Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Wiśniowe lato - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wiśniowe lato - ebook

Willow Cox dziedziczy po dziadkach urokliwy domek, położony nad jeziorem. Zajmuje się fotografią przyrodniczą i w przeszłości wygrała wiele konkursów, które przyczyniły się do prowadzenia całkiem wygodnego życia z dala od miejskiego zgiełku. Oprócz tego zajmuje się sadem wiśniowym dziadka. Liczy, że w Ann Arbor nad jeziorem Belleville odnajdzie upragnioną ciszę i spokój i nauczy się na nowo szczęścia, a w przyszłości może znajdzie również miłość. Tę prawdziwą. Asher Ramos to pewny siebie, zdystansowany i bogaty pan architekt, który po rozstaniu szuka swego miejsca na ziemi. Trafia do Ann Arbor po części przez przypadek, gdy znajduje w internecie ogłoszenie o sprzedaży nieruchomości położonej nad jeziorem. Jego obecność zburzy święty spokój Willow i mocno zniechęci do nowego sąsiada. W dodatku mężczyzna postanowi przekształcić uroczy domek sąsiadów w luksusową willę, co bardzo nie spodoba się kobiecie.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397179738
Rozmiar pliku: 3,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

Wil­low

Gdy przy­je­cha­łam do Ann Ar­bor pew­nej desz­czo­wej je­sieni, by po­że­gnać ostatni raz moją uko­chaną bab­cię, a parę mie­sięcy póź­niej rów­nież dziadka, nie są­dzi­łam, że kie­dy­kol­wiek tu jesz­cze wrócę. I to na stałe.

Los okrut­nie ze mnie za­drwił, pod­sta­wia­jąc mi nogę i na­bi­ja­jąc so­lid­nego guza. Wszystko, co zna­łam i co nie­ko­niecz­nie ko­cha­łam, ale było moje, le­gło w gru­zach, gdy naj­mniej się tego spo­dzie­wa­łam.

Ro­dzice nie chcieli sprze­da­wać domku nad je­zio­rem i sadu, bo­wiem zgod­nie twier­dzili, że nie było cu­dow­niej­szego i bar­dziej uro­kli­wego miej­sca niż to po­ło­żone nad je­zio­rem Bel­le­ville. A ja z ko­lei nie chcia­łam tu ni­gdy za­miesz­kać, po­nie­waż ko­cham wiel­ko­miej­skość i jej ano­ni­mo­wość. Do czasu.

Moje ży­cie po­to­czyło się w nie­spo­dzie­wa­nym kie­runku, do­słow­nie zrzu­ca­jąc mnie w tę prze­piękną dzicz, którą wpraw­dzie lu­bi­łam, ale na chwilę i tylko wtedy, gdy żyli dziad­ko­wie.

To miej­sce ko­ja­rzyło mi się z czu­łymi dłońmi babci, zry­wa­nymi przez dziadka wi­śniami, za­pa­chem cia­sta droż­dżo­wego i let­nimi wy­pra­wami łódką.

Nie są­dzi­łam, że tak szybko stwier­dzę, że to wła­śnie tu­taj było moje miej­sce na ziemi, a pa­ra­dok­sal­nie to, co kie­dyś mnie uwie­rało, stało się moim le­kar­stwem.

Wy­lą­do­wa­łam tu obo­lała na du­szy, ale i na ciele. Za­szy­łam się na końcu świata, gdzie lato pach­niało wi­śniami, a zimą szep­tał mróz. Wy­le­czy­łam rany, uspo­ko­iłam my­śli. Tylko to głu­pie serce wciąż pra­gnęło być przez ko­goś ko­chane, a nie po­nie­wie­rane.

Za­nu­rzy­łam się w przy­jem­nej, na­grza­nej od wy­jąt­kowo cie­płego lata wo­dzie i prze­pły­nę­łam ka­wa­łek, po czym uło­ży­łam się na ple­cach i bez­myśl­nie ga­pi­łam się w niebo.

Mi­nęło tak wiele, a za­ra­zem tak nie­wiele czasu od mo­jego daw­nego ży­cia, do któ­rego ni­gdy wię­cej nie chcia­ła­bym po­wró­cić. Za­pra­co­wa­łam so­bie w każ­dym tego słowa zna­cze­niu na ten spo­kój, który mnie ota­czał. Mia­łam pie­nią­dze za­ro­bione na pre­sti­żo­wych kon­kur­sach fo­to­gra­ficz­nych. Za­gra­niczne ma­ga­zyny ku­po­wały ode mnie zdję­cia przy­rody, a ja ro­bi­łam to, co naj­bar­dziej w ży­ciu ko­cha­łam. Wy­da­wać by się mo­gło, układ ide­alny.

Chcia­łam tu zo­stać do końca ży­cia, by­leby nie spę­dzić go ca­łego w po­je­dynkę.

Na­zy­wam się Wil­low Cox i wy­gra­łam ży­cie. Do­słow­nie.Roz­dział 1

Wil­low

Ko­cha­łam wcze­sne po­ranki nad Bel­le­ville. Moim ry­tu­ałem było wyj­ście na drew­nianą we­randę, na któ­rej usta­wiony mia­łam prze­pastny fo­tel. Sia­da­łam w nim owi­nięta w cie­pły koc i z kub­kiem czar­nej kawy w ręce ob­ser­wo­wa­łam uno­szącą się nad ta­flą wody mgłę. Wscho­dzące słońce tań­czyło w opa­rach, two­rząc złotą po­światę. Choćby dla tego wi­doku warto tu było za­miesz­kać.

Wra­ca­łam wtedy wspo­mnie­niami do wa­ka­cji spę­dza­nych u dziad­ków, kiedy to z sa­mego rana dzia­dek za­bie­rał mnie na ryby, upo­mi­na­jąc, że mu­szę być bar­dzo ci­cho, bo wszyst­kie wy­pło­szę. Ku­li­łam się w łódce i z za­mi­ło­wa­niem przy­glą­da­łam się, jak za­rzu­cał wędkę i ka­zał mi ją trzy­mać, ob­ser­wu­jąc uważ­nie spła­wik.

Bab­cia póź­niej przy­rzą­dzała z na­szych zdo­by­czy wspa­niały obiad, który je­dli­śmy w sa­dzie, w któ­rym usta­wiony był duży, drew­niany stół. Przy­po­mi­nało mi to wło­skie uczty przed­sta­wiane w fil­mach.

Wszyst­kie te ra­do­ści dzie­li­łam ze star­szym o sześć lat bra­tem, z któ­rym do tej pory łą­czyła mnie nie­sa­mo­wi­cie silna więź. Nie chciał jed­nak prze­jąć tego domu, od­da­jąc mi go w ca­ło­ści. Za­strzegł je­dy­nie, że kiedy się tu zjawi, mam za­wsze wi­tać go z otwar­tymi ra­mio­nami, a na­sza mi­łość ni­gdy nie osłab­nie.

Cu­downe lata bez­tro­ski za­mie­niły się w szarą rze­czy­wi­stość, którą od ja­kie­goś czasu sta­ra­łam się za­ma­lo­wać ko­lo­rami. Wła­ści­wie nikt z ro­dziny nie wie­dział, przez ja­kie pie­kło mu­sia­łam przejść, by zna­leźć się tu­taj, czcząc po pro­stu to, że żyję. Wo­la­łam oszczę­dzić im szcze­gó­łów i nie roz­dra­py­wać do­dat­kowo i tak jesz­cze lekko są­czą­cych się ran. Wła­ści­wie uda­wa­łam przed ca­łym świa­tem, a we­wnętrz­nie, mo­men­tami, roz­pa­da­łam się w pył. Ko­cha­łam swoją sa­mot­ność, jed­no­cze­śnie ją prze­kli­na­jąc.

Prze­cią­gnę­łam się le­ni­wie, od­ga­nia­jąc z głowy po­nure my­śli. Nie lu­bi­łam, kiedy przy­cho­dziły. Za­tru­wały nie tylko mój umysł, ale i serce, które póź­niej długo do­cho­dziło do sie­bie. A nie chcia­łam być smut­nym czło­wie­kiem. Nie po to wy­rwa­łam się z sa­mego środka pie­kła.

Zer­k­nę­łam na te­le­fon, któ­rego nie do­ty­ka­łam od wczo­raj. Oprócz kilku wia­do­mo­ści od przy­ja­ciółki, w któ­rych obie­cała, że spę­dzi cały swój urlop u mnie, cze­kała tam na mnie in­for­ma­cja, że mój brat do­stał ja­kiś świetny kon­trakt w oko­licy i bę­dzie zja­wiał się u mnie czę­ściej.

Tę­sk­ni­łam za nim ogrom­nie. Jako stra­żak pra­cu­jący na wszel­kiego ro­dzaju mi­sjach wo­jen­nych by­wał na­prawdę rzadko w domu ro­dzin­nym, a co do­piero u mnie.

Chcia­łam do niego za­dzwo­nić, by po­roz­ma­wiać i uze­wnętrz­nić moją ra­dość, ale wcze­sna go­dzina po­wstrzy­my­wała mnie od cze­go­kol­wiek in­nego prócz kon­tem­pla­cji.

Za­wie­si­łam wzrok na od­da­lo­nym o kil­ka­dzie­siąt me­trów od mo­jego sta­rym domku są­sia­dów, któ­rzy umarli jesz­cze przed mo­imi dziad­kami. Nie mieli dzieci ani żad­nych spad­ko­bier­ców, więc bu­dy­nek stał pu­sty. Prze­szedł w ma­ją­tek mia­sta, a ząb czasu z każ­dym ro­kiem nad­gry­zał go co­raz moc­niej.

Żal było pa­trzeć na po­pa­da­jące w ru­inę czy­jeś plany, ma­rze­nia, które znik­nęły wraz z odej­ściem wła­ści­cieli. Kie­dyś my­śla­łam o tym, by wy­ku­pić od władz mia­sta tę nie­ru­cho­mość, ale już mój stary, po­czciwy do­mek był jedną wielką skar­bonką, a co do­piero dwa.

– Dzień do­bry, panno Cox! – Usły­sza­łam z od­dali głos Trey’a Mor­ri­sona, który po­ma­gał mi przez cały rok w sa­dzie.

Był mniej wię­cej w wieku mo­jego taty. Silny, w do­brej kon­dy­cji pan lekko po pięć­dzie­siątce. Znał mo­ich dziad­ków, bar­dzo ich ce­nił i oświad­czył, że z ogromną chę­cią wciąż bę­dzie do­glą­dał ich oczka w gło­wie.

– Dzień do­bry. Tak szybko dzi­siaj? – Zdzi­wiło mnie jego tak wcze­sne przy­by­cie. Ze­ga­rek po­ka­zy­wał szó­stą rano.

Ge­ne­ral­nie pan Mor­ri­son nie miał nor­mo­wa­nego czasu pracy. Pła­ci­łam mu za go­dziny, ale nie ob­cho­dziło mnie, o któ­rej przy­cho­dził i wy­cho­dził. Wie­dzia­łam, że mnie nie oszuka, bo bar­dziej niż pra­cow­ni­kiem był już od bar­dzo dawna człon­kiem ro­dziny. Kum­plo­wał się z moim tatą, cho­dzili ra­zem do jed­nej szkoły.

– Za­po­wiada się upalny dzień. Wolę zro­bić to, co do mnie na­leży, za­nim to cho­lerne słońce za­cznie wy­pa­lać mi skórę. – Za­śmiał się i nie za­trzy­mu­jąc się ani na chwilę, ru­szył wą­ską alejką po­mię­dzy drzew­kami.

Wi­śnie już zdą­żyły prze­kwit­nąć, usy­pu­jąc na ja­kiś czas wo­kół sie­bie biały dy­wan, i szy­ko­wa­li­śmy się po­woli na doj­rze­wa­nie owo­ców. Nie są­dzi­łam, że ten sad da mi tyle ra­do­ści i sa­tys­fak­cji dzięki kon­ty­nu­owa­niu cze­goś, na co moi po­przed­nicy ha­ro­wali la­tami. By­łam dumna, że nie ka­za­łam wy­kar­czo­wać tych drzew i za­siać na ich miej­scu trawy.

Lato było dla mnie ma­gicz­nym, ale i bar­dzo in­ten­syw­nym cza­sem. Zbiory trwały cza­sami do póź­nej nocy. Nie­jed­no­krot­nie za­sy­pia­łam w fo­telu na we­ran­dzie lub le­dwo do­czoł­gi­wa­łam się do łóżka. Ko­cha­łam to jed­nak i nie za­mie­ni­ła­bym się na nic in­nego.

Za każ­dym ra­zem jed­nak czu­łam, że ro­bi­łam to nie tylko dla sie­bie, ale też dla babci i dziadka.

Wró­ci­łam do domu i tym ra­zem za­pa­rzy­łam dwie kawy. Uło­ży­łam je na tacy, do­kła­da­jąc cro­is­santy oraz sło­iczek wi­śnio­wego dżemu, który oczy­wi­ście sama zro­bi­łam.

– Do­bry dzień na­leży roz­po­cząć od do­brej kawy – po­wie­dzia­łam, gdy zbli­ża­łam się do męż­czy­zny za­kła­da­ją­cego od­stra­sza­cze dla pta­ków.

– Tak mó­wią, a kawa w do­brym to­wa­rzy­stwie gwa­ran­tuje, że na­wet po­nury dzień roz­ja­śnia słońce. – Uśmiech­nął się życz­li­wie i upił po­rządny łyk, za­gry­za­jąc to ro­ga­li­kiem z dże­mem. – Wy­śmie­nite. Ro­bisz co­raz lep­sze prze­twory. Po­win­naś po­my­śleć o ja­kimś ma­łym skle­piku z do­mo­wymi wy­ro­bami. Lu­dzie wa­li­liby do cie­bie drzwiami i oknami.

– Pro­szę po­cze­kać, aż skosz­tuje pan mo­jej ze­szło­rocz­nej na­lewki – od­par­łam z dumą, bo­wiem od dwóch lat pró­bo­wa­łam stwo­rzyć naj­smacz­niej­szą na­lewkę z wi­śni. – W tym roku do­pra­wi­łam ją różą.

– Sły­sza­łaś, że ktoś ku­pił ten opusz­czony dom? – za­ga­dał pan Mor­ri­son, zmie­nia­jąc te­mat, a ja z cie­ka­wo­ści aż za­sty­głam z kub­kiem przy ustach, wle­pia­jąc spoj­rze­nie mo­ich brą­zo­wych oczu w roz­mówcę.

– Na­prawdę? To cu­dow­nie! – za­pisz­cza­łam ra­do­śnie. – Oby to był ktoś warty tego miej­sca, wi­do­ków i ma­gii, którą wo­kół sie­bie roz­ta­czają te te­reny. Biada każ­demu, kto bę­dzie miał złe za­miary i zgniłe serce.

– Po­wta­rzam tylko to, co usły­sza­łem od lu­dzi. Żadne na­zwi­sko nie pa­dło, ale po­dobno to ktoś obcy, z du­żego mia­sta.

Ta ma­ło­mia­stecz­ko­wość na po­czątku okrop­nie mi prze­szka­dzała. Każdy każ­dego znał, a plotki roz­sie­wały się z pręd­ko­ścią świa­tła. Nie zdzi­wi­łam się, że za­nim tu przy­je­cha­łam, wszy­scy zdą­żyli po­znać moje imię oraz po­wód, oczy­wi­ście w wer­sji ofi­cjal­nej, dla któ­rego tu za­miesz­ka­łam: znu­dzi­łam się ży­ciem w wiel­kim mie­ście, po­rzu­ci­łam wy­godę na rzecz roz­pa­da­ją­cej się ru­dery, którą re­mon­to­wa­łam przez ko­lejne dłu­gie ty­go­dnie. Ot, miej­ska dziew­czyna szu­ka­jąca przy­gód na wsi. Szczę­ściara śpiąca na pie­nią­dzach i spad­ko­bier­czyni cał­kiem do­cho­do­wego in­te­resu.

Ży­cie ide­alne, prawda?

Tak, ale tylko dla­tego, że po­zwo­li­łam wszyst­kim tak my­śleć. Mimo tej otoczki wy­god­nego miesz­czu­cha by­łam bar­dzo lu­biana, a kto się za­wczasu uprze­dził, mie­rzył się z roz­cza­ro­wa­niem i osta­tecz­nie stwier­dzał, że by­łam cał­kiem sym­pa­tyczna. Bo by­łam. Ko­cha­łam lu­dzi i po­ko­cha­łam to miej­sce. Ca­łym ser­cem. A du­sza nie raz wy­ry­wała się z ciała i błą­dziła wzdłuż brzegu je­ziora lub bie­gała po łą­kach.

– Bę­dziesz miała są­sia­dów.

– Na to wy­gląda. Miej­sca jest dużo, po­mie­ścimy się i bę­dzie nam się tu wszyst­kim do­brze żyło. – We­pchnę­łam do ust spory ka­wa­łek ro­gala. – Ni­gdy nie znu­dzi mi się ten smak.

– Je­steś bar­dzo dzielną dziew­czyną.

– Żeby być dziel­nym, trzeba było kie­dyś się bać – od­po­wie­dzia­łam fi­lo­zo­ficz­nie i żeby nie cią­gnąć da­lej tego te­matu, ze­bra­łam kubki i ru­szy­łam w stronę domu.

Ro­bi­łam unik, kiedy ja­kie­kol­wiek roz­mowy scho­dziły bez­po­śred­nio na mój te­mat. Nie po­tra­fi­łam, ale przed wszyst­kim nie chcia­łam mó­wić o so­bie. Wo­la­łam być jak ta po­ranna mgła. Zja­wiać się na chwilę, by póź­niej móc ukry­wać się gdzieś w cie­niu.

Nie za­grza­łam ni­gdy ni­g­dzie zbyt długo miej­sca, cho­ciaż bar­dzo chcia­łam. Za­wsze, kiedy my­śla­łam, że to jest to, że od­szu­ka­łam swój ka­wa­łek świata, mu­sia­łam znik­nąć. Roz­pły­nąć się w po­wie­trzu. Chwy­ci­łam za apa­rat i ru­szy­łam przed sie­bie na spa­cer, li­cząc, że na­po­tkam na dro­dze ja­kieś dzi­kie zwie­rzęta. Ma­ga­zyny przy­rod­ni­cze do­słow­nie za­bi­jały się o moje fo­to­gra­fie, co po­zwa­lało mi na do­stat­nie i spo­kojne ży­cie.

Te­reny ota­cza­jące moją po­sia­dłość wspa­niale mi to umoż­li­wiały, roz­po­ście­ra­jąc sze­ro­kie pa­sma łąk i la­sów. Kra­ina ni­czym z bajki. Po­ło­żona na ubo­czu, de­dy­ko­wana je­dy­nie ko­ne­se­rom, któ­rym nie prze­szka­dza głu­cha ci­sza i brak in­nych lu­dzi.

Za­mie­ni­łam miej­ski zgiełk na ci­chy szum traw, drzew i wody.

Nie po­trze­bo­wa­łam wiele. Wio­dłam na­prawdę pro­stą i skromną eg­zy­sten­cję. Ko­cha­łam go­to­wać i w kuchni po­tra­fi­łam spę­dzić na­prawdę dłu­gie go­dziny, udo­sko­na­la­jąc da­nia lub moje na­lewki. Mia­łam apa­rat, sie­bie i mnó­stwo czasu, by móc się za­sta­no­wić, czego tak na­prawdę pra­gnę­łam od ży­cia.

Te­le­fon w tyl­nej kie­szeni mo­ich szor­tów za­wi­bro­wał, a na wy­świe­tla­czu uj­rza­łam nu­mer mo­jego brata.

– Ni­cho­las! – wy­szep­ta­łam roz­en­tu­zja­zmo­wana.

– Znowu po­lu­jesz? – za­py­tał roz­ba­wiony.

– Nie mów tak. Apa­rat to nie broń. Nie za­bi­jam, a uwiecz­niam piękno. – Prych­nę­łam obu­rzona, bo nie­na­wi­dzi­łam, jak na­zy­wał mnie my­śli­wym.

– Skąd wiesz, czy nie wy­sy­sasz im du­szy. Póź­niej te biedne zwie­rzęta błą­kają się po świe­cie, od­czu­wa­jąc wieczną pustkę eg­zy­sten­cjalną.

– Je­steś jed­nak głup­szy, niż my­śla­łam. – Par­sk­nę­łam śmie­chem. Ko­cha­łam te jego po­krę­cone, fi­lo­zo­ficzne bzdury, które za­wsze mnie roz­ba­wiały, jed­no­cze­śnie zmu­sza­jąc do prze­my­śleń.

– Jak się ma wi­śniowa księż­niczka?

– Prze­stań zaj­mo­wać mi te­raz głowę mi­łymi słów­kami. Po­wiedz le­piej, co to za kon­trakt i kiedy przy­jeż­dżasz. – Nie mo­głam wy­trzy­mać, by usły­szeć no­winki.

Ogrom­nie cie­szyły mnie suk­cesy mo­jego brata, ale jed­no­cze­śnie mar­twi­łam się o jego cią­głe wy­jazdy i zma­ga­nia w trud­nym te­re­nie. Nie raz na­ra­żał wła­sne ży­cie dla do­bra in­nych. Szu­kał dla sie­bie no­wych wy­zwań, tłu­ma­cząc, że po­sada grzecz­nego pana stra­żaka nie była dla niego. Kar­mił się ad­re­na­liną i ko­chał po­ma­gać lu­dziom.

– Za­trzy­mam się na dłuż­szy czas w De­troit. Mam tam kilka szko­leń do od­by­cia, za­nim wy­jadę na ko­lejną mi­sję. Po­sta­no­wi­łem tro­chę od­po­cząć.

– W końcu. – Ode­tchnę­łam z ulgą, cie­sząc się jed­no­cze­śnie, że przez naj­bliż­szy czas nie będę mu­siała tak bar­dzo bać się o uko­cha­nego brata.

– Przy­jadę na zbiory. Po­mogę ci w sa­dzie. To twoje pust­ko­wie do­brze mi zrobi. Bę­dzie to przy­jemna od­miana od świsz­czą­cych na­boi nad głową, wy­bu­chów i po­ża­rów.

– Stało się coś, o czym nie chcesz mó­wić? – Zna­łam go, wie­dzia­łam, że nie zre­zy­gno­wał z wy­jaz­dów z le­ni­stwa czy chęci od­po­czynku.

– Nic, czym po­win­naś się tak bar­dzo przej­mo­wać. Wi­dzimy się za nie­cały mie­siąc? – za­py­tał, jakby się upew­niał, czy znajdę dla niego kąt do spa­nia.

– Choć­byś przy­je­chał bez za­po­wie­dzi w środku nocy, za­wsze je­steś tu mile wi­dziany. To tak samo twój dom, jak i mój. Cze­kam na cie­bie – wy­szep­ta­łam ła­mią­cym się ze wzru­sze­nia gło­sem.

Były chwile, kiedy sta­wa­łam się strasz­nie sen­ty­men­talna, ale to wy­ni­kało z mo­jej prze­szło­ści. Moje spra­gnione mi­ło­ści serce, łak­nęło cie­pła i bez­pie­czeń­stwa, któ­rych od wielu lat nie było mu dane po­czuć.

Zda­wa­łam so­bie sprawę, że ży­jąc na od­lu­dziu, mo­głam tę praw­dziwą mi­łość zwy­czaj­nie prze­ga­pić. Tylko na tę chwilę nie mia­łam ani chęci, ani przede wszyst­kim od­wagi, by wró­cić do daw­nego ży­cia wśród lu­dzi.

Zde­cy­do­wa­nie wo­la­łam sa­mot­ność, która nie była w sta­nie uczy­nić mi krzywdy. Na pewno nie tej fi­zycz­nej.

Przy­sta­nę­łam i spoj­rza­łam na nie­wielką bli­znę znaj­du­jącą się na moim przed­ra­mie­niu. Jedną z wielu przy­po­mi­na­ją­cych mi naj­mrocz­niej­szy czas w moim ży­ciu.

Wzdry­gnę­łam się, za­mknę­łam oczy i po­trzą­snę­łam głową, by od­go­nić de­mony prze­szło­ści.

To już za mną. Ode­szło bez­pow­rot­nie. Nie mo­głam wciąż za­tru­wać so­bie tym serca.

Wzię­łam głę­boki wdech, ro­zej­rza­łam się do­okoła i ro­ze­śmia­łam przez łzy. By­łam w pie­kle i choć nie da­łam się za­bić, tra­fi­łam do raju. Tu był mój dom. Wie­dzia­łam to. Czu­łam całą sobą.

Na­gle na łące w od­dali z kępy krza­ków, po­wol­nym kro­kiem wy­szedł do­stojny je­leń. Przy­sta­nął, i jakby wie­dząc, że nie zro­bię mu krzywdy, spoj­rzał mi uf­nie w oczy. Po­zwo­lił mi zro­bić kilka zdjęć,

po czym, jak gdyby ni­gdy nic, od­szedł.

– Dzię­kuję – wy­szep­ta­łam i otar­łam łzę.

Tak, by­łam w domu.Roz­dział 2

Asher

Pro­wa­dzi­łem któ­rąś z ko­lei go­dzinę. Wła­ści­wie to stra­ci­łem ra­chubę czasu, zbyt sku­piony na tym, by w miarę szybko i bez­piecz­nie do­trzeć do Ann Ar­bor jesz­cze przed zmierz­chem. By­łem już na­prawdę zmę­czony, a nocna jazda mo­głaby się oka­zać śmier­tel­nie nie­bez­pieczna.

Spoj­rza­łem w lu­sterko wsteczne na wi­jącą się za mną wstęgę drogi. Zo­sta­wia­łem za sobą wła­ści­wie wszystko. Całe swoje ży­cie spa­ko­wa­łem w kilka kar­to­nów i to­reb. Za­pra­gną­łem uciec i za­szyć się w zu­peł­nie no­wym dla sie­bie śro­do­wi­sku.

Zbyt wiele złych wspo­mnień, bo­le­snych do­świad­czeń i lu­dzi, któ­rzy nie­ko­niecz­nie do­brze mi ży­czyli.

Przy­sta­ną­łem na sta­cji ben­zy­no­wej, by za­tan­ko­wać i na­pić się kawy. Zo­stało mi około pięć­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów do celu. Było nim wy­na­jęte na naj­bliż­szy czas miesz­ka­nie. Mia­łem je za­jąć, nim będę mógł wpro­wa­dzić się do domu, który pla­no­wa­łem wy­re­mon­to­wać.

Na miej­sce do­tar­łem jesz­cze przed zmierz­chem, ale nie opła­cało mi się je­chać do mo­jego no­wego domu. Stwier­dzi­łem, że zja­wię się tam ju­tro z sa­mego rana. I tak, poza pa­ję­czy­nami i ba­ła­ga­nem,nic tam na mnie nie cze­kało.

Ku­pi­łem to miej­sce w ciemno, z po­le­ce­nia mo­jego przy­ja­ciela, który miesz­kał w tych stro­nach od kilku lat.

Za­rządcy nie­ru­cho­mo­ści miej­skich co ja­kiś czas prze­sy­łali mu ak­tu­alne oferty, by szyb­ciej się ich po­zbyć. Tak było w przy­padku tego domu nad je­zio­rem. Wła­ści­ciele umarli, mia­sto prze­jęło ma­ją­tek, bo­wiem nie było żad­nych naj­bliż­szych do dzie­dzi­cze­nia.

Nie mo­głem cze­kać, więc zda­jąc się na do­świad­cze­nie i gust przy­ja­ciela, ku­pi­łem ka­wał ziemi wraz z nieco roz­sy­pu­ją­cym się dom­kiem. Nie prze­szka­dzało mi to, bo i tak chcia­łem prze­ro­bić go pod swój styl. Li­czyła się oka­zyjna cena, dzięki któ­rej stać mnie było na po­rządny re­mont.

Wzią­łem szybki prysz­nic, ro­zej­rza­łem się po nie­wiel­kich po­miesz­cze­niach, które w naj­bliż­szym cza­sie miały być moim do­mem, i opa­dłem ciężko na łóżko. Za­sną­łem tak szybko, że na­wet nie zdą­ży­łem się ubrać.

Obu­dzi­łem się nagi. Obok le­żał zwi­nięty ręcz­nik, któ­rym wcze­śniej mia­łem prze­pa­sane bio­dra. W do­datku by­łem głodny.

– Kurwa! – za­klą­łem pod no­sem, uświa­da­mia­jąc so­bie, że nie ku­pi­łem ab­so­lut­nie nic do je­dze­nia, więc cze­kała mnie za­raz wy­cieczka do sklepu po ja­kieś za­pasy ży­wie­niowe, ale przede wszyst­kim po kawę.

Każdy dzień od niej za­czy­na­łem, więc ak­tu­al­nie cier­pia­łem i ro­bi­łem się zwy­czaj­nie zły.

Opłu­ka­łem twarz zimną wodą, za­ło­ży­łem na sie­bie dresy i buty spor­towe, po czym wy­sze­dłem w po­szu­ki­wa­niu sklepu.

Nie zna­łem tej miej­sco­wo­ści, by­łem tu obcy. Nie­zna­jo­mym czu­łem się też we wła­snej gło­wie. Zo­sta­łem z ni­czym i tak też się czu­łem. Bez­war­to­ściowy, ni­jaki i pu­sty w środku jak wy­dmuszka.

Ob­wie­szony za­ku­pami wspi­na­łem się po scho­dach na czwarte pię­tro, bo przy pod­pi­sy­wa­niu umowy na wy­na­jem nie po­my­śla­łem, żeby za­py­tać o windę. Uzna­łem to za pew­nik i nie do­cie­ka­łem. Zresztą, to roz­wią­za­nie na­prawdę tym­cza­sowe, bo za kilka dni miała wkro­czyć ekipa bu­dow­lana i roz­po­czy­nać re­mont. Pła­ci­łem im nie­małe pie­nią­dze, więc li­czy­łem, że upo­rają się z tym szybko i spraw­nie.

Te­le­fon w mo­jej kie­szeni roz­dzwo­nił się, a ze­ga­rek na nad­garstku zdra­dzał, że do­bi­jał się do mnie Da­mian, główny or­ga­ni­za­tor mo­jej obec­no­ści w tym miej­scu.

– Go­towy na pierw­szą wi­zytę w swoim przy­szłym raju? – za­py­tał, kiedy zdy­szany wsze­dłem do miesz­ka­nia i, rzu­ca­jąc wszystko na zie­mię, ode­bra­łem w ostat­niej chwili.

– Do­póki nie zjem cze­go­kol­wiek i nie wy­piję kawy, nie ru­szam się stąd ni­g­dzie. W prze­ciw­nym wy­padku ktoś może ucier­pieć – od­par­łem z lekką nutką iro­nii, bo głowa pę­kała mi już z nie­do­bo­rów ko­fe­iny. Na szczę­ście przy­wio­złem ze sobą eks­pres. – Cho­lerny eks­pres zo­stał w sa­mo­cho­dzie! – wark­ną­łem już cał­ko­wi­cie wku­rzony.

– Nic się nie sta­nie, jak nasz książę wy­pije zwy­kłą kawę za­le­waną wrząt­kiem – za­żar­to­wał, ale przy­się­gam, nie by­łem w sta­nie przy­swoić jego żartu.

– Tak, a ziarna kawy zmielę zę­bami – mruk­ną­łem.

– Ktoś tu ewi­dent­nie wstał lewą nogą. Stary! Za­czy­nasz nowe ży­cie! Po­wi­nie­neś się cie­szyć, try­skać ra­do­ścią. Tym­cza­sem za­cho­wu­jesz się jak roz­ka­pry­szona księż­niczka.

– Prze­pra­szam, ale na tę chwilę nie mam po­wo­dów do ra­do­ści. Czeka mnie jesz­cze wnie­sie­nie więk­szo­ści kar­to­nów na górę, bo wczo­raj wie­czo­rem mia­łem siłę je­dy­nie spać.

– Przy­jadę za­raz do cie­bie, pa­nie ma­rudo, i po­mogę przy­wró­cić zgu­bioną gdzieś po dro­dze ra­dość ży­cia.

– Jest aż tak źle?

– Tak.

– Ma­ru­dzę?

– Okrop­nie.

– Po­trze­buję kawy.

– Wtłocz so­bie ją naj­le­piej do­żyl­nie, bo zwy­czaj­nie cię nie po­znaję. Oby to było tylko zmę­cze­nie, a nie ja­kaś cho­roba – kpił ze mnie i miał do tego pełne prawo, bo na­prawdę ostat­nio za­cho­wy­wa­łem się co naj­mniej dziw­nie. – Daj mi trzy­dzie­ści mi­nut – do­dał i się roz­łą­czył.

Wy­pu­ści­łem po­wie­trze ze świ­stem i uda­łem się po ten pie­przony eks­pres do kawy, bez któ­rego nie wy­obra­ża­łem so­bie ży­cia. Był na tyle ważny, że wy­pro­wa­dza­jąc się z po­przed­niego miesz­ka­nia w Min­ne­apo­lis, zo­sta­wi­łem do­słow­nie wszystko poza wła­śnie nim.

Szum mie­lo­nych zia­ren wtło­czył w moje serce na­dzieję, że pod­łość tego po­ranka nie­długo się za­koń­czy. Czu­łem się na­prawdę źle, a ostat­nie wy­da­rze­nia z mo­jego ży­cia moim zda­niem nieco mnie tłu­ma­czyły. Przy­naj­mniej sam przed sobą chcia­łem zrzu­cić winę wła­śnie na ciąg złych zda­rzeń.

– Go­towy na wy­cieczkę? – za­py­tał Da­mian, kiedy na­je­dzony i opity dwoma ka­wami z rzędu sta­łem przed nim z rę­koma w kie­szeni mo­ich czar­nych dżin­sów i przy­glą­da­łem się, jak wy­żera ciastka, które sam przy­niósł niby dla mnie.

– Czuję, że będę prze­kli­nał dzień, w któ­rym zde­cy­do­wa­łem się ku­pić ja­kąś ru­derę na końcu świata. – Par­sk­ną­łem śmie­chem, bo rze­czy­wi­ście za­kup tej działki był po­dyk­to­wany im­pul­sem, kiedy to roz­sta­łem się ze swoją wie­lo­let­nią part­nerką. – Mój chwi­lowy akt roz­pa­czy po stra­cie Kate nie raz bę­dzie ko­pał mnie w ty­łek.

– Zo­ba­czysz, za­ko­chasz się w tym miej­scu. Sam się nad nim za­sta­na­wia­łem, ale za bar­dzo przy­wy­kłem do mo­jej willi w mie­ście.

Po dwu­dzie­stu pię­ciu mi­nu­tach do­tar­li­śmy na miej­sce. Dla ta­kiego miesz­czu­cha jak ja, było to na­prawdę ogromne zde­rze­nie z rze­czy­wi­sto­ścią. Mia­łem bo­wiem za­miesz­kać w domu nad je­zio­rem i wszystko wska­zy­wało na to, że są­sia­dów mo­głem po­li­czyć na pal­cach jed­nej dłoni.

Wie­dzia­łem o tym, oglą­da­łem mapy i zna­łem plany za­go­spo­da­ro­wa­nia tego te­renu, a ra­czej ich brak. To rów­nież prze­ko­nało mnie do za­kupu. Mia­łem od­zy­skać tu ci­szę i spo­kój, któ­rych te­raz wy­jąt­kowo po­trze­bo­wa­łem.

Kiedy tylko wy­sia­dłem z sa­mo­chodu, ude­rzył we mnie za­pach wody, świeżo sko­szo­nej trawy oraz ja­kichś kwia­tów ro­sną­cych do­słow­nie wszę­dzie.

– I co o tym my­ślisz? – za­py­tał przy­ja­ciel, ale w tej sa­mej chwili z domu obok wy­szła dziew­czyna, która przy­kuła mój wzrok. Była prze­śliczna.

Nie wi­działa nas, bo za­jęta była czymś, co trzy­mała w dło­niach. Pi­sała do ko­goś wia­do­mość na te­le­fo­nie.

– Ash? – Dłoń kum­pla na moim ra­mie­niu spro­wa­dziła mnie na zie­mię. – Fajna, co? – Kiw­nął głową w jej kie­runku i się sze­roko uśmiech­nął. – Wi­dzia­łem ją już wcze­śniej, jak oglą­da­łem tę zie­mię. Wszystko wska­zuje na to, że to twoja naj­bliż­sza i chyba je­dyna są­siadka. Cała reszta jest dużo da­lej i dzielą was drzewa i krzewy.

– Chcę zo­ba­czyć dom – od­par­łem, od­ry­wa­jąc wzrok od blon­dynki. Nie in­te­re­so­wały mnie ko­biety, ro­manse i nowe zna­jo­mo­ści.

Spo­dzie­wa­łem się, że ten bu­dy­nek to bę­dzie ra­czej ru­dera. Wiele się nie po­my­li­łem, ale gdy zo­ba­czy­łem go na żywo, do­sze­dłem do wnio­sku, że będę mu­siał wpro­wa­dzić drobne po­prawki w moim pro­jek­cie, by za­cho­wać kilka ele­men­tów, które mi się spodo­bały.

Wyj­rza­łem przez jedno z okien i uj­rza­łem je­zioro. To było nie­sa­mo­wite, że przy­roda była do­słow­nie na wy­cią­gnię­cie ręki.

Do głowy mi przy­szło, że chciał­bym, by tu­taj była moja sy­pial­nia. Mógł­bym się bu­dzić i po­dzi­wiać piękno na­tury, ptaki na wo­dzie i… Cho­lera!

Ko­bieta z są­siedz­twa wła­śnie szła po dłu­gim, drew­nia­nym po­mo­ście w sa­mym stroju ką­pie­lo­wym. Rzu­ciła ręcz­nik na de­ski, wzięła roz­bieg i wsko­czyła, po czym za­nur­ko­wała pod ta­flę je­ziora.

– Mu­szę zmie­nić pro­jekt – ode­zwa­łem się w końcu, od­cho­dząc od okna, jak­bym uj­rzał w nim coś strasz­nego, a nie po­bu­dza­ją­cego zmy­sły.

– Zwa­rio­wa­łeś? Ju­tro wkra­cza tu ekipa. Nie mo­żesz już ni­czego prze­ra­biać.

– Po­cze­kają. – Wzru­szy­łem bez­tro­sko ra­mio­nami.

Pod­czas pro­jek­to­wa­nia na­prawdę wzią­łem wszystko pod uwagę, łącz­nie ze wscho­dami i za­cho­dami słońca. Nie po­my­śla­łem jed­nak o wi­do­kach, uzna­jąc, że z każ­dej strony było ład­nie. I to była nie­za­prze­czalna prawda. Tylko że wi­zja łóżka po­sta­wio­nego przy wy­so­kim od sa­mej ziemi oknie, wy­cho­dzą­cym na je­zioro, wy­da­wała się tak eks­cy­tu­jąca, że by­łem w sta­nie za­ak­cep­to­wać dłuż­szy czas re­ali­za­cji. W końcu miało to być moje miej­sce na wiele lat. Nie lu­bi­łem słów „na za­wsze”.

Było tu coś ma­gicz­nego, przy­cią­ga­ją­cego. Czu­łem się, jak­bym wró­cił z da­le­kiej po­dróży do domu. Jak­bym kie­dyś stąd wy­szedł i zja­wił się do­piero po kil­ku­na­stu la­tach.

Tak nie było. Od za­wsze miesz­ka­łem w mie­ście i nic nie cią­gnęło mnie na pro­win­cję. Jed­nak te­raz czu­łem, że być może wła­śnie tu był mój punkt na ziemi.

Czu­łem się winny roz­padu mo­jego związku, dla­tego wszystko, co mia­łem, zo­sta­wi­łem Kate. Urzą­dza­li­śmy tamto miesz­ka­nie wspól­nie i ra­zem je ku­po­wa­li­śmy. Nie po­tra­fi­łem jed­nak ka­zać jej za nie za­pła­cić. Zo­stała tam, a ja ru­szy­łem w po­szu­ki­wa­niu miej­sca dla sie­bie.

Być może je wła­śnie zna­la­złem.

Gdy wsia­da­li­śmy do auta, blon­dynka wy­szła z wody. Kro­czyła boso po tra­wie. Ga­pi­łem się na nią jak na zja­wi­sko pa­ra­nor­malne, a gdy na­sze spoj­rze­nia się skrzy­żo­wały, spło­szy­łem się, od­pa­li­łem sil­nik i zwy­czaj­nie od­je­cha­łem.

Znaj­do­wała się w spo­rej od­le­gło­ści ode mnie, ale z całą sta­now­czo­ścią mo­głem stwier­dzić, że była piękna.

– Nic nie mó­wisz. Ża­łu­jesz, że tu przy­je­cha­łeś? – Da­mian przy­glą­dał mi się ba­daw­czo. Czu­łem na so­bie to pa­lące spoj­rze­nie.

– Po­zwól, że od­po­wiem ci za ja­kiś czas, czy cze­go­kol­wiek ża­łuję. Obec­nie tkwię w próżni. Wy­pro­wa­dzi­łem się z pięk­nego, luk­su­so­wego miesz­ka­nia. Roz­sta­łem się z ko­bietą, którą pla­no­wa­łem po­ślu­bić. Wy­bra­łem już na­wet pier­ścio­nek. Nie każ mi okre­ślać te­raz tego, co dzieje się w mo­jej gło­wie. Chyba nikt bę­dąc na moim miej­scu by tego nie wie­dział.

– Ko­cha­łeś ją? – za­dał mi to na po­zór pro­ste py­ta­nie i wy­da­wać by się mo­gło, że od­po­wiedź po­winna być oczy­wi­sta. Nie była.

– Nie wiem. – Za­ci­sną­łem dło­nie na kie­row­nicy i z ca­łych sił sku­pia­łem wzrok na tym, co było przede mną. Nie chcia­łem spoj­rzeć przy­ja­cie­lowi pro­sto w oczy i przy­znać się, że po­pa­dłem w ru­tynę, że by­łem z Kate tylko dla­tego, że było nam wy­god­nie. Po­dobne za­in­te­re­so­wa­nia, tem­pe­ra­ment… – Za­da­jesz trudne py­ta­nia.

– Nie jest trudne, kiedy zna się od­po­wiedź. I coś czuję, że znasz od­po­wiedź, tylko bo­isz się po­wie­dzieć ją na głos, bo wtedy bę­dziesz mu­siał przy­znać się sam przed sobą, że tam­ten zwią­zek był błę­dem.

– Gdyby nie to, że…

– Nie, stary – prze­rwał mi. – Nie ma „gdyby”. Ona nie ko­chała cie­bie, a ty jej. To nie miało prawa wyjść. Pewne rze­czy zwy­czaj­nie tylko uła­twiły wam pod­ję­cie de­cy­zji.

– Może i masz ra­cję. – Wes­tchną­łem, opie­ra­jąc głowę o za­głó­wek w sie­dze­niu.

– Za­po­mnij o niej. Znaj­dziesz inną, za­ko­chasz się i wszystko skoń­czy się szczę­śli­wie. Mu­sisz tylko prze­stać wy­glą­dać jak zbity pies i uży­wać tej cier­pięt­ni­czej miny, bo po­my­ślą, że cię coś boli.

– Żadna ko­bieta nie za­słu­guje na to, by mę­czyć się z kimś ta­kim jak ja. A li­to­ści nie po­trze­buję.

– Po­trze­bu­jesz za to po­rząd­nego kopa w ty­łek i drinka – stwier­dził, kle­piąc mnie po ra­mie­niu. – Dzi­siaj wie­czo­rem za­bie­ram cię do pubu. Może ci się po­szczę­ści i po­znasz ja­kąś pięk­ność.

– Żad­nych ko­biet, Da­mian. Żad­nych ko­biet…Roz­dział 3

Wil­low

Znów wsta­łam chwilę przed świ­tem. Ko­cha­łam tę ci­szę i cho­ciaż była ona obecna nie­mal przez cały dzień, to jed­nak ta po­ranna była inna i tylko moja.

Tuż przy brzegu do­strze­głam prze­pięk­nego żu­ra­wia, który, jak gdyby ni­gdy nic, bro­dził w wo­dzie w po­szu­ki­wa­niu przy­sma­ków. Za to też ko­cha­łam to miej­sce. Nie mu­sia­łam wy­jeż­dżać da­leko poza mia­sto w po­szu­ki­wa­niu ka­drów. Same do mnie przy­cho­dziły, kiedy re­lak­so­wa­łam się, sie­dząc na wła­snym ta­ra­sie. Mo­głam wła­ści­wie pra­co­wać z kawą w jed­nej ręce i apa­ra­tem w dru­giej, gdyby ten nie był taki ciężki.

Bez­sze­lest­nie cof­nę­łam się do domu po sprzęt, by uchwy­cić to prze­piękne zwie­rzę.

Prze­szłam z dru­giej strony bu­dynku, by stać się jak naj­mniej wi­doczna, i za­cza­iłam się za mu­rem. Ko­cha­łam ten mo­ment, w któ­rym cze­ka­łam na od­po­wiedni kadr. Cza­sami były to se­kundy, a cza­sem go­dziny.

– Czy coś się stało? – Usły­sza­łam obcy, mę­ski głos, a po chwili sze­lest skrzy­deł wzbi­ja­ją­cych się do lotu i krzyk żu­ra­wia. Ja na­to­miast pod­sko­czy­łam ze stra­chu, nie­mal wy­pusz­cza­jąc sprzęt z ręki.

– Cho­lera! – jęk­nę­łam ża­ło­śnie i od­wró­ci­łam się do czło­wieka, który wła­śnie po­psuł mi tak piękny ob­ra­zek. – Kim je­steś i dla­czego się do mnie skra­dasz?! – wark­nę­łam wście­kła, a serce ło­mo­tało mi w piersi jak osza­lałe. Nie­na­wi­dzi­łam być za­ska­ki­wana.

– Mam na imię Asher i zdaje się, że bę­dziemy są­sia­dami. – Uśmiech­nął się jak gdyby ni­gdy nic i wy­cią­gnął do mnie rękę na po­wi­ta­nie.

Mój dom nie był ogro­dzony, po­nie­waż ni­gdy nie od­czu­wa­łam ta­kiej po­trzeby. Czu­łam się tu bez­piecz­nie, a przy­naj­mniej sta­ra­łam się, by tak było. Nie po­trze­bo­wa­łam za­tru­wać so­bie głowy mo­imi trau­mami.

Męż­czy­zna miał na oko nie wię­cej niż trzy­dzie­ści lat, ciemne blond włosy wpa­da­jące prak­tycz­nie w brąz, nie­bie­skie oczy i kil­ku­dniowy za­rost. Jego urodę przy­ćmiła jed­nak moja wście­kłość i mia­łam ochotę przy­wa­lić mu tym dłu­gim obiek­ty­wem w łeb.

– Spło­szy­łeś mi zwie­rzę! – od­par­łam wście­kła, choć po­win­nam wy­ka­zać się kul­turą i rów­nież mu się przed­sta­wić. Od­wza­jem­ni­łam tylko uścisk ręki, cho­ciaż wcale nie mia­łam ochoty na nowe zna­jo­mo­ści.

– Nie wie­dzia­łem, co ro­bisz, a chcia­łem się przy­wi­tać. Uzna­łem, że cho­wasz się przed kimś.

– Szkoda, że przed tobą się nie da – za­mru­cza­łam ci­cho tak, żeby nie usły­szał.

– Słu­cham?

– Nie­ważne. Kto nor­malny przy­cho­dzi się za­po­znać z no­wym są­sia­dem o pią­tej rano? To nie pora na na­wią­zy­wa­nie zna­jo­mo­ści. – By­łam na­prawdę roz­wście­czona i co­kol­wiek by te­raz nie zro­bił i nie po­wie­dział, dzia­łało na jego nie­ko­rzyść.

– Każda pora jest do­bra, by po­zna­wać lu­dzi. – Po­ka­zał sze­reg bia­łych, rów­nych zę­bów, kiedy ob­da­ro­wał mnie uśmie­chem i wci­snął ręce w kie­sze­nie swo­ich ciem­nych spodni. Do nich za­ło­żył białą ko­szulkę, cienką, brą­zową kurtkę i cięż­kie buty, rów­nież w brą­zo­wym ko­lo­rze, z nie­chluj­nie roz­wią­za­nymi sznu­rów­kami.

Miał fajny styl ubie­ra­nia się, co o przy­kuło moją uwagę, mimo że nie chcia­łam mu się zbyt­nio przy­glą­dać.

Spoj­rza­łam na niego, na dom za jego ple­cami i na sa­mo­chód, który wła­śnie wjeż­dżał na pod­jazd. Li­czy­łam, że dzięki temu po­zbędę się in­truza i będę mo­gła wró­cić do swo­jego azylu. Czas chyba rów­nież, by po­my­śleć o pło­cie. Wy­so­kim pło­cie. Naj­le­piej kol­cza­stym i pod na­pię­ciem.

– Zdaje się, że masz go­ści – po­wie­dzia­łam i ru­szy­łam w stronę swo­jego domu, li­cząc na święty spo­kój. Cze­kała na mnie zimna kawa, sma­ku­jąca ogrom­nym roz­cza­ro­wa­niem.

– Za­cze­kaj – od­parł zmie­szany moim za­cho­wa­niem. – Nie po­wie­dzia­łaś, jak masz na imię.

– Bo nie py­ta­łeś. – Skrzy­żo­wa­łam ręce na pier­siach i ob­da­rzy­łam go znie­cier­pli­wio­nym spoj­rze­niem.

Wiatr roz­wiał ko­smyki mo­ich nie­sfor­nych wło­sów, które wiecz­nie ucie­kały z za­ple­cio­nego war­ko­cza, i rzu­cił mi je na oczy. Na­tu­ral­nie mia­łam lekko krę­cone włosy, które czę­sto żyły wła­snym ży­ciem.

– Te­raz py­tam.

– Wil­low – od­po­wie­dzia­łam od nie­chce­nia. Nie po­trze­bo­wa­łam wie­dzieć, kim on był ani jak miał na imię. O mnie też nie mu­siał wie­dzieć nic, poza tym, że będę jego są­siadką.

– Miło mi cię po­znać.

Wiem, że za­cho­wy­wa­łam się na­prawdę wred­nie i na co dzień taka nie by­łam. Nie wie­dzia­łam, co we mnie wstą­piło, ale to na­głe wtar­gnię­cie w moją strefę kom­fortu, ze­psu­cie mi ka­dru i zbyt na­chalne do­py­ty­wa­nie się o rze­czy, któ­rych nie mia­łam naj­mniej­szej ochoty mu wy­ja­wiać, spra­wiły, że po­czu­łam do niego nie­chęć.

– Mu­szę już iść – po­wie­dzia­łam to ci­cho i tym ra­zem nie cze­ka­jąc już, by co­kol­wiek po­wie­dział, we­szłam do domu i za­mknę­łam za sobą drzwi na za­mek.

Zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie, bo gdy tylko zro­bi­łam so­bie świeżą kawę, wy­szłam na ta­ras, na który wejść mógł do­słow­nie każdy. Na szczę­ście ni­kogo już koło mnie nie było
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: