skrzydłami i maskowały się podwójną księgowością: oficjalną dla urzędników i prywatną dla rozeznania w faktycznym stanie obrotów. Lecz nawet i to nie zdałoby się na wiele bez pary oczu pozwalających równocześnie obserwować klienta i drganie firanek w mieszkaniu po drugiej stronie ulicy, umiejętności czytania między wierszami, orientacji w personalnych karuzelach partyjnych, zdolności wyczuwania przez skórę, że wiatr przestał wiać w dotychczasowym kierunku, ale jeszcze nie zaczął w nowym, nie wiadomo jakim.
Sztuką było rozpoznać moment, w którym władza dociśnie nieuspołeczniony handel do ściany, przetrzymać dekoniunkturę, tkwiąc w owadzim życiu utajonym, by odpowiednio wcześnie w nowy etap wejść wolnym i majętnym. Bo czyż władza mogła na dłuższą metę tolerować kogoś, kto w państwowym sklepie kupował spod lady żelazko za 75 złotych, aby odsprzedać je na czarnym rynku po cenie surowców za 250? Tak bezceremonialne wystawianie na pośmiewisko cen ustalonych przez resortowe komisje było gorsze od herezji marksistowskich rewizjonistów, których do pionu stawiała odmowa paszportu lub odebranie kartek żywnościowych w dotowanej stołówce domu pracy twórczej.
W tym otoczeniu mogły przetrwać tylko ćmy będące trochę motylami i motyle po trochu będące ćmami – zdolne do życia w stanie nieokreśloności, biegłe w żonglerce mowy ciała, mowy trawy, mowy aluzyjnej i mowy prosto z mostu.
Władza tolerowała to emporium na tyłach fasady społecznego postępu, tak jak – chcąc nie chcąc – owadowi przyzwala się żyć za szafą, bo wysiłek odsunięcia nie gwarantuje schwytania. Zresztą schwytanie oznaczałoby, że nie byłoby gdzie upłynnić kołnierzy z syberyjskich lisów, kupić atramentu Pelikan, przez chwilę pomarzyć o tym, co kolorowe i trudno dostępne, poczuć wyższość nad innymi, puszczając oko do Napoleona.
Położenie ulicy motyli w pobliżu siedziby najwyższych władz partii – swego czasu najelegantszego budynku w Warszawie – powodowało, że zapuszczali się tu aktywiści, zwłaszcza z terenu, będący na krótkim pobycie w centrali. Wyskakiwali tu w przerwie kursokonferencji i szukali adresu magicznego teatrzyku na tyłach klatki schodowej, do którego klucz miały kobiety ubrane obciśle i przykrótko. Tutaj kupowano trunki spijane przez klasę robotniczą ustami ich partyjnych przywódców, tutaj dostępne były „rozbierane” długopisy – w zależności od położenia pokazujące kobietę w kostiumie kąpielowym lub bez, trójwymiarowe pocztówki, koronkowa damska bielizna, spinki do mankietów męskich koszul, nie tyle szytych, co ciosanych. Dla zadania szyku można tu było kupić odznaki życiowego fartu: długopisy Parkera, wieczne pióra Watermana, srebrne spinki do krawatów, koszulę ze sztywnym kołnierzykiem, podróbkę modnego krawatu. Tutaj aspirujący inteligent nabywając maszynę do pisania, mógł przetestować swój talent, pisząc do szuflady recepty na zbawienie świata, a za to, że nikt się na nich nie poznał, obwiniać reżim.
Typowych sklepów tu nie było. Ich asortyment zależał nie tylko od tego, na co aktualnie był zbyt, ale od tego, gdzie i jakie kontakty miał właściciel oraz jakim surowcem do produkcji dysponował. Bramą od ulicy wchodziło się na podwórze, a następnie drzwiami wzmocnionymi żelazną kratą do sutereny. W środku nozdrza wyłapywały woń naftaliny rozkładającej się latami w niewietrzonych szafach. Sprzedawczyni, rzadziej sprzedawca, wychylała się ze sklepowego zaplecza z wolna i z trudem jak motyl z poczwarki lub aktor zza kulis – początkowo niezdarnie, z lekka niepewnie, nie mając pewności, czy klient to wychylenie nagrodzi oklaskami czy wytupaniem. Mierzyła go wzrokiem, w którym handlowa interesowność zmagała się z instynktowną nieufnością. Oswoiwszy się z półmrokiem, w miejscu, gdzie kiedyś wisiał obrazek Najświętszej Panienki, klient dostrzegał podobiznę Gomułki, Cyrankiewicza, Zawadzkiego, czasem Ochaba niepochlebnie zwanego Ochłapem. Wprawdzie u władzy był już Gierek, ale z powieszeniem jego facjaty nie spieszono się, bo wychowany w północnej Francji być może sam nie wiedział jeszcze o tym, że był belgijskim agentem.
Zasuszone sklepikarki w trudnym do odgadnięcia, nieustannie przejściowym wieku sprzedawały niechętnie, nie każdemu i nie zawsze za tę samą cenę. Nie handlowały towarem, lecz pomysłami na artystyczne kompozycje: „Stolik? Pan widzisz tu stolik? To nie żaden stolik, to element kompozycji. Nie widzisz pan, że to martwa natura?”.
Tutejsze owady znały filozofię miejsca – nic nie było dane raz na zawsze, pewnym można było być tylko tego, że przejściowy brak towarów okaże się trwały. Wprawdzie wolno tu było handlować tym, co niedostępne w państwowych sklepach, ale nie każdemu warto było odsprzedawać, nie za każdą i nie za jednakową cenę.
W przedwojennych suterenach utajniony żywot wiedli: tapicer, cholewkarz, krawiec, kuśnierz, a za zakrętem pamiętającym czasy bab znachorek handlujących tu chmielem majestatycznie zapadał się w sobie Dom Towarowy Braci Jabłkowskich, zaprojektowany przez Karola Jankowskiego i Franciszka Lilpopa, przed wojną zatrudniający 600 pracowników, importujący towary z Wiednia i Paryża, z oddziałem w Wilnie i własnym pocztowym kasownikiem. Niewidoczne dla przechodniów do podstępnego ataku na uspołeczniony handel czaiły się podziemne hufce szczotkarzy, parasolników i krawaciarzy.
Siedzibę miało tu stronnictwo zwane Demokratycznym, oficjalnie reprezentujące prywatną inicjatywę, ale skoro wszyscy mieli interes w budowie socjalizmu, to prywatna inicjatywa odrębnych interesów mieć nie mogła.
Owadzie sklepikarki z ulicy motyli oparły się gomułkowskim komisom sprzedającym towary zagraniczne i bardziej chodliwą produkcję krajową, skrzydła podcięły im dopiero sklepy Pewexu, otwarte z początkiem gierkowskiej dekady lat siedemdziesiątych. Obce waluty można było mieć bez deklarowania pochodzenia, wymieniać na dolarowe bony, a bony – na towary zagraniczne, głównie wranglery i levisy – nieodłączny składnik mody kontestatorskich nastolatków szpanujących skórzaną etykietką na biodrach. Uchyleniem okna na Zachód pacyfikowano społeczne nastroje, ściągano nadmiar pieniądza, zaspokajano głód markowych towarów. Pewexy podcinały prywatne rzemiosło i handel skuteczniej niż kontrole i domiary, ale rodzima produkcja rychło przestawiła się na nowe gusta, konkurowała podróbkami i przebijała oryginał jakością rękodzieła.
*
W Polsce obolałej po przejściach solidarnościowych, jaruzelskich, gorbaczowowskich i balcerowiczowsko-mazowieckich ulica motyli pod starą nazwą Chmielnej straciła powab kontrabandy, pokusę zakazanej uciechy i aromat radzieckich perfum. Szykiem ustępowała Nowemu Światu, a klientów odciągała od niej Marszałkowska. Stała się deptakiem i wprowadzono na niej nowe porządki. Instytut Goethego zajął miejsce dawnej publicznej łaźni Diana, w której obmywały się łączniczki i sanitariuszki z Powstania Warszawskiego po przejściu kanałami ze Starówki do Śródmieścia. Zabytkowy przybytek higieny zburzono, bo grunt, na którym stał, wart był więcej niż przychód z działalności, a odpowiedzialność za higienę przejął wolny rynek. Na ulicy rozpanoszyły się wegańskie bary i dizajnerskie butiki. Propagandę socjalistyczną zastąpiła promocja ekologicznej żywności. W gablocie, z której ewakuował się koniak Napoleon, reklamowała się orientalna herbata Yogi. Fryzjer nazywał się teraz Haircut Express, ale uchował się zakład szewski, którego właściciel nie wpadł jeszcze na to, by nazwać się Shoe Designer, choć szył buty na obstalunek.
Gdzieś zawieruszyła się podwórkowa kapela, która wzięła nazwę od ulicy. Wraz z nią zniknęła muzyka z klimatem – składanka przedwojennych przebojów, wojennego ducha oporu, spleciona wiązanką złodziejskich tang, wygrywana na akordeonie, bandżoli, kontrabasie, skrzypcach i klarnecie. W miejscu narożnego baru, jednego z nielicznych, gdzie kawę z włoskiego ekspresu można było sączyć z wysokości barowego stołka z widokiem na kino Atlantic, mieściła się szybkożernia Kebab King. Atlantic był na swoim miejscu z nową fasadą, ale miał w sąsiedztwie nierozłączną parę kantor i lombard – bękarcich bliźniaków ustrojowej transformacji.
Cukiernie w czasach wczesnego Gierka pachniały wanilią. W tłusty czwartek ustawiała się przed nimi długa kolejka po pączki, a zapach rozchodził się na kilkaset metrów. Teraz impertynencko i władczo pachniały imbirem. Nie było śladu po czasach, w których można było tu zbić fortunę na przeróbce znoszonych pelis, chałupniczej produkcji swetrów, sprzedaży piór Watermana i atramentu Pelikan. Jedynym ocalałym, choć jakże odległym wspomnieniem z przeszłości był sklep z maszynami do pisania Mercedes i Adler – potencjalnymi narzędziami spisku z artykułu 271 paragraf 1 Kodeksu karnego: „Kto rozpowszechnia fałszywe wiadomości, jeśli może to wyrządzić poważną szkodę interesom Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, podlega karze pozbawienia wolności do lat trzech”.
Maszyny do pisania sprzedawały się drogo, ale tylko jako… antyki. O fałszywych treściach przestał decydować uzbrojony w czerwony ołówek niepozorny urzędnik z dyplomem magistra filozofii na ulicy Mysiej 2; o prawdzie i fałszu rozstrzygały teraz kalifornijskie algorytmy sztucznej inteligencji.
Szyku nie zadawały już nieżałujące sobie makijażu wydekoltowane, ostro tlenione blondynki w opiętych bluzkach z lichego dżerseju i butach na platformach. Cinkciarze dawno ewakuowali się z wykładanego mozaikami baru Szwajcarskiego – jednego z pierwszych w PRL-u barów bistro. Nie było w nim śladu po eksportowych pięknościach, wyczekujących na zbłąkanych dewizowych turystów przy wystygłym espresso. Szwajcarski cierpiał egzystencjalne rozterki – nie wiedział, czy był bardziej grillem, czy barem, a dla wyakcentowania tej zagadki nazwano go Sphinxem.
Pod naporem orientalnych garkuchni i kulinarnych nowinek skapitulowała gospoda, w której gryzący dym z papierosów kłębił się u sufitu spleciony w nierozerwalnym uścisku z kapuśniakiem, stawiając zacięty opór oparom ognistej wody. Barczysty zapachowy brutal przegrał z perfumowanym przesłodzeniem Orientu.
*
Z bramy pod numerem 25, wspartej na rusztowaniach jak inwalida na kulach, wydobywała się upudrowana woń cukierni. Sublokator, poszturchiwany przez dzieci w kolejce po lody, wszedł po omacku w opary wanilii, kierując się w stronę poobijanych marmurowych schodów – w dobrych przedwojennych czasach z pewnością wyłożonych dywanem. Był studentem z prawem sublokatorskiego użytkowania pokoju w komunalnym mieszkaniu. W jednej ręce miał decyzję wydziału kwaterunkowego dzielnicy Warszawa-Śródmieście, w drugiej – pożyczoną walizkę.
Na zakręcie schodów zderzył się z sanitariuszami znoszącymi na noszach mężczyznę, którego wziął za chorego. Przylgnął do ściany na półpiętrze, by ich przepuścić. Spieszyli się, a on był w drodze. Podnieśli nosze, chcąc wyminąć go na zakręcie, i zarysowali świeżo pomalowaną ścianę. Mężczyznę wynoszono z mieszkania, do którego, jak się okazało, miał wejść. Ogólny rwetes spowodował, że nikt go nie zauważył. Gdy oswoił się z półmrokiem, w głębi długiego, ciemnego korytarza oświetlonego mdłym światłem dochodzącym z niedomkniętych drzwi dostrzegł dwoje ludzi, na pierwszy rzut oka w wieku pięćdziesięciu kilku lat. Byli czerwoni na twarzach, wyczerpani przesuwaniem mebli sprawiających wrażenie przypadkowych, upchniętych bez ładu i składu, niepogodzonych z nowym miejscem przymusowego postoju.
Z nadzieją w głosie spytali, czy był ślusarzem, bo oczekiwali wymiany zamka. Najwyraźniej jego niewielką walizkę uznali za skrzynkę z narzędziami. Przedstawił się i powiedział, że jest studentem. Wyraził żal, że nie okazał się tym, za kogo go wzięli. Mężczyzna i kobieta patrzyli na niego w milczeniu, nie starając się zbytnio ukryć rozczarowania, teatralnie ubrani w znoszone szlafroki, pochyleni nad rozbitą doniczką, jakby uzależniając to, co z nią zrobią, od tego, co on powie. Nie spuszczając go z oczu, niczym kocica gotowa do skoku, kobieta schyliła się, by zamieść podłogę.
– Molski – przedstawił się mężczyzna, podając sublokatorowi rękę bez obrócenia tułowia, by nie stracić z oczu kobiety mechanicznie zmiatającej z podłogi skorupy rozbitej doniczki.
Gdy aprobującym pomrukiem pochwalił ją za staranność, student spytał o wolny pokój. Molski ruchem głowy wskazał drzwi po lewej stronie od głównego wejścia. Na pytanie, co zaszło, odpowiedział, że mężczyzna, którego sublokator wziął za chorego, był samobójcą bez nadziei na odratowanie. Molska dodała, że powiesił się jakiś czas temu, ale nikt tego nie zauważył. Nie mógł dłużej znieść rozłąki z partnerką – rzuciła go i wyjechała do innego do Kanady. Wzgardzony kochanek wypił za dużo i, jak wówczas mawiano, urwał mu się film. Mówiła od niechcenia, jak o czymś niewartym wzmianki, zapisanym petitem w kronice policyjnej, ale skoro już go wtajemniczyła, to mógł się czuć powitany i nie przeszkadzać w przesuwaniu mebli do pokoju dopiero co odkażonego, jak wnioskował po zapachu, mieszanką spirytusu z denaturatem.
Sublokator zamieszkał w mieszkaniu, które przed 1945 rokiem było całością – z osobnym wejściem dla służby, od podwórza, wprost do kuchni. Powojenny mieszkaniowy głód powodował, że w lokalu upchano obcych sobie ludzi, zamieniając mieszczański apartament w kołchoz. Ten, do którego trafił, składał się z czterech pokojów. W dwóch mieszkało dwoje dzieci kanadyjskiej emigrantki – syn, powołany do służby wojskowej, i córka, w wieku niegdyś zwanym podchodzącym, skracająca sobie oczekiwanie na paszport pomstowaniem na Molskich i głośnymi balangami.
Od tego snu o Kanadzie dzieliła sublokatora ściana z drzwiami, które zastawił szafą. W meblu można byłoby się przejrzeć, gdyby nie to, że wbudowane w niego lustro zastępowała firanka udająca drzwi. Pozostałe dwa pokoje użytkowali Molscy i on.
Najważniejszy był jednak – należący wcześniej do wisielca – pokój piąty, którego oficjalnie nie było, a jednak był najbardziej realny. To o niego toczyła się wojna, w której stawką był dodatkowy metraż. Wydzielony z części korytarza, z dwóch stron obudowany przepierzeniem z pilśniowej płyty uchodzącym za ścianki, wymuszał nadłożenie drogi do wspólnej kuchni i ubikacji.
Usytuowanie tych strategicznych miejsc czyniło z korytarza żarłoczny i przerośnięty układ pokarmowo-trawienny. Tak kojarzył się sublokatorowi z powodu dochodzących z jego wnętrza szmerów, groźnego bulgotu spuszczanej wody oraz mebli przeciąganych tam i z powrotem jak chorągiewki na sztabowej mapie dla zaznaczenia zdobytego terytorium. W trzewiach korytarza przebiegała linia frontu pomiędzy uzasadnianym ciasnotą prawem moralnym Molskich a prawem pisanym, faworyzującym dzieci emigrantki. O herkulesowych zmaganiach ciasnoty z nadmetrażem długo i zawile rozstrzygały urzędy, w pierwszej kolejności usiłujące ustalić, czy pokój był pokojem, skoro kiedyś był tylko częścią korytarza, a w dalszej – kto miał do niego prawo.
Molscy nie akceptowali tego, że teoretycznie dwoje nastolatków, a faktycznie jedno, mieszkało w dwóch pokojach, a mimo to domagało się uznania prawa do trzeciego, po wisielcu, podczas gdy oni sami, doświadczeni wojną i sterani budową socjalizmu, gnieździli się w jednym. Bierność urzędu kwaterunkowego, nierozstrzygające orzeczenia sądów i tworzenie faktów dokonanych napędzały zaczepno-obronną wojnę toczoną tuż pod drzwiami sublokatora. Jej teatralne odsłony rozgrywały się w spłowiałych szlafrokach, niegdyś może zdobnych w kwieciste wzory, przemokniętych płaszczach, hełmach z papilotów i plażowych strojach.
O aktualnym stanie przepychanek w urzędach i sądach sublokator wnioskował po odgłosach dobywających się ze wspólnego korytarza. Najczęściej były to warknięcia ostrzegające wroga przed wtargnięciem na zastrzeżony teren, duet młodej sopranistki z altem zdartym na partyjnych nasiadówkach, nerwowa czkawka po wyczerpaniu repertuaru pogróżek.
Były odgłosy łatwe w identyfikacji: oskarżenia w namaszczonym tonie, szmery sugerujące skradanie się lub podsłuchiwanie, stłumione chichoty oznaczające przygotowywania złośliwej psoty. Z czasem sublokator po skrzypieniu drewnianej podłogi wnioskował, gdzie kto stał i jakim orężem walczył o pokój. Oswoił się też z ukradkowymi spojrzeniami, wystudiowanymi pozami, uodpornił na naburmuszone dąsy, marsowe miny. Jedyne, co go poruszało, to szepty. Mogły oznaczać, że zawarto zawieszenie broni, pokojowy traktat ustali nowe strefy wpływów, na czym ucierpi jego prawo współużytkowania kuchni, ubikacji i korytarza.
W wydzieraniu sobie metrażu obie strony prześcigały się w inwencji. W drzwiach wymieniano zamki, pod wspólnym adresem fikcyjnie meldowano krewnych, wypożyczono psa, szukano prywatnych dojść do ludzi zdolnych popchnąć sprawę w pożądanym kierunku. Molscy kupili lub pożyczyli skądś jeszcze więcej mebli, przekonując urzędników, że żyli w niewyobrażalnej ciasnocie. Sublokator potykał się o nie, idąc do łazienki po omacku, bo nikt z domowników z obawy przed ustanowieniem precedensu nie kwapił się, by na wspólnym korytarzu wymienić przepalone żarówki.
Obie strony wymyślnie okopywały się na przedpolach łazienki i kuchni, by zająć dogodną pozycję wypadową w walce o każdą piędź oddzielonej przepierzeniem z pilśniowych płyt korytarzowej ziemi niczyjej. Gestykulowano, wymachując tym, co było pod ręką: parasolką, właśnie zakupionym ogórkiem, urzędowymi papierami z sygnaturą o długim ciągu liczb. Po słownej utarczce sąsiedzi wracali zmęczeni do siebie jak aktorzy za kulisy, aby po przerwie na papierosa z nową energią wrócić do przerwanej kłótni jak mechaniczne zabawki, którym zainstalowano nową baterię. Były w tym elementy teatralnej bufonady, starannie wyreżyserowanej przypadkowości, kieszonkowego kryminału, sofoklesowej tragedii o wyższości niepisanego prawa moralnego nad prawem stanowionym. Za kulisami tego spektaklu była niewidzialna widownia kwaterunkowych i paszportowych urzędników żądająca bisów, grożąca wytupaniem, kapryśna w gustach, być może oczekująca w antrakcie darmowego poczęstunku koniakiem Napoleon.
Spór o pokój po wisielcu miał także podłoże pokoleniowe – Molscy źle reagowali na gitarę basową i perkusję, a rock and roll słuchany przez nastolatków na pełen regulator powodował, że dygotali jak epileptycy. Dzieci emigrantki dobrze wiedziały, że cygański bigbit Michaja Burano nie był w smak sąsiadom w wieku przedemerytalnym, a gramofon Bambino był ich niezawodną bronią akustycznego rażenia, nękającą system nerwowo-odpornościowy wroga. W sporze, dla sublokatora równie obcym i nierealnym co walka centaurów z Lapitami, rzeczywisty był tylko wisielec; jego banalna śmierć opróżniła mieszkalną przestrzeń, która musiała zostać zagospodarowana, by urząd kwaterunkowy nie dokwaterował nowego sublokatora.
Nietrwałe rozejmy zawierano za sprawą zbłąkanego gościa, omyłkowo dzwoniącego do drzwi i pytającego o pracownię swetrów lub kancelarię adwokacką, składające się na podobny kołchoz piętro wyżej. Po odprawie zbłąkanego przegrupowywano się na nowe pozycje, wzmacniano okopy i stabilizowano front. Tylko marksistowska dialektyka mogłaby wyjaśnić, dlaczego w mieszkaniu, w którym od lat nikt niczego nie naprawiał, a wymiana przepalonej żarówki mogła zostać uznana za wystąpienie z roszczeniem do wspólnego korytarza, wciąż działał przedwojenny dzwonek.
Przyznanie Molskiej papierów inwalidzkich okazało się w końcu argumentem, który zaważył na przydzieleniu jej przez urząd kwaterunkowy pokoju po wisielcu. Reszty dopełniła polityka paszportowa Gierka, dzięki której dzieci wyjechały do dewizowej matki w Kraju Klonowego Liścia.
Sublokator pamiętał swój pokój dokładnie, bo do zapamiętania było niewiele. Oprócz szafy, niegdyś z lustrem, z braku drzwi zasłanianej firanką, na umeblowanie składały się: metalowy stolik, tapczan, biurko, lampa stojąca i fotel ogrodowy. Nie były to meble z drugiej ani nawet z trzeciej ręki, lecz rupiecie z ogródka działkowego. Był też sięgający sufitu kaflowy piec na węgiel, przez sublokatora nigdy nierozpalany, bo wymagałoby to ubiegania się o przydział węgla, którego nie było gdzie trzymać.
W wiklinowym fotelu skrzypiącym z tęsknoty za czasami, gdy był ozdobą podmiejskiej werandy, siadywała Jego Ewa, o figurze, do której niczym twarzową sukienkę dobrała sobie kierunek studiów – filologię klasyczną. Śmiała się zaraźliwie, milczała dydaktycznie, sublokatorowi podobała się przez to, że go zastawiała. Była panienką z dobrego domu krótko trzymaną przez owdowiałą matkę mającą wobec niej oczekiwania, którym bez przekonania starała się sprostać. Chciała być sobą, ale nie miała wyobrażenia, co to mogłoby dla niej znaczyć. Sublokator podjął się trudu wyjaśnienia jej tego, co trudne nie było, bo wobec niego nikt żadnych oczekiwań nie miał.
Ubrana na grecką pastereczkę, tak przynajmniej sublokatorowi się skojarzyła, przyszła któregoś dnia z pierwszą sielanką z _Bukolik_ Wergiliusza. Stary pasterz Tityrus odradzał młodszemu Melibeuszowi wędrówkę po świecie. Przekonywał, że nic nie mogło równać się z tym, co było na miejscu – wygrywaniem leśnej piosenki na cienkiej fujarce w cieniu rozłożystego buka. Sublokator najbardziej lubił ostatnią zwrotkę, w której pragnienie spoczynku zmagało się z pokusą wędrówki: „Przed drogą żmudną, bolesną, w mej chacie znajdziesz wytchnienie, na miękkim łożu zielonym spożyjesz smaczną wieczerzę: tam białość serów najtłustszych, kasztanów jędrnych rumieniec…”².
Ale oprócz aromatu ziół, najtłustszych serów i kasztanów jędrnorumianych w menu sielanki była nieuchronność:
„Oto już dymy kominów w modrym się wiją eterze i coraz to dłuższe po łąkach gór stromych ścielą się cienie”.
Jego Ewa tłumaczyła z łaciny _Hic tamen mecum poteras requiscere noctem_… własnymi słowami: „Póki co, możesz teraz spocząć tu na noc”.
Ale w tym „póki co” było przeczucie tułaczki, tymczasowość, nierealność. Jego Ewa w roli Tityrusa była przekonująca, ale ulica motyli nie miała w sobie niczego z bukoliki. Sublokator wiedział, że był na niej obcym ciałem z administracyjnego przydziału, losowym przypadkiem tolerowanym niechętnie i do czasu. Nie był przekonany, czy Tityrus, oferując gościnę Melibeuszowi, miał świadomość skutków, które mogły dla niego wyniknąć z jej przyjęcia. Nie chciał narażać pastereczki na mimowolny kontakt z parzydełkami jamochłonów zamieszkujących korytarzowe trzewia.
*
Podobnie jak wtedy, przed laty, sublokator stał przed głównym wejściem do mieszkania na pierwszym piętrze. Jak przed laty wszedł bez pukania przez uchylone drzwi. W korytarzu skręcił ku swemu dawnemu pokojowi. W miejscu, gdzie kiedyś spał, stał komputer, a tam, gdzie miał biurko, była półka z folderami reklamującymi firmę deweloperską. Widok z okna pozostał niemal taki, jakim go zapamiętał, ale gwar brzmiał obco i przybyło szyldów. Uliczna orkiestra była gdzieś w tle, ale _bésame mucho_ słabo przebijało się przez uliczny hałas.
Poczuł się obserwowany i zdał sobie sprawę, że jest w poczekalni. W ten sam sposób patrzyli na niego Molscy, biorąc go za ślusarza; wrodzona nieżyczliwość pod cienką warstwą interesownej uprzejmości. Obserwowała go kobieta, czekając, aż powie, po co przyszedł, ale patrzyła gdzieś obok niego, jakby zasłaniał jej widok. Było w tym spojrzeniu mechaniczne oko fotokomórki, chęć zaszufladkowania i odstawienia na bok.
– Pan w sprawie mieszkania? – powiedziała bardziej do siebie niż do niego, nie wiadomo, pytając czy stwierdzając.
– Myślałem, że jest tu pracownia swetrów – odparł natychmiast, żałując, że przyszedł, bo przecież jego dawny pokój nie mógł być dłużej jego.
– Lata temu była piętro wyżej, ale dawno jej nie ma. Niczego tu już nie ma. Dom jest do rozbiórki. Wszedł pan na własne ryzyko, gdyby przytrafił się wypadek, nasza firma nie ponosiłaby odpowiedzialności. Zalecamy korzystanie z kuchennych schodów dla dostawców. Przed wejściem jest wywieszka – mówiła, mechanicznie rozkładając papiery. – Teraz będą tu biura pod najem. Mówi się też o banku, ale rada nadzorcza jeszcze nie zdecydowała.
Słowa o najmie i banku wypowiedziała cicho i niemal tkliwie, a niepożądany gość wyłapał nutkę korporacyjnego optymizmu. Może chciała dowartościować się, dając do zrozumienia, że była wtajemniczona w inwestycyjne plany swojej firmy, a nic bardziej niż bank nie mogło podnieść rangi miejsca. Chciał głośno się zdziwić, ale tylko się uśmiechnął.
„A właściwie czemu nie?”, pomyślał. „Dlaczego mieszkania w przedwojennych kamienicach nie miałyby się stać biurami do wynajęcia albo bankiem, skoro nie są dłużej miejscem przymusowego stłoczenia przypadkowych ludzi wspólnie użytkujących kuchnię, łazienkę, korytarz? Może tylko bank miał wiedzę o tym, którędy poprowadzono rury, więc tylko on mógł dom odbudować? A może dom, jak łaźnia Diana z drugiego końca ulicy, stał na gruncie wartym więcej niż sumaryczna wartość cegieł, z których się składał. Czyż pokój po wisielcu nie mógł być okazją do inwestowania?”.
Sublokator zapragnął przekonać się, czy po pracowni swetrów coś ocalało – tabliczka na drzwiach, szyld lub choćby ślad po nim, źdźbło włóczki, złom po zdezelowanej maszynie dziewiarskiej, cokolwiek. Ale za drzwiami zamiast pójść na górę, zszedł na dół. Nie chciał potwierdzenia tego, o czym wiedział.
W uszach dźwięczały mu pomyłkowe dzwonki klientów pracowni swetrów piętro wyżej, wymuszające rozejm w korytarzowej wojnie, w której nie był stroną, ale łatwo mógł się stać wrogiem. Jego współlokatorzy mieli wspólny interes w ograniczeniu mu dostępu do kuchni lub ubikacji. Chcąc nie chcąc, wnosił wkład w skrzypienie podłogi i bulgot spuszczanej wody. Co gorsza, ze wspólnej kuchni i łazienki korzystał głównie nocami, chodząc po omacku i potrącając meble. Ulica motyli była mu przystanią, ale jego obecność, zbudowana na kruchym fundamencie sublokatorskiego prawa, wyrywała domowników z marzeń o Kanadzie i dodatkowym metrażu. A przecież nie dało się przeżyć socjalizmu bez marzeń o społecznej nierówności, których tak ważnym wyznacznikiem był mieszkalny metraż.
Poobijaną klatką schodową wprowadzali się tu ludzie poobijani przez życie. W domu zapadniętym w sobie, do którego wchodziło się na własne ryzyko, zachowały się obtłuczenia pamiętające ruchy wojsk, polityczne odwilże, kampanie czujności, wywłaszczenia, inflacje, temperamenty mieszkańców, ale teraz mieszkał w nim ostatni z lokatorów – strach przed wyburzeniem. Któraś z rys na ścianie klatki schodowej, mimo wielu warstw farby, przechowywała pamięć o wisielcu spotkanym na półpiętrze w dniu wprowadzki studenta.
Czyż wchodząc w drogę sanitariuszom, nie pomnożył szkód na ścianach i schodach? Czyż nie postąpił lekkomyślnie, a na pewno nietaktownie, idąc w górę schodami z leciutką walizką marzeń o życiu, gdy w dół znoszono kogoś, kto sobie z nim nie poradził? Czyż nie wymusił na nim pierwszeństwa? Czy to zuchwalstwo nie przysporzyło ścianom zadrapań od obrócenia noszy pod niewłaściwym kątem? Czy jego wtargnięcie na schody zostało gdzieś zaksięgowane, a zapis będzie istniał, nawet gdy po domu nie będzie śladu?
Bał się, że u dołu schodów z rachunkiem za malowanie klatki schodowej czeka na niego dozorca. Jeśli nie zapłaci od ręki, to zamknie przed nim bramę na ulicę reklam, specjalnych ofert, sezonowych wyprzedaży i nowej, jedynie słusznej drogi od Marszałkowskiej do Nowego Światu?
_Hic tamen mecum poteras requiscere noctem…_
------------------------------------------------------------------------
¹ 17 lipca 1925 roku dwudziestodwuletni Henryk Rutkowski wraz z dwoma napastnikami, Władysławem Kniewskim i Władysławem Hibnerem, tak jak on członkami KPP, w trakcie ucieczki postrzelił na ulicy Chmielnej funkcjonariusza policji z XXIII komisariatu w Warszawie. Za ten i inne czyny 21 sierpnia 1925 roku sąd okręgowy w Warszawie w trybie doraźnym skazał ich na karę śmierci. Po wojnie komuniści uznali ich za ofiary policyjnej samowoli. Każdy z nich miał w Warszawie swoją ulicę. Patronowali szkołom i fabrykom. Ocalały po wojnie północny odcinek przedwojennej ulicy Chmielnej przemianowano na Rutkowskiego.
² Tłum. Krzysztof Kamil Baczyński.Indeks nazwisk
Aleksander II car – 331, 334
Anders Władysław gen. – 104, 111, 129, 146-147, 151, 171, 174, 254
Balcerowicz Leszek – 256, 267
Baliński Stanisław – 109
Baranowscy rodzina – 172-176
Bartoszewski Władysław – 274
Beck Józef – 248-250, 252, 258
Benesz Edward – 257
Bentkowski Marian – 361-364
Beria Ławrientij Pawłowicz – 155
Bielecki Tadeusz – 232
Bierut Bolesław – 32, 203, 209, 241
Bocheński Aleksander – 250
Bokiewicz Zbigniew – 100-105, 107
Bór-Komorowski Tadeusz – 254
Braine Bernard (MP) – 238
Breżniew Leonid Ilicz – 158, 240
Brucz Stanisław – 281
Brzeziński Zbigniew – 273
Bucharin Nikołaj Iwanowicz – 159
Bujak Zbigniew – 238
Bush George H. W. – 160, 242
Chruszczow Nikita – 158
Churchill Winston – 96, 251, 254
Ciołkosz Adam i Lidia – 232
Czartoryski Adam ks. – 236
Czechowicz Andrzej – 190
Danielewicz (Mieczysław lub Stefan) ps. „Dowmund” – 192-193, 204-205
Dymitr I Samozwaniec – 145, 153
Dyson John – 149-150
Ford Gerald – 160
Foster Norman – 46
Franciszek Józef – 32, 327
Giedroyć Jerzy – 181, 269
Gierek Edward – 10, 15, 17, 24, 94, 216, 271, 358
Gliniecki Leszek – 150-153
Gliński Witold – 148-153
Głębocki Tadeusz – 298-303, 305-307
Gomułka Władysław – 15, 94, 273, 342
Gorbaczow Michaił Sergiejewicz – 157-159, 161, 240, 271, 315
Gorbaczowowa Raisa Maksimowna – 157, 167
Görlich Joachim – 190
Grażyński Michał – 232
Grzymała-Grudziński Stanisław kpt. – 279, 281-284
Grzywaczewski Tomasz – 149-150
Haar Zygmunt i Leopold – 136
Habielski Rafał prof. – 275
Halifax Edward Frederick Lindley Wood – 248, 252
Heath Edward – 314
Heim Bruno abp – 238
Henning-Michaelis Eugeniusz de gen. – 303
Hibner Władysław – 12
Hitler Adolf – 102, 151, 156, 237, 248-251, 253, 312-313
Hryckiewiczowa Ludwika Maria – 195-196, 200-201
Hryckiewicz Nikodem inż. – 200-202
Jankowski Henryk prałat – 269
Jankowski Karol – 15
Jankowski Stefan Maria – 182
Jarmulski Jan – 110
Jarmulski Kamil – 111, 116, 131
Jarmulska-Rymaszewska Aleksandra – 110-119, 123-139
Jaruzelski Wojciech gen. – 94, 240-242, 255, 262-263, 265, 267, 270-273, 277, 351
Judycki Wiktor kapelan – 290
Kaczorowska Karolina – 263
Kaczorowski Ryszard – 232, 261-277
Kaczyński Lech – 262
Kamiński Stanisław – 188
Kassner Alfred – 185, 187, 189, 190-192, 195-209
Kassner Johann (Jan) – 181-182, 190, 192, 197, 207-208
Kassner Tadeusz – 205
Kassnerówna Inga – 203, 209
Kaźmierczak Edward – 215
Kern Jerzy mjr – 295-296, 298-301, 307
Kerth Henryk kpt. – 132
Kielanowski Jan prof. – 274
Kissinger Henry – 161
Kniewski Władysław – 12
Komorowski Bronisław – 262
Konarzewski Zbigniew – 189-190
Konieczny Edmund (Kowalewski) – 199
Koprowski Jan – 281
Korczyński Grzegorz gen. – 105
Kronenberg Leopold – 329
Kuroń Jacek – 90
Kwaśniewski Aleksander – 270
Laquer Walter – 166
Le Corbusier – 212, 216
Lec Stanisław Jerzy – 7
Lechner Stanisław ppłk – 132, 135
Lechoń Jan – 246
Levinson Hugh – 147
Lilienstern Wojciech (ps. „Wiktor”) – 182-183, 185, 187-189, 190
Lilpop Franciszek – 15, 246
Lilpop Stanisław – 323-330, 333-334
Lutosławski Henryk – 182-183, 187-188
Łabędź Leopold – 155-168
Łatyński Marek – 74
Maczek Stanisław gen. – 110, 230, 232
Major John – 316
Majski Iwan Michajłowicz – 126, 151
Malanowicz-Stępowska Maria – 183, 186, 190
Malenkow Georgi Maksimilianowicz – 158
Małkowska Olga – 232
Matuszczyk Stefan (ps. „Porawa”) – 186
Mazowiecki Tadeusz – 242, 265-266, 268
Mickiewicz Adam – 331
Mieczysławska Aniela – 245-246
Mikołaj I car – 326-327, 331
Minc Hilary – 363
Mniszech Maryna – 145
Moczar Mieczysław gen. – 105
Moczarski Kazimierz – 94
Modzelewska Wera – 212, 217
Modzelewski Roman – 212-215, 217
Morawiecki Kornel – 265, 268, 273
Mościcki Ignacy – 233
Motyka Lucjan – 215
Nachimow Pawieł Stiepanowicz adm. – 326
Najder Jacek – 263
Najder Zdzisław – 234, 238, 264-266, 274
Nawrocki Grzegorz – 87-91, 93-96, 219
Niebrzydowski Jan – 285
Nowak Jan (Zdzisław Jeziorański) – 190
Niedenthal Chris – 219
Olszewski Jan – 274-275
Orzechowski Stefan kpt. – 287-288, 291-292
Ostrowski Stanisław – 232, 255
Paskiewicz Iwan Fiodorowicz gen. – 327
Pietrakowski mjr (MSW) – 363
Piłsudski Józef – 32, 72, 100, 102, 105, 132
Plater-Gajewski Jan – 137
Pluta-Czachowski Kazimierz płk – 187
Podhorodeński Kajetan – 323-326, 328-330, 332, 335
Poli Zygmunt i Leopold – 136
Popko Tadej – 115-118, 120
Povolny Mojmir – 257
Putin Włodzimierz Włodimirowicz – 252
Raczyński Edward hr. – 232, 236, 245-248, 253-258
Rakoczy Eustachy – 269
Rau Wilhelm – 328
Rawicz Sławomir (Rościsław Rusiecki) – 146, 148-150, 152
Ref-Ren (Konarski Feliks) – 136, 143
Retinger Józef Hieronim – 256
Ripka Hubert – 257
Rockefeller David – 272, 273
Rudnicki Klemens gen. – 166
Rumenowa Stefania – 192-193
Rutkowski Henryk – 12
Rómmel Juliusz gen. – 104
Różański Józef (Goldberg) płk (MBP) – 203
Rydz-Śmigły Edward – 72
Ryś Stefan – 182-183, 185-189
Rzepecki Jan płk – 190
Sabbat Kazimierz – 191, 224, 229-232, 234, 236-243, 262, 274
Sachs Jeffrey prof. – 256
Sawicki Wojciech – 272
Schaff Adam prof. – 156
Schimmann Hermann – 185
Schindler Oskar – 209
Siemaszko Zbigniew – 241, 269-270
Simpson Wallis – 246
Sikorski Władysław gen. – 126, 151, 176
Skobielew Michaił Dimitrowicz gen. – 68
Słania Czesław – 105
Sobierajski Telesfor – 128-129
Sokolnicki (Nowina-Sokolnicki) Juliusz – 269, 274
Sokorski Włodzimierz – 214
Sołżenicyn Aleksander Isajewicz – 160-161
Soros George – 256, 315
Sosnkowski Kazimierz gen. – 232, 306
Spielberg Steven – 209
Stalin Józef – 126, 158-159, 161-162, 166, 237, 248, 250, 252-253, 270, 346-347, 356
Staszauer Józef (Dalder, „Aston”) – 179-183, 185-190
Stelmachowski Andrzej prof. – 267-268, 272
Stroop Jürgen – 94
Strzemiński Władysław – 214
Sulik Nikodem gen. – 232, 287-288, 290, 292
Szadkowski Zygmunt – 232, 235
Szczepanik Edward – 265, 274
Szpinak Aron – 197, 204
Szpinak Irena – 204
Szubska Barbara – 181
Szujski Wasyl car – 145
Szwedziuk Michał – 148
Światło Józef – 187
Świdlicki Władysław – 77-85
Tallat Józef – 273
Teliga Józef – 238
Thatcher Margaret – 315-316
Topolski Feliks – 171-172
Towarnicki Tadeusz (ps. „Naprawa”) – 182, 186
Trepkowski Tadeusz – 211
Turkiewicz Jerzy – 304
Tymiński Stanisław – 267-268
Vacek Włodzimierz – 100
Virion Tadeusz de – 267
Wachowiak Stanisław – 197
Walc Jan – 268
Wałęsa Lech – 240, 242, 255, 262-272, 274-277
Wielopolski Aleksander – 330, 334
Wieniawa-Długoszowski Bolesław gen. – 233
Wilk Franciszek – 232
Willis Linda – 148-152
Wilson Harold – 314
Wimmer Marian – 214
Zachwatowicz Jan prof. – 196, 201
Zaleski August – 269
Zbyszewski Karol – 254
Żenczykowski Tadeusz – 248, 259
Żymierski Michał – 187