- W empik go
Witek z Kleparza: Obrazek - ebook
Witek z Kleparza: Obrazek - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 195 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Witek, Witek, co ty tam robisz? – wołała średnich lat kobieta, przysłaniając sobie ręką oczy przed jaskrawymi promieniami porannego słońca.
I spojrzała pod gruszę, pod którą siedział kilkunastoletni chłopiec, o jasnych włosach i bardzo wyrazistej choć nieco bladej twarzyczce.
– Nic, nic, matusiu – ozwał się zagadnięty i skwapliwie trzymany w ręku kawałek drewna i nożyk, pospolicie kozikiem zwany, włożył za koszulę, a potem coprędzej zarzucił płócienną zasłonę na jakiś dość wysoki przedmiot przed nim stojący.
– To źle, że nic – zawołała już z pe – wnem zniecierpliwieniem kobieta. – Kazałam ci przecię pójść konie z błonia przy prowadzić i pomódz Maciejowi do wozu je założyć.
– Zaraz, zaraz, matusiu!
– No, zbieraj nogi i bież co tchu, kiedy ci mówię – dodała, i szybkim krokiem poszła do obory. Ranek był już późny a ona jeszcze całego gospodarstwa nie obeszła. Przy nadzwyczajnych zajęciach nie miała czasu na zwykłe i codzienne; a jeszcze jakaś myśl srodze frasobliwa przyzwyczajoną do cichego życia niewiastę tropiła.
– Wszystko to przez tego Witka – mówiła sobie – wczoraj licho go poniosło na rynek, jakiś pan ode dwora zobaczył te jego strugane patyki i dalejże zaraz się przypytał w odwiedziny…
Te odwiedziny poczciwą kobietę snadź nie mało trapiły, bo oto wstawszy jeszcze przed słońca wschodem, robiła porządki w izbie i przed maleńkim dworkiem, baw warsztacie, który po śmierci męża uczciwie prowadziła.
– Licho wie, mówią, że ten jakiś pańsko wyglądał, może i do warsztatu zajrzy, noże jakie beczki obstaluje albo i inny statek – myślała sobie. – Ale co mi potem – rzekła po namyśle – niby to ja potrzebuje się wpraszać ze swoim towarem; mam ci obstalunków więcej niżeli czeladź nadążyć może. Toć oto zamówili aż do Bardyowa do browaru beczek 30, półbeczków 50, na gwałt trzeba dziś choćby dziesięć odstawić, dwa dni drogi, czas roboczy; nikt koni nie wynajmie, a tu ten Witek, zamiast iść po konie, to sobie zasiadł pod gruszą, ledwiem go wypędziła…
– Ale powinien-ci już z końmi wrócić! – pocieszała się, wychodząc po niejakimś czasie z gospodarskiego podwórca. Jako zaś dobra gospodyni i zabiegliwa majstrowa podniosła z ziemi klepkę a przypatrując się jej rzekła.
– Nowa, jak mi Bóg miły, nowiusieńka, z szychty snadź świeżo wyciągnięta!
– Ani chybi; ten niecnota Witek ją wyciągnął, ba, albo to jedną, ot i tu wy – ciągnięta, ba i łupki kanciaste nie tak leżą jak wczoraj i pewnie i tych brakuje mówiła dalej oglądając przygotowane na beczki i inne obstalunki drzewo.
– Ach, jak ten chłopak marnuje mnie krwawicą! co ja z niego będę miała! Boże! mój Boże! – biadała sobie nieboga.
– Niechno tylko wróci, wytataruję mu skórę, dalibóg wytataruję! – dodała i poszła dalej przez podwórzec.
– A toć on jeszcze nie poszedł! wołała nagle – spojrzawszy pod gruszę, gdzie Witek siedział jako i dawniej, tylko teraz tak był zajęty przybijaniem: skrzydła pucołowatemu aniołkowi, wyrzeźbionemu z drzewa, że nawet nadejścia Matki nie spostrzegł. Matkę też snadź gniew ominął, bo zamiast zabierać się do Witkowej skóry, stanęła opodal i w niemem podziwieniu jęła się robocie syna przypatrywać.
Witek zaś przytwierdziwszy skrzydła zabierał się do wygładzenia pleców aniołka i połączenia ich ze skrzydłami. Podniósł właśnie płaski kamień, który mu służył ku temu, gdy nagle ujrzał stojącą opodal matkę. Zaczerwienił się więc po uszy, bo mu się teraz przypomniało, że nie spełnił jej polecenia. Lecz gdy ujrzał, że matka nic nie mówiąc, przypatruje, mu się z daleka, zabierał się do dalszej roboty.
Tego już nadto było dla pracowitej kobiety, która wszystko co nie odnosiło się do rzemiosła i gospodarstwa przez nią prowadzonego, uważała za marną zabawkę. Przystąpiła więc do syna i zabierała się, aby mu ową obiecaną karę wymierzyć, gdy wtem wzrok jej padł na uśmiechniętą twarz aniołka i otwarte, jak żywe, jego oczy. Gniew ją snadź ominął, bo rękę spuściła i jakimś miększym głosem spytała.
– Gdzież to ty Witek, myślisz tego aniołka postawić?
– Zawiozę go do Bardyowa, boć stamtąd nieboszczyk tatuś był rodem, poproszę więc księdza proboszcza, żeby mi pozwolił aniołka ustawić w kościele – odrzekł spokojnie chłopiec.
Wspomnienie Bardyowa snadź matce przypomniało odległe jakieś czasy; westchnęła więc mimowolnie. Wprędce się jednak z tego chwilowego rozczulenia opamiętała.
Z Bardyowem przyszły jej na pamięć i obstalowane beczki i wszystkie nieodłączne od rzemiosła kłopoty, bo zamiast dalej przypatrywać się pracy syna, zawołała załamując ręce.
– Nieszczęśliwsi moja dola z tym chłopcem, zamiast iść po konie, ażeby wóz jak najprędzej naładować, on się tu zabawia i zabawia.
– Ba i najpiękniejsze klepki mi pozabierał! – zawołała – podnosząc z ziemi zestrugane kawałki drewna, w których poznała resztki swojego skrzętnie przygotowanego przez siebie drzewa.
Chłopiec tymczasem zeskrobywał i gładził kamieniem plecy i skrzydła aniołka; zdawało się, że go nie w świecie oprócz roboty nie obchodzi.
Wtem matka biadając nad wrzekomą stratą kawałka drewna zawołała.
– Oj! nieszczęśliważ ze mnie kobieta! ślicznej doczekałam się pociechy z mego Witka! Toć już nawet i sąsiedzi, jak kogo chcą nazwać próżniakiem i darmozjadem, to nań wołają: "Witek z Kleparza". Oj doloż moja, dolo! I przy tych słowach niekłamanemi zalała się łzami.
Chłopiec usłyszawszy płacz matki, rzucił swą pracę i jak długi padł jej do nóg, wołając:
– Matko, matko moja kochana, nie płacz, doczekasz się z Witka pociechy, boć ja na chwałę Boga pracuję! Cóż ja zrobię, że jeno ciągle widzę przed sobą twarz Najświętszej Panny, Dzieciątka Jezus, Świętych Pańskich i Aniołów. I chciałbym też, żeby ich i inni widzieli; to też rzezam ich podobiznę na drzewie!
Pani bednarzowa, jakkolwiek rozgniewana na syna, ujrzawszy jednak jego pokorę, zmiękła odrazu i podniósłszy go z ziemi przytuliła do serca i gorącymi okrywała pocałunkami.
– Oj gdybym ci ja wiedziała, że twoja robota pójdzie Bogu na chwałę a ludziom będzie z niej jakowy pożytek, toćbym nie tyko tych kilku klepek i kawałków drzewa nie żałowała, ale wszystek jego zapas z ochotą oddała. Ale czy ja wiem – ciągnęła dalej, mówiąc już więcej do siebie niż do syna – ludzie starzy mówią, że takie rzezanie podobizny Świętych Pańskich, samego Jezusa i Jego Matki, to tylko obraza boskiego Majestatu.
– Skądże obraza! – zawołał z zapałem chłopiec – toć-że ja to wszystko do kościoła złożę, niechajże się tam ludzie przypatrzą tym Boskim osobom, ba i pomodlą się do nich…
– Co też ty mówisz chłopcze! – zgromiła go surowo matka. – Do twojej roboty mieliby się modlić!
– A toćże w kościele jest nawet wizerunek Pana Jezusa na krzyżu, przecie go ktoś musiał uczynić…
– Co tobie, co tobie, mój synu! – zawołała prawie z oburzeniem.
I patrząc zamyślonemi na syna oczami, nie mogła sobie zdać z tego sprawy, co do niej mówił.
Widziałać ona w kościele Pana Jezusa na krzyżu, ale nie zastanawiała się nigdy skąd się wziął ten wizerunek, teraz więc w umyśle jej dziwne się rzeczy działy.
– Prawda, że tam jest krzyż a na nim wisi Zbawiciel świata, aleć to pewnie jaki Święty tę jego postać wyrzeżbił. Czyż to podobna, żeby Witek mój syn, mógł takiego szczęścia dostąpić, ażeby jego rzezane figurki ustawiono w kościele – myślała sobie… Ludzie jej mówili, że chłopca pieści i pozwala, by się wyrzynaniem figurek bawił, że to jest nawet obraza Boska, żeby taki dzieciak ważył się Jego podobizną odtwarzać!
– Ach ale te jego aniołki takie śliczne… takie śliczne! – mówiła znów sobie. I biedna kobieta nie wiedziała co sobie teraz myśleć. Serce macierzyńskie napełniało się rozkoszą, gdy patrzyła na pracę syna, z drugiej zaś strony martwiło ją, że z takiego dużego chłopaka nie ma żadnej w domu pomocy.
A ludzie wciąż żartowali, że Witek wszystko drzewo na boczki jeszcze przez ojca przygotowane na figurki wyrzeza, ba, już i czeladź zaczynała na to szemrać!….
Nie dziw więc, że kobieta żyjąca tylko około swego gospodarstwa i warsztatu, nie wiedziała jak sobie o tej robocie syna myśleć i jak sobie dalej z nim poczynać.
Wśrod tego utrapienia, aż przysiadła na kłodzie tuż leżącego drzewa.
Gdy tak siedziała zamyślona a Witek oparłszy głowę na jej piersiach, dumał sobie również i korzystał z pieszczoty matczynej, nagle zakołatano do bramy.
– Chryste Fanie, może to te pany, co ci to wczoraj powiedzieli, że przyjdą! – zawołała zerwawszy się z miejsca.
– A tu nawet człek nie miał czasu, żeby się przyodziać jako należy! – dodała spoglądając na czystą wprawdzie lecz grubą kiecę (1), płócienną zapaskę i chustę na głowie zamiast czepca zawiązaną.
I w swojem zakłopotaniu stanęła jak wryta, nie wiedząc czy uciec do bokówki, ażeby się jakoś przystroić, czy też wyjść jak była do gości.
–- (1) Kieca = suknia zwierzchia jaką XVI wieku nosiły kobiety.