Wizyta - ebook
Wizyta - ebook
Jedna z 10 najlepszych książek roku według magazynu "TIME".
Nominowana do prestiżowej National Book Award "Wizyta" to mrożąca krew w żyłach, a zarazem wstrząsająco czuła powieść jednej z najciekawszych współczesnych autorek, której twórczość zachwyciła m.in. Ursulę Le Guin, Rebeccę Makkai i Lauren Groff.
Powieść, trzymająca w niesłychanym napięciu od pierwszej aż do ostatniej strony, rozpoczyna się trzęsieniem ziemi: Molly, sama w domu z małymi dziećmi, słyszy w sąsiednim pokoju czyjeś kroki. Kobieta usiłuje sobie wmówić, że to omamy spowodowane brakiem snu i ciągłym przemęczeniem. A równocześnie wyobraża sobie najgorsze scenariusze. Matki tak mają.
Niepokojące dźwięki rozbrzmiewają ponownie, a Molly dostrzega jakiś ruch.
Nagle staje twarzą w twarz z intruzem…
"Wizyta" Helen Phillips to niesłychanie przewrotny literacki thriller, znakomicie ilustrujący moc i grozę rodzicielstwa. Hipnotyzująca, mroczna, ale też komiczna proza, ukazująca naszą codzienność jako splot zdarzeń i zjawisk w równej mierze ekscytujących co banalnych, tragicznych co groteskowych, znajomych co przeraźliwie obcych.
To powieść, która rozsadza umysł i łamie serce. Precyzja języka, trafne obserwacje, czarny humor - mieszanka wybuchowa gwarantująca niezapomniane wrażenia z lektury!
"Wizyta" łączy w sobie wszystko to, co najlepsze w powieściach Shirley Jackson i filmach Jordana Peele’a.
Ta książka wzięła mnie do niewoli, wtargnęła w moje sny i myśli na jawie, przebudowała mój umysł. "Wizyta" jest najdziwniejszą, a zarazem najlepszą książką o macierzyństwie, jaką czytałam.
Rebecca Makkai, autorka "Wierzyliśmy jak nikt"
"Wizyta" to głęboka medytacja nad naturą rzeczywistości, nieulękniona analiza rodzicielstwa, a przy okazji także znakomity thriller. To nadzwyczajne, olśniewająco oryginalne dzieło jednej z naszych najbardziej utalentowanych i interesujących pisarek.
Emily St. John Mandel, autorka "Stacji Jedenaście"
Niepokojąca, pełna histerii i czarnego humoru - zupełnie jak rodzicielstwo.
"New York Times"
Powieść jak zatruta strzała. "Wizyta" jest i nie jest thrillerem. To fantazja na temat tego, co mogłoby się zdarzyć, gdybyśmy widzieli siebie - jako rodziców - obiektywnie.
"New York Magazine”
"Wizyta" jest przerażająca, irytująca i mrocznie komiczna, podobine jak samo rodzicielstwo. Phillips, która obchodzi się z językiem równie ostrożnie, jak śmiało poczyna sobie ze strukturą powieści, zdołała uchwycić wiele prawdziwych, przenikliwych spostrzeżeń.
“New York Times Book Review”
Genialna powieść. Nietrudno zgadnąć, dlaczego współczesne gwiazdy literatury jak Lauren Groff i Emily St. John Mandel nie szczędzą autorce pochwał. Ta książka to coś w rodzaju matrioszki, historii przesyconej zarówno prawdą o domowym życiu, jak i dzikim, nieokiełznanym poczuciem nierzeczywistości. Nawet niedoprecyzowane zakończenie zdaje się być tutaj czymś w rodzaju nabrzmiałej znaczeniem pauzy, stanowi odpowiednią codę tej cudownej, niesamowitej powieści o sprawach jednocześnie pięknie znanych i przerażająco obcych.
"Entertainment Weekly"
Niezapomniany popis wirtuozerii, w którym intrygujący suspens perfekcyjnie stapia się z doskonale skonstruowaną prozą literacką. Ta historia, łącząca w sobie liczne gatunki, to dzieło wybitnej pisarki na najbardziej elektryzującym etapie rozkwitu talentu.
"Publishers Weekly"
Pełen napięcia, tajemniczy i przenikliwy thriller tylko umacnia pozycję Phillips jako słusznie obsypanej pochwałami autorki o wybitnym wyczuciu narracji i stylu.
"Kirkus Reviews"
"Wizyta" to mrożąca krew w żyłach powieść olśniewająco utalentowanej pisarki. To także powieść, o której bardzo trudno pisać bez spojlerów, bo oprócz tego, że jest intelektualną medytacją nad macierzyństwem w jego najbardziej pierwotnej – żarliwej, świętej, odbierającej zdrowe zmysły – postaci, jest także misternie zbudowanym thrillerem z quasi-fantastycznym twistem. Zwrot akcji następuje wcześnie, wraz ze zdjęciem maski intruza. Absolutnie wyjątkowe osiągnięcie, pełne czarnego humoru i największej szczerości.
"The Observer"
Jeśli wyzwania wiążące się z opieką nad małymi dziećmi doprowadziły cię kiedykolwiek na krawędź szaleństwa, dobrze zrozumiesz sytuację bohaterki tej powieści. Ta powieść jest niczym gorączkowy majak.
„People”
Helen Phillips jest laureatką nagród Fundacji Rona Jaffe, Italo Calvino oraz wielu innych. Jej poprzednia powieść "Kancelaria" (Prószyński i S-ka, 2019) spotkała się z niezwykle przychylnym przyjęciem, a debiutancki zbiór opowiadań "And Yet They Were Happy" przykuł uwagę jury The Story Prize. Jej opowiadania opublikowano w czasopismach literackich, m.in. "Tin House", "Electric Litterature", "Slice", "BOMB" i "PEN America". Prowadzi warsztaty z twórczego pisania w Brooklyn College. Mieszka w Brooklynie wraz z mężem, który jest malarzem, i dwójką dzieci. „Wizyta” została uznana przez jedną z 10 najlepszych książek roku 2019 magazynu "TIME" i trafiła na listy najlepszych książek roku m.in. "New York Times", "Washington Post" czy "Publishers Weekly".
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8234-663-3 |
Rozmiar pliku: | 493 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
w różnych miejscach, w różnym czasie
w tym samym miejscu, w różnym czasie
w różnych miejscach, tworzą jedną partyturę.
GEOFFREY G. O’BRIEN, Fidelio
Staliśmy naprzeciwko siebie, zapatrzeni jak wtedy, gdy niespodziewanie spotyka się jelenia – oboje zastygacie na chwilę, równie zaskoczeni, i to spojrzenie zdaje się być pojedynczym, jakby obie strony miały te same oczy.
MARY RUEFLE, My Private Property
Tennyson powiedział, że gdybyśmy potrafili zrozumieć choć jeden kwiat, pojęlibyśmy, kim jesteśmy i czym jest świat. Może chciał przez to przekazać, że każdy, nawet ten najskromniejszy, zawiera w sobie historię świata i jego niekończący się łańcuch przyczyn i skutków.
JORGE LUIS BORGES, Zahir1
Przykucnęła w ciemności przed lustrem, tuląc kurczowo oboje – niemowlę prawą, starsze dziecko lewą ręką.
Z sąsiedniego pokoju dobiegał odgłos kroków.
Usłyszała je przed sekundą. Wyłączyła światło, chwyciła synka, pociągnęła za sobą córkę, by ukryć się w kącie sypialni.
Słyszała te kroki.
Ale czasem słyszała różne rzeczy. Syrenę przejeżdżającej karetki brała za płacz Bena. Skrzypienie szafki w łazience – za niecierpliwe westchnienie Viv na chwilę przed wybuchem gniewu. Jej serce i krew hałasowały. Nie powinny tak hałasować.
Kolejny krok.
A może to cicha czkawka Bena? Albo skrzypnięcie jej własnego kolana pod ciężarem dwudziestotrzykilogramowej Viv?
Domyślała się, że intruz jest już na środku salonu, w połowie drogi do sypialni.
Wiedziała, że nie ma żadnego intruza.
Viv uśmiechnęła się do niej w bladym świetle dalekiej latarni.
Zawsze łaknęła troszkę przerażających zabaw. Lada chwila zażąda następnego ruchu w tej nowej, wspaniałej grze.
Pragnienie, by zmusić dzieci do milczenia, skrystalizowało się w wizjach duszenia, poduszki, grubych skarpet – czegokolwiek, czym mogłaby je zakneblować, by mieć gwarancję ich milczenia i ocalić im życie.
Kolejny krok. Niepewny, lecz niezaprzeczalny.
A może jednak nie.
Ben był śpiący, spokojny, ssał kciuk.
Viv przyglądała się jej z ciekawością i przebiegłością.
David siedział gdzieś w samolocie lecącym nad innym kontynentem.
Babysitterka pomaszerowała na piątkowe piwo z kumpelami.
Czy wcisnąć dzieci pod łóżko i stawić czoło intruzowi? Czy schować je do szafy, by były bezpieczne wśród butów?
Jej komórka leżała w korytarzu, w torebce rzuconej i zapomnianej pod drzwiami wejściowymi dwadzieścia pięć minut temu, gdy wróciła z pracy i ujrzała Bena z buzią w kolorze jagód i Viv paradującą po salonie z okrzykiem „U-ro-dziny! U-ro-dziny!” i odkręconym fioletowym markerem, który trzymała w prawej ręce nad głową jak Statua Wolności pochodnię.
– Viv! – ryknęła, gdy biegnąca ku niej córka musnęła markerem białą ścianę korytarza. Za późno, fioletowa blizna dołączyła do pozostałych – po zielonej kredce świecowej, czerwonej kredce ołówkowej…
Piątkowe piwko z kumpelami.
Co za egzotyczna przyjemność, pomyślała w roztargnieniu, wręczając dziewczynie zwitek banknotów. Erika miała dwadzieścia trzy lata, była odważna i tryskała życiem. Do opieki nad dziećmi potrzeba przede wszystkim odwagi.
– Co teraz? – spytała Viv, usiłując spojrzeć nad ramieniem matki. Na szczęście posłużyła się scenicznym szeptem, a nie wrzaskiem.
A mimo to kroki zmieniły kierunek. Zaczęły się zbliżać do sypialni.
Gdyby David był w domu i ćwiczył w piwnicy, wystukałaby ich szyfr: pięć uderzeń w podłogę oznaczających „Natychmiast tu przyjdź” – zwykle robiła to wtedy, gdy dzieci chciały coś od niej jednocześnie.
Krok… Krok?
Ten jej problem zaczął się cztery lata temu, tuż po narodzinach Viv. Przyznała się do niego tylko Davidowi, żeby się przekonać, czy on też miał kiedyś podobne poczucie – nie potrafiła określić go słowami, choć próbowała opisać te drobne dezorientacje, które czasem ją dręczyły, małe usterki wzroku i słuchu. Przekonanie, że hałas na dole to trzęsienie ziemi, a nie śmieciarka. Pewność, że ze śmieciem znalezionym wśród skamielin w Jamie w pracy jest coś nie tak. Błyskawiczny atak zawrotów głowy, który – na milisekundę – sprawiał, że rzeczywistość lekko drżała, falowała lub się rozpadała. W tych ułamkach chwili najpewniejszym ratunkiem było oparcie się o coś solidnego – o Davida, jeśli akurat był w pobliżu, albo o stół, drzewo, gliniastą ścianę Jamy – dopóki świat nie zakrzepł w znanych schematach, a ona znowu mogła przemierzać swój dzień niezwyciężona, nieporuszona.
Tak, mówił David, gdy poruszała ten temat. Wiedział, o co jej chodzi, mniej więcej. Jego diagnoza: niedobór snu i/lub wody. Viv wymknęła się jej z objęć. Była śliska jak piskorz, a Molly, mająca tylko jedną wolną rękę, nie miała szans zapobiec ucieczce córki.
– Nie. Ruszaj. Się – wyszeptała z największą mocą, jaką mogła włożyć w bezgłośne polecenie.
Ale Viv zaczęła się skradać teatralnie ku drzwiom sypialni, które właśnie uchyliły się odrobinę, i odwróciła się z uśmiechem do matki – uśmiechem, który światło latarni zmieniło w grymas.
Molly nie wiedziała, czy powinna się poruszyć, czy nie. Każdy gwałtowny ruch – skok na środek pokoju, chwycenie za podkoszulek – z pewnością sprowokowałby Viv do krzyku lub śmiechu i na pewno przestraszyłby Bena, niemal ukołysanego do snu przez paniczne tętno krwi w ramieniu Molly.
Viv otworzyła drzwi.
Molly nigdy dotąd nie zauważyła, że te zawiasy skrzypią – dźwięk, który teraz wydawał się nieznośnie głośny.
Zabawnie będzie opowiedzieć o tym Davidowi, kiedy wróci. „Wyłączyłam światło i schowałam się z dziećmi w kącie sypialni. Skamieniałam ze strachu! I nic się nie wydarzyło”.
Pod komizmem sytuacji ukryłaby tajoną troskę o ten swój mały problem. Ale wspólnym śmiechem by ją rozbroili. No, prawie…
Nasłuchiwała w napięciu kroków. Nie było ich. Wstała. Przytuliła wiotkie, uśpione ciałko Bena do piersi. Włączyła światło. Pokój wydawał się ciepły, schludny. Szara, gładka narzuta na łóżku. Trzeba będzie zrobić ser z makaronem. Rozmrozić groszek. Molly zrobiła krok do drzwi, w których stała zapatrzona Viv.
– Co to za pan? – spytała jej córka.2
Osiem godzin przed tym, jak w pokoju rozległy się kroki, Molly była na wykopaliskach na stanowisku Phillips 66, na dnie Jamy kuła dłutem szarawą skałę.
Marzyła o tym, o tej godzinie samotności w Jamie, o wsiąknięciu w nieustające poszukiwanie skamielin, w tę surową samotność trzydzieści metrów od nieczynnej stacji benzynowej, daleko od coraz głośniejszej awantury o Biblię, daleko od telefonów, maili i hejtu, daleko od niecierpliwych dziennikarzy, drwiących żartownisiów i fanatyków, którzy wyroili się całymi chmarami.
– Prawie dziesięć lat odkryć rozwalających system roślinnych skamielin, z których sporo wymyka się naszemu obecnemu rozumieniu systematyzacji – lamentował w zeszłym tygodniu Corey – i aż do tej pory nikt z wyjątkiem nas i paru innych paleobotanicznych oszołomów nie zwracał na to stanowisko uwagi.
Stojąc w Jamie, nie mogła znaleźć w sobie tego swojego skupienia, tego obsesyjnego skupienia, które przez całe zawodowe życie było jej znakiem rozpoznawczym, powodem kpin i podziwu kolegów i męża. „Ty demonie koncentracji”, mawiał do niej David. Ale w tamtej chwili była tylko przerażająco zmęczona: ospała logika, mętny wzrok. Nie potrafiła sobie wyobrazić, że za czterdzieści pięć minut stanie przed grupą turystów i będzie coś mówiła. Poprzedniej nocy Ben budził się mniej więcej co godzinę i darł się przez parę chwil, po czym milkł. Molly parę razy omal do niego nie poszła. W końcu o 3.34 weszła do dziecięcego pokoju i ujrzała synka stojącego nago w łóżeczku i trzymającego się drewnianych szczebelków. Jakoś udało mu się samodzielnie zdjąć pajacyk z czerwonymi skarpetkami, a to umiejętność, której nie spodziewała się u niego jeszcze przez kilka miesięcy. Na jej widok przestał wrzeszczeć i uśmiechnął się z dumą.
– Brawo – szepnęła, bliska wymiotów ze zmęczenia. Wyjęła go z łóżeczka, uważając, by nie obudzić Viv, i osunęła się na fotel bujany, żeby nakarmić synka. Nie powinna. Mleko w środku nocy szkodziło na niedawno wyrżnięte ząbki. Był już za duży na nocne karmienie. Ale w ciemnościach, oszołomiona, czasem się poddawała – nie tyle jego marudzeniu, ile własnej potrzebie, by go przytulić i bez wysiłku dać mu to, czego pragnął najbardziej.
Tej nocy – po raz pierwszy – Ben nie chciał jeść. Wtulił głowę w jej mostek i cztery razy klepnął ją w policzek, po czym odchylił się od niej ku łóżeczku.
– Nie powinniśmy cię najpierw ubrać w piżamkę?
Ale on już zasypiał jej na rękach, a zresztą kaloryfery i tak za bardzo grzały jak na tę nietypowo ciepłą wczesną wiosnę, Molly położyła go więc w samej pieluszce.
Gdy w końcu udało jej się zasnąć we własnym łóżku, o centymetr od jej twarzy pojawiły się usta.
– Mamo, starszy krem.
– Co?
– Mamo, starszy krem.
– Masz starszy krem?
– Nie! Nie krem, sen!
– Starszy sen?
– Nie! MIAŁAM STRASZNY SEN!
Molly i David żartowali, że boją się swoich dzieci w nocy tak, jak w dzieciństwie bali się potworów pod łóżkiem. Bestii, które wyłaniały się zza krawędzi tapczanu, chwytały ich w ostre szpony i miały różne żądania. Nie powinna była, ale wciągnęła Viv na łóżko, położyła ją między sobą i Davidem, który przespał wszystko, nawet senne podrygiwania córki, jej ręce i nogi rozrzucone jak przy robieniu gwiazdy, która zmieniła się w pływanie żabką. Jej niepełne cztery lata zajęły więcej miejsca niż ich – w sumie – sześćdziesiąt osiem.
A zatem budzisz się zmęczona, ale to twoja wina, bo nie byłaś bardziej stanowcza, zdyscyplinowana. A zatem stoisz w pracy, zastanawiając się, co masz do zaoferowania światu – tylko swoje wyczerpane, umęczone ciało i słabość. Mimo to jakoś udaje ci się pochylić i znowu dziabiesz oporną ziemię.
Wtedy to zobaczyła.
Ten charakterystyczny błysk, ciepły kolor dzieciństwa, życzenie w wodzie.
Pieniążek, wgnieciony w ziemię na dole Jamy.
Nowy pieniążek, tak lśniący, jakby prosto z mennicy.
Oto dotychczas znalezione artefakty: butelka po coca-coli, żołnierzyk, puszeczka miętówek, skorupa garnka, Biblia. Jej dziwne odkrycia następowały stopniowo przez dziewięć miesięcy, począwszy od butelki w pierwszym tygodniu pracy po narodzinach Bena (podniosła ją, obejrzała ze wszystkich stron, usiłując zrozumieć, czy ta osobliwość znajduje się w jej głowie, czy w Jamie). Delikatna strużka przypadkowych przedmiotów wśród tsunami skamieniałych roślin. Ale oto kolejne znalezisko, zaledwie miesiąc po Biblii.
Gdy fotografowała pieniążek i zapisywała jego współrzędne z GPS-u (w nadziei, że sama ich nie zmieniła swoimi głupio nieostrożnymi ruchami), adrenalina przebiła się przez jej zmęczenie. Powinna go zostawić i zadzwonić do Shainy z pytaniem, jak szybko mogłaby tu przyjechać i na niego spojrzeć. Shaina była pierwszą osobą, z którą Molly skontaktowała się po znalezieniu butelki coca-coli, ponieważ potrzebowała porady archeologa, ale jej szkolna koleżanka od samego początku podchodziła do sprawy z powątpiewaniem: wytknęła Molly, Coreyowi i Roz, że typowe dla paleobotaników niedbałe traktowanie stratygrafii już dawno niemal całkowicie uniemożliwiło przeprowadzenie jakiejkolwiek znaczącej analizy archeologicznej.
– Wy pracujecie młotem – powiedziała – a ja sitkiem.
– Ale myślisz, że ta Biblia naprawdę była wydana w początkach dwudziestego wieku?
– Słuchaj – zaczęła Shaina, siedząc nad piwem w najbliższym barze. – Jak dla mnie, tę Biblię schował w Jamie jakiś dowcipniś z zaawansowanym technicznie sprzętem na parę godzin przed tym, jak ją odkryłaś.
– A pozostałe? – naciskała Molly.
– Tak samo. Na przykład ta skorupa: jasne, ciekawa, jeszcze nie widziałam takiego wzoru. Ale jest mała i pozbawiona towarzystwa materii organicznej, którą mogłabym się posłużyć, żeby wykonać precyzyjne datowanie węglem. Tak, jasne, zdziwiło mnie to stare pudełko miętówek w trochę niewłaściwym kształcie. Tak, chciałabym gdzieś kiedyś znaleźć drugiego plastikowego żołnierzyka z małpim ogonem. Trochę się im poprzyglądam, bo widzę, że ci na tym bardzo zależy, ale mam za mało danych, żeby coś z tym zrobić.
Pieniążek zamigotał do Molly. Ona i on, sam na sam. Właśnie to przyciągnęło ją do zajęcia, które wymagało zdejmowania warstw ziemi bez pewności, czego się szuka – to pulsowanie fascynacji.
Czubkiem rydla podważyła monetkę.
– Przepraszam – powiedziała, wydłubując ją z ziemi. Tegoroczna data, zauważyła, wkładając ją do foliowej torebeczki. Odłożyła dalsze oględziny na czas, gdy znajdzie się w laboratorium. Chciała się tu zatrzymać, między niewiedzą i wiedzą. Podniosła głowę; w górze, nad sześciometrowymi ścianami Jamy, niebo miało kolor mleka.3
Nie miała wyboru, musiała sama zajrzeć do salonu. Jak mogła sprawić, by intruz strzelił do niej, a nie do dzieci?
– Naprawdę widziałaś jakiegoś pana? – szepnęła.
Viv uśmiechnęła się do niej.
– Odsuń się – rzuciła Molly, usiłując odsunąć biodrem córkę.
Ale ona, wyczuwając, że matce na tym zależy, napięła się i stawiła opór.
– Viv – powiedziała Molly, nagle obojętniejąc. – Idź do salonu. Kładę B. na moim łóżku i nie chcę, żebyś mu przeszkadzała.
To wystarczyło. Dziewczynka puściła framugę i skoczyła na łóżko obok brata, by nękać go pocałunkami i słodkim gaworzeniem.
Ten fortel dawał Molly jakieś czterdzieści pięć sekund, zanim niemowlak się obudzi albo córka znudzi się nieposłuszeństwem. Pobiegła na korytarz. Narastał w niej dziwny niby-śmiech – spieszyła się, by sprawdzić, kto się włamał do ich domu, tak jak spieszyła się z wyjściem do pracy, chowaniem zakupów, robieniem kupy, wszystkim w swoim życiu, co nie mieściło się pomiędzy potrzebami dwojga małych ludzi ważących razem trzydzieści dwa kilogramy.
Co to za człowiek?
Ale gdy wyjrzała z salonu, zobaczyła tylko zwykły całodzienny chaos, rozsypane chrupki, ruiny z klocków, kredki rozczapierzone jak dłoń o wielu palcach. Kiedy indziej ten widok odebrałby jej siły, ale w tamtej przesyconej ulgą chwili wydał się niesamowicie piękny.
Był to otwarty, prosto urządzony pokój – zero miejsc, w których można by się schować. Tylko kanapa, biblioteczka, krzesła, stół. Jedyną możliwą kryjówką, o czym przekonała się w zeszłym roku, gdy Viv przez cały weekend nie chciała robić niczego innego poza bawieniem się w chowanego, była kwadratowa niska skrzynia na zabawki, która pełniła funkcję stolika do kawy. W środku tak przypominała trumnę, że Molly zaczęła straszliwie tęsknić za znajomymi odgłosami kroków (kroki Davida były zaskakująco ciężkie jak na kogoś tak chudego, kroki Viv – szybkie, gorączkowe, kroki Bena – wdzięczne, niepewne, klapiące), gdy szukali jej we wszystkich pokojach. Ale żaden przypadkowy intruz nie mógłby wiedzieć, że stolik do kawy jest pusty w środku.
Wszystko jest dobrze, dobrze, dobrze.
Poszła do kuchni. Włączyła górne światło. Otworzyła zamrażarkę, żeby wyjąć groszek.
Z salonu dobiegł krzyk Viv.4
Jej prowizoryczne biuro znajdowało się na tyłach dawnej stacji benzynowej zmienionej w laboratorium badawcze i salę wystawową urządzoną w pomieszczeniu, gdzie niegdyś znajdowały się półki ze słodyczami. Wyjęła portfel z torebki, rozsunęła suwak wypchanej kieszonki na drobne i jakimś cudem znalazła centa wybitego w tym roku.
Umieściła go na tacce.
Jeszcze nigdy nie przyglądała się tak uważnie żadnej monecie. Telefon na jej biurku się rozdzwonił, ale nie zwróciła na niego uwagi. Otworzyła plastikową torebkę, wyjęła centa z Jamy i położyła na tacce, wraz ze szczyptą ziemi stamtąd. Pod monetką po lewej stronie napisała KONTROLA, pod tą po prawej – JAMA.
Co będzie tym razem? Prezydent inny niż Lincoln? Profil nieznanego jej przywódcy? Słowo POKÓJ lub PORZĄDEK zamiast WOLNOŚĆ? Słońce zamiast tarczy? Alfabet, którego nie znała? A może – co bardziej prawdopodobne – jakaś subtelna zmiana czcionki czy proporcji, ledwie zauważalna nawet dla jej oka wyćwiczonego w śledzeniu najdelikatniejszych żyłek prastarych liści.
W tej samej chwili pociekło jej mleko. Często jej się to zdarzało w chwilach silnych emocji. Ten lekki ból lub mrowienie, zawory otwierające się pod wpływem ciśnienia, ta jednoczesna ulga i frustracja, dwie mokre plamy na biustonoszu. Przypomnienie: matka. Przypomnienie: zwierzę. Jej laktator leżał gdzieś w mroku pod starym metalowym biurkiem. Kiedy ostatnio myła tłok i nakładkę? Trudno się je czyściło. Powinna je wyszorować, zanim odciągnie pokarm. Gdyby bardziej panowała nad sytuacją, zabrałaby laktator do domu, żeby wygotować go przez pięć minut. Ale wracając do sytuacji: dwa pieniążki obok siebie. Zwyczajne i święte jednocześnie. Jak jej dzieci.
Cent z Jamy. Reszka: nad profilem Lincolna słowa IN GOD WE TRUST. Na lewo słowo WOLNOŚĆ. Na prawo – bieżący rok.
Szukała różnic w twarzy Abe – może na pieniążku z Jamy jest troszkę bardziej skrzywiony, troszkę mniej surowy? Ale w końcu musiała uznać, że wygląda identycznie jak na cencie z jej portfela. Być może różnica znajduje się na odwrocie monety.
Stanik wilgotniał coraz bardziej.
Palce jej drżały, dlatego dopiero za drugim razem udało jej się odwrócić monetkę z portfela. Centa z Jamy – za trzecim.
Rewers: pod deklaracją STANY ZJEDNOCZONE AMERYKI widniała tarcza ze sloganem E PLURIBUS UNUM, a na wstążce przed nią napis JEDEN CENT.
Na obu monetach tarcza miała ten sam kształt i trzynaście pasków. Pod tarczami te same malutkie literki LB po lewej i JFM po prawej stronie.
Dwa identyczne centy.
Poczuła się idiotycznie. To znaczy, że ona, Corey lub Roz przypadkiem upuścili pieniążek do Jamy. Wielkie rzeczy.
Wzięła obie monetki i wrzuciła do portfela.
Brzemię mleka.
Zmęczenie powróciło jak dłoń naciskająca na jej czaszkę.5
Między chwilą, kiedy rozległ się krzyk i kiedy Molly dopadła salonu, nie było niemal przerwy. A jednak zdążyła ujrzeć ten widok: ich małe ciałka, krew na szarej kołdrze, oczy jak cztery ogromne bolesne pytania. Jak mogła być tak głupia, zrobiła dokładnie to, co ci idioci z horrorów: szukając zagrożenia, zostawiła bez dozoru najbardziej bezbronną część rodziny.
Ale w sypialni nie było krwi.
Był tylko niemowlak śpiący na łóżku i dziewczynka, która skakała obok niego, by za chwilę chwycić się za krocze i powiedzieć ze skruchą:
– Przepraszam, że nasiusiałam na twoje łóżko!
W innych okolicznościach zganiłaby Viv za skakanie tak blisko niemowlaka i za milczenie, gdy piętnaście minut temu spytała ją, czy chce siusiu, za niepotrzebne wszczynanie alarmu, ale teraz chwyciła ją i zaniosła do łazienki, wykorzystując to jako pretekst do przytulenia córki mocniej niż mocno. Wzięła nakładkę na toaletę, posadziła na niej Viv i zdjęła jej przemoczone spodenki i majtki.
– Dlaczego płaczesz? – spytała córka.
Z sypialni dobiegł krzyk Bena.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI