- promocja
- W empik go
Wiza do piekła - ebook
Wiza do piekła - ebook
Zaufałaś komuś, kogo pokochałaś, i nagle przestajesz poznawać świat dookoła ciebie. Zaczynasz odnosić wrażenie, że karuzela zdarzeń pędzi za szybko. Diabelski młyn porywa cię na sam szczyt, boleśnie przypominając, jak bardzo boisz się wysokości. Zastanawiasz się, czy to ty kroczysz wąską kładką nad otchłanią szaleństwa, a może obłęd jest epidemią, która dotknęła wszystkich wokół. Czy amerykański sen stał się koszmarem na jawie? Jak cienka jest granica między rzeczywistością snu i zupełnego obłędu? Czy miłość okaże się tragiczną pomyłką, a szczęście zwykłym obłędem? W czyjej głowie czają się prawdziwe demony?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397005204 |
Rozmiar pliku: | 580 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O tej grupie wyznawców słyszał prawie każdy, ale prawie nikt nie potrafi niczego o nich powiedzieć. Kojarzą się ze spokojnymi, lubiącymi pokój ludźmi, za to praktykującymi poligamię. Ta skromna wiedza pochodzi głównie z filmów i seriali.
Wszystko zaczęło się w XIX wieku za sprawą niejakiego Josepha Smitha. W 1830 roku ogłosił on swoje posłannictwo i stworzył nową formację. Smith twierdził, że w 1823 roku ukazał mu się „niebiański wysłannik” – anioł imieniem Moroni (syn Mormona), wskazując miejsce ukrycia złotych płyt, czyli dekalogu napisanego przez proroka w 421 roku. „Księga Mormona” ogłoszona została w roku 1830 i od tamtej pory stanowiła zbiór zasad, którymi kierowali się członkowie rodziny mormońskiej. Najważniejszą zasadą w tej doktrynie jest tak zwany „wieczny postęp”. Według niej każdy, kto będzie prowadził wartościowe życie i wypełniał obrzędy kościoła mormońskiego, zdobędzie „tron wiecznej mocy”.
Oprócz poligamii najwięcej kontrowersji budził w Księdze Mormona zapis mówiący o tym, że kolor skóry to kara za grzechy. Zostało to zniesione dopiero w roku 1978, kiedy uznano, że ciemnoskórzy ludzie nie powinni być pozbawieni przywilejów, jakie daje wiara mormońska. Zmiana ta wynikała raczej z potrzeby załagodzenia krytyki ze strony opinii publicznej, gdyż coraz głośniej zarzucano temu kościołowi rasizm. Do dziś wśród ortodoksyjnych wyznawców tej grupy panuje przekonanie, że biali stanowią rasę pod względem intelektualnym nadrzędną nad pozostałymi. Dopuszcza się jedynie, że poprzez wiarę można rozjaśnić kolor skóry.
Mormoni głoszą również inne kontrowersyjne poglądy religijne, jak to, że Jezus jest bratem Lucyfera. Akceptują przyjmowanie chrztu w imieniu osoby zmarłej. Wierzą, że tak jak za czasów pierwszych chrześcijan oraz wydarzeń z przekazów Starego Testamentu, tak obecnie Bóg porozumiewa się z ludźmi poprzez żyjących proroków. Odrzucają oni uznawany przez większość wyznań chrześcijańskich dogmat, że objawienie zakończyło się wraz ze śmiercią ostatniego z apostołów. Stąd tak ważna jest u nich rola przywódcy wspólnoty. Wierni mają też kaplice, w których gromadzą się w każdą niedzielę na nabożeństwo, na które składają się modlitwy, pieśni, kazania i Wieczerza Pańska. Diakon błogosławi wtedy wszystkich obecnych i podaje im pokruszony chleb na talerzu oraz wodę z kielicha.
Wyjątkowe poglądy Mormonów powodują, że wielu nie uznaje ich za chrześcijan. Głoszą oni na przykład koncepcję otwartego Pisma, albowiem poza tymi księgami przyjmują również za natchnione słowa wypowiedziane lub napisane przez prezydenta-proroka, który wybierany jest spośród specjalnej grupy, określanej jako Kworum Dwunastu Apostołów.
Ma to związek z tym, iż Mormoni mają wiele zastrzeżeń do obecnej formy Pisma Świętego, ponieważ uważają, że Słowo Boże zostało zniekształcone i sfałszowane przez błędy kopistów. Ich zdaniem objawienia, a także inne cuda opisywane w starożytnych pismach, są na ziemi wciąż obecne w ludziach, którzy szczerze wierzą w Boga. Dla tych ludzi przestrzeganie norm i zasad oraz siła wiary stanowią wartości, od których zależy łaska Boża. Nie ma bowiem życia w raju lub piekle. Niebo to jedynie miejsce spotkania po życiu, w którym dostępne są różne stopnie Chwały Bożej.
Zatem każdy człowiek poprzez swoje wybory dnia codziennego podejmuje walkę o najwyższy stopień Chwały Bożej. Życie to ciągły rozwój, a od każdego mormona wymaga się, by dbał o codzienny postęp w wierze. Skoro zaś człowiek składa się ze śmiertelnego ciała oraz nieśmiertelnego ducha, to znaczy, iż dziedziczy on swoje ciało i geny po rodzicach ziemskich, a Ojcem jego ducha jest Bóg. Mormoni uważają więc, że są dosłownie dziećmi samego Boga, a w związku z tym ich możliwości intelektualne są nieograniczone. Według nich człowiek nie rozpoczyna życia w chwili poczęcia lub narodzin, albowiem żyje jeszcze przed urodzeniem w stanie preegzystencji, jako duch w Niebie razem z Ojcem i innymi duchami. Życie na Ziemi stanowi tylko pewien odcinek do pokonania, wyrwany z drogi życiowej w Niebie. Jest czasem, w którym człowiek powinien osiągnąć jak najwyższą chwałę w Niebie, by powrócić tam do prawdziwego życia.
Mormoni są wyjątkowo tolerancyjni i darzą szacunkiem każdego człowieka. Jak twierdzą, każdy z nich jest synem Boga – tylko niektórzy po prostu tego jeszcze nie wiedzą. Ponieważ małżeństwo na wieczność należy do najważniejszych warunków otrzymania chwały celestialnej, mormoni kładą ogromny nacisk na życie rodzinne, w przekonaniu, że jeśli małżonkowie dochowają sobie wierności, a związek całej rodziny będzie tak silny, że nawet śmierć jej nie zniszczy, to ich rodzina będzie trwała przez całą wieczność.
Co więcej, mormoni chrzczą tylko te osoby, które ukończyły ósmy rok życia. Dopuszczają także chrzest pośmiertny, a w takim przypadku ktoś z rodziny lub członek Kościoła przyjmuje chrzest „w imieniu” osoby zmarłej. Wyjątkowość tego wyznania polega też na tym, że za sprawą zwartości swojej grupy potrafią szybko wzbogacać się oraz rozwijać społecznie. Socjologowie już dawno zauważyli, że grupa ta, choć charakteryzuje się izolacją od reszty społeczeństwa, posiada własną hierarchię wartości oraz zespół norm i zachowań silnie akcentowanych rolą przywódcy. Bywa jednak krytykowana za stopniowanie wiedzy w zależności od stażu i pozycji w kościele. Jednym z przykładów jest dostęp do świątyń, do których wejście mają wyłącznie członkowie z odpowiednim stażem i spełniający określone wymogi. Ich solidarność oraz przerażająca nienaruszalność czyni ich bezkonkurencyjnymi liderami społeczności, w jakiej osiadają. Mormoni ponadto nie piją alkoholu, kawy i herbaty. Mają zakaz używania tytoniu i innych szkodliwych substancji. Przywiązują wagę do starannego wychowania i wykształcenia swoich dzieci, realizując przesłanie swojego drugiego prezydenta, Brighama Younga, że człowiek przez całe życie powinien kształcić się, zdobywać wiedzę oraz pogłębiać i umacniać swoją wiarę.
Takimi właśnie ludźmi są rodzice Roba. Robert Joseph Brown – jedyny i wyczekany syn Isabelle oraz Daniela Brownów. Isabelle – znana i poważana prawniczka o smukłej sylwetce i wysokim wzroście. Zawsze ubrana w wytworne garsonki, których krój wskazywał na jej nienaganne maniery i rozważność w zachowaniu. Odkąd jej mąż Daniel awansował w strukturach mormońskiej rodziny, Isabelle postanowiła odłożyć na bok karierę i zająć się typowymi obowiązkami pani domu.
Niezwykła determinacja oraz żywy intelekt w zawrotnym tempie doprowadziły ją na sam szczyt. Już jako młoda studentka wyróżniała się ponadprzeciętną inteligencją i rozległą wiedzą. W krótkim czasie otworzyła własną kancelarię, którą przez lata prowadziła z pełnym sukcesem. Obecnie szefuje w tym miejscu jej syn Robert.
Isabelle okazała się do tego kobietą charyzmatyczną, co doskonale współbrzmiało z jej urodą. Mimo upływającego czasu jej wdzięk nie przemijał. Faktycznie są tacy ludzie na świecie, dla których czas jest wyjątkowo łaskawy. Zimowa uroda, urok klasycznej królewny Śnieżki – tak najłatwiej określić jej typ urody. Jasna karnacja kontrastowała u niej z ciemnymi włosami, a błękitna tęczówka z ciemną oprawą oczu. Wyrazista uroda idealnie wpasowała się w jej charakter. Doskonale skrojone garsonki podbijały atuty jej piękna oraz podkreślały smukłą sylwetkę. Soczysta czerwień i elegancka czerń stanowiły dominujące kolory w jej garderobie.
Wygląd zawsze był dla niej bardzo ważny. To jej zdaniem jeden z ważniejszych czynników decydujących o stosunku wobec drugiej osoby, bo atrakcyjność fizyczna jest silną determinantą sympatii i lubienia. Wpływa także na przypisywanie ludziom określonych cech osobowości. Według Isabelle wygląd odgrywał taką rolę zwłaszcza w początkowych fazach przyjaźni, miłości czy partnerstwa. Stąd jej ogromna dbałość o nienaganny wizerunek swój, jak i członków jej rodziny.
Od zawsze była też surowa w obyciu i powściągliwa. Mało mówiła o uczuciach w domu, nie zwierzała się koleżankom podczas babskich wypraw na kawę. Nie była typem cierpiętnicy czy ofiary. Nie próbowała jednak na siłę dominować, choć sterowanie innymi ludźmi miała chyba we krwi. Być może to zawód prawnika wyrobił w niej tę cechę, a być może to właśnie bezkompromisowy charakter pomagał jej w tym niełatwym prawniczym świecie. Miało się wrażenie, że jedyną osobą, której Isabelle szczerze ufa, jest jej mąż.
Pomimo silnej osobowości i zawodowej niezależności znała swoje miejsce w małżeństwie. W swoich wypowiedziach i podejmowanych decyzjach była zawsze w pełni lojalna w stosunku do Daniela. Nigdy też głośno nie kwestionowała jego zdania.
Isabelle świetnie odnalazła się w roli pani domu. Pomimo iż kochała swoją pracę i była w niej naprawdę świetna, potrafiła odłożyć ją na bok na rzecz bycia matką. W doskonały sposób dbała o sprawne i szczęśliwe funkcjonowanie tej rodziny. Była dumna, że mogła przekazać pałeczkę swojemu synowi w kancelarii.
Była chyba typem człowieka, którego żadna sytuacja w życiu nie zaskoczy, bo potrafi się szybko dostosować. Wydawała się irytująco nieskazitelna, ale taka właśnie była. Mało mówiła o swojej przeszłości, jakby jej życie było nieciekawe, nie miało żadnego znaczenia, lub jakby skrywała ogromną tajemnicę. Na pytanie Roberta o czasy młodości zawsze krótko odpowiadała w ten sam sposób – że młodzieńczy wiek poświęciła nauce, a później budowaniu kancelarii i kariery prawniczej. Coś w tym musiało być, ponieważ kancelaria należała do najbardziej cenionych w całym mieście. Jej klientami byli najwięksi biznesmeni. Dzięki temu Isabelle prowadziła niejedną głośną sprawę, co wielokrotnie przynosiło profity kancelarii, budując jednocześnie świetną opinię.
Daniel był głową rodziny Brownów, a także aktualnym przywódcą mormońskiej wspólnoty w Salt Lake City. Miał zapaśniczą sylwetkę, był bowiem bardzo wysoki i postawny i mimo wieku wciąż przystojny i zadbany. Jego groźny wygląd w połączeniu z talentem oratorskim nadał mu wizerunek naturalnego lidera. Wysoki wzrost, jak wiadomo, jest silnie kojarzony z autorytetem. Ponadto od zawsze charakteryzowało go poczucie odpowiedzialności. Już w młodym wieku twardo stąpał po ziemi, nigdy nie uciekał od problemów i nie unikał konsekwencji. Jeżeli był z jakąś kobietą w związku, to pomagał jej odnaleźć się w trudnej sytuacji. Tak właśnie było z Isabelle.
Obojga cechowały inteligencja oraz zaradność, za to różnił stopień empatii. Pomimo srogiego wyglądu Daniel był naprawdę uczuciową osobą. Posiadał niebywałą umiejętność przejmowania sposobu myślenia innych osób oraz spojrzenia z ich perspektywy na daną kwestię. W roli przełożonego wspólnoty odnajdywał się więc doskonale. Potrafił rozwiązać niejeden problem. Każdy mógł liczyć na jego wsparcie. Był opiekuńczy, a jednocześnie nigdy nie tracił zimnej krwi.
W tej kwestii świetnie dopasowali się z Isabelle, gdyż ona także była zawsze rzeczowa i konkretna. Nie podejmowała zbędnych dyskusji, nie emocjonowała się nazbyt sprawami innych ludzi. Potrafiła na chłodno ocenić sytuację, niezbyt dobrze współodczuwała emocje innych. Swoją troskę o najbliższych wyrażała w wyjątkowy dla siebie sposób, który członkowie rodziny zdołali jakoś zaakceptować – jako świetna organizatorka i logistyk dbałość o nich okazywała poprzez narzucanie im swoich rozwiązań. Zamiast rozmawiać o emocjach wolała działać. O dziwo, jej patenty na rozterki najbliższych okazywały się trafne i skuteczne, być może dlatego nikt nie zarzucał jej autorytaryzmu. Dzięki temu małżeństwo Brownów było zgodne, przykładne i przepełnione wiarą. Wspólnota, której przewodził Daniel, stała się nie tylko rodziną, lecz i źródłem sensu w ich życiu.
Życie Isabelle nie było jednak usłane różami. Po tragicznym wypadku samochodowym, w którym zginęli jej rodzice, a podczas którego to ona była kierowcą, jej los całkowicie się odmienił. W domu Brownów nigdy nie rozmawiało się na ten temat. Robert nie znał nawet szczegółów zdarzenia. Gdzieś coś słyszał, ale choć nikt wprost nie zakazał mu rozmów na temat wypadku i śmierci dziadków, to czuł, że nie wolno mu – lub nie powinien – tego tematu poruszać. Domyślał się, jakie brzemię musi dźwigać jego matka od momentu wypadku, dlatego iż tego feralnego dnia prowadziła samochód. W domu rodzinnym Roberta niewiele zresztą mówiło się o czasach młodości rodziców. Ten pragmatyzm zwyciężył nad sentymentalnością, szczególnie po tragicznych wydarzeniach związanych z dziadkami. Życie „tu i teraz” było ważniejsze od wspomnień, co może dawało ulgę jego matce i siłę do życia. Dlatego wszyscy Brownowie solidarnie nie poruszali tematów z przeszłości. Tu i teraz byli zgodną rodziną.
Po tych koszmarnych wydarzeniach Isabelle potrzebowała ostoi. Kiedy poznała Daniela, starszego o 16 lat mężczyznę, był już wtedy członkiem familii mormońskiej. Daniel zaoferował jej wsparcie. Od tamtej pory byli nierozłączni, uzupełniając siebie doskonale i dając sobie poczucie bezpieczeństwa. Dzięki opiece męża Isabelle zrozumiała wszystko. Wiedziała, jak chce żyć i wcieliła to w życie. Zawsze powtarzała, że bez jej męża u boku nigdy nie stałaby się osobą, którą jest teraz. Szczęśliwą, spokojną i spełnioną.
Z tego uczucia dwa lata później narodził się ich syn Robert. Jako wychowany w wierze mormońskiej nie poznał innego życia. Wiara, w jakiej został wychowany, nigdy mu nie przeszkadzała. Dzieciństwo wspominał jako szczęśliwe i przepełnione miłością. Uczęszczał do szkoły, do której chodziły dzieci ze wspólnoty. Dyscyplina obecna w domu Brownów była główną strategią wychowawczą. Jednak Rob nigdy nie miał potrzeby, by przeciwstawiać się woli rodziców. Lubił swoje życie i to, co robił. Z przyjemnością przejął obowiązki swojej mamy w kancelarii. W tej pracy znalazł upodobanie.
Od jakichś trzech lat, gdy zbliżały się jego urodziny, odczuwał jednak pewną pustkę w sercu. Miewał przelotne związki, ale żaden nie okazał się na tyle trwały, aby zakończył się małżeństwem. Co prawda, Robert nie szukał żony, bo czuł, że musi coś jeszcze w życiu od siebie dać.
Isabelle nigdy nie ukrywała rozczarowania z tego powodu. Pragnęła zostać babcią. Pragnęła szczęścia dla swojego syna, a przede wszystkim stałości. Niepokoiły ją słowa syna, w których nierzadko wspominał o konieczności zrozumienia celu swojego życia. O wewnętrznej potrzebie niesienia innym pomocy. O powinności wobec świata. Te słowa wywoływały u niej obawę, że jej jedyny syn będzie chciał ją kiedyś opuścić. Ona tymczasem marzyła o domu wielopokoleniowym. O takim, którego sama nigdy nie miała okazji doświadczyć. A ich dom był ogromny. Kiedy go budowali z Danielem, mieli nadzieję, że zamieszka w nim więcej niż jedno dziecko, a później rodziny połączą się i różne pokolenia będą żyć razem. Niestety Robert okazał się pierwszym i jedynym dzieckiem Brownów, więc sama myśl o jego ewentualnej wyprowadzce wywoływała w niej duży niepokój.PREZENT URODZINOWY
Zbliżały się 26. urodziny jedynego potomka seniora Browna. To niespotykane wśród mormonów, by mieć jedno jedyne dziecko. Zazwyczaj mormońskie rodziny są wielodzietne. Stan zdrowia Daniela spowodował jednak, że małżeństwo nie mogło mieć więcej dzieci. Isabelle nigdy głośno nie rozpaczała z tego powodu, może to z braku zdolności do przeżywania i okazywania jednocześnie uczuć, a może nie chciała sprawiać przykrości ukochanemu. W każdym razie nigdy nikomu się nie skarżyła i na nic nie narzekała.
Od wielu tygodni rodzice planowali urodzinową imprezę-niespodziankę dla syna. Zazwyczaj nie obchodzili hucznie swoich urodzin, ale tym razem poczuli, że musi być inaczej, wyjątkowo. Jakby mieli przeczucie nadchodzącej zmiany. Intuicja to chyba podstawowa cecha rodzica.
Tego dnia pogoda nie rozpieszczała mieszkańców Salt Lake City. Za oknem padał deszcz, a chmury niespokojnie gromadziły się nad miastem. Isabelle od rana krążyła po domu podenerwowana, zerkając kątem oka na włączony telewizor. W tle leciały poranne wiadomości, a zaraz po nich prognoza pogody. Isabelle miała nadzieję, że słońce jeszcze tego dnia odbije się promiennym uśmiechem w niespokojnym z powodu silnego wiatru Jordanie.
Była niedziela. Tego dnia wszyscy członkowie rodziny zostali w domu, relaksując się dłuższym porankiem. Następnie spotykali się na wspólnym śniadaniu, co od lat stanowiło rodzinną tradycję.
Rob tej nocy spał niespokojnie. W związku z tym pozwolił sobie dłużej poleżeć w łóżku. Czekał, aż powieki same nabiorą sprężystości i powitają dzień. Nie zamierzał się z niczym śpieszyć. Tym bardziej, że czekało go wyjątkowo trudne zadanie. Musiał wyjawić swoim rodzicom długo skrywaną tajemnicę i obawiał się ich reakcji. Ta myśl już w nocy nie pozwalała mu spokojnie zasnąć.
Z dołu jednak dobiegał hałas. Zwykle opanowana Isabelle dziś była bardzo rozdrażniona. Rozczarowana kaprysem pogody, która pokrzyżowała jej wielkie plany, nerwowo krzątała się po domu strofując służbę. Daniel doskonale znał nastroje żony i postanowił schować się w swoim biurze przed ewentualnym atakiem gniewu, z którym nie chciałby zmierzyć się sam diabeł. Uznał, że to idealny moment, aby dopracować przemówienie na dzisiejszą mszę. Jego kazanie miało być wyjątkowe, ponieważ skierowane także do jego syna. Członkowie wspólnoty wiedzieli o urodzinach Roberta i wyrazili pełne poparcie dla modlitwy w jego intencji.
Deszcz coraz głośniej uderzał w niebotycznych rozmiarów okna domu, które wychodziły na równie okazały ogród. Był to wspaniały zieleniec, wysadzony mnóstwem pięknych kwiatów kwitnących do późnej jesieni. Oczko w głowie Isabelle. To w nim odbywały się spotkania najstarszych członków kościoła i to właśnie w nim ochrzczono Roberta Josepha Browna. Nawet w tak ponury dzień jak ten, ogród wyglądał przepięknie. W strugach deszczu przyciągał swoją tajemniczością. W zależności od pogody miał dwa oblicza: jedno nieco przerażające, ale jednocześnie szalenie intrygujące, zaś drugie – piękne, kojące, wprowadzające gości wręcz w spirytualny stan.
Ogród Isabelle był przyjazny naturze, także tej dzikiej i nieokiełznanej. Stąd może brały się jego baśniowość i mistyka. Z jednej strony kusił swoim pięknem, z drugiej w ten pochmurny i deszczowy dzień odsłaniał swoje surowe i gniewne oblicze. Barwne kwiaty nagle gdzieś znikły, a na pierwszy plan wysunęły się stare, pomarszczone drzewa, które wyglądały jakby machały, zachęcając ludzi do wejścia głębiej w mroczne zakamarki ogrodu. Każdy jego zakątek został szczegółowo zaplanowany przez Isabelle. Żadna roślina i rzeźba nie była dziełem przypadku.
Był maj, od zawsze najpiękniejszy miesiąc w rodzinie Brownów. W maju Isabelle wstąpiła do wspólnoty. W maju urodził się Robert, a Daniel został faworytem wspólnoty duchowej. Ten wyjątkowy miesiąc kojarzył się z wieloma pozytywnymi zmianami w ich życiu. Maj był poza tym symbolem odnowy i lepszego początku. Nie tylko ogród budził się do życia, ale też wielokrotnie ich serca na nowo zaczynały bić. Cudownie jest mieć taki „swój maj”, który co roku przynosi nowe przyjemne doznania, by potem czekać na ciebie ze wspaniałymi wspomnieniami, które ożywają w tym samym momencie, co cały świat wokół.
Leżenie w łóżku stawało się coraz bardziej męczące. Do tego odgłosy huczącego wiatru nie nastrajały pozytywnie. Robert postanowił w końcu wstać. Pomyślał, że gorący prysznic będzie idealny na rozkręcenie się w tak przygnębiający poranek. Jeden skok z łóżka i od razu udał się pod prysznic. Gorąca kąpiel pozwoliła mu przeciągnąć jeszcze przez chwilę ten leniwy stan przebudzenia.
Schodząc na śniadanie poczuł woń świeżo upieczonych rogali z różaną marmoladą. Ach, co to był za zapach! Połączenie zapachu świeżo upieczonego ciasta drożdżowego z lukrowaną polewą oraz jeszcze gorących, własnoręcznie smażonych konfitur.
Maria, wieloletnia gosposia w domu państwa Brownów, zaczęła swoją pracę w tej rodzinie, gdy Rob miał dwa lata. Przez te lata była bardziej jak członek rodziny niż pomoc domowa. Z pochodzenia Meksykanka, miała przepiękne, wciąż czarne, długie, gęste włosy, które codziennie zawijała w mocno spięty kok. Była niskiego wzrostu i lekko okrągła, co dodawało jej urodzie miękkości. Nosiła zazwyczaj ulubiony fartuszek w kolorze liliowym, przewiązany z tyłu. Nie znosiła koloru czarnego. Uważała, że ludzie zasługują na to, by rozpieszczać się kolorami. Miała bardzo małe dłonie, które zdradzały lata ciężkiej pracy.
Maria pachniała jak marmolada z rogalików, co Robertowi w dzieciństwie kojarzyło się bardzo przyjemnie. Nie miewała złych nastrojów. Przeciwnie – należała do osób, które swoim pozytywnym nastawieniem poprawiały humor innym. Nigdy nie dawała nikomu odczuć, z jakimi problemami się zmaga, a życia usłanego różami nie miała.
Na widok chłopaka uśmiechnęła się. Gdy podszedł do stołu, cmoknęła go w sam środek czoła, jakby miał wciąż 10 lat. Robert odwzajemnił uśmiech. Traktował ją jak swoją babcię. Domownika, bez którego nie wyobrażał sobie ogniska domowego.
Maria poprosiła go, aby spoczął, i podsunęła mu sok ze świeżo wyciśniętych pomarańczy.
– Rodzice zaraz do ciebie dołączą – powiedziała.
Nie minęła chwila, kiedy uśmiechnięty senior sprężystym uściskiem dłoni przywitał się z synem. Przyciągając go drugą ręką do siebie, zawołał na cały dom:
– 100 lat, staruszku! – Po czym skierował się w stronę Marii i lekko pochylając się, ucałował ją w policzek.
Daniel usiadł wygodnie na swoim miejscu. Na to weszła nieco zasmucona mama. Z jednej strony ogarnęło ją wzruszenie na widok syna, a z drugiej denerwowała ją perspektywa przeniesienia imprezy-niespodzianki do domu. Skinęła ręką na Roba, by ten nie wstawał. Ucałowała go, wyszeptując do ucha:
– Wszystkiego najlepszego, synku! – Następnie gestem dłoni wysłała zalotnego buziaka w stronę męża.
Zajęła miejsce przy stole, sięgając po bawełnianą serwetę i kładąc ją na swych kolanach. Maria, widząc wszystkich w komplecie, dokończyła podawanie śniadania. Jubilat zdążył już nabrać apetytu i zamaszystym ruchem ręki chwycił po parującego jeszcze rogala. Rozmarzył się przez krótką chwilę nad jego smakiem.
– Ach, ta Maria! Będzie mi jej brakowało!
W tym momencie zapadła cisza. Wymowna i trwająca dłuższą chwilę. Daniel w końcu wyrwał się z tego stanu chwilowego otępienia i zapytał:
– Co miałeś na myśli, mówiąc, że będzie ci brakowało Marii? Przecież ona nigdzie się nie wybiera.
W tym momencie świeżo upieczony rogalik stał się dla Roberta twardy niczym skała. Stracił apetyt, a odgryziony kęs utknął mu w przełyku. Odłożył resztki na talerz, chyląc pośpiesznie szklankę soku. Isabelle nawet nie mrugnęła. Patrzyła niezmiennie na syna.
– Mamo! Tato! – zaczął przeciągając nerwowo. – Całe moje życie jest wspaniałe, wręcz idealne, ale przez to, że jest doskonałe, stało się abstrakcyjne. Moje życie jest dla wielu czystą fantazją, przez co ja dla ludzi jestem czasem tylko złudzeniem. Bez przeżyć, bez skazy, moje życie jest tak gładkie, że przestaję w nim istnieć. Przestaję być widocznym dla innych, a co chyba najgorsze – dla siebie samego. Jestem jak ta książka bez zapisanych stron. Przeszedłem przy was cudowną drogę, ale to wy wyznaczaliście jej kierunek. Mam potrzebę obrać własny kierunek. Potrzebuję zwrotu akcji! Rozumiecie?
– No właśnie nie bardzo, synu – odpowiedział zniecierpliwiony ojciec.
– Kochani – kontynuował Robert. – Moje życie to wielka uciecha, ale brak w niej historii. Mojej własnej historii. Dzięki wam moje życie było sielanką, za co jestem wam niewymownie wdzięczny. Studia były wspaniałym okresem w moim życiu! Będąc waszym synem, zawsze czułem niewyobrażalne szczęście! Pokazaliście mi tyle dobra i ciepła. Jednak wiem, że życie to nie bajka. Siedzi we mnie niespokojny duch. Czuję go! Czuję, że przyszedł mój czas. Muszę samodzielnie stawić czoła światu. Podzielić się z ludźmi moim szczęściem i wiedzą… W związku z tym… jutro wyruszam na misję. Pragnę pomagać innym. Chcę pomagać budować lepszy świat tym, którzy go potrzebują!
Po policzku Isabelle spłynęła łza, choć jej ciało zdawało się zastygnąć w miejscu. Zapanowała cisza. Pierwszy odezwał się ojciec.
– Czy możesz nam powiedzieć nieco więcej o tej misji? Gdzie się wybierasz? Jaka to misja? Jaka to organizacja? Na jak długo wyjeżdżasz?
Nagle niespodziewanie Isabelle wstała od stołu, trącając rzeźbiony zagłówek krzesła. Siedzenie przewróciło się z hukiem na podłogę. Wystraszony Robert podbiegł, by chwycić krzesło i odstawić je na miejsce. Isabelle natomiast podeszła do okna, w ogóle nie zważając na hałas. Zaczęła mówić:
– Synu, stanowimy jedność. Nierozerwalną więź. Jesteśmy rodziną, ale jesteśmy również mormońską wspólnotą. Od pierwszych chwil, gdy przytuliłam ciebie, takiego maleńkiego – złączyła w koszyczek dłonie – wiedziałam, że jesteś wyjątkowy i tylko nasz. Byliśmy z ojcem cierpliwi i wyrozumiali. Sam przyznasz? – kontynuowała, nie pozwalając synowi odpowiedzieć na pytanie. – Nie mieliśmy żalu, że wciąż nie masz żony i dzieci. Nie mieliśmy pretensji, że odrzuciłeś kilka kobiet z mormońskiego kręgu, które idealnie nadawały się na twoją partnerkę. Uznaliśmy, że masz prawo w pełni sam decydować o swoim życiu. Dobrze… W porządku – dodała, jakby próbowała przekonać samą siebie. – Ale misja? 26 lat to taki dobry wiek.
– Nie przerywaj mi, synu! – odpowiedziała Isabelle. – Jestem wzruszona twoją decyzją. Misja i niesienie pomocy to wspaniała sprawa. Wiedz tylko jedno. Od kiedy pojawiłeś się w naszym życiu, ważne były tylko twoje pragnienia. Dziś w dniu twoich urodzin, kiedy stawiasz naszą trójkę na rozdrożu dróg, spośród których moja i ojca nijak nie przeplata się z twoją, pragnę i oczekuję od ciebie jednego. Ja i twój ojciec jesteśmy mormonami z wyboru. Jesteśmy mormonami z serca. Natomiast ty jesteś mormonem z krwi i kości. W związku z tym mamy wobec ciebie jako następcy faworyta oczekiwania. Jedź! Spełniaj się! Buduj ludziom lepszy świat! Ale wróć! Bądź nasz! Nie przestawaj wierzyć. Wróć i zakochaj się w ciele pięknej kobiety, ale tylko tej, której serce będzie należało do naszego świata! Pamiętaj! Jesteś Robert Joseph Brown, członek rodziny mormońskiej, syn faworyta!STAŁO SIĘ
– Dobra! Czy wszystko mam? Dokumenty są, paszport jest. To najważniejsze!
Robert głośno mówił sam do siebie, biegając nerwowo po pokoju, który nieco opustoszały zwiastował jego dłuższą nieobecność. Jedynie podłoga wyglądała jak tor przeszkód, na którym stały niespakowane jeszcze w całości walizki. Pomimo że mężczyzna mieszkał wciąż z rodzicami, jego pokój nie przypominał już tego z dzieciństwa. Właściwie urządzony był w typowo kawalerskim stylu. Przeważały stonowane, raczej ciemne kolory. Łóżko jednoosobowe było nakryte kapą w kratę szaro-niebieską, która stanowiła jedyny jaśniejszy element wystroju. Biurko z litego drewna, na którym zazwyczaj stały otwarty laptop i sterta prawniczych podręczników, dziś świecił pustką. Jedna szafa. Brak telewizora. Bardzo schludnie i minimalistycznie.
Robert sporo czasu przebywał w kancelarii. Wolne chwile spędzał w gronie znajomych, choć nie miał ich wielu. Bardzo lubił podróżować. W jego pokoju niewiele było pamiątek, poza jedną fotografią, na której pozuje z rodzicami. To zdjęcie zrobiono zaraz po egzaminie mającym wyłonić przyszłych stażystów na aplikację adwokacką. Dla Roberta ten dzień był szczególnie wyjątkowy. O wiele bardziej niż uroczystość wręczenia dyplomów.
W kontaktach z ludźmi przypominał swojego ojca. Był zawsze bardzo miły i uprzejmy. Jednak podobnie jak jego matka nie analizował nazbyt życia. Nie był typem romantyka. Nie wylewał podczas lunchu swoich uczuć do filiżanek znajomych. Bywał koleżeński, ale nie nadgorliwy. Mówił konkretnie, ale nigdy za dużo. Wolał działać, niż omawiać. Tolerował jedynie prawdę i nie rozpaczał.
Świat według Roberta mógłby być czarno-biały, gdyby tylko ludzie przestali znajdować na siłę problemy. Empatia odziedziczona po ojcu idealnie łączyła się w jego zawodzie z opanowaniem i dystansem właściwym jego matce.
– Spakowałeś prezenty dla dzieci? – zawołała z dołu Isabelle. – Mam je uszykowane, leżą na łóżku.
– Położę je na wierzch walizki – odpowiedział Robert.
– Tylko nie zapomnij! – dodała.
Biegał po pokoju jak szaleniec i powtarzał w kółko: „Nie zapomnij! Nie zapomnij!” Przez chwilę wyglądał, jakby naprawdę postradał zmysły. Wyglądało to nawet śmiesznie.
– Rob, taksówka podjechała! – zawołał ojciec. – Taksówka!
– Już idę! – odkrzyknął Robert.
Dopiął walizkę i zbiegł na dół, utykając na jedną nogę. W biegu nie zdążył do końca wsunąć buta na stopę.
Drzwi od domu były otwarte. Przy wejściu czekała podenerwowana mama. Senior Brown tłumaczył coś taksówkarzowi, jakby ten był opiekunem wycieczki klasowej, na którą właśnie szykował się ich dziesięcioletni Rob.
– Brakuje, żeby ojciec zajrzał mu jeszcze pod maskę i kopnięciem nogi sprawdzał stan opon – wyszeptał do ucha mamy i zaraz po tym parsknął śmiechem.
– Oj, Robercie, ojciec się po prostu martwi – powiedziała mama.
– Wiem, ale jestem dorosły i właśnie wyjeżdżam na misję pomagać innym. Nie jadę na obóz skautów.
– Dla nas zawsze będziesz naszym małym synkiem – powiedziała Isabelle.
– Ja też was kocham. – Chłopak z wymownym uśmiechem zwrócił się do matki. Ta swoją bladą dłonią pogładziła jego policzek, a drugą przeczesała gęstą blond czuprynę.
– Pamiętaj! Masz wrócić i być z nami! Być wciąż z nami!
Robert zdjął z twarzy rękę matki i przyłożył ją do swojej piersi. W tym momencie na schody przed wejściem do domu susem niczym nastolatek wskoczył senior Brown.
– Synu…
– Ojcze… – odpowiedział Robert.
– Idź w świat głosić prawdę, w której cię wychowaliśmy. Nasze miejsce jest wśród ludzi, którzy tej prawdy potrzebują, jak niegdyś twoja mama. Bądź dla innych wsparciem i nie zapominaj o modlitwie.
Tym razem ojciec nie objął syna, lecz w sposób zdecydowany ścisnął jego dłoń. Role się odwróciły. Daniel pozostawał do samego końca opanowany, za to matka z ledwością powstrzymywała łzy. Przytuliła raz jeszcze mocno Roberta. Chwilę później taksówka w mgnieniu oka oddaliła się i zniknęła z oczu zasmuconych rodziców.WYJĄTKOWO PIĘKNA BRAZYLIA
Brazylia, a oficjalnie Republika Brazylii, to piąty pod względem wielkości kraj, zaraz po Rosji, Kanadzie, Chinach i Stanach Zjednoczonych, liczący ponad 200 milionów mieszkańców. Pierwotnie nazywała się Pindorama1. Po ponad dwóch dekadach dyktatury wojskowej w Brazylii przywrócono w 1985 roku demokrację. Kolejne rządy kierowały gospodarką w myśl neoliberalnych reguł konsensu waszyngtońskiego. Wśród najważniejszych osiągnięć znalazło się opanowanie hiperinflacji. Jednak kraj wciąż pozostaje w niechlubnej czołówce najbardziej nierównych państw, o dużych obszarach biedy2. Sami Brazylijczycy ironizują, że są jak powietrze. Oficjalnie nie istnieją. Bogaci i biedni żyją obok siebie, jakby się nie widzieli. W świecie ogromnych kontrastów dzieli ich prawie wszystko. Mieszkańcom slumsów trudno jest znaleźć pracę. Zmuszeni są handlować na ulicy, czym się da. Często narkotykami lub własnym ciałem.
Robert swoją misję rozpoczął w mieście Salvador. Stolicy stanu Bahia, gdzie wciąż najbardziej wpływową grupą jest dawna ludność afrykańska, ściągana kiedyś do Brazylii jako siła niewolnicza. Wielkie metropolie, takie jak Rio de Janeiro, Sao Paulo lub Salvador, od lat są sceną dla niezliczonych wojen narkogangów. Codziennością są ranni i zabici od zabłąkanych kul. Nikogo nie dziwi wszechobecna przemoc i samowola policji. Istnieją za to szwadrony śmierci, samozwańcze grupy egzekutorów, ludzi w mundurach lub bez, którzy na „zlecenie” organizują „czystki społeczne”. Strzelają do dzieci na ulicy, ćpunów, bezdomnych. „Czyściciele” działają za cichym przyzwoleniem władz i ludzi zamożnych, których irytuje powszechny smród biedy.
Celem działań misyjnych Roberta stały się fawele. Dzielnice szczególnej nędzy, stanowiące najsmutniejszy widok na świecie. Widok skrajnego ubóstwa, w zderzeniu z którym przeciętny człowiek jest bezsilny. W tych dzielnicach domy powstają nie tylko z cegieł, lecz także z czego popadnie – blachy, dykty, tektury i desek.
Pierwsza fawela brazylijska powstała w 1897 roku, na wzgórzach wokół Rio de Janeiro. Założyło ją 20 tysięcy weteranów wojennych, których pozostawiono bez środków do życia. Dziś są ich całe setki. Zwykły turysta raczej tam nie zagląda, albowiem zagraża to jego bezpieczeństwu. Do tego brakuje asfaltowych dróg, w związku z czym motocykle i „fawelowa” taksówka są najpopularniejszymi środkami transportu. Samochód osobowy nie wszędzie dojedzie.
Połowa domów nie posiada prądu, telewizji. Największy problem to jednak brak dostępu do lekarzy. Nieliczne przychodnie zdrowia i tak załatwiają podstawowe jedynie potrzeby mieszkańców. O specjalistyczną pomoc lekarską dbają wyłącznie organizacje społeczne. Zdecydowanie to, czego potrzebuje przeciętnie wykształcony i sytuowany mieszkaniec na przykład Europy, jest niczym w porównaniu do tego, czego potrzebują mieszkańcy faweli. Jednak Brazylia to nie tylko fawele, nędza i skrajna bieda. Istnieją miejsca piękne i opływające w luksusie. Ogromna przepaść dzieli te dwa światy, wydawałoby się, już na zawsze. To, w jakiej części tego kraju się urodziłeś, jest zatem kwestią szczęścia lub… ogromnego pecha. Urodzeni w fawelach umierają w nich, nigdy nie zaznając lepszego życia.
Należy wiedzieć, że nie tak łatwo zająć miejsca trybika w tym groźnym cyklonie nędzy i rozpaczy. Trzeba zdobyć zaufanie organizacji, wypełnić ogrom dokumentów i wytrwać w tym postanowieniu minimum jeden rok. Wówczas zostajesz zaproszony na rozmowę kwalifikacyjną przypominającą test adopcyjny. Procedura jest żmudna i ciężka, aby już w trakcie rekrutacji wyłonić te osoby, które faktycznie nadają się do tej pracy, i tym samym wyeliminować te, które swoim przyjazdem generowałyby jedynie koszt, a nie wytrzymałyby w terenie ani jednego dnia.
Trudno zresztą pobyt tutaj nazwać pracą. Każdego dnia poświęcasz się dla obcych ludzi z narażeniem swojego życia, bez poczucia wdzięczności za twój wkład wniesiony w udzielanie im ciągłej pomocy. Jesteś dla tych ludzi dostępny przez całą dobę. Dbasz o nich jak o swoich najbliższych, a nigdy nie wiesz, kiedy któryś z podopiecznych, do których przyjeżdżasz codziennie z ciepłymi posiłkami, lekarstwami i sercem na dłoni, przystawi ci nóż do gardła i zażąda twojego zegarka, butów czy ubrania.
Ci ludzie nigdy nie ufają wolontariuszom do końca. Działają instynktownie. Od samego początku – już jako małe dzieci biegające z bronią i rozprowadzające narkotyki dla gangów narkotycznych lub młode dziewczyny prostytuujące się za marne grosze – pozbawieni są jakiejkolwiek empatii. Od samego początku życia stawiani są poza nawiasem społeczeństwa i skazani na mroczne i ciemne miejsca tego świata. W głąb tego, co większość z nas wypiera ze świadomości. Wolimy łudzić się, że takie miejsca nie istnieją, że świat nie jest aż tak pogrążony w oparach mroku i zła. Wolimy wierzyć, że mały chłopiec to nie książę ciemności z kamiennym sercem w ciele drobnego słodkiego dziecka, a dziewczynki powinny być zachęcane do zabawy lalkami, a nie kuszone świństwami przez wyuzdanych łajdaków.
Na co dzień ważna jest zwykła, prosta rozmowa z tymi ludźmi. Stały kontakt i ogrom empatii w stosunku do nich. Tysiące wspólnych inicjatyw, małych i dużych, aby zaszczepić w nich wiarę, że los może się odmienić. Jako zbiorowość stanowią ogromną siłę w swojej zwartej grupie. Niestety siłą jest ich słabość. Wszyscy, którzy przyjeżdżają na misję, próbują dać im wiarę, że niczym morska fala sztormowa przebiją kiedyś mur, który zbudowała klasa wyższa. W tym wypadku empatia ze strony wolontariuszy to nie tylko współodczuwanie stanów emocjonalnych tych ludzi, ale także umiejętność działania pomimo tych emocji. Podejmując decyzje, muszą być zawsze racjonalni, mimo iż targają nimi silne emocje. Działanie musi być oparte na ciągłej analizie sytuacji i przewidywaniu konsekwencji decyzji.
Lot był komfortowy. Klasa ekonomiczna, drobny posiłek, możliwość zakupienia zimnego piwa, a co najważniejsze, klimatyzacja. Ekscytacja wymieszana z niepokojem powodowały u niego istne wrzenie krwi w całym ciele. Mężczyzna nawet na chwilę nie zmrużył oka.
Na lotnisku czekała już na niego wysłanniczka organizacji, do której Robert półtora roku temu się zgłosił. Od niespełna roku regularnie przelewał tam daniny. Był też w stałym kontakcie z pracownikami. Jego konsekwencja i wytrwałość w działaniu sprawiły, że doczekał się momentu, w którym władze organizacji zezwoliły na jego przyjazd i pracę w terenie na rzecz potrzebujących.
Panował zgiełk. Klimatyzacja w pomieszczeniach nie działała już tak sprawnie, a obsługa lotniska nie była już tak miła jak stewardessy na pokładzie samolotu. Jednak Robert wiedział, po co tu przyleciał. Nigdy wcześniej nie był w Brazylii, a szkoda, bo to piękny kraj dla turystów. W tym wypadku misja była sprawą nadrzędną.
Na szczęście z odbiorem bagażu nie było problemu. Chwycił walizki i od razu udał się do wyjścia w poszukiwaniu pracownika, wskazanego przez organizację. Na holu czekało już sporo miejscowych. Każdy z tabliczkami lub kartkami, na których wypisane były kierunki dalszej podróży lub imiona osób, które miały się zgłosić. Robert zaczął wypatrywać swojego imienia, ale na żadnej z zauważonych przez niego kartek go nie było.
Nagle poczuł delikatny dotyk na swych plecach i cichy, lecz stanowczy kobiecy głos:
– Pan Robert Brown?
Rob natychmiast odwrócił się. Ku swojemu zdziwieniu ujrzał niską, wręcz filigranową, przepiękną dziewczynę. Miała długie ciemne włosy z jasnymi pasmami, które przypominały promienie słońca. Jej oczy przypominały wielobarwny kamień ozdobny. Kiedy słońce oświetlało jej twarz, były zielone jak ogród Isabelle w maju. Gdy na twarz padał cień, wyglądały jak dwa migoczące w wodzie bursztynki. Malutki nos zdawał się nieśmiale chować przed urokiem jej spojrzenia. Uśmiech mówił wszystko. Od razu było widać, że dziewczyna jest dobrym człowiekiem, lecz bardzo nieufnym.
Pomimo bardzo szczupłej sylwetki, skromna, lekko prześwitująca w słońcu sukienka doskonale opinała jej ciało. Na nogach miała skórzane, wytarte sandały. Jej zapach można by opisać jako wariację wiatru ze słońcem.
– Czy pan Robert Brown? – powtórzyła zniecierpliwiona.
– Tak, to ja – odpowiedział Robert. – A pani?
– Caroline Alvares. Jestem wolontariuszką w organizacji, do której pan się zgłosił.
Robert z serdecznością uścisnął dłoń dziewczyny. Ta jednak w lekkim zdenerwowaniu oddała tylko szybki uścisk i pospiesznie wskazała drogę do wyjścia, mówiąc:
– Musi pan zrozumieć, że już jesteśmy spóźnieni! Na pana miejscu zdjęłabym te piękne mokasyny, zanim ich urok bezpowrotnie zniknie w wirze kurzu. No i lniana koszula pasuje raczej do zaślubin, niż do pracy w slumsach.
„Mała, a jaka pyskata!” – pomyślał Robert.
Faktycznie strój Roberta przypominał ubiór pana młodego, który wpadł do Salwadoru na wieczór panieński. Był przystojnym, wysokim mężczyzną, do tego wysportowanym. Sylwetką nie przypominał jednak zapaśnika jak ojciec. Złoty chłopak – tak go nazywali rodzice, ponieważ był blondynem i gdy tylko pojawiło się słońce, jego ciało nabierało złotego odcienia. Taką karnację i kolor włosów odziedziczył po dziadku ze strony ojca. Lazurowo-niebieskie oczy były z kolei kopią oczu jego ojca. Uśmiech miał szeroki, pełen śnieżnobiałych perełek. Z całkowitą pewnością należał też do charyzmatycznych osób.
Pomimo sporego ruchu na ulicach dość sprawnie udało się dotrzeć do biura organizacji. Budynek był nieduży i bardzo skromny. Popękane ściany, dokuczliwie mrugające jarzeniówki oraz brak klimatyzacji, za to wszędzie pełno hałasujących wiatraków. Zaledwie parter i jedno piętro, ale tutaj odbywała się jedynie praca administracyjna. Cała praca organizacji miała miejsce w fawelach wypełnionych głodującymi dziećmi i zastraszanymi kobietami.
Caroline szybkim krokiem maszerowała przed Robertem. Aż trudno uwierzyć, że tak mała osóbka może poruszać się w takim tempie. W końcu dotarli do biura pracownika, który kierował tutejszą grupą. To nie było ich pierwsze spotkanie. Robert widział się już z nim w Denver w stanie Kolorado, dokąd przyleciał na rozmowę kwalifikacyjną.
– Witaj, Robercie! – już w progu głośno zawołał Ethan Tyler, sympatyczny brunet średniego wzrostu.
Miał twarz zniszczoną słońcem. Ubrany był w przygniecioną koszulę, która niegdyś była biała. Nosił krótkie bojówki wypchane po brzegi jakimiś niezbędnikami. Sprawiało to wrażenie, jakby przyciężkawe portki miały zaraz opaść w dół. Na całe szczęście przytrzymywał je parciany pasek. Ethan również był Amerykaninem, który na rzecz organizacji pracował już od dwudziestu lat, z czego piętnaście w samej Brazylii. Na jego twarzy widać było zmęczenie, a także pewien rodzaj bezsilności. Jednak serce wciąż miał pełne zapału do walki na rzecz potrzebujących. „Wystarczy spojrzeć w oczy dziecka, któremu przynosisz ciepły posiłek, pierwszy od kilku dni. Wtedy wiesz, że nie możesz tej pracy porzucić” – tak Ethan powtarzał każdemu, kto miewał chwile zwątpienia.
– Siadaj, przyjacielu, wygodnie – zwrócił się do Roba, wskazując ręką fotel.
Biuro urządzone było skromnie, żeby nie powiedzieć obskurnie. Żadnych luksusów, jedynie niezbędne do pracy przedmioty. Meble wyglądały już na mocno wysłużone. Ze sprzętów elektronicznych były jedynie stara drukarka, laptop oraz małe radyjko na parapecie. Na stoliku obok biurka stała jeszcze żywotna maszyna do pisania. W pokoju panował półmrok. W świetle przebijającym się przez niedomknięte okiennice widać było pasma tańczącego w powietrzu kurzu. Panował straszliwy zaduch. Nieustający hałas wiatraków wirujących jak śmigła boeinga nie przeszkadzał już chyba nikomu.
– Napijesz się czegoś? Wody, herbaty?
– Tak, chętnie wody.
Caroline stanęła w cieniu przy oknie i zaczęła przysłuchiwać się rozmowie mężczyzn.
Ethan nalewając wodę z karafki zaczął tłumaczyć Robertowi jego plan dnia na następne sześć miesięcy.
– Będziesz pracował w parze z Caroline. Dziewczyna zna tutaj każdy zakątek i każdego podopiecznego. Pomoże ci wdrożyć się w naszą codzienność. Liczymy na twoją pomoc prawną, a także, jeśli to nie problem, na wsparcie w codziennych obowiązkach. Brakuje nam rąk do pracy. Codziennie rano trzeba załadować na samochody prowiant, który następnie należy rozwieźć po fawelach. Niestety bywa tam bardzo niebezpiecznie. Na początek spotkasz się z aktami nieufności, dlatego przydzielam ci do pracy Caroline, ponieważ wszyscy ją tutaj znają i szanują. Jak tylko ludzie poznają cię bliżej, przyzwyczają się do twojej osoby, będzie ci dużo łatwiej. Pamiętaj, że nasi podopieczni nie są złymi ludźmi, lecz bardzo skrzywdzonymi i wystraszonymi. Daj im trochę czasu, dopóki się nie przyzwyczają. Staraj się nie przywiązywać emocjonalnie, szczególnie do dzieci. Spotkasz tu prawdziwą tragedię i biedę. Małych chłopców biegających z naładowaną bronią lub dziewczynki wykorzystywane seksualnie przez dorosłych mężczyzn. Na twoich oczach niejednokrotnie rozgrywać się będą ludzkie dramaty. Staraj się nie ingerować w ich wewnętrzne konflikty. My jesteśmy tutaj tylko po to, by im pomagać, a nie mówić, jak mają żyć. Pracuj tak, by zawsze był przy tobie twój partner lub inny pracownik. Nie zostawaj sam na sam z nikim z podopiecznych – westchnął. – Niestety ci ludzie są bardzo prości. To nie są ludzie wykształceni. Działają i myślą często instynktownie, podobnie do zwierząt. Musisz być bardzo ostrożny. Caroline zaprowadzi cię do twojej kwatery. Pokoje nie są duże, ale za to mamy bieżącą wodę i jedzenie. Masz godzinę, aby się ogarnąć, i wykonasz pierwsze zadanie. Wieczorem spotkamy się przy kolacji.
Spojrzał jeszcze uważnie na Roberta i dodał:
– Jeśli masz jakieś pytania, śmiało zadawaj je Caroline. Dziewczyna jest stąd, ale płynnie mówi po angielsku, więc się dogadacie. Pracuje już dla nas długo, więc o cokolwiek ją zapytasz, powinna znać odpowiedź. Trzymajcie się razem i bądźcie ostrożni. Musisz pamiętać o jednym. Praca tutaj jest jak patrol policji. Wyjeżdżając nigdy nie wiesz, czy wrócisz. Jeżeli jest coś, co ciebie przeraziło lub spowodowało nagłą zmianę zdania, mów teraz. Jeszcze dziś wieczorem możesz wrócić do domu. Samolot, którym przyleciałeś, startuje z powrotem o godzinie 21.00. Jeżeli postanowiłeś zostać, witaj w klubie! Odwrotu przez następne sześć miesięcy nie ma.
– Jestem zdecydowany tu zostać – powiedział Robert.
– To świetnie. Zatem Caroline zawiezie cię do twojego pokoju. Zrzuć walizki i zabierajcie się do pracy, bo czas ucieka.
Dziewczyna odwróciła się w stronę wyjścia. Robert uścisnął dłoń Ethana i wyruszyli. Wsiadła do samochodu, a on zaraz za nią.
– Skoro będziemy razem pracować, może będziemy mówić sobie po imieniu? – zaproponował. – To znacznie ułatwi naszą współpracę.
– Oczywiście – odpowiedziała.
– Zatem bardzo mi miło, Caroline – Robert uśmiechnął się do dziewczyny.
Kiedy dotarli na miejsce, okazało się, że Ethan nie skłamał mówiąc, że kwatera nie jest duża. W pomieszczeniu mieściły się dosłownie jedynie łóżko i szafa. W rogu stało niewielkie biurko i przysunięte do niego krzesło. Okienko było niewielkich rozmiarów, ale widok z niego był obłędny. Toaleta z prysznicem była wspólna. Zamiast pościeli na łóżku leżała brązowa poduszka i koc. Na wyposażenie składało się jeszcze jedno mydło i ręcznik.
Robert zgodnie z poleceniem zrzucił bagaże, przebrał się w robocze ubrania i od razu pojechali do pracy.