- promocja
- W empik go
Wiśniowe lato - ebook
Wiśniowe lato - ebook
Willow Cox dziedziczy po dziadkach urokliwy domek, położony nad jeziorem. Zajmuje się fotografią przyrodniczą i w przeszłości wygrała wiele konkursów, które przyczyniły się do prowadzenia całkiem wygodnego życia z dala od miejskiego zgiełku. Oprócz tego zajmuje się sadem wiśniowym dziadka. Liczy, że w Ann Arbor nad jeziorem Belleville odnajdzie upragnioną ciszę i spokój i nauczy się na nowo szczęścia, a w przyszłości może znajdzie również miłość. Tę prawdziwą. Asher Ramos to pewny siebie, zdystansowany i bogaty pan architekt, który po rozstaniu szuka swego miejsca na ziemi. Trafia do Ann Arbor po części przez przypadek, gdy znajduje w internecie ogłoszenie o sprzedaży nieruchomości położonej nad jeziorem. Jego obecność zburzy święty spokój Willow i mocno zniechęci do nowego sąsiada. W dodatku mężczyzna postanowi przekształcić uroczy domek sąsiadów w luksusową willę, co bardzo nie spodoba się kobiecie.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397179738 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Willow
Gdy przyjechałam do Ann Arbor pewnej deszczowej jesieni, by pożegnać ostatni raz moją ukochaną babcię, a parę miesięcy później również dziadka, nie sądziłam, że kiedykolwiek tu jeszcze wrócę. I to na stałe.
Los okrutnie ze mnie zadrwił, podstawiając mi nogę i nabijając solidnego guza. Wszystko, co znałam i co niekoniecznie kochałam, ale było moje, legło w gruzach, gdy najmniej się tego spodziewałam.
Rodzice nie chcieli sprzedawać domku nad jeziorem i sadu, bowiem zgodnie twierdzili, że nie było cudowniejszego i bardziej urokliwego miejsca niż to położone nad jeziorem Belleville. A ja z kolei nie chciałam tu nigdy zamieszkać, ponieważ kocham wielkomiejskość i jej anonimowość. Do czasu.
Moje życie potoczyło się w niespodziewanym kierunku, dosłownie zrzucając mnie w tę przepiękną dzicz, którą wprawdzie lubiłam, ale na chwilę i tylko wtedy, gdy żyli dziadkowie.
To miejsce kojarzyło mi się z czułymi dłońmi babci, zrywanymi przez dziadka wiśniami, zapachem ciasta drożdżowego i letnimi wyprawami łódką.
Nie sądziłam, że tak szybko stwierdzę, że to właśnie tutaj było moje miejsce na ziemi, a paradoksalnie to, co kiedyś mnie uwierało, stało się moim lekarstwem.
Wylądowałam tu obolała na duszy, ale i na ciele. Zaszyłam się na końcu świata, gdzie lato pachniało wiśniami, a zimą szeptał mróz. Wyleczyłam rany, uspokoiłam myśli. Tylko to głupie serce wciąż pragnęło być przez kogoś kochane, a nie poniewierane.
Zanurzyłam się w przyjemnej, nagrzanej od wyjątkowo ciepłego lata wodzie i przepłynęłam kawałek, po czym ułożyłam się na plecach i bezmyślnie gapiłam się w niebo.
Minęło tak wiele, a zarazem tak niewiele czasu od mojego dawnego życia, do którego nigdy więcej nie chciałabym powrócić. Zapracowałam sobie w każdym tego słowa znaczeniu na ten spokój, który mnie otaczał. Miałam pieniądze zarobione na prestiżowych konkursach fotograficznych. Zagraniczne magazyny kupowały ode mnie zdjęcia przyrody, a ja robiłam to, co najbardziej w życiu kochałam. Wydawać by się mogło, układ idealny.
Chciałam tu zostać do końca życia, byleby nie spędzić go całego w pojedynkę.
Nazywam się Willow Cox i wygrałam życie. Dosłownie.Rozdział 1
Willow
Kochałam wczesne poranki nad Belleville. Moim rytuałem było wyjście na drewnianą werandę, na której ustawiony miałam przepastny fotel. Siadałam w nim owinięta w ciepły koc i z kubkiem czarnej kawy w ręce obserwowałam unoszącą się nad taflą wody mgłę. Wschodzące słońce tańczyło w oparach, tworząc złotą poświatę. Choćby dla tego widoku warto tu było zamieszkać.
Wracałam wtedy wspomnieniami do wakacji spędzanych u dziadków, kiedy to z samego rana dziadek zabierał mnie na ryby, upominając, że muszę być bardzo cicho, bo wszystkie wypłoszę. Kuliłam się w łódce i z zamiłowaniem przyglądałam się, jak zarzucał wędkę i kazał mi ją trzymać, obserwując uważnie spławik.
Babcia później przyrządzała z naszych zdobyczy wspaniały obiad, który jedliśmy w sadzie, w którym ustawiony był duży, drewniany stół. Przypominało mi to włoskie uczty przedstawiane w filmach.
Wszystkie te radości dzieliłam ze starszym o sześć lat bratem, z którym do tej pory łączyła mnie niesamowicie silna więź. Nie chciał jednak przejąć tego domu, oddając mi go w całości. Zastrzegł jedynie, że kiedy się tu zjawi, mam zawsze witać go z otwartymi ramionami, a nasza miłość nigdy nie osłabnie.
Cudowne lata beztroski zamieniły się w szarą rzeczywistość, którą od jakiegoś czasu starałam się zamalować kolorami. Właściwie nikt z rodziny nie wiedział, przez jakie piekło musiałam przejść, by znaleźć się tutaj, czcząc po prostu to, że żyję. Wolałam oszczędzić im szczegółów i nie rozdrapywać dodatkowo i tak jeszcze lekko sączących się ran. Właściwie udawałam przed całym światem, a wewnętrznie, momentami, rozpadałam się w pył. Kochałam swoją samotność, jednocześnie ją przeklinając.
Przeciągnęłam się leniwie, odganiając z głowy ponure myśli. Nie lubiłam, kiedy przychodziły. Zatruwały nie tylko mój umysł, ale i serce, które później długo dochodziło do siebie. A nie chciałam być smutnym człowiekiem. Nie po to wyrwałam się z samego środka piekła.
Zerknęłam na telefon, którego nie dotykałam od wczoraj. Oprócz kilku wiadomości od przyjaciółki, w których obiecała, że spędzi cały swój urlop u mnie, czekała tam na mnie informacja, że mój brat dostał jakiś świetny kontrakt w okolicy i będzie zjawiał się u mnie częściej.
Tęskniłam za nim ogromnie. Jako strażak pracujący na wszelkiego rodzaju misjach wojennych bywał naprawdę rzadko w domu rodzinnym, a co dopiero u mnie.
Chciałam do niego zadzwonić, by porozmawiać i uzewnętrznić moją radość, ale wczesna godzina powstrzymywała mnie od czegokolwiek innego prócz kontemplacji.
Zawiesiłam wzrok na oddalonym o kilkadziesiąt metrów od mojego starym domku sąsiadów, którzy umarli jeszcze przed moimi dziadkami. Nie mieli dzieci ani żadnych spadkobierców, więc budynek stał pusty. Przeszedł w majątek miasta, a ząb czasu z każdym rokiem nadgryzał go coraz mocniej.
Żal było patrzeć na popadające w ruinę czyjeś plany, marzenia, które zniknęły wraz z odejściem właścicieli. Kiedyś myślałam o tym, by wykupić od władz miasta tę nieruchomość, ale już mój stary, poczciwy domek był jedną wielką skarbonką, a co dopiero dwa.
– Dzień dobry, panno Cox! – Usłyszałam z oddali głos Trey’a Morrisona, który pomagał mi przez cały rok w sadzie.
Był mniej więcej w wieku mojego taty. Silny, w dobrej kondycji pan lekko po pięćdziesiątce. Znał moich dziadków, bardzo ich cenił i oświadczył, że z ogromną chęcią wciąż będzie doglądał ich oczka w głowie.
– Dzień dobry. Tak szybko dzisiaj? – Zdziwiło mnie jego tak wczesne przybycie. Zegarek pokazywał szóstą rano.
Generalnie pan Morrison nie miał normowanego czasu pracy. Płaciłam mu za godziny, ale nie obchodziło mnie, o której przychodził i wychodził. Wiedziałam, że mnie nie oszuka, bo bardziej niż pracownikiem był już od bardzo dawna członkiem rodziny. Kumplował się z moim tatą, chodzili razem do jednej szkoły.
– Zapowiada się upalny dzień. Wolę zrobić to, co do mnie należy, zanim to cholerne słońce zacznie wypalać mi skórę. – Zaśmiał się i nie zatrzymując się ani na chwilę, ruszył wąską alejką pomiędzy drzewkami.
Wiśnie już zdążyły przekwitnąć, usypując na jakiś czas wokół siebie biały dywan, i szykowaliśmy się powoli na dojrzewanie owoców. Nie sądziłam, że ten sad da mi tyle radości i satysfakcji dzięki kontynuowaniu czegoś, na co moi poprzednicy harowali latami. Byłam dumna, że nie kazałam wykarczować tych drzew i zasiać na ich miejscu trawy.
Lato było dla mnie magicznym, ale i bardzo intensywnym czasem. Zbiory trwały czasami do późnej nocy. Niejednokrotnie zasypiałam w fotelu na werandzie lub ledwo doczołgiwałam się do łóżka. Kochałam to jednak i nie zamieniłabym się na nic innego.
Za każdym razem jednak czułam, że robiłam to nie tylko dla siebie, ale też dla babci i dziadka.
Wróciłam do domu i tym razem zaparzyłam dwie kawy. Ułożyłam je na tacy, dokładając croissanty oraz słoiczek wiśniowego dżemu, który oczywiście sama zrobiłam.
– Dobry dzień należy rozpocząć od dobrej kawy – powiedziałam, gdy zbliżałam się do mężczyzny zakładającego odstraszacze dla ptaków.
– Tak mówią, a kawa w dobrym towarzystwie gwarantuje, że nawet ponury dzień rozjaśnia słońce. – Uśmiechnął się życzliwie i upił porządny łyk, zagryzając to rogalikiem z dżemem. – Wyśmienite. Robisz coraz lepsze przetwory. Powinnaś pomyśleć o jakimś małym sklepiku z domowymi wyrobami. Ludzie waliliby do ciebie drzwiami i oknami.
– Proszę poczekać, aż skosztuje pan mojej zeszłorocznej nalewki – odparłam z dumą, bowiem od dwóch lat próbowałam stworzyć najsmaczniejszą nalewkę z wiśni. – W tym roku doprawiłam ją różą.
– Słyszałaś, że ktoś kupił ten opuszczony dom? – zagadał pan Morrison, zmieniając temat, a ja z ciekawości aż zastygłam z kubkiem przy ustach, wlepiając spojrzenie moich brązowych oczu w rozmówcę.
– Naprawdę? To cudownie! – zapiszczałam radośnie. – Oby to był ktoś warty tego miejsca, widoków i magii, którą wokół siebie roztaczają te tereny. Biada każdemu, kto będzie miał złe zamiary i zgniłe serce.
– Powtarzam tylko to, co usłyszałem od ludzi. Żadne nazwisko nie padło, ale podobno to ktoś obcy, z dużego miasta.
Ta małomiasteczkowość na początku okropnie mi przeszkadzała. Każdy każdego znał, a plotki rozsiewały się z prędkością światła. Nie zdziwiłam się, że zanim tu przyjechałam, wszyscy zdążyli poznać moje imię oraz powód, oczywiście w wersji oficjalnej, dla którego tu zamieszkałam: znudziłam się życiem w wielkim mieście, porzuciłam wygodę na rzecz rozpadającej się rudery, którą remontowałam przez kolejne długie tygodnie. Ot, miejska dziewczyna szukająca przygód na wsi. Szczęściara śpiąca na pieniądzach i spadkobierczyni całkiem dochodowego interesu.
Życie idealne, prawda?
Tak, ale tylko dlatego, że pozwoliłam wszystkim tak myśleć. Mimo tej otoczki wygodnego mieszczucha byłam bardzo lubiana, a kto się zawczasu uprzedził, mierzył się z rozczarowaniem i ostatecznie stwierdzał, że byłam całkiem sympatyczna. Bo byłam. Kochałam ludzi i pokochałam to miejsce. Całym sercem. A dusza nie raz wyrywała się z ciała i błądziła wzdłuż brzegu jeziora lub biegała po łąkach.
– Będziesz miała sąsiadów.
– Na to wygląda. Miejsca jest dużo, pomieścimy się i będzie nam się tu wszystkim dobrze żyło. – Wepchnęłam do ust spory kawałek rogala. – Nigdy nie znudzi mi się ten smak.
– Jesteś bardzo dzielną dziewczyną.
– Żeby być dzielnym, trzeba było kiedyś się bać – odpowiedziałam filozoficznie i żeby nie ciągnąć dalej tego tematu, zebrałam kubki i ruszyłam w stronę domu.
Robiłam unik, kiedy jakiekolwiek rozmowy schodziły bezpośrednio na mój temat. Nie potrafiłam, ale przed wszystkim nie chciałam mówić o sobie. Wolałam być jak ta poranna mgła. Zjawiać się na chwilę, by później móc ukrywać się gdzieś w cieniu.
Nie zagrzałam nigdy nigdzie zbyt długo miejsca, chociaż bardzo chciałam. Zawsze, kiedy myślałam, że to jest to, że odszukałam swój kawałek świata, musiałam zniknąć. Rozpłynąć się w powietrzu. Chwyciłam za aparat i ruszyłam przed siebie na spacer, licząc, że napotkam na drodze jakieś dzikie zwierzęta. Magazyny przyrodnicze dosłownie zabijały się o moje fotografie, co pozwalało mi na dostatnie i spokojne życie.
Tereny otaczające moją posiadłość wspaniale mi to umożliwiały, rozpościerając szerokie pasma łąk i lasów. Kraina niczym z bajki. Położona na uboczu, dedykowana jedynie koneserom, którym nie przeszkadza głucha cisza i brak innych ludzi.
Zamieniłam miejski zgiełk na cichy szum traw, drzew i wody.
Nie potrzebowałam wiele. Wiodłam naprawdę prostą i skromną egzystencję. Kochałam gotować i w kuchni potrafiłam spędzić naprawdę długie godziny, udoskonalając dania lub moje nalewki. Miałam aparat, siebie i mnóstwo czasu, by móc się zastanowić, czego tak naprawdę pragnęłam od życia.
Telefon w tylnej kieszeni moich szortów zawibrował, a na wyświetlaczu ujrzałam numer mojego brata.
– Nicholas! – wyszeptałam rozentuzjazmowana.
– Znowu polujesz? – zapytał rozbawiony.
– Nie mów tak. Aparat to nie broń. Nie zabijam, a uwieczniam piękno. – Prychnęłam oburzona, bo nienawidziłam, jak nazywał mnie myśliwym.
– Skąd wiesz, czy nie wysysasz im duszy. Później te biedne zwierzęta błąkają się po świecie, odczuwając wieczną pustkę egzystencjalną.
– Jesteś jednak głupszy, niż myślałam. – Parsknęłam śmiechem. Kochałam te jego pokręcone, filozoficzne bzdury, które zawsze mnie rozbawiały, jednocześnie zmuszając do przemyśleń.
– Jak się ma wiśniowa księżniczka?
– Przestań zajmować mi teraz głowę miłymi słówkami. Powiedz lepiej, co to za kontrakt i kiedy przyjeżdżasz. – Nie mogłam wytrzymać, by usłyszeć nowinki.
Ogromnie cieszyły mnie sukcesy mojego brata, ale jednocześnie martwiłam się o jego ciągłe wyjazdy i zmagania w trudnym terenie. Nie raz narażał własne życie dla dobra innych. Szukał dla siebie nowych wyzwań, tłumacząc, że posada grzecznego pana strażaka nie była dla niego. Karmił się adrenaliną i kochał pomagać ludziom.
– Zatrzymam się na dłuższy czas w Detroit. Mam tam kilka szkoleń do odbycia, zanim wyjadę na kolejną misję. Postanowiłem trochę odpocząć.
– W końcu. – Odetchnęłam z ulgą, ciesząc się jednocześnie, że przez najbliższy czas nie będę musiała tak bardzo bać się o ukochanego brata.
– Przyjadę na zbiory. Pomogę ci w sadzie. To twoje pustkowie dobrze mi zrobi. Będzie to przyjemna odmiana od świszczących naboi nad głową, wybuchów i pożarów.
– Stało się coś, o czym nie chcesz mówić? – Znałam go, wiedziałam, że nie zrezygnował z wyjazdów z lenistwa czy chęci odpoczynku.
– Nic, czym powinnaś się tak bardzo przejmować. Widzimy się za niecały miesiąc? – zapytał, jakby się upewniał, czy znajdę dla niego kąt do spania.
– Choćbyś przyjechał bez zapowiedzi w środku nocy, zawsze jesteś tu mile widziany. To tak samo twój dom, jak i mój. Czekam na ciebie – wyszeptałam łamiącym się ze wzruszenia głosem.
Były chwile, kiedy stawałam się strasznie sentymentalna, ale to wynikało z mojej przeszłości. Moje spragnione miłości serce, łaknęło ciepła i bezpieczeństwa, których od wielu lat nie było mu dane poczuć.
Zdawałam sobie sprawę, że żyjąc na odludziu, mogłam tę prawdziwą miłość zwyczajnie przegapić. Tylko na tę chwilę nie miałam ani chęci, ani przede wszystkim odwagi, by wrócić do dawnego życia wśród ludzi.
Zdecydowanie wolałam samotność, która nie była w stanie uczynić mi krzywdy. Na pewno nie tej fizycznej.
Przystanęłam i spojrzałam na niewielką bliznę znajdującą się na moim przedramieniu. Jedną z wielu przypominających mi najmroczniejszy czas w moim życiu.
Wzdrygnęłam się, zamknęłam oczy i potrząsnęłam głową, by odgonić demony przeszłości.
To już za mną. Odeszło bezpowrotnie. Nie mogłam wciąż zatruwać sobie tym serca.
Wzięłam głęboki wdech, rozejrzałam się dookoła i roześmiałam przez łzy. Byłam w piekle i choć nie dałam się zabić, trafiłam do raju. Tu był mój dom. Wiedziałam to. Czułam całą sobą.
Nagle na łące w oddali z kępy krzaków, powolnym krokiem wyszedł dostojny jeleń. Przystanął, i jakby wiedząc, że nie zrobię mu krzywdy, spojrzał mi ufnie w oczy. Pozwolił mi zrobić kilka zdjęć,
po czym, jak gdyby nigdy nic, odszedł.
– Dziękuję – wyszeptałam i otarłam łzę.
Tak, byłam w domu.Rozdział 2
Asher
Prowadziłem którąś z kolei godzinę. Właściwie to straciłem rachubę czasu, zbyt skupiony na tym, by w miarę szybko i bezpiecznie dotrzeć do Ann Arbor jeszcze przed zmierzchem. Byłem już naprawdę zmęczony, a nocna jazda mogłaby się okazać śmiertelnie niebezpieczna.
Spojrzałem w lusterko wsteczne na wijącą się za mną wstęgę drogi. Zostawiałem za sobą właściwie wszystko. Całe swoje życie spakowałem w kilka kartonów i toreb. Zapragnąłem uciec i zaszyć się w zupełnie nowym dla siebie środowisku.
Zbyt wiele złych wspomnień, bolesnych doświadczeń i ludzi, którzy niekoniecznie dobrze mi życzyli.
Przystanąłem na stacji benzynowej, by zatankować i napić się kawy. Zostało mi około pięćdziesięciu kilometrów do celu. Było nim wynajęte na najbliższy czas mieszkanie. Miałem je zająć, nim będę mógł wprowadzić się do domu, który planowałem wyremontować.
Na miejsce dotarłem jeszcze przed zmierzchem, ale nie opłacało mi się jechać do mojego nowego domu. Stwierdziłem, że zjawię się tam jutro z samego rana. I tak, poza pajęczynami i bałaganem,nic tam na mnie nie czekało.
Kupiłem to miejsce w ciemno, z polecenia mojego przyjaciela, który mieszkał w tych stronach od kilku lat.
Zarządcy nieruchomości miejskich co jakiś czas przesyłali mu aktualne oferty, by szybciej się ich pozbyć. Tak było w przypadku tego domu nad jeziorem. Właściciele umarli, miasto przejęło majątek, bowiem nie było żadnych najbliższych do dziedziczenia.
Nie mogłem czekać, więc zdając się na doświadczenie i gust przyjaciela, kupiłem kawał ziemi wraz z nieco rozsypującym się domkiem. Nie przeszkadzało mi to, bo i tak chciałem przerobić go pod swój styl. Liczyła się okazyjna cena, dzięki której stać mnie było na porządny remont.
Wziąłem szybki prysznic, rozejrzałem się po niewielkich pomieszczeniach, które w najbliższym czasie miały być moim domem, i opadłem ciężko na łóżko. Zasnąłem tak szybko, że nawet nie zdążyłem się ubrać.
Obudziłem się nagi. Obok leżał zwinięty ręcznik, którym wcześniej miałem przepasane biodra. W dodatku byłem głodny.
– Kurwa! – zakląłem pod nosem, uświadamiając sobie, że nie kupiłem absolutnie nic do jedzenia, więc czekała mnie zaraz wycieczka do sklepu po jakieś zapasy żywieniowe, ale przede wszystkim po kawę.
Każdy dzień od niej zaczynałem, więc aktualnie cierpiałem i robiłem się zwyczajnie zły.
Opłukałem twarz zimną wodą, założyłem na siebie dresy i buty sportowe, po czym wyszedłem w poszukiwaniu sklepu.
Nie znałem tej miejscowości, byłem tu obcy. Nieznajomym czułem się też we własnej głowie. Zostałem z niczym i tak też się czułem. Bezwartościowy, nijaki i pusty w środku jak wydmuszka.
Obwieszony zakupami wspinałem się po schodach na czwarte piętro, bo przy podpisywaniu umowy na wynajem nie pomyślałem, żeby zapytać o windę. Uznałem to za pewnik i nie dociekałem. Zresztą, to rozwiązanie naprawdę tymczasowe, bo za kilka dni miała wkroczyć ekipa budowlana i rozpoczynać remont. Płaciłem im niemałe pieniądze, więc liczyłem, że uporają się z tym szybko i sprawnie.
Telefon w mojej kieszeni rozdzwonił się, a zegarek na nadgarstku zdradzał, że dobijał się do mnie Damian, główny organizator mojej obecności w tym miejscu.
– Gotowy na pierwszą wizytę w swoim przyszłym raju? – zapytał, kiedy zdyszany wszedłem do mieszkania i, rzucając wszystko na ziemię, odebrałem w ostatniej chwili.
– Dopóki nie zjem czegokolwiek i nie wypiję kawy, nie ruszam się stąd nigdzie. W przeciwnym wypadku ktoś może ucierpieć – odparłem z lekką nutką ironii, bo głowa pękała mi już z niedoborów kofeiny. Na szczęście przywiozłem ze sobą ekspres. – Cholerny ekspres został w samochodzie! – warknąłem już całkowicie wkurzony.
– Nic się nie stanie, jak nasz książę wypije zwykłą kawę zalewaną wrzątkiem – zażartował, ale przysięgam, nie byłem w stanie przyswoić jego żartu.
– Tak, a ziarna kawy zmielę zębami – mruknąłem.
– Ktoś tu ewidentnie wstał lewą nogą. Stary! Zaczynasz nowe życie! Powinieneś się cieszyć, tryskać radością. Tymczasem zachowujesz się jak rozkapryszona księżniczka.
– Przepraszam, ale na tę chwilę nie mam powodów do radości. Czeka mnie jeszcze wniesienie większości kartonów na górę, bo wczoraj wieczorem miałem siłę jedynie spać.
– Przyjadę zaraz do ciebie, panie marudo, i pomogę przywrócić zgubioną gdzieś po drodze radość życia.
– Jest aż tak źle?
– Tak.
– Marudzę?
– Okropnie.
– Potrzebuję kawy.
– Wtłocz sobie ją najlepiej dożylnie, bo zwyczajnie cię nie poznaję. Oby to było tylko zmęczenie, a nie jakaś choroba – kpił ze mnie i miał do tego pełne prawo, bo naprawdę ostatnio zachowywałem się co najmniej dziwnie. – Daj mi trzydzieści minut – dodał i się rozłączył.
Wypuściłem powietrze ze świstem i udałem się po ten pieprzony ekspres do kawy, bez którego nie wyobrażałem sobie życia. Był na tyle ważny, że wyprowadzając się z poprzedniego mieszkania w Minneapolis, zostawiłem dosłownie wszystko poza właśnie nim.
Szum mielonych ziaren wtłoczył w moje serce nadzieję, że podłość tego poranka niedługo się zakończy. Czułem się naprawdę źle, a ostatnie wydarzenia z mojego życia moim zdaniem nieco mnie tłumaczyły. Przynajmniej sam przed sobą chciałem zrzucić winę właśnie na ciąg złych zdarzeń.
– Gotowy na wycieczkę? – zapytał Damian, kiedy najedzony i opity dwoma kawami z rzędu stałem przed nim z rękoma w kieszeni moich czarnych dżinsów i przyglądałem się, jak wyżera ciastka, które sam przyniósł niby dla mnie.
– Czuję, że będę przeklinał dzień, w którym zdecydowałem się kupić jakąś ruderę na końcu świata. – Parsknąłem śmiechem, bo rzeczywiście zakup tej działki był podyktowany impulsem, kiedy to rozstałem się ze swoją wieloletnią partnerką. – Mój chwilowy akt rozpaczy po stracie Kate nie raz będzie kopał mnie w tyłek.
– Zobaczysz, zakochasz się w tym miejscu. Sam się nad nim zastanawiałem, ale za bardzo przywykłem do mojej willi w mieście.
Po dwudziestu pięciu minutach dotarliśmy na miejsce. Dla takiego mieszczucha jak ja, było to naprawdę ogromne zderzenie z rzeczywistością. Miałem bowiem zamieszkać w domu nad jeziorem i wszystko wskazywało na to, że sąsiadów mogłem policzyć na palcach jednej dłoni.
Wiedziałem o tym, oglądałem mapy i znałem plany zagospodarowania tego terenu, a raczej ich brak. To również przekonało mnie do zakupu. Miałem odzyskać tu ciszę i spokój, których teraz wyjątkowo potrzebowałem.
Kiedy tylko wysiadłem z samochodu, uderzył we mnie zapach wody, świeżo skoszonej trawy oraz jakichś kwiatów rosnących dosłownie wszędzie.
– I co o tym myślisz? – zapytał przyjaciel, ale w tej samej chwili z domu obok wyszła dziewczyna, która przykuła mój wzrok. Była prześliczna.
Nie widziała nas, bo zajęta była czymś, co trzymała w dłoniach. Pisała do kogoś wiadomość na telefonie.
– Ash? – Dłoń kumpla na moim ramieniu sprowadziła mnie na ziemię. – Fajna, co? – Kiwnął głową w jej kierunku i się szeroko uśmiechnął. – Widziałem ją już wcześniej, jak oglądałem tę ziemię. Wszystko wskazuje na to, że to twoja najbliższa i chyba jedyna sąsiadka. Cała reszta jest dużo dalej i dzielą was drzewa i krzewy.
– Chcę zobaczyć dom – odparłem, odrywając wzrok od blondynki. Nie interesowały mnie kobiety, romanse i nowe znajomości.
Spodziewałem się, że ten budynek to będzie raczej rudera. Wiele się nie pomyliłem, ale gdy zobaczyłem go na żywo, doszedłem do wniosku, że będę musiał wprowadzić drobne poprawki w moim projekcie, by zachować kilka elementów, które mi się spodobały.
Wyjrzałem przez jedno z okien i ujrzałem jezioro. To było niesamowite, że przyroda była dosłownie na wyciągnięcie ręki.
Do głowy mi przyszło, że chciałbym, by tutaj była moja sypialnia. Mógłbym się budzić i podziwiać piękno natury, ptaki na wodzie i… Cholera!
Kobieta z sąsiedztwa właśnie szła po długim, drewnianym pomoście w samym stroju kąpielowym. Rzuciła ręcznik na deski, wzięła rozbieg i wskoczyła, po czym zanurkowała pod taflę jeziora.
– Muszę zmienić projekt – odezwałem się w końcu, odchodząc od okna, jakbym ujrzał w nim coś strasznego, a nie pobudzającego zmysły.
– Zwariowałeś? Jutro wkracza tu ekipa. Nie możesz już niczego przerabiać.
– Poczekają. – Wzruszyłem beztrosko ramionami.
Podczas projektowania naprawdę wziąłem wszystko pod uwagę, łącznie ze wschodami i zachodami słońca. Nie pomyślałem jednak o widokach, uznając, że z każdej strony było ładnie. I to była niezaprzeczalna prawda. Tylko że wizja łóżka postawionego przy wysokim od samej ziemi oknie, wychodzącym na jezioro, wydawała się tak ekscytująca, że byłem w stanie zaakceptować dłuższy czas realizacji. W końcu miało to być moje miejsce na wiele lat. Nie lubiłem słów „na zawsze”.
Było tu coś magicznego, przyciągającego. Czułem się, jakbym wrócił z dalekiej podróży do domu. Jakbym kiedyś stąd wyszedł i zjawił się dopiero po kilkunastu latach.
Tak nie było. Od zawsze mieszkałem w mieście i nic nie ciągnęło mnie na prowincję. Jednak teraz czułem, że być może właśnie tu był mój punkt na ziemi.
Czułem się winny rozpadu mojego związku, dlatego wszystko, co miałem, zostawiłem Kate. Urządzaliśmy tamto mieszkanie wspólnie i razem je kupowaliśmy. Nie potrafiłem jednak kazać jej za nie zapłacić. Została tam, a ja ruszyłem w poszukiwaniu miejsca dla siebie.
Być może je właśnie znalazłem.
Gdy wsiadaliśmy do auta, blondynka wyszła z wody. Kroczyła boso po trawie. Gapiłem się na nią jak na zjawisko paranormalne, a gdy nasze spojrzenia się skrzyżowały, spłoszyłem się, odpaliłem silnik i zwyczajnie odjechałem.
Znajdowała się w sporej odległości ode mnie, ale z całą stanowczością mogłem stwierdzić, że była piękna.
– Nic nie mówisz. Żałujesz, że tu przyjechałeś? – Damian przyglądał mi się badawczo. Czułem na sobie to palące spojrzenie.
– Pozwól, że odpowiem ci za jakiś czas, czy czegokolwiek żałuję. Obecnie tkwię w próżni. Wyprowadziłem się z pięknego, luksusowego mieszkania. Rozstałem się z kobietą, którą planowałem poślubić. Wybrałem już nawet pierścionek. Nie każ mi określać teraz tego, co dzieje się w mojej głowie. Chyba nikt będąc na moim miejscu by tego nie wiedział.
– Kochałeś ją? – zadał mi to na pozór proste pytanie i wydawać by się mogło, że odpowiedź powinna być oczywista. Nie była.
– Nie wiem. – Zacisnąłem dłonie na kierownicy i z całych sił skupiałem wzrok na tym, co było przede mną. Nie chciałem spojrzeć przyjacielowi prosto w oczy i przyznać się, że popadłem w rutynę, że byłem z Kate tylko dlatego, że było nam wygodnie. Podobne zainteresowania, temperament… – Zadajesz trudne pytania.
– Nie jest trudne, kiedy zna się odpowiedź. I coś czuję, że znasz odpowiedź, tylko boisz się powiedzieć ją na głos, bo wtedy będziesz musiał przyznać się sam przed sobą, że tamten związek był błędem.
– Gdyby nie to, że…
– Nie, stary – przerwał mi. – Nie ma „gdyby”. Ona nie kochała ciebie, a ty jej. To nie miało prawa wyjść. Pewne rzeczy zwyczajnie tylko ułatwiły wam podjęcie decyzji.
– Może i masz rację. – Westchnąłem, opierając głowę o zagłówek w siedzeniu.
– Zapomnij o niej. Znajdziesz inną, zakochasz się i wszystko skończy się szczęśliwie. Musisz tylko przestać wyglądać jak zbity pies i używać tej cierpiętniczej miny, bo pomyślą, że cię coś boli.
– Żadna kobieta nie zasługuje na to, by męczyć się z kimś takim jak ja. A litości nie potrzebuję.
– Potrzebujesz za to porządnego kopa w tyłek i drinka – stwierdził, klepiąc mnie po ramieniu. – Dzisiaj wieczorem zabieram cię do pubu. Może ci się poszczęści i poznasz jakąś piękność.
– Żadnych kobiet, Damian. Żadnych kobiet…Rozdział 3
Willow
Znów wstałam chwilę przed świtem. Kochałam tę ciszę i chociaż była ona obecna niemal przez cały dzień, to jednak ta poranna była inna i tylko moja.
Tuż przy brzegu dostrzegłam przepięknego żurawia, który, jak gdyby nigdy nic, brodził w wodzie w poszukiwaniu przysmaków. Za to też kochałam to miejsce. Nie musiałam wyjeżdżać daleko poza miasto w poszukiwaniu kadrów. Same do mnie przychodziły, kiedy relaksowałam się, siedząc na własnym tarasie. Mogłam właściwie pracować z kawą w jednej ręce i aparatem w drugiej, gdyby ten nie był taki ciężki.
Bezszelestnie cofnęłam się do domu po sprzęt, by uchwycić to przepiękne zwierzę.
Przeszłam z drugiej strony budynku, by stać się jak najmniej widoczna, i zaczaiłam się za murem. Kochałam ten moment, w którym czekałam na odpowiedni kadr. Czasami były to sekundy, a czasem godziny.
– Czy coś się stało? – Usłyszałam obcy, męski głos, a po chwili szelest skrzydeł wzbijających się do lotu i krzyk żurawia. Ja natomiast podskoczyłam ze strachu, niemal wypuszczając sprzęt z ręki.
– Cholera! – jęknęłam żałośnie i odwróciłam się do człowieka, który właśnie popsuł mi tak piękny obrazek. – Kim jesteś i dlaczego się do mnie skradasz?! – warknęłam wściekła, a serce łomotało mi w piersi jak oszalałe. Nienawidziłam być zaskakiwana.
– Mam na imię Asher i zdaje się, że będziemy sąsiadami. – Uśmiechnął się jak gdyby nigdy nic i wyciągnął do mnie rękę na powitanie.
Mój dom nie był ogrodzony, ponieważ nigdy nie odczuwałam takiej potrzeby. Czułam się tu bezpiecznie, a przynajmniej starałam się, by tak było. Nie potrzebowałam zatruwać sobie głowy moimi traumami.
Mężczyzna miał na oko nie więcej niż trzydzieści lat, ciemne blond włosy wpadające praktycznie w brąz, niebieskie oczy i kilkudniowy zarost. Jego urodę przyćmiła jednak moja wściekłość i miałam ochotę przywalić mu tym długim obiektywem w łeb.
– Spłoszyłeś mi zwierzę! – odparłam wściekła, choć powinnam wykazać się kulturą i również mu się przedstawić. Odwzajemniłam tylko uścisk ręki, chociaż wcale nie miałam ochoty na nowe znajomości.
– Nie wiedziałem, co robisz, a chciałem się przywitać. Uznałem, że chowasz się przed kimś.
– Szkoda, że przed tobą się nie da – zamruczałam cicho tak, żeby nie usłyszał.
– Słucham?
– Nieważne. Kto normalny przychodzi się zapoznać z nowym sąsiadem o piątej rano? To nie pora na nawiązywanie znajomości. – Byłam naprawdę rozwścieczona i cokolwiek by teraz nie zrobił i nie powiedział, działało na jego niekorzyść.
– Każda pora jest dobra, by poznawać ludzi. – Pokazał szereg białych, równych zębów, kiedy obdarował mnie uśmiechem i wcisnął ręce w kieszenie swoich ciemnych spodni. Do nich założył białą koszulkę, cienką, brązową kurtkę i ciężkie buty, również w brązowym kolorze, z niechlujnie rozwiązanymi sznurówkami.
Miał fajny styl ubierania się, co o przykuło moją uwagę, mimo że nie chciałam mu się zbytnio przyglądać.
Spojrzałam na niego, na dom za jego plecami i na samochód, który właśnie wjeżdżał na podjazd. Liczyłam, że dzięki temu pozbędę się intruza i będę mogła wrócić do swojego azylu. Czas chyba również, by pomyśleć o płocie. Wysokim płocie. Najlepiej kolczastym i pod napięciem.
– Zdaje się, że masz gości – powiedziałam i ruszyłam w stronę swojego domu, licząc na święty spokój. Czekała na mnie zimna kawa, smakująca ogromnym rozczarowaniem.
– Zaczekaj – odparł zmieszany moim zachowaniem. – Nie powiedziałaś, jak masz na imię.
– Bo nie pytałeś. – Skrzyżowałam ręce na piersiach i obdarzyłam go zniecierpliwionym spojrzeniem.
Wiatr rozwiał kosmyki moich niesfornych włosów, które wiecznie uciekały z zaplecionego warkocza, i rzucił mi je na oczy. Naturalnie miałam lekko kręcone włosy, które często żyły własnym życiem.
– Teraz pytam.
– Willow – odpowiedziałam od niechcenia. Nie potrzebowałam wiedzieć, kim on był ani jak miał na imię. O mnie też nie musiał wiedzieć nic, poza tym, że będę jego sąsiadką.
– Miło mi cię poznać.
Wiem, że zachowywałam się naprawdę wrednie i na co dzień taka nie byłam. Nie wiedziałam, co we mnie wstąpiło, ale to nagłe wtargnięcie w moją strefę komfortu, zepsucie mi kadru i zbyt nachalne dopytywanie się o rzeczy, których nie miałam najmniejszej ochoty mu wyjawiać, sprawiły, że poczułam do niego niechęć.
– Muszę już iść – powiedziałam to cicho i tym razem nie czekając już, by cokolwiek powiedział, weszłam do domu i zamknęłam za sobą drzwi na zamek.
Zupełnie niepotrzebnie, bo gdy tylko zrobiłam sobie świeżą kawę, wyszłam na taras, na który wejść mógł dosłownie każdy. Na szczęście nikogo już koło mnie nie było